Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dama kameliowa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dama kameliowa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 353 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Moim zda­niem, two­rzyć żywe po­sta­cie moż­na je­dy­nie wte­dy, gdy po­sia­da się wie­lo­stron­ną zna­jo­mość lu­dzi, po­dob­nie jak mó­wić ja­kimś ję­zy­kiem moż­na je­dy­nie wte­dy, gdy go się uprzed­nio po­waż­nie stu­dio­wa­ło.

Nie bę­dąc jesz­cze w tym wie­ku, kie­dy się two­rzy, za­do­wa­lam się opo­wia­da­niem.

Za­pew­niam więc czy­tel­ni­ka, że ta hi­sto­ria jest praw­dzi­wa i że z wy­jąt­kiem bo­ha­ter­ki wszyst­kie oso­by dzia­ła­ją­ce jesz­cze żyją.

Zresz­tą są w Pa­ry­żu świad­ko­wie, któ­rzy mo­gli­by po­twier­dzić więk­szość fak­tów, ja­kie tu ze­bra­łem, gdy­by moje świa­dec­two nie było wy­star­cza­ją­ce. Nie­zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści spra­wił, że tyl­ko ja mo­głem je opi­sać, gdyż tyl­ko ja by­łem wta­jem­ni­czo­ny w szcze­gó­ły koń­co­we, bez któ­rych nie spo­sób by­ło­by stwo­rzyć opo­wie­ści cie­ka­wej i peł­nej.

Oto jak do­wie­dzia­łem się o tych szcze­gó­łach. Dwu­na­ste­go mar­ca 1847 roku prze­czy­ta­łem na uli­cy Laf­fit­te wiel­ki żół­ty afisz, do­no­szą­cy o wy­prze­da­ży me­bli i rzad­kich przed­mio­tów zbyt­ku. Li­cy­ta­cja ta była na­stęp­stwem zgo­nu. Afisz nie wy­mie­niał na­zwi­ska oso­by zmar­łej, li­cy­ta­cja mia­ła się od­być przy uli­cy d'An­tin nr 9, dnia szes­na­ste­go, mię­dzy go­dzi­ną dwu­na­stą a pią­tą.

Afisz za­wia­da­miał poza tym, że w dniach trzy­na­stym i czter­na­stym moż­na obej­rzeć apar­ta­ment i me­ble.

By­łem za­wsze ama­to­rem rzad­ko­ści. Po­sta­no­wi­łem sko­rzy­stać z oka­zji, choć­bym miał tyl­ko obej­rzeć wy­sta­wio­ne rze­czy, nic nie ku­pu­jąc.

Na­za­jutrz uda­łem się na uli­cę d'An­tin nr 9.

Mimo wcze­snej go­dzi­ny w apar­ta­men­cie znaj­do­wa­li się już zwie­dza­ją­cy i zwie­dza­ją­ce, któ­re, jak­kol­wiek przy­by­ły wła­sny­mi ele­ganc­ki­mi po­wo­za­mi, ubra­ne w ak­sa­mi­ty i kasz­mi­ry, ocza­mi peł­ny­mi zdu­mie­nia i na­wet po­dzi­wu oglą­da­ły zby­tek wy­sta­wio­ny na po­kaz.

Póź­niej po­ją­łem ów po­dziw i zdu­mie­nie, le­d­wo bo­wiem za­czą­łem się roz­glą­dać, prze­ko­na­łem się bez trud­no­ści, że je­stem w miesz­ka­niu ko­bie­ty lek­kich oby­cza­jów. Otóż, je­że­li jest coś, co pa­nie z to­wa­rzy­stwa pra­gną przede wszyst­kim zo­ba­czyć – a były tam wła­śnie pa­nie z to­wa­rzy­stwa – są to miesz­ka­nia owych ko­biet, któ­re ja­dąc po­wo­zem obry­zgu­ją bło­tem ich po­wo­zy, któ­re, po­dob­nie jak one, mają swą lożę w Ope­rze i Ko­me­dii Wło­skiej i któ­re po­pi­su­ją się w Pa­ry­żu zu­chwa­łą ja­skra­wo­ścią uro­dy, klej­no­tów i skan­da­lów.

Ta, w któ­rej miesz­ka­niu się znaj­do­wa­łem, już nie żyła: naj­bar­dziej cno­tli­we ko­bie­ty mo­gły za­tem wkro­czyć do jej po­ko­ju. Śmierć oczy­ści­ła po­wie­trze tego wspa­nia­łe­go lu­pa­na­ru, a zresz­tą owe pa­nie mo­gły w ra­zie po­trze­by uspra­wie­dli­wić się tym, że przy­by­ły na li­cy­ta­cję, nie wie­dząc, do kogo. Prze­czy­ta­ły afi­sze, chcia­ły obej­rzeć to, co one za­po­wia­da­ły, i za­wcza­su do­ko­nać wy­bo­ru. Nic prost­sze­go; a to nie prze­szka­dza­ło im wca­le tro­pić po­przez wszyst­kie wy­sta­wio­ne cuda śla­dów ży­cia kur­ty­za­ny, o któ­rym opo­wia­da­no im za­pew­ne wie­le dziw­nych rze­czy.

Nie­ste­ty, ta­jem­ni­ce zmar­ły wraz z bo­gi­nią i mimo naj­lep­szej woli pa­nie z to­wa­rzy­stwa mo­gły wy­tro­pić je­dy­nie to, co prze­zna­czo­no na sprze­daż po zgo­nie lo­ka­tor­ki, a nic z tego, co było na sprze­daż za jej ży­cia.

Zresz­tą, moż­na tu było po­ro­bić spra­wun­ki. Ume­blo­wa­nie za­dzi­wia­ło wspa­nia­ło­ścią. Me­ble Bo­ule'a z ró­ża­ne­go drze­wa, wa­zo­ny z sewr­skiej i chiń­skiej por­ce­la­ny, fi­gu­ryn­ki sa­skie, sa­ty­na, we­lu­ry i ko­ron­ki – ni­cze­go nie bra­ko­wa­ło.

Prze­cha­dza­łem się po miesz­ka­niu po­dą­ża­jąc za szla­chet­nie uro­dzo­ny­mi, któ­re za­spo­ka­ja­ły swą cie­ka­wość. Chcia­łem już wejść za nimi do po­ko­ju obi­te­go per­ską tka­ni­ną, gdy one wy­szły stam­tąd pra­wie na­tych­miast, uśmie­cha­jąc się i jak­by wsty­dząc się swej cie­ka­wo­ści. Z tym więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem wsze­dłem do po­ko­ju. Była to go­to­wal­nia, ozdo­bio­na naj­bar­dziej wy­szu­ka­ny­mi dro­bia­zga­mi, gdzie roz­rzut­ność zmar­łej osią­gnę­ła, rzekł­byś, swój szczyt.

Na wiel­kim sto­le, sto­ją­cym wzdłuż ścia­ny, po­ły­ski­wa­ły wszyst­kie skar­by Au­co­ca i Od­io­ta. We wspa­nia­łej ko­lek­cji wszyst­kie przed­mio­ty, tak nie­odzow­ne dla ko­bie­ty tego au­to­ra­men­tu, były wy­łącz­nie ze zło­ta lub sre­bra. A prze­cież ko­lek­cja ta mu­sia­ła po­wsta­wać stop­nio­wo, zaś źró­dłem jej była nie jed­na chy­ba i nie ta sama mi­łość.

