- promocja
Dama z grasiczką - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
25 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Dama z grasiczką - ebook
Nowa książka popularyzatorki nauki i twórczyni profilu Patolodzy na klatce. Autorki bestsellera Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?
Bardziej odrażające czy jednak fascynujące? Zawsze śmiertelnie niebezpieczne czy może czasem choć odrobinę zabawne? Wszelkie schorzenia, o których chcecie wiedzieć więcej, ale nie mieliście kogo zapytać: nowotwory i pasożyty, choroby weneryczne, niezwykłe defekty genetyczne, tajemnicze pozostałości rozwojowe i… zanikające nieużywane narządy (nie, nie, wcale nie chodzi o to, o czym myślicie). Paulina Łopatniuk zabiera nas w oszałamiającą podróż po zakamarkach ludzkiego ciała, a galeria opisywanych przez nią przypadków może przyprawić o zawroty głowy. Czy wiecie, że można chorować na nowotwór narządu, którego się nie ma? Że pewnymi nowotworami można się zarazić, a do rozwoju innych mogą się przyczynić pasożyty? Że można mieć kilka śledzion, ale ani jednej rzepki? Albo gdzie w naszym ciele kryją się najprawdziwsze sezamki?
Mówią, że najważniejsze jest wnętrze. Mało kto wie o nim więcej niż patomorfolożka.
Bardziej odrażające czy jednak fascynujące? Zawsze śmiertelnie niebezpieczne czy może czasem choć odrobinę zabawne? Wszelkie schorzenia, o których chcecie wiedzieć więcej, ale nie mieliście kogo zapytać: nowotwory i pasożyty, choroby weneryczne, niezwykłe defekty genetyczne, tajemnicze pozostałości rozwojowe i… zanikające nieużywane narządy (nie, nie, wcale nie chodzi o to, o czym myślicie). Paulina Łopatniuk zabiera nas w oszałamiającą podróż po zakamarkach ludzkiego ciała, a galeria opisywanych przez nią przypadków może przyprawić o zawroty głowy. Czy wiecie, że można chorować na nowotwór narządu, którego się nie ma? Że pewnymi nowotworami można się zarazić, a do rozwoju innych mogą się przyczynić pasożyty? Że można mieć kilka śledzion, ale ani jednej rzepki? Albo gdzie w naszym ciele kryją się najprawdziwsze sezamki?
Mówią, że najważniejsze jest wnętrze. Mało kto wie o nim więcej niż patomorfolożka.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366657878 |
Rozmiar pliku: | 10,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Magiczne krajobrazy pana Frederika, czyli oko rysia i paluszki wróżki
Jak coś tak niebezpiecznego może być jednocześnie takie piękne?
Małgorzata Lisowska, za: Rak piersi utworzył serce w obiektywie polskiej fotografki, naukawpolsce.pl
Lipkowodne, czyli Ciekłe naczynia Vasa Lymphatica są to wycmukłe, i przezroczyste, wielą bardzo półmiesiączkowatemi, a to podwoynemi Pastkami opatrzone naczynia, które pospolicie w sobie lipką ciekłość Lympha miewają, która to ciekłość, tak do roztworzenia, czyli rozpuszczenia soku żywiącego, iako tyż i zgęstłey krwi służy, i potrzebną iest.
Ludwik Perzyna, Lekarz dla Włoscian, czyli Rada dla Pospolstwa, w chorobach i dolegliwościach naszemu Kraiowi albo właściwych, albo po większey części przyswoionych, każdemu naszego Kraiu Mieszkańcowi do wiadomości potrzebna, 1793
Luuc Kooijmans, autor Death Defied. The Anatomy Lessons of Frederik Ruysch , już na samym początku swojej opowieści o niderlandzkim anatomie kupił mnie anegdotą o wizycie Wilhelma-Aleksandra, podówczas księcia Niderlandów, w Petersburgu w 2003 roku. Otóż pośród rozlicznych zaplanowanych na czas pobytu przyszłego monarchy w tym mieście wydarzeń uwzględniono zwiedzanie świeżo otwartej wystawy dzieł Frederika Ruyscha, krajana Wilhelma-Aleksandra, człowieka, którym Królestwo Niderlandów może się słusznie szczycić. Wizytę w muzeum w ostatniej chwili jednak odwołano – ktoś, przypomniawszy sobie o ciąży książęcej małżonki, uznał, że preparaty pana Frederika, w niemałej mierze dokumentujące rozmaite patologie płodowe i wczesnodziecięce, mogą się okazać trudne dla księżnej do zniesienia i nazbyt w tej sytuacji makabryczne. Na taką konstatację, podsumował historię pisarz, słynny anatom przewróciłby się w grobie.
nie żeby zaskoczyło go, iż jego preparaty przetrwały trzy stulecia, niczego innego bowiem nie oczekiwał. Nie zdziwiłoby go również zainteresowanie księcia jego pracami. Do tego był z pewnością przyzwyczajony. Wstrząsnęłoby nim za to uznanie jego dzieł za makabrę, jako że swą sławę zawdzięczał przede wszystkim pięknu swych preparatów, ich urodzie powszechnie i nieodmiennie wzbudzającej uczucia zachwytu i tkliwości, czułości wręcz.
Nawet gdybym nie kojarzyła wcześniej niderlandzkiego anatoma ani nie darzyła jego oraz jego spuścizny olbrzymim sentymentem, w tym momencie musiałabym go polubić. Mój człowiek! Bratnia dusza! Jasne, preparaty medyczne, czy to prawidłowe, anatomiczne i histologiczne, czy patologiczne, zmienione chorobowo, uszkodzone i zniekształcone na różnorakie sposoby, niosą ze sobą ogrom wiedzy, przekazują nam fascynujące niekiedy historie, ciekawią, intrygują, uczą. Ale też – a może przede wszystkim – są piękne. Tak, wiem, na pewno część z was uzna to za dyskusyjne stwierdzenie, ktoś może zacznie coś przebąkiwać o turpizmie (wiecie, że słowo „turpizm”, oznaczające de facto „brzydkizm”, to nasz polski wynalazek, wymyślony przez Juliana Przybosia i po raz pierwszy użyty w 1962 roku Odzie do turpistów?), ktoś się żachnie, prychnie, spojrzy z politowaniem czy nawet lekkim niesmakiem. Ale zobaczcie, o tej niekiedy nieoczywistej urodzie mówi nie tylko Łopatniuk. Naturalia non sunt turpia – co naturalne, nie jest szpetne. Wręcz przeciwnie.
Nie znacie pana Ruyscha? Cóż za niedopatrzenie! Nie, nie wasze oczywiście, najprawdopodobniej nikt wam po prostu tej barwnej postaci nie przedstawił, nadal jednak będę się upierać, że nie znać niderlandzkiego anatoma to prawdziwa strata. Niepowetowana. Umyka wam wiele radości. Owszem, świadomie użyłam tu słowa „radość”, trudno bowiem nie zachwycać się człowiekiem snującym entuzjastyczne wizje przyszłości, w której dzięki opracowanemu przezeń środkowi konserwującemu pogrążony w żałobie po utracie damy serca kawaler miast medalionu z puklem jej włosów nosić będzie przy sobie szkatułę z doskonale zachowanym sercem ukochanej. Na pewno też docenicie fantazję i szerokie horyzonty mistrza Frederika.
Frederik Ruysch przyszedł na świat 28 marca 1638 roku w Hadze. Jako główny prelektor Bractwa Chirurgów (Chirurgynsgild) miasta Amsterdam – piastował to stanowisko od 29 grudnia 1666 roku – nauczał chirurgów i akuszerki oraz przeprowadzał publiczne sekcje zwłok. Publiczne sekcje zwłok to hasło, które zazwyczaj przyciąga uwagę. Współcześnie raczej podobnych wydarzeń nie organizujemy, jakkolwiek zdarzają się wyjątki od tej reguły, by wspomnieć choćby słynnego Gunthera von Hagensa. Tak, tego od plastynatów, jednak nie tylko plastynaty są w jego działalności przedmiotem kontrowersji – 20 listopada 2002 roku medyk przeprowadził pierwsze w Wielkiej Brytanii od niemal dwustu lat publiczne badanie autopsyjne. Wydarzenie prowadzone było odpłatnie dla zainteresowanej widowni, później zaś trafiło do telewizji (jeszcze tej samej nocy materiał wyemitował brytyjski kanał Channel 4) i wzbudziło nie tylko powszechne oburzenie, ale też zainteresowanie.
To, co na początku tego wieku wywołało w Wielkiej Brytanii głośne dyskusje prawno-etyczne, w siedemnastowiecznej Europie było zjawiskiem niezwykle już od dłuższego czasu modnym. Teatry anatomiczne, w których przeprowadzano dostępne szerokiej publiczności sekcje zwłok, powstawały w wielu zachodnich miastach będących jednocześnie ówczesnymi centrami akademickimi, a optymalnym warunkom, jakie podobne miejsca miały zapewniać, by możliwie najpełniej wykorzystać walory edukacyjne przedsięwzięcia, poświęcano długie ustępy w podręcznikach anatomii. Zresztą pokazy anatomiczne stanowiły wydarzenie nie tylko, jak można by domniemywać, edukacyjne. Organizowane chętnie w karnawale (zimowa aura sprzyjała lepszemu zachowaniu ciał podatnych wszak na rozkład), z biletowanym wstępem, niejednokrotnie ze świecami i orkiestrą – chodziło w końcu nie tylko o naukę, ale też o spektakl, a dobry spektakl nie obejdzie się bez muzyki – były swoistą atrakcją towarzyską. Dostarczały rozrywki niezależnie od swych aspektów merytorycznych. „12 grudnia dla rozerwania widzów anatomii i dla rozwiania smutnego nastroju anatomowie sprowadzili do teatru muzyków , którzy towarzyszyli pokazom także przez szereg dni następnych” – Radosław Grześkowiak w książce Amor curiosus, w rozdziale poświęconym lekcjom anatomii właśnie, przytacza relację z takich spektakli odbywających się w Wenecji na przełomie 1597 i 1598 roku. Pokazy anatomiczne przyciągały tłumy gości, także zagranicznych.
Jeden z najsłynniejszych świadczących podobne usługi przybytków, teatr anatomiczny w Padwie, zapisał się nie tylko na stronicach historii nauki, ale także w polskiej poezji. Padewskie pokazy anatomiczne cieszyły się niemałą popularnością wśród odwiedzających najrozmaitszych profesji i podczas karnawału w 1618 roku uczestniczył w nich Hieronim Morsztyn, poeta znany ze swej Historyi uciesznej o zacnej królewnie Banialuce ze wschodniej Ukrainy, uchodzącej za pierwszą polską baśń magiczną, i Dworskiej choroby, poematu pomyślanego jako swoisty poradnik dla chorujących na kiłę. Zapis swych doświadczeń autor – ewidentnie wielce poruszony – pozostawił potomnym w postaci wierszy poświęconych anatomii, odpowiednio męskiej i białogłowskiej. W tym drugim zwłaszcza (tu przytoczonym za Wierszami padewskimi w opracowaniu Radosława Grześkowiaka) rozsmakowywał się w detalach ciała niewieściego krajanego „jak rzeźnik w jatkach cielęcinę”.
Aż i dziś czuję jakąś w sercu trwogę,
Ani na białą płeć pojrzeć nie mogę,
Co sobie wspomnię na owe brzydkości,
Którem w nieczystej wczora cielesności
Na oko widział, kiedy ją rozbierał
Po żyłach i gdy w jej wnętrznościach gmerał,
I wskłoś wywracał wszytkie te skrytości,
Które się w owej otchłani miłości
Zatarły, i prał owę kosmacinę,
Przyrodzoną ich krając rozpadlinę.
O Boże, jakie ścia i tajemnice,
Jakie przegrody, ścieżki i granice
Natura w brzuchu niewieścim zawarła!
Druga by na to patrzając umarła.
Więc jako owe panieństwa zawiasy,
Jakie od pępka do nich wywijasy,
Jakie w żywocie macierzyńskim fochy,
Jakie do nerek ulice i lochy,
Jako się zniża i wznosi macica,
Gdy się pierwszy raz przedziewcza prawica;
Jako się owe błonki rozciągają,
Gdy się niewiasty jurne rozigrają,
Jako gdy dzieckiem nieboga zachodzi
I jako z ciężkim bólem je zaś rodzi;
I jaki onych labirynt wnętrzności,
Które należą do skutku miłości.
Rzadka to gratka, przyznajcie, tak się w rodzimej poezji, i to takiej sprzed wieków, natknąć na szczegóły człowieczej budowy wewnętrznej, wędrówki po ulicach i lochach nerek czy macicy, a także doskonałe świadectwo śladu emocjonalnego pozostawianego przez wydarzenie w uczestnikach.
Ale wróćmy do Ruyscha, głównodowodzącego pokazów amsterdamskich.
W Amsterdamie teatr anatomiczny zbudowano już w 1550 roku, pięć lat później Bractwo Chirurgów otrzymało przywilej wykonania każdego roku sekcji straconego mężczyzny, przestępcy. Pokazy anatomiczne prowadził wybrany spośród medycznego grona mistrz nazywany prelektorem, czyli czytelnikiem anatomii, i tę to właśnie zaszczytną (i opłacaną sowicie przez miasto) funkcję pełnił pan Frederik, choć nie ona nadała mu status gwiazdy i zaskarbiła zainteresowanie monarchów. Tak, Ruysch kierował pokazami i nauczał, praktykował zawodowo jako medyk, prowadził badania naukowe i opisywał swoje odkrycia, ale dziełem jego życia była kolekcja anatomiczna. Dzięki swym stanowiskom prelektora, medyka sądowego i lekarza nadzorującego pracę lokalnych akuszerek miał prawo do legalnego pozyskiwania zwłok – w różnym wieku i różnym stanie – nie tylko do nauczania anatomii, lecz także w celu wykonywania preparatów anatomicznych, a to akurat było jego mocną stroną i jednym z głównych zainteresowań zawodowych.
Frederik Ruysch pochodził z familii może szacownej, podupadłej jednak nieco finansowo i jeszcze zanim zdobył dyplom lekarski, zmuszony trudnymi warunkami życiowymi i problemami rodzinnymi, pracował jako aptekarz. Już wtedy żywo interesował się chemią i botaniką. Jednym z ważkich tematów naukowych było podówczas zagadnienie konserwacji tkanek – umiano ciała preparować, owszem, powszechnie rozumiano jednak, że do ich szczegółowych badań i poznania trudno dostępnych sekretów ludzkiego organizmu niezbędna jest umiejętność zachowania struktury budującej rzeczoną materię na dłużej w stanie nietkniętym. Tkanki i narządy zasuszone czy zachowane w alkoholu nieodmiennie traciły swoje podstawowe cechy, studiowane elementy ulegały zniekształceniom uniemożliwiającym wiarygodną ocenę i rzetelne wnioski. Idealny płyn konserwujący w czasach tak bardzo poprzedzających odkrycie formaliny (formaldehyd zsyntetyzowano po raz pierwszy w połowie dziewiętnastego wieku, a o zastosowaniu jego wodnego roztworu, formaliny, do przechowywania preparatów biologicznych pomyślano dopiero pod koniec tamtego stulecia) był Świętym Graalem anatomów, a owoc dociekań Ruyscha, jego opracowywany i udoskonalany przez całe życie liquor balsamicus, pozwalający zachować bliskie naturalnym barwy i elastyczność utrwalanej materii, zdobył powszechne uznanie i wywoływał zazdrość. Długo skład płynu pozostawał tajemnicą – nie była to w końcu epoka powszechnie dostępnych publikacji naukowych ani szczegółowych rozliczeń protokołów badawczych, a swoich tajemniczych receptur większość badaczy strzegła pilnie. Dopiero po śmierci anatoma udało się rozpracować sekretny skład. Dziś wiemy, że choć podstawą był alkohol, konkretnie nantejska brandy, doprawiona między innymi pieprzem, to liquor balsamicus stanowił tylko część sukcesu Ruyscha. Ot, płyn konserwujący. Tak naprawdę jego preparaty anatomiczne wstrząsające dla ówczesnych podobieństwo do świeżych, żywych tkanek zawdzięczają innemu z Ruyschowych osiągnięć, również doskonalonemu od wczesnej młodości – rozwijanej przezeń konsekwentnie sztuce preparatyki, a w szczególności sztuce preparatyki naczyń krwionośnych. Medyk pieczołowicie nastrzykiwał je drugim z zestawu przez siebie opracowanych płynów konserwujących (kolejna sztuczka – do pełnego efektu trzeba było zestawu właśnie obu płynów oraz unikalnych umiejętności technicznych), tym razem bazującym na wosku, łoju i składającym się z siarczku rtęci cynobrze, odpowiadającym za czerwonawy kolor eksponatów i sugerującym, że nadal są ukrwione. Ruyschowi udawało się docierać do najdrobniejszych odnóg i wypustek mikrokrążenia, dalej i głębiej niż większości współczesnych – nawet gdy nie było możliwe najcieńszymi kaniulami i najbardziej precyzyjnymi strzykawkami dostać się do naczyniowych rureczek i ceweczek zaopatrujących najodleglejsze zakamarki organizmu, samo już ciśnienie pchało zaaplikowaną w odpowiednich miejscach wybarwioną ciecz, ujawniając narządowe sekrety i zdradzając uwarunkowania anatomiczne dotąd często nieznane. Staranność i precyzję medyka oraz jego spostrzegawczość odnotowywano zresztą powszechnie – nie na darmo literatura wspomina o przypisywanych mu oczach rysia i paluszkach wróżki („the eyes of a lynx and the fingers of a fairy”, pisze Kooijmans, powołując się na Histoire de l’anatomie physiologique, pathologique et philosophique Adolphe’a Burggraeve’a i Histoire des sciences médicales Charles’a Daremberga).
Płodowe szkieleciki opłakują niedbale rozrzucone szczątki trzeciego płodu, ocierając niewidoczne łzy chusteczkami z wypreparowanej ludzkiej otrzewnej czy przekrwionych opon mózgowo-rdzeniowych
Sam Ruysch zresztą był autentycznie zachwycony własnymi osiągnięciami. „ wszystkie te naczynia tętnicze zapuszczające wachlarze swych gałązek w głąb narządów wewnętrznych i wędrujące wprost ku przemianie w żyły!” Było, jak gdyby – ekscytował się w swych zapiskach – najdrobniejsze części ciała w końcu widoczne doń wołały. Jak cytuje w biografii medyka Kooijmans: „Dość już długo szerzyłeś fałsz na nasz temat. Teraz, gdy masz wreszcie możność ujrzeć nas tak od przodu, jak i od tyłu, z góry i od spodu, powiedz światu, kim i czym naprawdę jesteśmy!”. Nieco afektowanie? Łatwo nam dziś, z perspektywy naszych atlasów anatomicznych, encyklopedii i tysięcy szczegółowych analiz, spoglądać cynicznie na ówczesnych odkrywców. Współcześnie toniemy w nadmiarze wiedzy trudnej częstokroć do ogarnięcia, w siedemnastym wieku wszystko to, wciąż nowe i ekscytujące, było iście magicznym doświadczeniem.
Mały szkielet przygrywa radośnie na skrzypkach utworzonych z martwaka kostnego, otoczony przez kolejne szkieleciki, dumnie prezentujące publice zwoje doskonale wypreparowanych jelit, pęki naczyń limfatycznych czy kostury z naczyń krwionośnych
Sztuce preparatyki naczyń – tym razem akurat limfatycznych – Ruysch zawdzięcza też początek swej sławy naukowej. Jeszcze zanim został amsterdamskim czytelnikiem anatomii, w 1665 roku opublikował esej zatytułowany Dilucidatio valvularum in vasis lymphaticis et lacteis. Tekst rozwiewał wiele ówczesnych wątpliwości dotyczących budowy naczyń limfatycznych. Brzmi niespecjalnie interesująco, prawda? Jednak nie dla siedemnastowiecznych anatomów – wtedy wokół naczyń limfatycznych toczyły się gorące spory. Traf chciał, że jeszcze w czasie studiów medycznych Frederik wylądował blisko samego centrum awantur (nie przesadzam, pisząc o awanturach – temperatura dysput nierzadko zbliżona była do współczesnych pyskówek toczonych w mediach społecznościowych). Jako uczeń Johannesa van Horne’a, słynnego odkrywcy przewodu piersiowego, największego w ludzkiej anatomii naczynia chłonnego (czyli limfatycznego), był aktywnie zachęcany do zgłębiania tajników tego układu i czynił to cierpliwie i z zaangażowaniem. Wypreparowywał naczynia z organizmu, starannie suszył i konserwował, a wszystko po to, by ostatecznie wykazać obecność czegoś, co dzisiaj może nam się wydać drobiazgiem nie tylko oczywistym, ale przede wszystkim mało istotnym – zastawek.
Tak, naczynia limfatyczne zaopatrzone są w zastawki podobne żylnym. Są to delikatne błoniaste płatki czy fałdki, sięgające do wnętrza naczyń, uniemożliwiające cofanie się płynącej naczyniem chłonki. Niby nic, jednak dla ówczesnych dysput naukowych był to element absolutnie kluczowy, determinujący bowiem mechanizmy przepływu obserwowanej w układzie limfatycznym płynnej białawej, mlecznej treści, której wszak, w przeciwieństwie do układu krwionośnego, nie pompowało serce. Skąd i dokąd płynęła limfa, co się z nią działo i dlaczego? Zastawki dostarczały przynajmniej części wyjaśnień. Tyle że choć nie były wcale konceptem nowym i o ich istnieniu na bazie analogii z układem krwionośnym hipotetyzowano już wcześniej, nikomu nie udawało się go udowodnić, póki nie zabrał się za to Ruysch. Wypreparowawszy rureczki naczyń chłonnych, podwiązał ich końce, wycisnął z nich chłonkę, po czym używając najcieńszych z dostępnych, specjalnie dlań przygotowanych instrumentów, wypełnił naczynia powietrzem, nadmuchał niczym baloniki na festynie – te podłużne, kolorowe, którym nadaje się niekiedy kształt zwierzątek – i wysuszył na słońcu, dzięki czemu skutecznie uwidocznił w końcu delikatne półksiężycowate płatki zastawek. A przy okazji utarł nosa części ówczesnych anatomicznych sław.