Ja, któ­re­go nie gor­szył wi­dok go­to­wal­ni kur­ty­za­ny, ba­wi­łem się oglą­da­niem dro­bia­zgów, i to wsze­la­kich. Nie­ba­wem spo­strze­głem, że wszyst­kie pięk­nie cy­ze­lo­wa­ne przy­bo­ry zdob­ne są w roz­ma­ite ini­cja­ły i zgo­ła od­mien­ne ko­ro­ny.

Pa­trzy­łem na te przed­mio­ty, z któ­rych każ­dy re­pre­zen­to­wał w mo­ich oczach sprze­daj­ność bied­nej dziew­czy­ny, i mó­wi­łem so­bie, że Bóg był jesz­cze ła­skaw dla niej, sko­ro nie do­pu­ścił do tego, by do­się­gła ją nor­mal­na kara, i po­zwo­lił jej umrzeć w zbyt­ku i prze­py­chu, nim przy­szła sta­rość, pierw­sza śmierć kur­ty­zan.

Al­bo­wiem cóż jest bar­dziej ża­ło­sne niż roz­pust­na sta­rość, zwłasz­cza gdy cho­dzi o ko­bie­tę? Wy­zu­ta z wszel­kiej god­no­ści, nie bu­dzi żad­ne­go za­cie­ka­wie­nia. Wiecz­na po­ku­ta nie z ra­cji źle ob­ra­nej dro­gi, lecz złej kal­ku­la­cji i mar­no­traw­stwa pie­nię­dzy, jest jed­ną z naj­bar­dziej za­smu­ca­ją­cych rze­czy, z ja­ki­mi moż­na się spo­tkać. Zna­łem pew­ną byłą kur­ty­za­nę, któ­rej po­zo­sta­ła tyl­ko cór­ka, pra­wie rów­nie pięk­na jak jej mat­ka w la­tach mło­do­ści, je­śli wie­rzyć jej współ­cze­snym. Bied­na dziew­czy­na, któ­rej mat­ka mó­wi­ła: „Je­steś moją cór­ką” je­dy­nie po to, aby ka­zać się ży­wić na sta­rość, tak jak ona ży­wi­ła ją w dzie­ciń­stwie. To bied­ne stwo­rze­nie, któ­re­mu na imię było Lu­dwi­ka, po­słusz­ne mat­ce, sprze­da­wa­ło się bez chę­ci, bez na­mięt­no­ści i przy­jem­no­ści, upra­wia­jąc ten za­wód jak każ­dy inny, gdy­by ktoś wy­uczył ją za­wo­du. Przed­wcze­śnie i sta­le upra­wia­na roz­pu­sta zga­si­ła w tej cho­ro­wi­tej dziew­czy­nie świa­do­mość do­bra i zła, któ­rą może i otrzy­ma­ła od Boga, ale któ­rej ni­ko­mu nie przy­szło na myśl roz­wi­nąć.

Nig­dy nie za­po­mnę tej mło­dej dziew­czy­ny, któ­ra zja­wia­ła się na bul­wa­rach pra­wie co dzień o tej sa­mej go­dzi­nie. Mat­ka to­wa­rzy­szy­ła jej za­wsze i tak nie­od­stęp­nie, jak zwy­kle mat­ki to­wa­rzy­szą swym cór­kom. By­łem wów­czas mło­dy i sko­ry do przy­ję­cia ła­twej mo­ral­no­ści mo­jej epo­ki. Przy­po­mi­nam so­bie jed­nak, że ob­raz tej skan­da­licz­nej „opie­ki” przej­mo­wał mnie po­gar­dą i nie­sma­kiem.

Do­daj­my, że nig­dy żad­na twarz dzie­wi­cy nie tchnę­ła taką nie­win­no­ścią, ta­kim wy­ra­zem me­lan­cho­lij­nej bo­le­ści. Moż­na by po­wie­dzieć: po­stać Re­zy­gna­cji.

Pew­ne­go dnia twarz dziew­czy­ny roz­ja­śni­ła się. W mro­ku wy­uz­da­nia, któ­re­go pro­gram ukła­da­ła mat­ka, wy­da­ło się grzesz­nej isto­cie, że Bóg ze­słał jej szczę­ście. Osta­tecz­nie, cze­muż to Bóg, któ­ry nie ob­da­rzył jej siłą, miał­by ją zo­sta­wić bez po­cie­sze­nia, zda­ną na dźwi­ga­nie bo­le­sne­go cię­ża­ru ży­cia? Pew­ne­go więc dnia spo­strze­gła, że jest w cią­ży, i to, co było jesz­cze w niej bez­grzesz­ne, za­drga­ło z ra­do­ści. Dziw­ne są dro­gi, na któ­rych du­sza szu­ka schro­nie­nia. Lu­dwi­ka czym prę­dzej po­dzie­li­ła się z mat­ką ra­do­sną no­wi­ną. Wstyd po­wie­dzieć – a prze­cież nie lu­bu­jąc się w roz­wa­ża­niach o mo­ral­no­ści, opo­wia­da­my wy­da­rze­nie praw­dzi­we, któ­re le­piej może by­ło­by prze­mil­czeć, gdy­by­śmy nie są­dzi­li, że na­le­ży od cza­su do cza­su uka­zy­wać mę­czeń­stwo istot po­tę­pio­nych bez wy­słu­cha­nia i ska­za­nych na po­gar­dę bez sądu – wstyd za­tem po­wie­dzieć, ale mat­ka od­rze­kła cór­ce, że le­d­wo im star­cza na dwie oso­by, cóż do­pie­ro, gdy bę­dzie ich tro­je, że ta­kie dzie­ci są nie­po­trzeb­ne i że cią­ża to tyl­ko stra­ta cza­su.

Na­za­jutrz po­łoż­na, o któ­rej moż­na tyl­ko po­wie­dzieć, że była przy­ja­ciół­ką mat­ki, od­wie­dzi­ła Lu­dwi­kę. Dziew­czy­na po­le­ża­ła kil­ka dni w łóż­ku i wsta­ła bar­dziej jesz­cze bla­da i sła­ba niż daw­niej.

W trzy mie­sią­ce póź­niej ktoś zli­to­wał się nad nią i po­sta­no­wił ją ule­czyć mo­ral­nie i fi­zycz­nie. Ostat­ni wstrząs był jed­nak zbyt do­tkli­wy i Lu­dwi­ka umar­ła na sku­tek po­ro­nie­nia.

Mat­ka żyje jesz­cze, ale jak, Bóg ra­czy wie­dzieć.

Hi­sto­ria ta przy­po­mnia­ła mi się wte­dy, gdy oglą­da­łem przed­mio­ty ze sre­bra. Wsze­la­ko na tych roz­my­śla­niach czas ja­kiś mu­siał upły­nąć, bo w miesz­ka­niu nie było już ni­ko­go poza mną i do­zor­cą, któ­ry sto­jąc przy drzwiach śle­dził uważ­nie, czy cze­goś nie pró­bu­ję ukraść.

Pod­sze­dłem do po­czciw­ca, któ­re­mu przy­spa­rza­łem tyle nie­po­ko­ju.

– Pro­szę pana – rze­kłem – czy nie mógł­by mi pan po­wie­dzieć, jak się na­zy­wa­ła oso­ba, któ­ra tu miesz­ka­ła?

– Pan­na Mał­go­rza­ta Gau­tier.

Zna­łem tę dziew­czy­nę z wi­dze­nia i z na­zwi­ska.

– Jak to? – od­po­wie­dzia­łem do­zor­cy. – Mał­go­rza­ta Gau­tier umar­ła?

– Tak, pro­szę pana.

– Kie­dyż to?

– Chy­ba ze trzy ty­go­dnie temu.

– A cze­mu po­zwo­lo­no oglą­dać miesz­ka­nie?

– Wie­rzy­cie­le są zda­nia, że to może pod­nieść ceny wy­sta­wio­nych przed­mio­tów. Oso­by zwie­dza­ją­ce mogą za­wcza­su zo­ba­czyć, jaka jest war­tość tka­nin i me­bli. Ro­zu­mie pan, to za­chę­ca do kup­na.

– A więc ona mia­ła dłu­gi?

– O, i to nie­ma­łe, pro­szę pana.

– Ale li­cy­ta­cja za­pew­ne je po­kry­je?

– Tak, i to z nad­wyż­ką.

– A komu przy­pad­nie ta nad­wyż­ka?

– Jej ro­dzi­nie.

– Ma więc ro­dzi­nę?

– Po­dob­no.

– Dzię­ku­ję panu.

Do­zor­ca skło­nił się, uspo­ko­jo­ny co do mo­ich in­ten­cji. Wy­sze­dłem.

„Bied­na dziew­czy­na! – mó­wi­łem so­bie wra­ca­jąc do domu. – Umar­ła chy­ba w opusz­cze­niu, bo w jej świe­cie ma się przy­ja­ciół tak dłu­go, jak dłu­go ma się zdro­wie.” I mimo woli li­to­wa­łem się nad lo­sem Mał­go­rza­ty Gau­tier.

Może to się wyda śmiesz­ne wie­lu lu­dziom, mu­szę jed­nak wy­znać, że mam nie­wy­czer­pa­ną po­błaż­li­wość dla kur­ty­zan, po­błaż­li­wość, któ­rej nig­dy nie usi­ło­wa­łem pod­dać dys­ku­sji.

Któ­re­goś dnia, idąc do pre­fek­tu­ry, aby ode­brać pasz­port, uj­rza­łem na jed­nej z przy­le­głych ulic dziew­czy­nę pro­wa­dzo­ną przez dwóch żan­dar­mów. Nie wiem, czym ta dziew­czy­na za­wi­ni­ła, tyle tyl­ko mogę po­wie­dzieć, że pła­ka­ła gorz­ki­mi łza­mi, tu­ląc do sie­bie i ca­łu­jąc kil­ku – mie­sięcz­ne dziec­ko, z któ­rym wsku­tek aresz­to­wa­nia mu­sia­ła się roz­stać. Od owe­go dnia nie umiem już gar­dzić ko­bie­tą, któ­rą oce­ni­łem jed­nym tyl­ko spoj­rze­niem.II

Li­cy­ta­cja była wy­zna­czo­na na szes­na­ste­go mar­ca.

Dzień prze­rwy mię­dzy zwie­dza­niem apar­ta­men­tu a li­cy­ta­cją miał po­zwo­lić ta­pi­ce­rom zdjąć obi­cia, fi­ran­ki itp.

W owym cza­sie wró­ci­łem z po­dró­ży. Rzecz oczy­wi­sta, śmierć Mał­go­rza­ty nie była jed­ną z wiel­kich no­win, ja­kie przy­ja­cie­le ko­mu­ni­ku­ją na­tych­miast temu, kto po­wró­cił do sto­li­cy wia­do­mo­ści. Mał­go­rza­ta była ład­na, o ile jed­nak wy­twor­ne ży­cie tych pań robi wie­le szu­mu, o tyle śmierć ich prze­cho­dzi bez­gło­śnie. Są to słoń­ca, któ­re za­cho­dzą tak samo, jak wze­szły, to zna­czy bez bla­sku. Gdy umie­ra­ją mło­do, ko­chan­ko­wie ich do­wia­du­ją się o tym jed­no­cze­śnie, w Pa­ry­żu bo­wiem wszy­scy pra­wie ko­chan­ko­wie dziew­czy­ny ob­ra­ca­ją­cej się w pew­nym świe­cie zna­ją się do­brze. Po­świę­ca się jej kil­ka wspo­mnień i ży­cie jed­nych i dru­gich to­czy się da­lej, nie zmą­co­ne ani jed­ną łzą.

Dzi­siaj, kie­dy się ma dwa­dzie­ścia pięć lat, łzy sta­ją się tak rzad­kie, że nie moż­na ich da­ro­wać pierw­szej lep­szej. Co naj­wy­żej opła­ki­wa­ni są krew­ni, któ­rzy za to pła­cą, i to za­leż­nie od ceny, jaką pła­cą.

Co do mnie, to cho­ciaż ini­cja­ły moje nie wid­nia­ły na żad­nym z przed­mio­tów co­dzien­ne­go użyt­ku, in­stynk­tow­na wy­ro­zu­mia­łość, na­tu­ral­na li­tość, o któ­rej wspo­mnia­łem po­przed­nio, skła­nia­ły mnie do roz­pa­mię­ty­wa­nia jej śmier­ci dłu­żej, niż na to za­słu­gi­wa­ła.

Przy­po­mnia­łem so­bie, że spo­ty­ka­łem Mał­go­rza­tę bar – dzo czę­sto na Po­lach Eli­zej­skich, gdzie zja­wia­ła się co dzień punk­tu­al­nie w ma­łym nie­bie­skim po­wo­zi­ku, za­przę­żo­nym w dwa wspa­nia­łe gnia­do­sze. Do­strze­ga­łem w niej za­wsze dys­tynk­cję, wy­róż­nia­ją­cą ją spo­śród ko­biet jej po­dob­nych, dys­tynk­cję, któ­rej do­da­wa­ła bla­sku uro­da na­praw­dę wy­jąt­ko­wa.

Tym nie­szczę­snym isto­tom, gdy wy­jeż­dża­ją na mia­sto, to­wa­rzy­szy naj­czę­ściej byle kto.

Po­nie­waż ża­den męż­czy­zna nie chce się afi­szo­wać pu­blicz­nie z ko­chan­ką, a sa­mot­ność je prze­ra­ża, za­bie­ra­ją z sobą na spa­cer te mniej szczę­śli­we, któ­re nie mają po­wo­zu, albo jed­ną z owych sta­rych ele­gan­tek, któ­rych ele­gan­cji nic nie uza­sad­nia. Do nich to na­le­ży się zwra­cać bez lęku, gdy chce się zdo­być ja­kie­kol­wiek wia­do­mo­ści o ko­bie­cie, któ­rej to­wa­rzy­szą.

In­a­czej było z Mał­go­rza­tą. Na Pola Eli­zej­skie przy­by­wa­ła za­wsze sama, głę­bo­ko skry­ta w swo­im po­wo­zie, zimą otu­lo­na w wiel­ki szal z kasz­mi­ru, la­tem ubra­na w dość skrom­ne suk­nie. I cho­ciaż na swym ulu­bio­nym szla­ku spa­ce­ro­wym spo­ty­ka­ła wie­lu zna­jo­mych, kie­dy przy­pad­kiem uśmie­cha­ła się do nich, uśmiech ten do­strze­ga­li je­dy­nie oni – tak uśmie­chać się mo­gła tyl­ko księż­na.