Ruysch zresztą, świadom ważkości swoich osiągnięć i żywo przywiązany do efektów swej pracy, zachował te pierwsze pieczołowicie przygotowane baloniki naczyń limfatycznych na przyszłość. Jeśli sięgniemy do katalogów jego kolekcji anatomicznych, w egzemplarzu z roku 1690 znajdziemy własnoręczny opis jednego z preparatów, w którym wciąż pobrzmiewają echa nie tylko pierwotnego zachwytu medyka, lecz także trudu włożonego w pozyskanie znalezisk: „szkielet ludzkiego płodu trzymający w lewej dłoni pęczek naczyń limfatycznych, które własnoręcznie wydobyłem z ciała ponad dwadzieścia pięć lat temu, wypełniłem powietrzem i utrwaliłem w sposób nadal jasno pozwalający dostrzec zastawki – ach, jakichż trudów potrafią niekiedy przysparzać rzeczy piękne!”.
Ale, ale... To właśnie moment, w którym część spośród was zaczyna spoglądać na tekst z lekkim zaniepokojeniem, jak się domyślam. Bo jakże to, płodowy szkielecik z bukietem naczyń limfatycznych? Brzmi nieco kontrowersyjnie, prawda? Makabrycznie? Groteskowo? Odrobinę niecodziennie przynajmniej. Nawet jak na owe – nieco inaczej niźli obecne podchodzące do ludzkich szczątków – czasy. Jednak tak właśnie wyglądała kolekcja Ruyscha, a przynajmniej najbardziej charakterystyczny jej element – zaludnione szkielecikami dioramki anatomiczne zamknięte w specjalnych gablotach. Centrum każdej z kompozycji stanowił usypany z kamyków pagórek, przy czym nie były to byle jakie przydrożne znaleziska, a kamyki żółciowe i złogi moczowe, odłamki kostne i rozmaite patologiczne zwapnienia. Spośród całego tego medycznego gruzu wyrastały równie ekscentryczne zarośla – utrwalone i utwardzone, malowniczo rozgałęziające się naczynia krwionośne, przewody żółciowe czy elementy drzewa oskrzelowego, dające schronienie zastygłym w najdziwniejszych pozach szkieletowym postaciom. Tu koścista sylwetka sięgająca do pustego oczodołu czy nieistniejącego nosa zdobną w dziesiątki drobnych naczynek krwionośnych chusteczką, wypreparowaną z ludzkiej otrzewnej lub opon mózgowo-rdzeniowych, gdzie indziej szkieletowa dłoń trzymająca włos z nanizanym sznurem – niczym pereł – kredowobiałych drobinek wydobytych z dotkniętego dną moczanową stawu. Kolejny mały szkielet przygrywa radośnie na skrzypkach utworzonych z martwaka kostnego, fragmentu kostnego wydzielonego w przebiegu procesów martwiczych trawiących kość udową pechowego pacjenta czy pacjentki, jeszcze inny prezentuje dumnie ku uciesze zwiedzających zwinięty spiralnie i usztywniony zwój maleńkich, doskonale wypreparowanych jelit. Filigranowe kostne postacie strojne w zdobne pióropusze, wieńczące sklepienie czaszki, czy spoczywające, jakby zdjęte nagłym zmęczeniem, pośród żółciowych głazów posadzki z wysuniętą w enigmatycznym geście w stronę zadziwionej widowni maleńką dłonią z zastygłym w niej uskrzydlonym owadem. Magiczne krajobrazy utkane z ludzkiego ciała.
Dioramy Ruyscha niestety nie zachowały się do dziś, współcześnie możemy je podziwiać jedynie na rycinach w katalogach, w których medyk swoją udostępnianą zwiedzającym kolekcję drobiazgowo opisywał. Pierwotnie sam przygotowywał też do nich ilustracje, w kolejnych wersjach jednak, nieufny w swe talenty artystyczne, zlecał oprawę graficzną profesjonalistom – najwięcej do dziś przechowało się prac Corneliusa Huybertsa. Jeszcze inne elementy kolekcji znamy jedynie ze wzmianek w tekstach, chociażby o aranżacjach wykorzystujących wychodzące z kamiennych grobowców płodowe szkieleciki, przyodziane w koszule nocne uszykowane z ludzkich bądź owczych błon pokrytych wzorem z drobnych naczyń na podobieństwo jedwabnego haftu. Możemy tylko hipotetyzować, z jakich błon anatom korzystał – z otrzewnej czy opłucnej? A może znów z opon mózgowych? Fantazja Ruyscha zdawała się nie mieć granic.
Nieco lepiej niźli z kościanymi pejzażykami czas obszedł się z preparatami mokrymi, zalanymi liquor balsamicus i zamkniętymi szczelnie w słojach zapieczętowanych żywicą i dodatkowymi warstwami ochronnymi – znowuż z błon płodowych, opon mózgowych, rozciągniętych pęcherzy moczowych i innych. Tak, warstw również zdobnych w nastrzyknięte barwionym na czerwono woskiem naczynia krwionośne – autor kolekcji podkreślał nie tylko czysto pragmatyczny aspekt takiej dodatkowej ochrony, ale też jej walory estetyczne i edukacyjne, miały być zarówno eleganckie i przyjemne dla oka, jak i przydatne dla wszystkich chętnych, by śledzić sieci i układy naczyń tętniczych.
Także we wnętrzu słojów dawał o sobie znać ten szczególny zmysł estetyczny, wsparty dodatkowo ręką i talentem artystycznym córki pana Frederika, słynnej później malarki, Rachel. Zatopione w utrwalającym płynie dziecięce rączki zdobiły jedwabne mankiety spływające kaskadami koronek, dziecięce główki strojne w aksamitne czapki pyszniły się bujnymi kołnierzami i kryzami wspinającymi się aż do podbródków. Pierwotnie funkcją wszystkich tych dodatków był stosunkowo prosty kamuflaż – miały zakrywać mało wszak atrakcyjne wizualnie miejsca oddzielenia odjętych części ciała, chować szwy i rany poamputacyjne, drażniące potencjalnie nienawykły do podobnych obrazów wzrok oglądających. Jednak aspekt czysto ozdobny okazał się nie do przecenienia – edukacja edukacją, ale Ruysch zawsze podkreślał, że obok pogoni za wiedzą wysoko na liście jego priorytetów stoi gonitwa za pięknem, a urozmaicenia mocniej przyciągają uwagę i zapobiegają znużeniu edukowanych. Podobnie jak wielorakim celom służyły dodatkowe aranżacje, wzbogacające proste niby eksponaty o szersze konteksty i nauki – zarówno te moralne, jak i te bardziej przyziemne, przypominające pragmatycznie o prostych związkach anatomicznych i fizjologicznych. Czteromiesięczny płód wtulony w zakonserwowane łożysko niczym w wygodną poduszkę? Czemu nie? Rozwój zarodkowy i płodowy pozostawał dla Ruyscha jedną z zasługujących na nieustanne zgłębianie tajemnic natury. Dziecięca rączka zdobna w falbaniasty rękaw, trzymająca zwisający na zawiązanej w kokardkę wstążeczce wypreparowany srom lub doskonale zachowane serce? Ależ oczywiście. Albo ludzka dłoń przyodziana w bufiasty rękaw, udrapowany z opony twardej czy naciągnięty na gałązkę kolczastego krzewu, wypreparowany i wywinięty śluzówką na zewnątrz przełyk niczym – wybaczcie mało wzniosłe skojarzenia – puchata, czerwona, świąteczna skarpeta. Ale też, jeśliby sięgnąć w rejestry nieco bardziej podniosłe, strojna w koronki dziecięca stópka ustawiona na sklepieniu przeżartej przez kiłę czaszki jako alegoria niewinności depczącej rozpustę. Do wyboru, do koloru. Ot, życie, kruche i zwisające niekiedy na jakże cienkiej niteczce. I choć w kolekcji Ruyscha nie brakowało też preparatów bardziej konwencjonalnych, pozbawionych dodatkowych atrakcji, zdobień i aranżacji – preparatów po prostu prawidłowych czy patologicznych – to właśnie te ekscentryczne przyniosły mu prawdziwą sławę. Nie przedmiot dumy anatoma: skrupulatnie wypreparowane, mimo podnoszonych we wspomnieniach trudności technicznych, prącie (notabene wystawione przez anatoma na specjalnym postumencie jako wyjątkowa rzadkość i centralny punkt kolekcji, po czym ukradzione podstępnie przez kogoś ze zwiedzających, prawdziwy cios dla zawsze chętnie oprowadzającego po swoim prywatnym muzeum gospodarza), nie ciekawostki patologiczne, takie jak potworniaki czy przypominający kiść winogron zaśniad groniasty, nie „zwykłe” płuca, serca, jelita czy wypreparowane i zawieszone w słoju, nadal częściowo skryte za firanką rzęs, powieki.
Wśród najznamienitszych gości oglądających kolekcję Frederika Ruyscha wymienić trzeba Piotra Wielkiego. W 1696 roku car, przybywszy do Amsterdamu, zachwycił się zarówno wykładami anatoma, jak i prezentowanymi publiczności zbiorami. Trudno orzec, na ile prawdziwa jest powtarzana jeszcze po latach z dumą opowieść medyka o tym, jak to monarcha zadziwiony jednym z preparatów, zakonserwowanym z wielkim kunsztem ciałem kilkuletniego chłopca, poruszony nadanym mu przez anatoma pozorem naturalności i żywej świeżości przytulił zwłoki i z tkliwością ucałował dziecięce czoło. Niewątpliwie realny był jednak entuzjazm władcy – realny i dość wymierny w skutkach. Dwie dekady później, przy okazji kolejnego pobytu w Amsterdamie, Piotr zakupił całą liczącą podówczas około dwóch tysięcy preparatów kolekcję za trzydzieści tysięcy guldenów, by zlecić następnie przewiezienie jej do Petersburga, nowej stolicy imperium. Preparaty skrupulatnie zapakowano na statki i wiosną 1718 roku wyruszyły w drogę. Po dotarciu na miejsce wzbogaciły – mimo szerzących się plotek o zniszczeniu części eksponatów w podróży, rzekomo po wypiciu części płynu konserwującego przez załogi statków – tworzoną tam już od kilku lat i otwartą dla zwiedzających kolekcję uchodzącą za pierwsze muzeum w Rosji. Przeniesione ostatecznie do ukończonego w 1727 roku, już po śmierci cara, acz w zgodzie z jego życzeniami, specjalnego budynku naprzeciwko Pałacu Zimowego preparaty Ruyscha dały początek dzisiejszemu Muzeum Antropologii i Etnografii im. Piotra Wielkiego. Uzupełniono je o botaniczne i zoologiczne akwarele Marii Sibylli Merian, artystki uważanej obecnie za prekursorkę entomologii, oraz o inne wykupione przez Piotra podczas podróży po Europie zbiory, pochodzące między innymi – być może docenicie akcent lokalny – z gabinetu osobliwości gdańskiego medyka Christopha Gottwalda. Ruysch zaś, pozbywszy się swych eksponatów, ze zdwojonym zapałem rozpoczął kompletowanie i przygotowywanie preparatów do nowej kolekcji. Już w 1724 roku opublikował katalog nowych, zgromadzonych od czasu sprzedaży zbiorów, uwzględniając w nim ponad dwieście obiektów, równie niezwykłych jak dotąd, od – przedmiotów dumy medyka – przekrojów poprzecznych przez prącie (tym razem lepiej chronionych i udostępnianych tylko wybranym gościom) po złożony w wykładanym drewnem grobowcu płodowy szkielecik, trzymający w kościanej rączce utrwaloną jętkę i zaopatrzony w odpowiednie, podkreślające kruchość i ulotność życia ludzkiego, sentencje.