Nie ka­za­ła się wo­zić tam i z po­wro­tem mię­dzy pla­cem i wy­lo­tem Pól Eli­zej­skich, jak to czy­ni­ły i czy­nią jej ko­le­żan­ki. Para koni uno­si­ła ją szyb­ko w stro­nę La­sku Bu­loń­skie­go. Tu wy­sia­da­ła z po­wo­zu, prze­cha­dza­ła się go­dzi­nę, wsia­da­ła z po­wro­tem i ko­nie raź­nym kłu­sem wio­zły ją do domu.

Wszyst­kie te epi­zo­dy, któ­rych nie­raz by­wa­łem świad­kiem, po­wra­ca­ły w mo­ich wspo­mnie­niach i bo­la­łem nad śmier­cią dziew­czy­ny, jak bo­le­je się nad szcząt­ka­mi pięk­ne­go dzie­ła.

Otóż rzad­ko wi­du­je się pięk­ność rów­nie cza­row­ną jak pięk­ność Mał­go­rza­ty.

Wy­so­ka i szczu­pła po­nad mia­rę, po­sia­da­ła w du­żym stop­niu sztu­kę skry­wa­nia tej nad­mier­nej „ła­ska­wo­ści” na­tu­ry przez pro­ste uło­że­nie no­szo­nych stro­jów. Jej kasz­mi­ro­wy szal, któ­re­go je­den ko­niec do­ty­kał zie­mi, po­zwa­lał wi­dzieć po obu stro­nach sze­ro­kie fal­ba­ny je­dwab­nej suk­ni; pę­ka­ta muf­ka, któ­rą przy­ci­ska­ła do pier­si, kry­ła jej ręce, a gór­na część suk­ni była tak zręcz­nie zmarsz­czo­na, że naj­bar­dziej wy­bred­ne oko nie mo­gło nic za­rzu­cić li­nii ra­mion.

Cu­dow­na gło­wa sta­no­wi­ła przed­miot szcze­gól­nej ko­kie­te­rii. Była mała, tak że mia­ło się wra­że­nie, iż jej mat­ka – jak by po­wie­dział de Mus­set – po­sta­ra­ła się o to, aby wy­ko­nać ją jak naj­bar­dziej mi­ster­nie.

Wy­obraź­cie so­bie w owa­lu nie­wy­sło­wie­nie sub­tel­nym czar­ne oczy uwień­czo­ne brwia­mi o łuku tak czy­stym, że zda­wa­ły się na­ry­so­wa­ne. Osłoń­cie te oczy wo­alem dłu­gich rzęs, któ­re opa­da­jąc rzu­ca­ją cień na ró­żo­wą cerę po­licz­ków. Na­kre­śl­cie nos de­li­kat­ny, pro­sty, pe­łen fi­ne­zji, o noz­drzach nie­co roz­chy­lo­nych, zmy­sło­wych. Na­ry­suj­cie usta re­gu­lar­ne, któ­re we wdzięcz­nym wy­kro­ju warg uka­zu­ją zęby bia­łe jak mle­ko. Po­wlecz­cie cerę ak­sa­mit­nym pusz­kiem nie tknię­tych brzo­skwiń – a otrzy­ma­cie ca­łość tej uro­czej gło­wy.

Wło­sy czar­ne jak dżet, sfa­lo­wa­ne, roz­bie­ga­ły się znad czo­ła dwo­ma sze­ro­ki­mi pa­sma­mi i łą­czy­ły w tyle gło­wy od­sła­nia­jąc ko­niusz­ki uszu, zdob­nych w dia­men­ty war­to­ści czte­rech do pię­ciu ty­się­cy fran­ków każ­dy.

Że buj­ne ży­cie Mał­go­rza­ty nie ska­zi­ło wy­ra­zu dzie­wi­czej, nie­omal dzie­cię­cej twa­rzy – to mo­że­my tyl­ko stwier­dzić, nie mo­gąc tego po­jąć.

Mał­go­rza­ta mia­ła swój por­tret wy­ko­na­ny przez Vi­da­la, je­dy­ne­go ma­la­rza, któ­re­go pę­dzel mógł ją od­two­rzyć. Po jej śmier­ci ów por­tret był przez parę dni do mo­jej dys­po­zy­cji: po­do­bień­stwo było tak zdu­mie­wa­ją­ce, że wi­ze­ru­nek ten po­mógł mi opi­sać szcze­gó­ły, któ­rych pa­mięć nie po­tra­fi­ła­by może za­cho­wać.

O nie­któ­rych spra­wach, za­war­tych w tym roz­dzia­le, do­wie­dzia­łem się póź­niej, jed­nak­że no­tu­ję je już te­raz, aby nie wra­cać do nich, gdy za­cznie się wła­ści­wa opo­wieść o tej ko­bie­cie.

Mał­go­rza­ta by­wa­ła na wszyst­kich pre­mie­rach i wszyst­kie wie­czo­ry spę­dza­ła w te­atrze lub na balu. Ile­kroć wy­sta­wia­no nową sztu­kę, zja­wia­ła się nie­odmien­nie w par­te­ro­wej loży i trzy rze­czy za­wsze spo­czy­wa­ły przed nią na ba­lu­stra­dzie: lor­net­ka, to­reb­ka z cu­kier­ka­mi i bu­kiet ka­me­lii.

Przez dwa­dzie­ścia pięć dni w mie­sią­cu ka­me­lie były bia­łe, przez po­zo­sta­łe pięć – czer­wo­ne, i nikt: ani by­wal­cy te­atru, ani zna­jo­mi Mał­go­rza­ty, ani ja, któ­ry o tym wspo­mi­nam, nikt nie umiał wy­tłu­ma­czyć tej zmia­ny ko­lo­rów.

Nie uzna­wa­ła żad­nych in­nych kwia­tów poza ka­me­lia­mi. To­też u pani Bar­jon, jej kwia­ciar­ki, na­zwa­no ją w koń­cu Damą Ka­me­lio­wą, któ­re to prze­zwi­sko przy­lgnę­ło do niej na za­wsze.

Po­nad­to wie­dzia­łem, jak i wszy­scy ci, któ­rzy ob­ra­ca­ją się w pew­nym świe­cie pa­ry­skim, że Mał­go­rza­ta była ko­chan­ką na­je­le­gant­szych mło­dzień­ców, że mó­wi­ła o tym gło­śno i że oni sami cheł­pi­li się tym, co do­wo­dzi, że ko­chan­ka i ko­chan­ko­wie byli na­wza­jem z sie­bie za­do­wo­le­ni.

Jed­nak­że od trzech lat bez mała, to zna­czy od cza­su po­dró­ży do Ba­gnères, żyła już wy­łącz­nie ze sta­rym cu­dzo­ziem­skim księ­ciem. Ogrom­nie bo­ga­ty, pan ten po­sta­no­wił od­gro­dzić ją moż­li­wie naj­szczel­niej od prze­szło­ści, cze­mu Mał­go­rza­ta pod­da­ła się ja­ko­by dość chęt­nie.

Oto co mi opo­wie­dzia­no na ten te­mat.

Wio­sną 1842 roku Mał­go­rza­ta była tak sła­ba i wy­cień­czo­na, że le­ka­rze za­le­ci­li jej wy­jazd do wód. Uda­ła się do Ba­gnères.

Tu­taj, wśród ku­ra­cju­szy, znaj­do­wa­ła się cór­ka owe­go księ­cia, pan­na, któ­ra, nę­ka­na tą samą cho­ro­bą co Mał­go­rza­ta, z twa­rzy była tak do niej po­dob­na, że moż­na je było wziąć za dwie sio­stry. Tyl­ko że mło­da księż­nicz­ka była w trze­cim sta­dium gruź­li­cy i w kil­ka dni po przy­by­ciu Mał­go­rza­ty – zmar­ła.

Pew­ne­go ran­ka ksią­żę, przy­wią­za­ny do Ba­gnères tak jak zwy­kli­śmy się przy­wią­zy­wać do zie­mi kry­ją­cej część na­sze­go ser­ca, uj­rzał Mał­go­rza­tę na za­krę­cie alei.

Do­znał wra­że­nia, że oto prze­cho­dzi wid­mo jego dziec­ka. Pod­szedł do niej, wziął ją za ręce, uca­ło­wał ze łza­mi w oczach i nie py­ta­jąc, kim jest, po­pro­sił bła­gal­nie, by po­zwo­li­ła pa­trzeć na sie­bie i ko­chać w niej żywy ob­raz zmar­łej cór­ki.

Mał­go­rza­ta, prze­by­wa­jąc w Ba­gnères je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie po­ko­jów­ki i nie ma­jąc zresz­tą żad­nych po­wo­dów, by oba­wiać się kom­pro­mi­ta­cji, przy­sta­ła na proś­bę księ­cia.

Jed­nak­że zna­leź­li się w Ba­gnères lu­dzie, któ­rzy ją zna­li i któ­rzy udzie­li­li księ­ciu wy­ja­śnień co do wła­ści­wej pro­fe­sji pan­ny Gau­tier. Był to dla star­ca cios. Tu koń­czy­ło się po­do­bień­stwo do jego cór­ki, ale było już za póź­no. Mło­da ko­bie­ta sta­ła się po­trze­bą jego ser­ca i je­dy­nym pre­tek­stem, je­dy­nym uspra­wie­dli­wie­niem jego ży­cia.

Nie uczy­nił jej żad­ne­go wy­rzu­tu, nie miał po temu pra­wa, ale za­py­tał ją, czy czu­je się zdol­na zmie­nić swe ży­cie, gdy ofia­ru­je jej w za­mian wszyst­ko, cze­go tyl­ko mo­gła­by za­pra­gnąć. Zgo­dzi­ła się.

Trze­ba po­wie­dzieć, że w owym cza­sie Mał­go­rza­ta była cho­ra. Prze­szłość wy­da­wa­ła jej się jed­ną z głów­nych przy­czyn cho­ro­by i łu­dzi­ła się na­dzie­ją, że Bóg pozo – sta­wi jej uro­dę i zdro­wie w za­mian za na­wró­ce­nie się i po­ku­tę.

Istot­nie, u schył­ku lata ku­ra­cja, spa­ce­ry i sen pra­wie przy­wró­ci­ły jej zdro­wie. Ksią­żę od­wiózł ją do Pa­ry­ża i tu­taj w dal­szym cią­gu od­wie­dzał ją tak jak w Ba­gnères.

Ten zwią­zek, któ­re­go ani ge­ne­za, ani istot­ne mo­ty­wy nie były zna­ne, wy­wo­łał w Pa­ry­żu sen­sa­cję: ksią­żę, sły­ną­cy z wiel­kiej for­tu­ny, te­raz za­dzi­wiał swą szczo­dro­bli­wo­ścią.

Zbli­że­nie mię­dzy sta­rym księ­ciem i mło­dą ko­bie­tą skła­da­no na karb roz­wią­zło­ści, cha­rak­te­ry­stycz­nej dla bo­ga­tych star­ców. Przy­pusz­cza­no wszyst­ko, wy­jąw­szy to, co było praw­dą.

Tym­cza­sem oj­cow­skie uczu­cie dla Mał­go­rza­ty mia­ło źró­dło tak czy­ste, że wszel­kie sto­sun­ki poza tymi, któ­re pły­ną z ser­ca, by­ły­by w jego oczach ka­zi­rodz­twem. Nig­dy nie po­wie­dział w jej obec­no­ści sło­wa, któ­re­go nie mo­gła­by usły­szeć jego cór­ka.

Da­le­cy je­ste­śmy od my­śli, aby spo­dzie­wać się po na­szej bo­ha­ter­ce cze­goś wię­cej, niż było w isto­cie. Po­wie­my tyl­ko, że do­pó­ki prze­by­wa­ła w Ba­gnères, obiet­ni­ca, jaką dała księ­ciu, nie była trud­na do speł­nie­nia i zo­sta­ła do­trzy­ma­na. Ale po po­wro­cie do Pa­ry­ża dziew­czy­nie, przy­wy­kłej do uroz­ma­ico­ne­go ży­cia, do ba­lów, a cza­sem na­wet or­gii, za­czę­ło się wy­da­wać, że umrze z nu­dów w sa­mot­no­ści, prze­ry­wa­nej je­dy­nie wi­zy­ta­mi księ­cia. I wspo­mnie­nia daw­ne­go ży­cia za­czę­ły oży­wać w jej umy­śle i ser­cu.

Do­daj­my, że Mał­go­rza­ta wró­ci­ła z po­dró­ży pięk­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek, że mia­ła dwa­dzie­ścia lat i że cho­ro­ba, uśpio­na, lecz nie po­ko­na­na, pod­sy­ca­ła w niej cią­gle owe go­rącz­ko­we żą­dze, któ­re pra­wie za­wsze są wy­ni­kiem cho­rób płuc­nych.

Tak więc ogrom­ną bo­leść od­czuł ksią­żę tego dnia, gdy jego zna­jo­mi, bez ustan­ku czy­ha­ją­cy na ja­kiś gor­szą­cy wy­bryk ze stro­ny mło­dej ko­bie­ty, przy­szli mu po­wie­dzieć i udo­wod­nić, że w go­dzi­nach, kie­dy była pew­na, iż on jej nie od­wie­dzi, przyj­mo­wa­ła wi­zy­ty, któ­re cza­sem prze­cią­ga­ły się do na­stęp­ne­go dnia.

Po pierw­szych py­ta­niach księ­cia Mał­go­rza­ta przy­zna­ła się do wszyst­kie­go, po czym bez żad­nej ubocz­nej my­śli po­ra­dzi­ła mu, aby prze­stał się nią zaj­mo­wać, gdyż nie czu­je się zdol­na do­trzy­mać pod­ję­tych zo­bo­wią­zań i nie chce ko­rzy­stać z do­bro­dziejstw czło­wie­ka, któ­re­go oszu­ku­je.

Ksią­żę nie po­ka­zy­wał się przez cały ty­dzień – to było wszyst­ko, na co mógł się zdo­być. Ósme­go dnia wró­cił do Mał­go­rza­ty, za­czął ją bła­gać o ła­skę, go­dząc się na to, by była taka, jak jest, byle tyl­ko mógł ją wi­dy­wać, i za­kli­nał się na wła­sne ży­cie, że nig­dy nie zro­bi jej żad­ne­go wy­rzu­tu.

Oto jak przed­sta­wia­ły się spra­wy w trzy mie­sią­ce po po­wro­cie Mał­go­rza­ty, a więc w li­sto­pa­dzie albo grud­niu 1842 roku.III

Szes­na­ste­go mar­ca, o pierw­szej po po­łu­dniu uda­łem się na uli­cę d'An­tin.

Już w bra­mie sły­chać było wo­ła­nia li­cy­ta­to­rów.

W miesz­ka­niu za­sta­łem mnó­stwo cie­ka­wych.