Choć gabinety osobliwości, wszystkie te kunstkamery i panoptika, uchodzą za instytucje leżące u korzeni szanowanego wszak współczesnego muzealnictwa, nie kojarzą się dziś najlepiej. Kolekcje kuriozów budzą obecnie mieszane uczucia. Łączyły rzeczywiste cuda natury – obok zbiorów anatomicznych wystawiano tam rozmaite zoologica czy eksponaty botaniczne (jedne i drugie zresztą obecne również w zbiorach Ruyscha) i geologiczne, a także dzieła sztuki – z obiektami proweniencji mocno podejrzanej, przynajmniej z dzisiejszej perspektywy. Cudom natury i rąk ludzkich towarzyszyły elementy magiczne bądź przynajmniej za takie uchodzące, jednocześnie zbiory dokumentujące sekrety rzeczywistości chętnie stawiano obok eksponatów zaspokajających jedynie łaknienie sensacji, ocierających się o jarmarczność. Tych ostatnich Frederik Ruysch akurat skrupulatnie unikał, starannie selekcjonując eksponaty, które planował włączyć do swej kolekcji, był jednak w tej praktyce odosobniony. Sensacja zawsze sprzedawała się nieźle, to odkrycie bynajmniej nie naszych czasów.
Poważnie podchodzący do swej misji – zgłębiania tajemnic natury i ukazywania ich innym – w całym swym rozbuchaniu estetycznym i przy względach praktycznych nastawionych na zainteresowanie widza Ruysch jednocześnie wydawał się jednak dobrze wpasowywać w trend żywy we współczesnej popularyzacji nauki. Nie od dziś powtarza się, że sama tylko sucha wiedza to za mało, by przyciągać osoby spoza ścisłego grona zawodowo zajmujących się daną tematyką. Warto wiedzę i naukę nieco przyprawić, czy to barwną opowieścią, czy strzępem koronki lub pękiem wstążek, warto połączyć z pięknem, opakować estetycznie, dosmaczyć anegdotą. W wywiadzie Jak przywrócić nauce autorytet, a naukowcom wiarygodność?, udzielonym Damianowi Nowickiemu z serwisu Oko.press w sierpniu 2023 roku, popularyzator nauki i współtwórca projektu Crazy Nauka Piotr Stanisławski tłumaczył:
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że bardziej atrakcyjne prezentowanie wiedzy czy informacji nie tylko nie jest złe, ale wręcz potrzebne. Zimne, nudne i nieciekawe przekazy medialne, nieważne, jakiego charakteru, przestały działać już wiele lat temu, przegrywają ze znacznie bardziej przyciągającymi treściami. Takie są fakty i trzeba się z tym pogodzić. Sztywna zasada, by naukę trzymać z dala od rozrywki, jest, moim zdaniem, błędnym założeniem, które się nie sprawdziło i paradoksalnie doprowadziło do rozkwitu znachorów od wszystkiego. W związku z tym musi być prezentowana atrakcyjnie i emocjonalnie, a jednocześnie merytorycznie, rzetelnie i dobrze.
Tę postrzeganą dziś jako oczywistość w kręgach popularyzacyjnych myśl Ruysch zdawał się intuicyjnie wprowadzać w życie.
Szkielecik, stojący na szczycie pagórka usypanego z kamieni żółciowych i moczowych, dzierży w kościanej rączce sznur pereł – drobinek złogów moczanowych, spoglądając refleksyjnie w dal i nie bacząc na przycupnięte u stóp wzgórza kościane rodzeństwo
Nie tylko zresztą ten aspekt jego aktywności mocno dziś wybrzmiewa na pograniczach nauki i jej publicznego odbioru. Wspomnijcie jego pracę czytelnika anatomii. Historia publicznej sekcji zwłok w wykonaniu von Hagensa, niezależnie od swego cokolwiek sensacyjnego aspektu (obecnego wszak też wokół wystaw jego plastynatów, którym przecież również przypisuje się, jak niegdyś eksponatom Ruyscha, walory tak edukacyjne, jak artystyczne), wzbudziła poważne dyskusje natury etycznej, ale nie skupiały się one bynajmniej jedynie na pytaniach o dopuszczalność podobnych procedur i przekraczanie granic ani o odmienianą przez wszystkie przypadki w publicznych głosach oburzenia godność ludzką. Jak podkreśla doktor Andy Miah ze szkockiego University of Paisley w „Journal of Medical Ethics” w tekście The public autopsy: somewhere between art, education, and entertainment , będącym pokłosiem wydarzenia, rzecz dotyka całej plątaniny potencjalnych pytań i wątpliwości dotyczących tego, co rozumiemy przez wartość edukacyjną i czy aby na pewno jej sednem w medycynie jest przekazanie publiczności szczegółów anatomicznych i zaznajomienie z elementami procedury medycznej li tylko, ale także socjologicznych i filozoficznych aspektów medycyny i tego, jak postrzega się powszechnie zarówno śmierć jako taką, jak i samo ciało ludzkie, oraz, wreszcie, relacji między szeroką publicznością a środowiskami medycznymi. Na pewno publiczne wystawy czy eventy medyczne przypominają o, być może, nazbyt słabo i niejednokrotnie nieadekwatnie zaspokajanym przez środowiska eksperckie głodzie wiedzy medycznej – ludzie byli medycyny ciekawi za czasów Ruyscha i są nią zainteresowani dzisiaj, niestety często sposoby odpowiedzi na tę ciekawość wydają się pozostawiać niedosyt. To o tyle istotne, że ta niezaspokojona w swym głodzie wiedzy medycznej szeroka publiczność stanowi jednocześnie w dużej mierze przyszłe kręgi pacjenckie, a jej zainteresowanie ma wymiar nie tylko teoretyczny, jak to często z ciekawością bywa. W końcu każde z nas będzie kiedyś chore, każde z nas kryje w swym wnętrzu plątaniny jelit, prowadzące do nerek ulice i lochy z wiersza Morsztyna oraz bukiety naczyń limfatycznych. Tylko zwykle o tym nie myślimy, dopóki rzeczone nie przypomną się w związku z pilną i niepokojącą potrzebą zdrowotną. Można polemizować z Miahem podsumowującym artykuł słowami: „Bez możności doświadczania takich jak publiczne sekcje zwłok wydarzeń medycyna pozostaje dla ludzi praktyką odizolowaną, zimną i tajemniczą”, trudno jednak nie dostrzec potencjalnych korzyści wynikających z przybliżenia jej ludziom. Społeczeństwo bogatsze w wiedzę to społeczeństwo zdrowsze i bardziej świadome.
Zarówno inspirujące poetów publiczne wydarzenia autopsyjne, jak i anatomiczne pejzaże Frederika Ruyscha, zaludnione chroniącymi się wśród oskrzelowych krzewów szkieletami łkającymi nad kruchością życia ludzkiego w chusteczki z opon mózgowych, czy jego słoje zapełnione zdobnymi w koronkowe mankiety okruchami tego życia odpowiadają na te same potrzeby, które próbują dzisiaj zaspokajać środowiska popularyzatorskie środkami nieco może bardziej niekiedy zachowawczymi. Przecież echa kaskady tiulu na niemowlęcej rączce nieustannie pobrzmiewają na krążących w mediach społecznościowych humorystycznych grafikach, wśród osób doszukujących się na obrazach radiologicznych i patologicznych podobieństw do twarzy, kotków, zabawnych kształtów czy też przyozdabiających w sezonie świątecznym w programach graficznych zdjęcia mikroskopowe różnych polipów w lampki i bombki na wzór miniaturowych choinek. Jedno z czołowych miejsc w prestiżowym konkursie fotografii mikroskopowej Nikon Small World zdobyła zajmująca się tą dziedziną Małgorzata Lisowska, będąca jednocześnie pacjentką onkologiczną, która uchwyciła na zdjęciu własne komórki raka piersi układające się w kształt serca. W podpisie do wrzuconej na Instagram fotografii pyta: „Jak coś tak niebezpiecznego może być jednocześnie takie piękne?”, w mediach zaś podkreśla: „Autentyczna warstwa wizualna nowotworów jest brakującym elementem w narracji onkologicznej”.
A serce ukochanej w szkatule? Pomysł pana Frederika, choć może się wydawać ekscentryczny (a sama szkatuła, umówmy się, nieco jednakowoż mniej poręczna niźli wisior czy zapinka zaopatrzona w budzący wspomnienia kosmyk włosów), doczekał się zaskakującej i raczej niecelowej, nieświadomej kontynuacji, nieintencjonalnego nawiązania. Znamy przypadek serca przechowywanego jako pamiątka po ukochanej osobie, nie przez nieutulonego w żalu kawalera, co prawda, a przez pogrążoną w żałobie małżonkę, i nie w szkatule towarzyszącej podróżom, a w szufladzie w jedwabnym całunie, ale idea pozostaje ideą.