Znaj­do­wa­ły się tu wszyst­kie zna­ko­mi­to­ści pół­świat­ka. Kil­ka wiel­kich dam lu­stro­wa­ło je ukrad­kiem, ko­rzy­sta­jąc i tym ra­zem z pre­tek­stu, ja­kim była li­cy­ta­cja, aby móc się przyj­rzeć z bli­ska ko­bie­tom, któ­rych nie mia­ły – by nig­dy spo­sob­no­ści spo­tkać, a któ­rym w skry­to­ści du­cha za­zdro­ści­ły może ła­twych roz­ko­szy.

Księż­na F. ocie­ra­ła się o pan­nę A., jed­ną z naj­bar­dziej nie­szczę­śli­wych spo­śród współ­cze­snych kur­ty­zan. Mar­ki­za T. wa­ha­ła się, czy ma ku­pić me­bel, któ­ry wła­śnie li­cy­to­wa­ła pani D., na­je­le­gant­sza i naj­słyn­niej­sza żona wia­ro­łom­na na­szych cza­sów. Ksią­żę Y., ten sam, co to w mnie­ma­niu Ma­dry­tu ruj­nu­je się w Pa­ry­żu, a w mnie­ma­niu Pa­ry­ża ruj­nu­je się w Ma­dry­cie, w rze­czy­wi­sto­ści zaś nie wy­da­je na­wet ca­ło­ści swych do­cho­dów, roz­ma­wia z pa­nią M., jed­ną z naj­do­wcip­niej­szych na­szych ga­wę­dzia­rek, któ­ra ra­czy od cza­su do cza­su za­pi­sać to, co opo­wia­da, i pod­pi­sać to, co pi­sze. Jed­no­cze­śnie ksią­żę Y. za­mie­nia po­ufa­łe spoj­rze­nia z pa­nią N., pięk­no­ścią spa­ce­ru­ją­cą za­zwy­czaj po Po­lach Eli­zej­skich, pra­wie za­wsze ubra­ną w róż i błę­kit, po­sia­dacz­ką po­wo­zu cią­gnio­ne­go przez dwa czar­ne ko­nie, któ­re Tony sprze­dał jej za dzie­sięć ty­się­cy fran­ków i… za któ­re za­pła­ci­ła. Wresz­cie pan­na R., któ­ra sa­mym tyl­ko ta­len­tem za­ra­bia dwa razy tyle, ile wy­no­si po­sag pań z to­wa­rzy­stwa, i trzy razy tyle, ile inne za­ra­bia­ją na swych amo­rach, ra­czy­ła mimo zim­na przy­być dla kil­ku spra­wun­ków i wca­le nie była tą, na któ­rą naj­mniej spo­glą­da­no.

Mo­gli­by­śmy wy­mie­niać ini­cja­ły wie­lu jesz­cze osób ze­bra­nych w sa­lo­nie apar­ta­men­tu, wiel­ce zdzi­wio­nych tym, że zna­la­zły się pod jed­nym da­chem, ale nie chce­my nu­żyć czy­tel­ni­ka.

Po­wiedz­my tyl­ko, że wszy­scy byli w świet­nym hu­mo­rze i że wśród obec­nych tu ko­biet wie­le zna­la­zło się ta­kich, któ­re nie­gdyś zna­ły zmar­łą, a te­raz zda­wa­ły się w ogó­le jej nie pa­mię­tać.

Śmia­no się gło­śno. Li­cy­ta­to­rzy prze­krzy­ki­wa­li się na­wza­jem, kup­cy, roz­par­ci w ła­wach usta­wio­nych przed sto­ła­mi, na próż­no do­ma­ga­li się ci­szy, aby móc spo­koj­nie za­ła­twiać swe spra­wy. Nig­dy żad­ne ze­bra­nie nie było bar­dziej róż­no­barw­ne ani bar­dziej ha­ła­śli­we.

Prze­su­wa­łem się skrom­nie wśród tego roz­gar­dia­szu, tra­wio­ny smut­kiem na myśl, że bied­na isto­ta, któ­rej me­ble sprze­da­wa­no na opła­ce­nie dłu­gów, zga­sła w są­sied­nim po­ko­ju. Przy­szedł­szy ra­czej po to, aby ob­ser­wo­wać, niż aby ku­po­wać, pa­trzy­łem na wie­rzy­cie­li, któ­rych twa­rze roz­ja­śnia­ły się, ile­kroć ja­kiś przed­miot osią­gał cenę, ja­kiej się nie spo­dzie­wa­li.

Uczci­wi lu­dzie, któ­rzy do nie­daw­na spe­ku­lo­wa­li na pro­sty­tu­cji ko­bie­ty, za­ra­bia­jąc na niej sto pro­cent, a w ostat­nich jej chwi­lach nę­ka­li ją po­zwa­mi są­do­wy­mi – te­raz, po jej śmier­ci, przy­by­li po to, aby ze­brać owo­ce swych sza­cow­nych kal­ku­la­cji i od­set­ki ha­nieb­ne­go kre­dy­tu.

Jak­że wie­le ra­cji mie­li sta­ro­żyt­ni, czy­niąc jed­ne­go boga pa­tro­nem kup­ców i zło­dziei!

Suk­nie, kasz­mi­ry, klej­no­ty roz­chwy­ty­wa­no z nie­wia­ry­god­ną szyb­ko­ścią. Cze­ka­łem, jako że nic mi nie od­po­wia­da­ło.

Na­gle usły­sza­łem:

– Książ­ka, świet­nie opra­wio­na, o zło­co­nych brze­gach, za­ty­tu­ło­wa­na Ma­non Le­scaut. Na pierw­szej stro­nie jest ja­kiś na­pis. Dzie­sięć fran­ków.

– Dwa­na­ście – ode­zwał się ja­kiś głos po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia.

– Pięt­na­ście – po­wie­dzia­łem, nie wie­dząc dla­cze­go. Chy­ba ze wzglę­du na ów „ja­kiś na­pis”.

– Pięt­na­ście – po­wtó­rzył li­cy­ta­tor.

– Trzy­dzie­ści – rzu­cił pierw­szy na­byw­ca to­nem, któ­ry zda­wał się pro­wo­ko­wać do pod­wyż­sze­nia staw­ki.

Za­no­si­ło się na wal­kę.

– Trzy­dzie­ści pięć! – wy­krzyk­ną­łem tym sa­mym to­nem.

– Czter­dzie­ści.

– Pięć­dzie­siąt.

– Sześć­dzie­siąt.

– Sto.

Wy­znam, że gdy­by mi cho­dzi­ło o efekt, zwy­cię­stwo moje by­ło­by cał­ko­wi­te, po ostat­nim bo­wiem za­wo­ła­niu za­pa­dło im­po­nu­ją­ce mil­cze­nie: pa­trza­no na mnie, chcąc jak­by do­ciec, kim jest je­go­mość tak bar­dzo zde­cy­do­wa­ny po­siąść li­cy­to­wa­ny tom.

Ak­cent brzmią­cy w moim gło­sie prze­ko­nał, zda­je się, mego an­ta­go­ni­stę. Wo­lał wy­co­fać się z wal­ki, któ­rej je­dy­nym skut­kiem by­ło­by wy­mu­sze­nie na mnie dzie­się­cio­krot­nej ceny książ­ki. Skło­niw­szy się, rzekł uprzej­mie, choć nie­co zbyt póź­no:

– Ustę­pu­ję panu.

Po­nie­waż nie ode­zwał się nikt wię­cej, książ­ka zo­sta­ła mi przy­zna­na.

Oba­wia­jąc się no­we­go aktu za­wzię­to­ści, któ­ra może po­łech­ta­ła­by moją mi­łość wła­sną, ale na pew­no ude­rzy­ła­by mnie po kie­sze­ni, po­le­ci­łem za­no­to­wać moje na­zwi­sko i odło­żyć książ­kę, po czym wy­sze­dłem na uli­cę. Mu­sia­łem dać wie­le do my­śle­nia świad­kom tej sce­ny, któ­rzy praw­do­po­dob­nie za­sta­na­wia­li się, dla­cze­go za­pła­ci­łem sto fran­ków za to, co moż­na ku­pić wszę­dzie za dzie­sięć albo naj­wy­żej pięt­na­ście fran­ków.

W go­dzi­nę póź­niej po­sła­łem po książ­kę.

Na pierw­szej stro­nie wid­nia­ła de­dy­ka­cja na­pi­sa­na wy­twor­nym cha­rak­te­rem pi­sma. Ten, któ­ry książ­kę ofia­ro­wał, na­pi­sał kil­ka słów:

Ma­non Mał­go­rza­cie – Po­ko­ra.

Pod­pi­sa­ny był: Ar­mand Du­val .

Co zna­czy­ło sło­wo „Po­ko­ra”?

Czy za po­śred­nic­twem owe­go Ar­man­da Du­val Ma­non przy­zna­wa­ła Mał­go­rza­cie wyż­szość w przed­mio­cie roz­pu­sty czy też ser­ca?

Dru­ga wer­sja wy­da­wa­ła się bar­dziej praw­do­po­dob­na, gdyż pierw­sza by­ła­by tyl­ko wy­ra­zem im­per­ty­nenc­kiej szcze­ro­ści, któ­re­go Mał­go­rza­ta na pew­no by nie przy­ję­ła, co­kol­wiek my­śla­ła­by o so­bie sa­mej.

Zno­wu wy­sze­dłem na mia­sto, do książ­ki zaś wró­ci­łem do­pie­ro wie­czo­rem, kła­dąc się do łóż­ka.

Za­pew­ne Ma­non Le­scaut jest wzru­sza­ją­cą hi­sto­rią, któ­rej ża­den szcze­gół nie jest mi nie zna­ny, a prze­cież ile­kroć książ­ka ta na­wi­ja mi się pod rękę, sym­pa­tia moja po­py­cha mnie ku niej, otwie­ram ją i po raz set­ny prze­ży­wam dzie­je bo­ha­ter­ki księ­dza Pre­vost. Otóż bo­ha­ter­ka ta jest tak praw­dzi­wa, że wy­da­je mi się, jak­bym ją znał oso­bi­ście. W no­wych oko­licz­no­ściach owo po­rów­na­nie Ma­non z Mał­go­rza­tą nada­wa­ło lek­tu­rze nie­ocze­ki­wa­ny urok, moja po­błaż­li­wość za­bar­wia­ła się li­to­ścią, pra­wie mi­ło­ścią dla bied­nej dziew­czy­ny, po któ­rej odzie­dzi­czy­łem ten tom. Ma­non umar­ła wpraw­dzie na pu­sty­ni, nie­mniej jed­nak w ra­mio­nach męż­czy­zny, któ­ry ją ko­chał całą mocą du­szy, któ­ry po jej śmier­ci wy­ko­pał jej mo­gi­łę, zro­sił ją swy­mi łza­mi i wraz z ko­chan­ką po­cho­wał swe ser­ce. Gdy tym­cza­sem Mał­go­rza­ta, grzesz­ni­ca po­dob­nie jak Ma­non i jak tam­ta, być może, na­wró­co­na, umar­ła wśród zbyt­ku, je­śli wie­rzyć temu, co wi­dzia­łem, nie­mniej jed­nak w pu­sty­ni uczuć, bar­dziej ja­ło­wej, bar­dziej nie­zmie­rzo­nej, bar­dziej bez­li­to­snej niż pu­sty­nia, w któ­rej po­cho­wa­na zo­sta­ła Ma­non.

Al­bo­wiem, jak do­wie­dzia­łem się póź­niej od przy­ja­ciół, któ­rym zna­ne były oko­licz­no­ści schył­ku jej ży­cia, Mał­go­rza­ta nie do­stą­pi­ła żad­nej po­cie­chy w cią­gu dwu­mie­sięcz­nej po­wol­nej i bo­le­snej ago­nii.

Od Ma­non i Mał­go­rza­ty myśl moja prze­nio­sła się na te, któ­re zna­łem, któ­re na mo­ich oczach, śpie­wa­jąc, zdą­ża­ły zwy­kle ku ta­kiej sa­mej śmier­ci.

Bied­ne stwo­rze­nia! Je­śli ko­chać je jest rze­czą zdroż­ną, to przy­najm­niej na­le­ży się nad nimi li­to­wać. Litu – je­cie się nad ślep­cem, któ­ry nig­dy nie wi­dział świa­tła dzien­ne­go, nad głu­chym, któ­ry nig­dy nie sły­szał gło­sów przy­ro­dy, nad nie­mym, któ­re­go du­sza nig­dy nie mo­gła się wy­po­wie­dzieć, a nie chce­cie, pod fał­szy­wym pre­tek­stem wsty­du, li­to­wać się nad śle­po­tą ser­ca, nad głu­cho­tą du­szy, nad nie­mo­tą świa­do­mo­ści, któ­re przy­pra­wia­ją o sza­leń­stwo nie­szczę­śli­wą ko­bie­tę i od­bie­ra­ją jej zdol­ność wi­dze­nia do­bra, sły­sze­nia Pana i mó­wie­nia czy­stym ję­zy­kiem mi­ło­ści i wia­ry.

Hugo na­pi­sał Ma­rian De­lor­me, Mus­set – Ber­ne­ret­tę, Alek­san­der Du­mas – Fer­nan­dę, my­śli­cie­le i po­eci wszyst­kich cza­sów skła­da­li kur­ty­za­nie w ofie­rze swe mi­ło­sier­dzie, nie­kie­dy zaś wiel­ki czło­wiek re­ha­bi­li­to­wał je mocą swej mi­ło­ści czy na­wet pre­sti­żem swe­go na­zwi­ska. Je­śli wspo­mi­nam o tym, to dla­te­go, że wśród mo­ich czy­tel­ni­ków wie­lu może jest ta­kich, któ­rzy go­to­wi są od­rzu­cić tę książ­kę z oba­wy, by nie ze­tknąć się w niej z po­chwa­łą roz­pu­sty i pro­sty­tu­cji, oba­wy w do­dat­ku uza­sad­nio­nej może wie­kiem au­to­ra. Ci, któ­rzy tak my­ślą, są w błę­dzie i je­śli po­wstrzy­mu­je ich je­dy­nie ta oba­wa, to nie­chaj czy­ta­ją da­lej.

Wy­zna­ję po pro­stu za­sa­dę, że przed ko­bie­tą, któ­rej wy­cho­wa­nie nie za­szcze­pi­ło po­czu­cia do­bra, Bóg, aby ją ku do­bru skie­ro­wać, od­sła­nia dwie ścież­ki: cier­pie­nia i mi­ło­ści. Są to ścież­ki trud­ne: te, któ­re na nią wstę­pu­ją, ra­nią so­bie sto­py, roz­dzie­ra­ją ręce, ale rów­no­cze­śnie zo­sta­wia­ją na przy­droż­nych je­ży­nach szych roz­pu­sty i do­cho­dzą do celu w owym sta­nie na­go­ści, któ­rej nie na­le­ży się wsty­dzić w ob­li­czu Pana.