Percy Bysshe Shelley – kojarzycie to nazwisko? Poeta romantyczny, znajomy George’a Gordona Byrona i Johna Keatsa, mąż Mary Shelley, autorki Frankensteina, dla której porzucił swą pierwszą żonę, Harriet. W lipcu 1822 roku Percy utonął. Jego ciało po śmierci spalono (być może część z was pamięta obraz Louisa Édouarda Fourniera z 1889 roku Pogrzeb Shelleya z płonącym stosem pogrzebowym), jednak – jak wiemy z zapisków i korespondencji ówczesnych – nie w pełni spłonęło wtedy jego serce. Spekulowano później, że przyczyną mogły być pogruźlicze zwapnienia narządu, mniejsza jednak o to. Grunt, że pozostałości serca poety przejęła jako nieco makabryczną relikwię – tudzież wzruszającą pamiątkę, zależnie od perspektywy – jego żona. Po latach, po śmierci Mary, jej syn Percy Florence Shelley, przeszukując należące niegdyś do niej biurko, natknął się na owinięte jedwabiem, przechowywane wraz z drobiną popiołów i kopią poematu ojca Adonais romantyczne szczątki. Cóż, można i tak. Ale pan Ruysch zrobiłby to lepiej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Źródła zdjęć
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| s. 11, 12, 19: | Ludzkie płody w muzeum Frederika |
| | Ruyscha. Grawerunek: |
| | C. Huyberts, ok. 1709. |
| | Wellcome Collection. Źródło: |
| | https://wellcomecollection.org |
| | /works/g2ktf9hv |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| s. 20: | Frederik Ruysch, Thesaurus |
| | anatomicus primus |
| | ... Het eerste |
| | anatomisch |
| | cabinet. Źródło: |
| | https://wellcomecollection.org |
| | /works/ttuthm9q |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| s. 28 | Frederik Ruysch, Opera omnia |
| | anatomico-medico-chirurgica, |
| | hucusque edita. Źródło: |
| | https://wellcomecollection.org |
| | /works/tpwyxe5r |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
Magiczne krajobrazy pana Frederika, czyli oko rysia i paluszki wróżki
Jak coś tak niebezpiecznego może być jednocześnie takie piękne?
Małgorzata Lisowska, za: Rak piersi utworzył serce w obiektywie polskiej fotografki, naukawpolsce.pl
Lipkowodne, czyli Ciekłe naczynia Vasa Lymphatica są to wycmukłe, i przezroczyste, wielą bardzo półmiesiączkowatemi, a to podwoynemi Pastkami opatrzone naczynia, które pospolicie w sobie lipką ciekłość Lympha miewają, która to ciekłość, tak do roztworzenia, czyli rozpuszczenia soku żywiącego, iako tyż i zgęstłey krwi służy, i potrzebną iest.
Ludwik Perzyna, Lekarz dla Włoscian, czyli Rada dla Pospolstwa, w chorobach i dolegliwościach naszemu Kraiowi albo właściwych, albo po większey części przyswoionych, każdemu naszego Kraiu Mieszkańcowi do wiadomości potrzebna, 1793
Luuc Kooijmans, autor Death Defied. The Anatomy Lessons of Frederik Ruysch , już na samym początku swojej opowieści o niderlandzkim anatomie kupił mnie anegdotą o wizycie Wilhelma-Aleksandra, podówczas księcia Niderlandów, w Petersburgu w 2003 roku. Otóż pośród rozlicznych zaplanowanych na czas pobytu przyszłego monarchy w tym mieście wydarzeń uwzględniono zwiedzanie świeżo otwartej wystawy dzieł Frederika Ruyscha, krajana Wilhelma-Aleksandra, człowieka, którym Królestwo Niderlandów może się słusznie szczycić. Wizytę w muzeum w ostatniej chwili jednak odwołano – ktoś, przypomniawszy sobie o ciąży książęcej małżonki, uznał, że preparaty pana Frederika, w niemałej mierze dokumentujące rozmaite patologie płodowe i wczesnodziecięce, mogą się okazać trudne dla księżnej do zniesienia i nazbyt w tej sytuacji makabryczne. Na taką konstatację, podsumował historię pisarz, słynny anatom przewróciłby się w grobie.
nie żeby zaskoczyło go, iż jego preparaty przetrwały trzy stulecia, niczego innego bowiem nie oczekiwał. Nie zdziwiłoby go również zainteresowanie księcia jego pracami. Do tego był z pewnością przyzwyczajony. Wstrząsnęłoby nim za to uznanie jego dzieł za makabrę, jako że swą sławę zawdzięczał przede wszystkim pięknu swych preparatów, ich urodzie powszechnie i nieodmiennie wzbudzającej uczucia zachwytu i tkliwości, czułości wręcz.
Nawet gdybym nie kojarzyła wcześniej niderlandzkiego anatoma ani nie darzyła jego oraz jego spuścizny olbrzymim sentymentem, w tym momencie musiałabym go polubić. Mój człowiek! Bratnia dusza! Jasne, preparaty medyczne, czy to prawidłowe, anatomiczne i histologiczne, czy patologiczne, zmienione chorobowo, uszkodzone i zniekształcone na różnorakie sposoby, niosą ze sobą ogrom wiedzy, przekazują nam fascynujące niekiedy historie, ciekawią, intrygują, uczą. Ale też – a może przede wszystkim – są piękne. Tak, wiem, na pewno część z was uzna to za dyskusyjne stwierdzenie, ktoś może zacznie coś przebąkiwać o turpizmie (wiecie, że słowo „turpizm”, oznaczające de facto „brzydkizm”, to nasz polski wynalazek, wymyślony przez Juliana Przybosia i po raz pierwszy użyty w 1962 roku Odzie do turpistów?), ktoś się żachnie, prychnie, spojrzy z politowaniem czy nawet lekkim niesmakiem. Ale zobaczcie, o tej niekiedy nieoczywistej urodzie mówi nie tylko Łopatniuk. Naturalia non sunt turpia – co naturalne, nie jest szpetne. Wręcz przeciwnie.
Nie znacie pana Ruyscha? Cóż za niedopatrzenie! Nie, nie wasze oczywiście, najprawdopodobniej nikt wam po prostu tej barwnej postaci nie przedstawił, nadal jednak będę się upierać, że nie znać niderlandzkiego anatoma to prawdziwa strata. Niepowetowana. Umyka wam wiele radości. Owszem, świadomie użyłam tu słowa „radość”, trudno bowiem nie zachwycać się człowiekiem snującym entuzjastyczne wizje przyszłości, w której dzięki opracowanemu przezeń środkowi konserwującemu pogrążony w żałobie po utracie damy serca kawaler miast medalionu z puklem jej włosów nosić będzie przy sobie szkatułę z doskonale zachowanym sercem ukochanej. Na pewno też docenicie fantazję i szerokie horyzonty mistrza Frederika.
Frederik Ruysch przyszedł na świat 28 marca 1638 roku w Hadze. Jako główny prelektor Bractwa Chirurgów (Chirurgynsgild) miasta Amsterdam – piastował to stanowisko od 29 grudnia 1666 roku – nauczał chirurgów i akuszerki oraz przeprowadzał publiczne sekcje zwłok. Publiczne sekcje zwłok to hasło, które zazwyczaj przyciąga uwagę. Współcześnie raczej podobnych wydarzeń nie organizujemy, jakkolwiek zdarzają się wyjątki od tej reguły, by wspomnieć choćby słynnego Gunthera von Hagensa. Tak, tego od plastynatów, jednak nie tylko plastynaty są w jego działalności przedmiotem kontrowersji – 20 listopada 2002 roku medyk przeprowadził pierwsze w Wielkiej Brytanii od niemal dwustu lat publiczne badanie autopsyjne. Wydarzenie prowadzone było odpłatnie dla zainteresowanej widowni, później zaś trafiło do telewizji (jeszcze tej samej nocy materiał wyemitował brytyjski kanał Channel 4) i wzbudziło nie tylko powszechne oburzenie, ale też zainteresowanie.
To, co na początku tego wieku wywołało w Wielkiej Brytanii głośne dyskusje prawno-etyczne, w siedemnastowiecznej Europie było zjawiskiem niezwykle już od dłuższego czasu modnym. Teatry anatomiczne, w których przeprowadzano dostępne szerokiej publiczności sekcje zwłok, powstawały w wielu zachodnich miastach będących jednocześnie ówczesnymi centrami akademickimi, a optymalnym warunkom, jakie podobne miejsca miały zapewniać, by możliwie najpełniej wykorzystać walory edukacyjne przedsięwzięcia, poświęcano długie ustępy w podręcznikach anatomii. Zresztą pokazy anatomiczne stanowiły wydarzenie nie tylko, jak można by domniemywać, edukacyjne. Organizowane chętnie w karnawale (zimowa aura sprzyjała lepszemu zachowaniu ciał podatnych wszak na rozkład), z biletowanym wstępem, niejednokrotnie ze świecami i orkiestrą – chodziło w końcu nie tylko o naukę, ale też o spektakl, a dobry spektakl nie obejdzie się bez muzyki – były swoistą atrakcją towarzyską. Dostarczały rozrywki niezależnie od swych aspektów merytorycznych. „12 grudnia dla rozerwania widzów anatomii i dla rozwiania smutnego nastroju anatomowie sprowadzili do teatru muzyków , którzy towarzyszyli pokazom także przez szereg dni następnych” – Radosław Grześkowiak w książce Amor curiosus, w rozdziale poświęconym lekcjom anatomii właśnie, przytacza relację z takich spektakli odbywających się w Wenecji na przełomie 1597 i 1598 roku. Pokazy anatomiczne przyciągały tłumy gości, także zagranicznych.
Jeden z najsłynniejszych świadczących podobne usługi przybytków, teatr anatomiczny w Padwie, zapisał się nie tylko na stronicach historii nauki, ale także w polskiej poezji. Padewskie pokazy anatomiczne cieszyły się niemałą popularnością wśród odwiedzających najrozmaitszych profesji i podczas karnawału w 1618 roku uczestniczył w nich Hieronim Morsztyn, poeta znany ze swej Historyi uciesznej o zacnej królewnie Banialuce ze wschodniej Ukrainy, uchodzącej za pierwszą polską baśń magiczną, i Dworskiej choroby, poematu pomyślanego jako swoisty poradnik dla chorujących na kiłę. Zapis swych doświadczeń autor – ewidentnie wielce poruszony – pozostawił potomnym w postaci wierszy poświęconych anatomii, odpowiednio męskiej i białogłowskiej. W tym drugim zwłaszcza (tu przytoczonym za Wierszami padewskimi w opracowaniu Radosława Grześkowiaka) rozsmakowywał się w detalach ciała niewieściego krajanego „jak rzeźnik w jatkach cielęcinę”.
Aż i dziś czuję jakąś w sercu trwogę,
Ani na białą płeć pojrzeć nie mogę,
Co sobie wspomnię na owe brzydkości,
Którem w nieczystej wczora cielesności
Na oko widział, kiedy ją rozbierał
Po żyłach i gdy w jej wnętrznościach gmerał,
I wskłoś wywracał wszytkie te skrytości,
Które się w owej otchłani miłości
Zatarły, i prał owę kosmacinę,
Przyrodzoną ich krając rozpadlinę.
O Boże, jakie ścia i tajemnice,
Jakie przegrody, ścieżki i granice
Natura w brzuchu niewieścim zawarła!
Druga by na to patrzając umarła.
Więc jako owe panieństwa zawiasy,
Jakie od pępka do nich wywijasy,
Jakie w żywocie macierzyńskim fochy,
Jakie do nerek ulice i lochy,
Jako się zniża i wznosi macica,
Gdy się pierwszy raz przedziewcza prawica;
Jako się owe błonki rozciągają,
Gdy się niewiasty jurne rozigrają,
Jako gdy dzieckiem nieboga zachodzi
I jako z ciężkim bólem je zaś rodzi;
I jaki onych labirynt wnętrzności,
Które należą do skutku miłości.
Rzadka to gratka, przyznajcie, tak się w rodzimej poezji, i to takiej sprzed wieków, natknąć na szczegóły człowieczej budowy wewnętrznej, wędrówki po ulicach i lochach nerek czy macicy, a także doskonałe świadectwo śladu emocjonalnego pozostawianego przez wydarzenie w uczestnikach.
Ale wróćmy do Ruyscha, głównodowodzącego pokazów amsterdamskich.
W Amsterdamie teatr anatomiczny zbudowano już w 1550 roku, pięć lat później Bractwo Chirurgów otrzymało przywilej wykonania każdego roku sekcji straconego mężczyzny, przestępcy. Pokazy anatomiczne prowadził wybrany spośród medycznego grona mistrz nazywany prelektorem, czyli czytelnikiem anatomii, i tę to właśnie zaszczytną (i opłacaną sowicie przez miasto) funkcję pełnił pan Frederik, choć nie ona nadała mu status gwiazdy i zaskarbiła zainteresowanie monarchów. Tak, Ruysch kierował pokazami i nauczał, praktykował zawodowo jako medyk, prowadził badania naukowe i opisywał swoje odkrycia, ale dziełem jego życia była kolekcja anatomiczna. Dzięki swym stanowiskom prelektora, medyka sądowego i lekarza nadzorującego pracę lokalnych akuszerek miał prawo do legalnego pozyskiwania zwłok – w różnym wieku i różnym stanie – nie tylko do nauczania anatomii, lecz także w celu wykonywania preparatów anatomicznych, a to akurat było jego mocną stroną i jednym z głównych zainteresowań zawodowych.
Frederik Ruysch pochodził z familii może szacownej, podupadłej jednak nieco finansowo i jeszcze zanim zdobył dyplom lekarski, zmuszony trudnymi warunkami życiowymi i problemami rodzinnymi, pracował jako aptekarz. Już wtedy żywo interesował się chemią i botaniką. Jednym z ważkich tematów naukowych było podówczas zagadnienie konserwacji tkanek – umiano ciała preparować, owszem, powszechnie rozumiano jednak, że do ich szczegółowych badań i poznania trudno dostępnych sekretów ludzkiego organizmu niezbędna jest umiejętność zachowania struktury budującej rzeczoną materię na dłużej w stanie nietkniętym. Tkanki i narządy zasuszone czy zachowane w alkoholu nieodmiennie traciły swoje podstawowe cechy, studiowane elementy ulegały zniekształceniom uniemożliwiającym wiarygodną ocenę i rzetelne wnioski. Idealny płyn konserwujący w czasach tak bardzo poprzedzających odkrycie formaliny (formaldehyd zsyntetyzowano po raz pierwszy w połowie dziewiętnastego wieku, a o zastosowaniu jego wodnego roztworu, formaliny, do przechowywania preparatów biologicznych pomyślano dopiero pod koniec tamtego stulecia) był Świętym Graalem anatomów, a owoc dociekań Ruyscha, jego opracowywany i udoskonalany przez całe życie liquor balsamicus, pozwalający zachować bliskie naturalnym barwy i elastyczność utrwalanej materii, zdobył powszechne uznanie i wywoływał zazdrość. Długo skład płynu pozostawał tajemnicą – nie była to w końcu epoka powszechnie dostępnych publikacji naukowych ani szczegółowych rozliczeń protokołów badawczych, a swoich tajemniczych receptur większość badaczy strzegła pilnie. Dopiero po śmierci anatoma udało się rozpracować sekretny skład. Dziś wiemy, że choć podstawą był alkohol, konkretnie nantejska brandy, doprawiona między innymi pieprzem, to liquor balsamicus stanowił tylko część sukcesu Ruyscha. Ot, płyn konserwujący. Tak naprawdę jego preparaty anatomiczne wstrząsające dla ówczesnych podobieństwo do świeżych, żywych tkanek zawdzięczają innemu z Ruyschowych osiągnięć, również doskonalonemu od wczesnej młodości – rozwijanej przezeń konsekwentnie sztuce preparatyki, a w szczególności sztuce preparatyki naczyń krwionośnych. Medyk pieczołowicie nastrzykiwał je drugim z zestawu przez siebie opracowanych płynów konserwujących (kolejna sztuczka – do pełnego efektu trzeba było zestawu właśnie obu płynów oraz unikalnych umiejętności technicznych), tym razem bazującym na wosku, łoju i składającym się z siarczku rtęci cynobrze, odpowiadającym za czerwonawy kolor eksponatów i sugerującym, że nadal są ukrwione. Ruyschowi udawało się docierać do najdrobniejszych odnóg i wypustek mikrokrążenia, dalej i głębiej niż większości współczesnych – nawet gdy nie było możliwe najcieńszymi kaniulami i najbardziej precyzyjnymi strzykawkami dostać się do naczyniowych rureczek i ceweczek zaopatrujących najodleglejsze zakamarki organizmu, samo już ciśnienie pchało zaaplikowaną w odpowiednich miejscach wybarwioną ciecz, ujawniając narządowe sekrety i zdradzając uwarunkowania anatomiczne dotąd często nieznane. Staranność i precyzję medyka oraz jego spostrzegawczość odnotowywano zresztą powszechnie – nie na darmo literatura wspomina o przypisywanych mu oczach rysia i paluszkach wróżki („the eyes of a lynx and the fingers of a fairy”, pisze Kooijmans, powołując się na Histoire de l’anatomie physiologique, pathologique et philosophique Adolphe’a Burggraeve’a i Histoire des sciences médicales Charles’a Daremberga).
Płodowe szkieleciki opłakują niedbale rozrzucone szczątki trzeciego płodu, ocierając niewidoczne łzy chusteczkami z wypreparowanej ludzkiej otrzewnej czy przekrwionych opon mózgowo-rdzeniowych
Sam Ruysch zresztą był autentycznie zachwycony własnymi osiągnięciami. „ wszystkie te naczynia tętnicze zapuszczające wachlarze swych gałązek w głąb narządów wewnętrznych i wędrujące wprost ku przemianie w żyły!” Było, jak gdyby – ekscytował się w swych zapiskach – najdrobniejsze części ciała w końcu widoczne doń wołały. Jak cytuje w biografii medyka Kooijmans: „Dość już długo szerzyłeś fałsz na nasz temat. Teraz, gdy masz wreszcie możność ujrzeć nas tak od przodu, jak i od tyłu, z góry i od spodu, powiedz światu, kim i czym naprawdę jesteśmy!”. Nieco afektowanie? Łatwo nam dziś, z perspektywy naszych atlasów anatomicznych, encyklopedii i tysięcy szczegółowych analiz, spoglądać cynicznie na ówczesnych odkrywców. Współcześnie toniemy w nadmiarze wiedzy trudnej częstokroć do ogarnięcia, w siedemnastym wieku wszystko to, wciąż nowe i ekscytujące, było iście magicznym doświadczeniem.
Mały szkielet przygrywa radośnie na skrzypkach utworzonych z martwaka kostnego, otoczony przez kolejne szkieleciki, dumnie prezentujące publice zwoje doskonale wypreparowanych jelit, pęki naczyń limfatycznych czy kostury z naczyń krwionośnych
Sztuce preparatyki naczyń – tym razem akurat limfatycznych – Ruysch zawdzięcza też początek swej sławy naukowej. Jeszcze zanim został amsterdamskim czytelnikiem anatomii, w 1665 roku opublikował esej zatytułowany Dilucidatio valvularum in vasis lymphaticis et lacteis. Tekst rozwiewał wiele ówczesnych wątpliwości dotyczących budowy naczyń limfatycznych. Brzmi niespecjalnie interesująco, prawda? Jednak nie dla siedemnastowiecznych anatomów – wtedy wokół naczyń limfatycznych toczyły się gorące spory. Traf chciał, że jeszcze w czasie studiów medycznych Frederik wylądował blisko samego centrum awantur (nie przesadzam, pisząc o awanturach – temperatura dysput nierzadko zbliżona była do współczesnych pyskówek toczonych w mediach społecznościowych). Jako uczeń Johannesa van Horne’a, słynnego odkrywcy przewodu piersiowego, największego w ludzkiej anatomii naczynia chłonnego (czyli limfatycznego), był aktywnie zachęcany do zgłębiania tajników tego układu i czynił to cierpliwie i z zaangażowaniem. Wypreparowywał naczynia z organizmu, starannie suszył i konserwował, a wszystko po to, by ostatecznie wykazać obecność czegoś, co dzisiaj może nam się wydać drobiazgiem nie tylko oczywistym, ale przede wszystkim mało istotnym – zastawek.
Tak, naczynia limfatyczne zaopatrzone są w zastawki podobne żylnym. Są to delikatne błoniaste płatki czy fałdki, sięgające do wnętrza naczyń, uniemożliwiające cofanie się płynącej naczyniem chłonki. Niby nic, jednak dla ówczesnych dysput naukowych był to element absolutnie kluczowy, determinujący bowiem mechanizmy przepływu obserwowanej w układzie limfatycznym płynnej białawej, mlecznej treści, której wszak, w przeciwieństwie do układu krwionośnego, nie pompowało serce. Skąd i dokąd płynęła limfa, co się z nią działo i dlaczego? Zastawki dostarczały przynajmniej części wyjaśnień. Tyle że choć nie były wcale konceptem nowym i o ich istnieniu na bazie analogii z układem krwionośnym hipotetyzowano już wcześniej, nikomu nie udawało się go udowodnić, póki nie zabrał się za to Ruysch. Wypreparowawszy rureczki naczyń chłonnych, podwiązał ich końce, wycisnął z nich chłonkę, po czym używając najcieńszych z dostępnych, specjalnie dlań przygotowanych instrumentów, wypełnił naczynia powietrzem, nadmuchał niczym baloniki na festynie – te podłużne, kolorowe, którym nadaje się niekiedy kształt zwierzątek – i wysuszył na słońcu, dzięki czemu skutecznie uwidocznił w końcu delikatne półksiężycowate płatki zastawek. A przy okazji utarł nosa części ówczesnych anatomicznych sław.
Ruysch zresztą, świadom ważkości swoich osiągnięć i żywo przywiązany do efektów swej pracy, zachował te pierwsze pieczołowicie przygotowane baloniki naczyń limfatycznych na przyszłość. Jeśli sięgniemy do katalogów jego kolekcji anatomicznych, w egzemplarzu z roku 1690 znajdziemy własnoręczny opis jednego z preparatów, w którym wciąż pobrzmiewają echa nie tylko pierwotnego zachwytu medyka, lecz także trudu włożonego w pozyskanie znalezisk: „szkielet ludzkiego płodu trzymający w lewej dłoni pęczek naczyń limfatycznych, które własnoręcznie wydobyłem z ciała ponad dwadzieścia pięć lat temu, wypełniłem powietrzem i utrwaliłem w sposób nadal jasno pozwalający dostrzec zastawki – ach, jakichż trudów potrafią niekiedy przysparzać rzeczy piękne!”.
Ale, ale... To właśnie moment, w którym część spośród was zaczyna spoglądać na tekst z lekkim zaniepokojeniem, jak się domyślam. Bo jakże to, płodowy szkielecik z bukietem naczyń limfatycznych? Brzmi nieco kontrowersyjnie, prawda? Makabrycznie? Groteskowo? Odrobinę niecodziennie przynajmniej. Nawet jak na owe – nieco inaczej niźli obecne podchodzące do ludzkich szczątków – czasy. Jednak tak właśnie wyglądała kolekcja Ruyscha, a przynajmniej najbardziej charakterystyczny jej element – zaludnione szkielecikami dioramki anatomiczne zamknięte w specjalnych gablotach. Centrum każdej z kompozycji stanowił usypany z kamyków pagórek, przy czym nie były to byle jakie przydrożne znaleziska, a kamyki żółciowe i złogi moczowe, odłamki kostne i rozmaite patologiczne zwapnienia. Spośród całego tego medycznego gruzu wyrastały równie ekscentryczne zarośla – utrwalone i utwardzone, malowniczo rozgałęziające się naczynia krwionośne, przewody żółciowe czy elementy drzewa oskrzelowego, dające schronienie zastygłym w najdziwniejszych pozach szkieletowym postaciom. Tu koścista sylwetka sięgająca do pustego oczodołu czy nieistniejącego nosa zdobną w dziesiątki drobnych naczynek krwionośnych chusteczką, wypreparowaną z ludzkiej otrzewnej lub opon mózgowo-rdzeniowych, gdzie indziej szkieletowa dłoń trzymająca włos z nanizanym sznurem – niczym pereł – kredowobiałych drobinek wydobytych z dotkniętego dną moczanową stawu. Kolejny mały szkielet przygrywa radośnie na skrzypkach utworzonych z martwaka kostnego, fragmentu kostnego wydzielonego w przebiegu procesów martwiczych trawiących kość udową pechowego pacjenta czy pacjentki, jeszcze inny prezentuje dumnie ku uciesze zwiedzających zwinięty spiralnie i usztywniony zwój maleńkich, doskonale wypreparowanych jelit. Filigranowe kostne postacie strojne w zdobne pióropusze, wieńczące sklepienie czaszki, czy spoczywające, jakby zdjęte nagłym zmęczeniem, pośród żółciowych głazów posadzki z wysuniętą w enigmatycznym geście w stronę zadziwionej widowni maleńką dłonią z zastygłym w niej uskrzydlonym owadem. Magiczne krajobrazy utkane z ludzkiego ciała.
Dioramy Ruyscha niestety nie zachowały się do dziś, współcześnie możemy je podziwiać jedynie na rycinach w katalogach, w których medyk swoją udostępnianą zwiedzającym kolekcję drobiazgowo opisywał. Pierwotnie sam przygotowywał też do nich ilustracje, w kolejnych wersjach jednak, nieufny w swe talenty artystyczne, zlecał oprawę graficzną profesjonalistom – najwięcej do dziś przechowało się prac Corneliusa Huybertsa. Jeszcze inne elementy kolekcji znamy jedynie ze wzmianek w tekstach, chociażby o aranżacjach wykorzystujących wychodzące z kamiennych grobowców płodowe szkieleciki, przyodziane w koszule nocne uszykowane z ludzkich bądź owczych błon pokrytych wzorem z drobnych naczyń na podobieństwo jedwabnego haftu. Możemy tylko hipotetyzować, z jakich błon anatom korzystał – z otrzewnej czy opłucnej? A może znów z opon mózgowych? Fantazja Ruyscha zdawała się nie mieć granic.
Nieco lepiej niźli z kościanymi pejzażykami czas obszedł się z preparatami mokrymi, zalanymi liquor balsamicus i zamkniętymi szczelnie w słojach zapieczętowanych żywicą i dodatkowymi warstwami ochronnymi – znowuż z błon płodowych, opon mózgowych, rozciągniętych pęcherzy moczowych i innych. Tak, warstw również zdobnych w nastrzyknięte barwionym na czerwono woskiem naczynia krwionośne – autor kolekcji podkreślał nie tylko czysto pragmatyczny aspekt takiej dodatkowej ochrony, ale też jej walory estetyczne i edukacyjne, miały być zarówno eleganckie i przyjemne dla oka, jak i przydatne dla wszystkich chętnych, by śledzić sieci i układy naczyń tętniczych.
Także we wnętrzu słojów dawał o sobie znać ten szczególny zmysł estetyczny, wsparty dodatkowo ręką i talentem artystycznym córki pana Frederika, słynnej później malarki, Rachel. Zatopione w utrwalającym płynie dziecięce rączki zdobiły jedwabne mankiety spływające kaskadami koronek, dziecięce główki strojne w aksamitne czapki pyszniły się bujnymi kołnierzami i kryzami wspinającymi się aż do podbródków. Pierwotnie funkcją wszystkich tych dodatków był stosunkowo prosty kamuflaż – miały zakrywać mało wszak atrakcyjne wizualnie miejsca oddzielenia odjętych części ciała, chować szwy i rany poamputacyjne, drażniące potencjalnie nienawykły do podobnych obrazów wzrok oglądających. Jednak aspekt czysto ozdobny okazał się nie do przecenienia – edukacja edukacją, ale Ruysch zawsze podkreślał, że obok pogoni za wiedzą wysoko na liście jego priorytetów stoi gonitwa za pięknem, a urozmaicenia mocniej przyciągają uwagę i zapobiegają znużeniu edukowanych. Podobnie jak wielorakim celom służyły dodatkowe aranżacje, wzbogacające proste niby eksponaty o szersze konteksty i nauki – zarówno te moralne, jak i te bardziej przyziemne, przypominające pragmatycznie o prostych związkach anatomicznych i fizjologicznych. Czteromiesięczny płód wtulony w zakonserwowane łożysko niczym w wygodną poduszkę? Czemu nie? Rozwój zarodkowy i płodowy pozostawał dla Ruyscha jedną z zasługujących na nieustanne zgłębianie tajemnic natury. Dziecięca rączka zdobna w falbaniasty rękaw, trzymająca zwisający na zawiązanej w kokardkę wstążeczce wypreparowany srom lub doskonale zachowane serce? Ależ oczywiście. Albo ludzka dłoń przyodziana w bufiasty rękaw, udrapowany z opony twardej czy naciągnięty na gałązkę kolczastego krzewu, wypreparowany i wywinięty śluzówką na zewnątrz przełyk niczym – wybaczcie mało wzniosłe skojarzenia – puchata, czerwona, świąteczna skarpeta. Ale też, jeśliby sięgnąć w rejestry nieco bardziej podniosłe, strojna w koronki dziecięca stópka ustawiona na sklepieniu przeżartej przez kiłę czaszki jako alegoria niewinności depczącej rozpustę. Do wyboru, do koloru. Ot, życie, kruche i zwisające niekiedy na jakże cienkiej niteczce. I choć w kolekcji Ruyscha nie brakowało też preparatów bardziej konwencjonalnych, pozbawionych dodatkowych atrakcji, zdobień i aranżacji – preparatów po prostu prawidłowych czy patologicznych – to właśnie te ekscentryczne przyniosły mu prawdziwą sławę. Nie przedmiot dumy anatoma: skrupulatnie wypreparowane, mimo podnoszonych we wspomnieniach trudności technicznych, prącie (notabene wystawione przez anatoma na specjalnym postumencie jako wyjątkowa rzadkość i centralny punkt kolekcji, po czym ukradzione podstępnie przez kogoś ze zwiedzających, prawdziwy cios dla zawsze chętnie oprowadzającego po swoim prywatnym muzeum gospodarza), nie ciekawostki patologiczne, takie jak potworniaki czy przypominający kiść winogron zaśniad groniasty, nie „zwykłe” płuca, serca, jelita czy wypreparowane i zawieszone w słoju, nadal częściowo skryte za firanką rzęs, powieki.
Wśród najznamienitszych gości oglądających kolekcję Frederika Ruyscha wymienić trzeba Piotra Wielkiego. W 1696 roku car, przybywszy do Amsterdamu, zachwycił się zarówno wykładami anatoma, jak i prezentowanymi publiczności zbiorami. Trudno orzec, na ile prawdziwa jest powtarzana jeszcze po latach z dumą opowieść medyka o tym, jak to monarcha zadziwiony jednym z preparatów, zakonserwowanym z wielkim kunsztem ciałem kilkuletniego chłopca, poruszony nadanym mu przez anatoma pozorem naturalności i żywej świeżości przytulił zwłoki i z tkliwością ucałował dziecięce czoło. Niewątpliwie realny był jednak entuzjazm władcy – realny i dość wymierny w skutkach. Dwie dekady później, przy okazji kolejnego pobytu w Amsterdamie, Piotr zakupił całą liczącą podówczas około dwóch tysięcy preparatów kolekcję za trzydzieści tysięcy guldenów, by zlecić następnie przewiezienie jej do Petersburga, nowej stolicy imperium. Preparaty skrupulatnie zapakowano na statki i wiosną 1718 roku wyruszyły w drogę. Po dotarciu na miejsce wzbogaciły – mimo szerzących się plotek o zniszczeniu części eksponatów w podróży, rzekomo po wypiciu części płynu konserwującego przez załogi statków – tworzoną tam już od kilku lat i otwartą dla zwiedzających kolekcję uchodzącą za pierwsze muzeum w Rosji. Przeniesione ostatecznie do ukończonego w 1727 roku, już po śmierci cara, acz w zgodzie z jego życzeniami, specjalnego budynku naprzeciwko Pałacu Zimowego preparaty Ruyscha dały początek dzisiejszemu Muzeum Antropologii i Etnografii im. Piotra Wielkiego. Uzupełniono je o botaniczne i zoologiczne akwarele Marii Sibylli Merian, artystki uważanej obecnie za prekursorkę entomologii, oraz o inne wykupione przez Piotra podczas podróży po Europie zbiory, pochodzące między innymi – być może docenicie akcent lokalny – z gabinetu osobliwości gdańskiego medyka Christopha Gottwalda. Ruysch zaś, pozbywszy się swych eksponatów, ze zdwojonym zapałem rozpoczął kompletowanie i przygotowywanie preparatów do nowej kolekcji. Już w 1724 roku opublikował katalog nowych, zgromadzonych od czasu sprzedaży zbiorów, uwzględniając w nim ponad dwieście obiektów, równie niezwykłych jak dotąd, od – przedmiotów dumy medyka – przekrojów poprzecznych przez prącie (tym razem lepiej chronionych i udostępnianych tylko wybranym gościom) po złożony w wykładanym drewnem grobowcu płodowy szkielecik, trzymający w kościanej rączce utrwaloną jętkę i zaopatrzony w odpowiednie, podkreślające kruchość i ulotność życia ludzkiego, sentencje.
Choć gabinety osobliwości, wszystkie te kunstkamery i panoptika, uchodzą za instytucje leżące u korzeni szanowanego wszak współczesnego muzealnictwa, nie kojarzą się dziś najlepiej. Kolekcje kuriozów budzą obecnie mieszane uczucia. Łączyły rzeczywiste cuda natury – obok zbiorów anatomicznych wystawiano tam rozmaite zoologica czy eksponaty botaniczne (jedne i drugie zresztą obecne również w zbiorach Ruyscha) i geologiczne, a także dzieła sztuki – z obiektami proweniencji mocno podejrzanej, przynajmniej z dzisiejszej perspektywy. Cudom natury i rąk ludzkich towarzyszyły elementy magiczne bądź przynajmniej za takie uchodzące, jednocześnie zbiory dokumentujące sekrety rzeczywistości chętnie stawiano obok eksponatów zaspokajających jedynie łaknienie sensacji, ocierających się o jarmarczność. Tych ostatnich Frederik Ruysch akurat skrupulatnie unikał, starannie selekcjonując eksponaty, które planował włączyć do swej kolekcji, był jednak w tej praktyce odosobniony. Sensacja zawsze sprzedawała się nieźle, to odkrycie bynajmniej nie naszych czasów.
Poważnie podchodzący do swej misji – zgłębiania tajemnic natury i ukazywania ich innym – w całym swym rozbuchaniu estetycznym i przy względach praktycznych nastawionych na zainteresowanie widza Ruysch jednocześnie wydawał się jednak dobrze wpasowywać w trend żywy we współczesnej popularyzacji nauki. Nie od dziś powtarza się, że sama tylko sucha wiedza to za mało, by przyciągać osoby spoza ścisłego grona zawodowo zajmujących się daną tematyką. Warto wiedzę i naukę nieco przyprawić, czy to barwną opowieścią, czy strzępem koronki lub pękiem wstążek, warto połączyć z pięknem, opakować estetycznie, dosmaczyć anegdotą. W wywiadzie Jak przywrócić nauce autorytet, a naukowcom wiarygodność?, udzielonym Damianowi Nowickiemu z serwisu Oko.press w sierpniu 2023 roku, popularyzator nauki i współtwórca projektu Crazy Nauka Piotr Stanisławski tłumaczył:
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że bardziej atrakcyjne prezentowanie wiedzy czy informacji nie tylko nie jest złe, ale wręcz potrzebne. Zimne, nudne i nieciekawe przekazy medialne, nieważne, jakiego charakteru, przestały działać już wiele lat temu, przegrywają ze znacznie bardziej przyciągającymi treściami. Takie są fakty i trzeba się z tym pogodzić. Sztywna zasada, by naukę trzymać z dala od rozrywki, jest, moim zdaniem, błędnym założeniem, które się nie sprawdziło i paradoksalnie doprowadziło do rozkwitu znachorów od wszystkiego. W związku z tym musi być prezentowana atrakcyjnie i emocjonalnie, a jednocześnie merytorycznie, rzetelnie i dobrze.
Tę postrzeganą dziś jako oczywistość w kręgach popularyzacyjnych myśl Ruysch zdawał się intuicyjnie wprowadzać w życie.
Szkielecik, stojący na szczycie pagórka usypanego z kamieni żółciowych i moczowych, dzierży w kościanej rączce sznur pereł – drobinek złogów moczanowych, spoglądając refleksyjnie w dal i nie bacząc na przycupnięte u stóp wzgórza kościane rodzeństwo
Nie tylko zresztą ten aspekt jego aktywności mocno dziś wybrzmiewa na pograniczach nauki i jej publicznego odbioru. Wspomnijcie jego pracę czytelnika anatomii. Historia publicznej sekcji zwłok w wykonaniu von Hagensa, niezależnie od swego cokolwiek sensacyjnego aspektu (obecnego wszak też wokół wystaw jego plastynatów, którym przecież również przypisuje się, jak niegdyś eksponatom Ruyscha, walory tak edukacyjne, jak artystyczne), wzbudziła poważne dyskusje natury etycznej, ale nie skupiały się one bynajmniej jedynie na pytaniach o dopuszczalność podobnych procedur i przekraczanie granic ani o odmienianą przez wszystkie przypadki w publicznych głosach oburzenia godność ludzką. Jak podkreśla doktor Andy Miah ze szkockiego University of Paisley w „Journal of Medical Ethics” w tekście The public autopsy: somewhere between art, education, and entertainment , będącym pokłosiem wydarzenia, rzecz dotyka całej plątaniny potencjalnych pytań i wątpliwości dotyczących tego, co rozumiemy przez wartość edukacyjną i czy aby na pewno jej sednem w medycynie jest przekazanie publiczności szczegółów anatomicznych i zaznajomienie z elementami procedury medycznej li tylko, ale także socjologicznych i filozoficznych aspektów medycyny i tego, jak postrzega się powszechnie zarówno śmierć jako taką, jak i samo ciało ludzkie, oraz, wreszcie, relacji między szeroką publicznością a środowiskami medycznymi. Na pewno publiczne wystawy czy eventy medyczne przypominają o, być może, nazbyt słabo i niejednokrotnie nieadekwatnie zaspokajanym przez środowiska eksperckie głodzie wiedzy medycznej – ludzie byli medycyny ciekawi za czasów Ruyscha i są nią zainteresowani dzisiaj, niestety często sposoby odpowiedzi na tę ciekawość wydają się pozostawiać niedosyt. To o tyle istotne, że ta niezaspokojona w swym głodzie wiedzy medycznej szeroka publiczność stanowi jednocześnie w dużej mierze przyszłe kręgi pacjenckie, a jej zainteresowanie ma wymiar nie tylko teoretyczny, jak to często z ciekawością bywa. W końcu każde z nas będzie kiedyś chore, każde z nas kryje w swym wnętrzu plątaniny jelit, prowadzące do nerek ulice i lochy z wiersza Morsztyna oraz bukiety naczyń limfatycznych. Tylko zwykle o tym nie myślimy, dopóki rzeczone nie przypomną się w związku z pilną i niepokojącą potrzebą zdrowotną. Można polemizować z Miahem podsumowującym artykuł słowami: „Bez możności doświadczania takich jak publiczne sekcje zwłok wydarzeń medycyna pozostaje dla ludzi praktyką odizolowaną, zimną i tajemniczą”, trudno jednak nie dostrzec potencjalnych korzyści wynikających z przybliżenia jej ludziom. Społeczeństwo bogatsze w wiedzę to społeczeństwo zdrowsze i bardziej świadome.
Zarówno inspirujące poetów publiczne wydarzenia autopsyjne, jak i anatomiczne pejzaże Frederika Ruyscha, zaludnione chroniącymi się wśród oskrzelowych krzewów szkieletami łkającymi nad kruchością życia ludzkiego w chusteczki z opon mózgowych, czy jego słoje zapełnione zdobnymi w koronkowe mankiety okruchami tego życia odpowiadają na te same potrzeby, które próbują dzisiaj zaspokajać środowiska popularyzatorskie środkami nieco może bardziej niekiedy zachowawczymi. Przecież echa kaskady tiulu na niemowlęcej rączce nieustannie pobrzmiewają na krążących w mediach społecznościowych humorystycznych grafikach, wśród osób doszukujących się na obrazach radiologicznych i patologicznych podobieństw do twarzy, kotków, zabawnych kształtów czy też przyozdabiających w sezonie świątecznym w programach graficznych zdjęcia mikroskopowe różnych polipów w lampki i bombki na wzór miniaturowych choinek. Jedno z czołowych miejsc w prestiżowym konkursie fotografii mikroskopowej Nikon Small World zdobyła zajmująca się tą dziedziną Małgorzata Lisowska, będąca jednocześnie pacjentką onkologiczną, która uchwyciła na zdjęciu własne komórki raka piersi układające się w kształt serca. W podpisie do wrzuconej na Instagram fotografii pyta: „Jak coś tak niebezpiecznego może być jednocześnie takie piękne?”, w mediach zaś podkreśla: „Autentyczna warstwa wizualna nowotworów jest brakującym elementem w narracji onkologicznej”.
A serce ukochanej w szkatule? Pomysł pana Frederika, choć może się wydawać ekscentryczny (a sama szkatuła, umówmy się, nieco jednakowoż mniej poręczna niźli wisior czy zapinka zaopatrzona w budzący wspomnienia kosmyk włosów), doczekał się zaskakującej i raczej niecelowej, nieświadomej kontynuacji, nieintencjonalnego nawiązania. Znamy przypadek serca przechowywanego jako pamiątka po ukochanej osobie, nie przez nieutulonego w żalu kawalera, co prawda, a przez pogrążoną w żałobie małżonkę, i nie w szkatule towarzyszącej podróżom, a w szufladzie w jedwabnym całunie, ale idea pozostaje ideą.
Percy Bysshe Shelley – kojarzycie to nazwisko? Poeta romantyczny, znajomy George’a Gordona Byrona i Johna Keatsa, mąż Mary Shelley, autorki Frankensteina, dla której porzucił swą pierwszą żonę, Harriet. W lipcu 1822 roku Percy utonął. Jego ciało po śmierci spalono (być może część z was pamięta obraz Louisa Édouarda Fourniera z 1889 roku Pogrzeb Shelleya z płonącym stosem pogrzebowym), jednak – jak wiemy z zapisków i korespondencji ówczesnych – nie w pełni spłonęło wtedy jego serce. Spekulowano później, że przyczyną mogły być pogruźlicze zwapnienia narządu, mniejsza jednak o to. Grunt, że pozostałości serca poety przejęła jako nieco makabryczną relikwię – tudzież wzruszającą pamiątkę, zależnie od perspektywy – jego żona. Po latach, po śmierci Mary, jej syn Percy Florence Shelley, przeszukując należące niegdyś do niej biurko, natknął się na owinięte jedwabiem, przechowywane wraz z drobiną popiołów i kopią poematu ojca Adonais romantyczne szczątki. Cóż, można i tak. Ale pan Ruysch zrobiłby to lepiej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Źródła zdjęć
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| s. 11, 12, 19: | Ludzkie płody w muzeum Frederika |
| | Ruyscha. Grawerunek: |
| | C. Huyberts, ok. 1709. |
| | Wellcome Collection. Źródło: |
| | https://wellcomecollection.org |
| | /works/g2ktf9hv |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| s. 20: | Frederik Ruysch, Thesaurus |
| | anatomicus primus |
| | ... Het eerste |
| | anatomisch |
| | cabinet. Źródło: |
| | https://wellcomecollection.org |
| | /works/ttuthm9q |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| s. 28 | Frederik Ruysch, Opera omnia |
| | anatomico-medico-chirurgica, |
| | hucusque edita. Źródło: |
| | https://wellcomecollection.org |
| | /works/tpwyxe5r |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
więcej..