Ci, któ­rzy spo­ty­ka­ją owe śmia­łe po­dróż­nicz­ki, win­ni pod­trzy­my­wać je i po­wie­dzieć wszyst­kim, że je spo­tka­li, al­bo­wiem gło­sząc to wska­zu­ją dro­gę.

Nie cho­dzi o to, aby u wrót ży­cia po­sta­wić dwa słu­py, z któ­rych je­den był­by opa­trzo­ny na­pi­sem: „Dro­ga do­bre­go”, a dru­gi ostrze­że­niem: „Dro­ga złe­go”, i aby wszyst­kim zbli­ża­ją­cym się do nich mó­wić: „Wy­bie­raj­cie.” Trze­ba, jak to uczy­nił Chry­stus, wska­zy­wać przej­ścia, któ­re tych, co dali się sku­sić na wstę­pie, pro­wa­dzi­ły­by z dro­gi zła na dro­gę do­bra. Nade wszyst­ko zaś po­cząt­ki tych dróg nie po­win­ny być zbyt bo­le­sne ani wy­da­wać się zbyt nie­do­stęp­ne.

Chrze­ści­jań­stwo swą cu­dow­ną przy­po­wie­ścią o synu mar­no­traw­nym uczy nas wy­ro­zu­mia­ło­ści i prze­ba­cze­nia. Je­zus był pe­łen mi­ło­ści dla lu­dzi tar­ga­nych na­mięt­no­ścia­mi i rany ich po­tra­fił le­czyć bal­sa­mem wy­do­by­tym z tych ran. I tak mó­wił Mag­da­le­nie: „Bę­dzie ci wie­le od­pusz­czo­ne, bo wie­le ko­cha­łaś.” Było to wiel­ko­dusz­ne wy­ba­cze­nie, bu­dzą­ce cu­dow­ną wia­rę.

Dla­cze­go mie­li­by­śmy być bar­dziej su­ro­wi niż Chry­stus? Dla­cze­go, trzy­ma­jąc się upar­cie opi­nii tego świa­ta, któ­ry swą siłę chce upo­zo­ro­wać bez­względ­no­ścią, mie­li­by­śmy od­trą­cać du­sze krwa­wią­ce, wy­cze­ku­ją­ce je­dy­nie przy­ja­znej ręki, któ­ra by opa­trzy­ła ich rany i uzdro­wi­ła ich ser­ca?

Zwra­cam się do mo­je­go po­ko­le­nia, do tych, któ­rzy od­rzu­ci­li teo­rie Vol­ta­ire'a, do tych, któ­rzy jak ja ro­zu­mie­ją, że ludz­kość jest od pięt­na­stu lat oży­wio­na jed­nym z naj­śmiel­szych po­ry­wów. Od­zy­ska­li­śmy na za­wsze świa­do­mość do­bra i zła. Wia­ra się od­ra­dza, od­żył w nas sza­cu­nek dla świę­to­ści, i je­śli świat nie jest jesz­cze do­bry, to w każ­dym ra­zie sta­je się co­raz lep­szy. Wszyst­kich lu­dzi świa­tłych łą­czy wy­si­łek zmie­rza­ją­cy do tego sa­me­go celu i wola słu­że­nia tej sa­mej za­sa­dzie: bądź­my do­brzy, bądź­my mło­dzi, bądź­my praw­do­mów­ni! Zło jest tyl­ko próż­no­ścią, bądź­my dum­ni z do­bro­ci, a przede wszyst­kim nie trać­my na­dziei. Nie gardź­my ko­bie­tą, któ­ra nie jest ani mat­ką, ani sio­strą, ani cór­ką, ani żoną. Nie ogra­ni­czaj­my sza­cun­ku do krę­gu ro­dzi­ny, nie spro­wa­dzaj­my wy­ro­zu­mia­ło­ści do ego­izmu. Po­nie­waż nie­bo ra­du­je się bar­dziej skru­chą jed­ne­go grzesz­ni – ka niż cno­tą stu spra­wie­dli­wych, któ­rzy nig­dy nie grze­szy­li, spró­buj­my ura­do­wać nie­bo. Może nam od­pła­cić z na­wiąz­ką. Uczmy się roz­da­wać jał­muż­nę prze­ba­cze­nia tym, któ­rych zgu­bi­ły po­żą­da­nia ziem­skie, a któ­rych oca­li być może na­dzie­ja bo­ska. Jak mó­wią po­czci­we sta­rusz­ki, gdy pod­su­wa­ją nam le­kar­stwa do­mo­wej ro­bo­ty: je­że­li to na­wet nie po­mo­że, to na pew­no nie za­szko­dzi.

Oczy­wi­ście, chęć wy­snu­cia wiel­kich wnio­sków z ma­łej spra­wy może wy­dać się zu­chwal­stwem z mo­jej stro­ny. Jed­nak­że na­le­żę do tych, któ­rzy są­dzą, że wiel­kie mie­ści się w ma­łym. Dziec­ko jest małe, a prze­cież nosi w so­bie czło­wie­ka. Mózg jest nie­wiel­ki, a za­wie­ra w so­bie myśl. Oko jest tyl­ko punk­tem, a ogar­nia mile.V

Nie wiem, czy­ście za­uwa­ży­li, że wy­star­czy, aby w wa­szej obec­no­ści ktoś wy­mó­wił na­zwi­sko oso­by, któ­ra wła­ści­wie po­win­na być wam obo­jęt­na albo zgo­ła nie­zna­na, a z wol­na za­czy­na­ją się gro­ma­dzić roz­ma­ite szcze­gó­ły. Zna­jo­mi wasi za­czy­na­ją mó­wić o spra­wie, o któ­rej do­tąd nig­dy nie wspo­mi­na­li. Oka­zu­je się, że oso­ba ta pra­wie ocie­ra­ła się o was, że wie­le­kroć mi­ja­ła was w ży­ciu nie­po­strze­żo­na. W wy­pad­kach, o któ­rych wam się opo­wia­da, od­kry­wa­cie ja­kąś zbież­ność, ja­kieś istot­ne po­wi­no­wac­two z wy­pad­ka­mi wła­sne­go ży­cia! Nie do­ty­czy to, ści­śle mó­wiąc, Mał­go­rza­ty, po­nie­waż wi­dy­wa­łem ją, spo­ty­ka­łem, zna­łem ją z wy­glą­du, po­sta­wy. Jed­nak­że od dnia li­cy­ta­cji na­zwi­sko jej tak czę­sto obi­ja­ło mi się o uszy, a po wy­da­rze­niu, o któ­rym mowa była w po­przed­nim roz­dzia­le, tak ści­śle wią­za­ło się z głę­bo­ką udrę­ką, że moje zdzi­wie­nie i cie­ka­wość ro­sły co­raz bar­dziej.

W re­zul­ta­cie, spo­ty­ka­jąc zna­jo­mych, z któ­ry­mi nig­dy nie roz­ma­wia­łem o Mał­go­rza­cie, za­czy­na­łem nie­odmien­nie od py­ta­nia:

– Czy znał pan nie­ja­ką Mał­go­rza­tę Gau­tier?

– Damę Ka­me­lio­wą?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: