Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Dama z grasiczką - ebook

Data wydania:
25 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
52,90

Dama z grasiczką - ebook

Nowa książka popularyzatorki nauki i twórczyni profilu Patolodzy na klatce. Autorki bestsellera Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?

Bardziej odrażające czy jednak fascynujące? Zawsze śmiertelnie niebezpieczne czy może czasem choć odrobinę zabawne? Wszelkie schorzenia, o których chcecie wiedzieć więcej, ale nie mieliście kogo zapytać: nowotwory i pasożyty, choroby weneryczne, niezwykłe defekty genetyczne, tajemnicze pozostałości rozwojowe i… zanikające nieużywane narządy (nie, nie, wcale nie chodzi o to, o czym myślicie). Paulina Łopatniuk zabiera nas w oszałamiającą podróż po zakamarkach ludzkiego ciała, a galeria opisywanych przez nią przypadków może przyprawić o zawroty głowy. Czy wiecie, że można chorować na nowotwór narządu, którego się nie ma? Że pewnymi nowotworami można się zarazić, a do rozwoju innych mogą się przyczynić pasożyty? Że można mieć kilka śledzion, ale ani jednej rzepki? Albo gdzie w naszym ciele kryją się najprawdziwsze sezamki?
Mówią, że najważniejsze jest wnętrze. Mało kto wie o nim więcej niż patomorfolożka.
Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788366657878
Rozmiar pliku: 10,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ma­giczne kra­jo­brazy pana Fre­de­rika, czyli oko ry­sia i pa­luszki wróżki

Jak coś tak nie­bez­piecz­nego może być jed­no­cze­śnie ta­kie piękne?

Mał­go­rzata Li­sow­ska, za: Rak piersi utwo­rzył serce w obiek­ty­wie pol­skiej fo­to­grafki, na­ukaw­pol­sce.pl

Lip­ko­wodne, czyli Cie­kłe na­czy­nia Vasa Lym­pha­tica są to wy­cmu­kłe, i prze­zro­czy­ste, wielą bar­dzo pół­mie­siącz­ko­wa­temi, a to pod­woy­nemi Past­kami opa­trzone na­czy­nia, które po­spo­li­cie w so­bie lipką cie­kłość Lym­pha mie­wają, która to cie­kłość, tak do roz­two­rze­nia, czyli roz­pusz­cze­nia soku ży­wią­cego, iako tyż i zgę­stłey krwi służy, i po­trzebną iest.

Lu­dwik Perzyna, Le­karz dla Wło­scian, czyli Rada dla Po­spol­stwa, w cho­ro­bach i do­le­gli­wo­ściach na­szemu Kra­iowi albo wła­ści­wych, albo po więk­szey czę­ści przy­swo­io­nych, każ­demu na­szego Kraiu Miesz­kań­cowi do wia­do­mo­ści po­trzebna, 1793

Luuc Ko­oij­mans, au­tor De­ath De­fied. The Ana­tomy Les­sons of Fre­de­rik Ruysch , już na sa­mym po­czątku swo­jej opo­wie­ści o ni­der­landz­kim ana­to­mie ku­pił mnie aneg­dotą o wi­zy­cie Wil­helma-Alek­san­dra, pod­ów­czas księ­cia Ni­der­lan­dów, w Pe­ters­burgu w 2003 roku. Otóż po­śród roz­licz­nych za­pla­no­wa­nych na czas po­bytu przy­szłego mo­nar­chy w tym mie­ście wy­da­rzeń uwzględ­niono zwie­dza­nie świeżo otwar­tej wy­stawy dzieł Fre­de­rika Ruy­scha, kra­jana Wil­helma-Alek­san­dra, czło­wieka, któ­rym Kró­le­stwo Ni­der­lan­dów może się słusz­nie szczy­cić. Wi­zytę w mu­zeum w ostat­niej chwili jed­nak od­wo­łano – ktoś, przy­po­mniaw­szy so­bie o ciąży ksią­żę­cej mał­żonki, uznał, że pre­pa­raty pana Fre­de­rika, w nie­ma­łej mie­rze do­ku­men­tu­jące roz­ma­ite pa­to­lo­gie pło­dowe i wcze­sno­dzie­cięce, mogą się oka­zać trudne dla księż­nej do znie­sie­nia i na­zbyt w tej sy­tu­acji ma­ka­bryczne. Na taką kon­sta­ta­cję, pod­su­mo­wał hi­sto­rię pi­sarz, słynny ana­tom prze­wró­ciłby się w gro­bie.

nie żeby za­sko­czyło go, iż jego pre­pa­raty prze­trwały trzy stu­le­cia, ni­czego in­nego bo­wiem nie ocze­ki­wał. Nie zdzi­wi­łoby go rów­nież za­in­te­re­so­wa­nie księ­cia jego pra­cami. Do tego był z pew­no­ścią przy­zwy­cza­jony. Wstrzą­snę­łoby nim za to uzna­nie jego dzieł za ma­ka­brę, jako że swą sławę za­wdzię­czał przede wszyst­kim pięknu swych pre­pa­ra­tów, ich uro­dzie po­wszech­nie i nie­odmien­nie wzbu­dza­ją­cej uczu­cia za­chwytu i tkli­wo­ści, czu­ło­ści wręcz.

Na­wet gdy­bym nie ko­ja­rzyła wcze­śniej ni­der­landz­kiego ana­toma ani nie da­rzyła jego oraz jego spu­ści­zny ol­brzy­mim sen­ty­men­tem, w tym mo­men­cie mu­sia­ła­bym go po­lu­bić. Mój czło­wiek! Brat­nia du­sza! Ja­sne, pre­pa­raty me­dyczne, czy to pra­wi­dłowe, ana­to­miczne i hi­sto­lo­giczne, czy pa­to­lo­giczne, zmie­nione cho­ro­bowo, uszko­dzone i znie­kształ­cone na róż­no­ra­kie spo­soby, niosą ze sobą ogrom wie­dzy, prze­ka­zują nam fa­scy­nu­jące nie­kiedy hi­sto­rie, cie­ka­wią, in­try­gują, uczą. Ale też – a może przede wszyst­kim – są piękne. Tak, wiem, na pewno część z was uzna to za dys­ku­syjne stwier­dze­nie, ktoś może za­cznie coś prze­bą­ki­wać o tur­pi­zmie (wie­cie, że słowo „tur­pizm”, ozna­cza­jące de facto „brzyd­kizm”, to nasz pol­ski wy­na­la­zek, wy­my­ślony przez Ju­liana Przy­bo­sia i po raz pierw­szy użyty w 1962 roku Odzie do tur­pi­stów?), ktoś się żach­nie, prych­nie, spoj­rzy z po­li­to­wa­niem czy na­wet lek­kim nie­sma­kiem. Ale zo­bacz­cie, o tej nie­kiedy nie­oczy­wi­stej uro­dzie mówi nie tylko Ło­pat­niuk. Na­tu­ra­lia non sunt tur­pia – co na­tu­ralne, nie jest szpetne. Wręcz prze­ciw­nie.

Nie zna­cie pana Ruy­scha? Cóż za nie­do­pa­trze­nie! Nie, nie wa­sze oczy­wi­ście, naj­praw­do­po­dob­niej nikt wam po pro­stu tej barw­nej po­staci nie przed­sta­wił, na­dal jed­nak będę się upie­rać, że nie znać ni­der­landz­kiego ana­toma to praw­dziwa strata. Nie­po­we­to­wana. Umyka wam wiele ra­do­ści. Ow­szem, świa­do­mie uży­łam tu słowa „ra­dość”, trudno bo­wiem nie za­chwy­cać się czło­wie­kiem snu­ją­cym en­tu­zja­styczne wi­zje przy­szło­ści, w któ­rej dzięki opra­co­wa­nemu prze­zeń środ­kowi kon­ser­wu­ją­cemu po­grą­żony w ża­ło­bie po utra­cie damy serca ka­wa­ler miast me­da­lionu z pu­klem jej wło­sów no­sić bę­dzie przy so­bie szka­tułę z do­sko­nale za­cho­wa­nym ser­cem uko­cha­nej. Na pewno też do­ce­ni­cie fan­ta­zję i sze­ro­kie ho­ry­zonty mi­strza Fre­de­rika.

Fre­de­rik Ruysch przy­szedł na świat 28 marca 1638 roku w Ha­dze. Jako główny pre­lek­tor Brac­twa Chi­rur­gów (Chi­rur­gyns­gild) mia­sta Am­ster­dam – pia­sto­wał to sta­no­wi­sko od 29 grud­nia 1666 roku – na­uczał chi­rur­gów i aku­szerki oraz prze­pro­wa­dzał pu­bliczne sek­cje zwłok. Pu­bliczne sek­cje zwłok to ha­sło, które za­zwy­czaj przy­ciąga uwagę. Współ­cze­śnie ra­czej po­dob­nych wy­da­rzeń nie or­ga­ni­zu­jemy, jak­kol­wiek zda­rzają się wy­jątki od tej re­guły, by wspo­mnieć choćby słyn­nego Gun­thera von Ha­gensa. Tak, tego od pla­sty­na­tów, jed­nak nie tylko pla­sty­naty są w jego dzia­łal­no­ści przed­mio­tem kon­tro­wer­sji – 20 li­sto­pada 2002 roku me­dyk prze­pro­wa­dził pierw­sze w Wiel­kiej Bry­ta­nii od nie­mal dwu­stu lat pu­bliczne ba­da­nie au­top­syjne. Wy­da­rze­nie pro­wa­dzone było od­płat­nie dla za­in­te­re­so­wa­nej wi­downi, póź­niej zaś tra­fiło do te­le­wi­zji (jesz­cze tej sa­mej nocy ma­te­riał wy­emi­to­wał bry­tyj­ski ka­nał Chan­nel 4) i wzbu­dziło nie tylko po­wszechne obu­rze­nie, ale też za­in­te­re­so­wa­nie.

To, co na po­czątku tego wieku wy­wo­łało w Wiel­kiej Bry­ta­nii gło­śne dys­ku­sje prawno-etyczne, w sie­dem­na­sto­wiecz­nej Eu­ro­pie było zja­wi­skiem nie­zwy­kle już od dłuż­szego czasu mod­nym. Te­atry ana­to­miczne, w któ­rych prze­pro­wa­dzano do­stępne sze­ro­kiej pu­blicz­no­ści sek­cje zwłok, po­wsta­wały w wielu za­chod­nich mia­stach bę­dą­cych jed­no­cze­śnie ów­cze­snymi cen­trami aka­de­mic­kimi, a opty­mal­nym wa­run­kom, ja­kie po­dobne miej­sca miały za­pew­niać, by moż­li­wie naj­peł­niej wy­ko­rzy­stać wa­lory edu­ka­cyjne przed­się­wzię­cia, po­świę­cano dłu­gie ustępy w pod­ręcz­ni­kach ana­to­mii. Zresztą po­kazy ana­to­miczne sta­no­wiły wy­da­rze­nie nie tylko, jak można by do­mnie­my­wać, edu­ka­cyjne. Or­ga­ni­zo­wane chęt­nie w kar­na­wale (zi­mowa aura sprzy­jała lep­szemu za­cho­wa­niu ciał po­dat­nych wszak na roz­kład), z bi­le­to­wa­nym wstę­pem, nie­jed­no­krot­nie ze świe­cami i or­kie­strą – cho­dziło w końcu nie tylko o na­ukę, ale też o spek­takl, a do­bry spek­takl nie obej­dzie się bez mu­zyki – były swo­istą atrak­cją to­wa­rzy­ską. Do­star­czały roz­rywki nie­za­leż­nie od swych aspek­tów me­ry­to­rycz­nych. „12 grud­nia dla ro­ze­rwa­nia wi­dzów ana­to­mii i dla roz­wia­nia smut­nego na­stroju ana­to­mo­wie spro­wa­dzili do te­atru mu­zy­ków , któ­rzy to­wa­rzy­szyli po­ka­zom także przez sze­reg dni na­stęp­nych” – Ra­do­sław Grześ­ko­wiak w książce Amor cu­rio­sus, w roz­dziale po­świę­co­nym lek­cjom ana­to­mii wła­śnie, przy­ta­cza re­la­cję z ta­kich spek­ta­kli od­by­wa­ją­cych się w We­ne­cji na prze­ło­mie 1597 i 1598 roku. Po­kazy ana­to­miczne przy­cią­gały tłumy go­ści, także za­gra­nicz­nych.

Je­den z naj­słyn­niej­szych świad­czą­cych po­dobne usługi przy­byt­ków, te­atr ana­to­miczny w Pa­dwie, za­pi­sał się nie tylko na stro­ni­cach hi­sto­rii na­uki, ale także w pol­skiej po­ezji. Pa­dew­skie po­kazy ana­to­miczne cie­szyły się nie­małą po­pu­lar­no­ścią wśród od­wie­dza­ją­cych naj­roz­ma­it­szych pro­fe­sji i pod­czas kar­na­wału w 1618 roku uczest­ni­czył w nich Hie­ro­nim Morsz­tyn, po­eta znany ze swej Hi­sto­ryi uciesz­nej o za­cnej kró­lew­nie Ba­nia­luce ze wschod­niej Ukra­iny, ucho­dzą­cej za pierw­szą pol­ską baśń ma­giczną, i Dwor­skiej cho­roby, po­ematu po­my­śla­nego jako swo­isty po­rad­nik dla cho­ru­ją­cych na kiłę. Za­pis swych do­świad­czeń au­tor – ewi­dent­nie wielce po­ru­szony – po­zo­sta­wił po­tom­nym w po­staci wier­szy po­świę­co­nych ana­to­mii, od­po­wied­nio mę­skiej i bia­ło­głow­skiej. W tym dru­gim zwłasz­cza (tu przy­to­czo­nym za Wier­szami pa­dew­skimi w opra­co­wa­niu Ra­do­sława Grześ­ko­wiaka) roz­sma­ko­wy­wał się w de­ta­lach ciała nie­wie­ściego kra­ja­nego „jak rzeź­nik w jat­kach cie­lę­cinę”.

Aż i dziś czuję ja­kąś w sercu trwogę,

Ani na białą płeć poj­rzeć nie mogę,

Co so­bie wspo­mnię na owe brzyd­ko­ści,

Któ­rem w nie­czy­stej wczora cie­le­sno­ści

Na oko wi­dział, kiedy ją roz­bie­rał

Po ży­łach i gdy w jej wnętrz­no­ściach gme­rał,

I wskłoś wy­wra­cał wszyt­kie te skry­to­ści,

Które się w owej ot­chłani mi­ło­ści

Za­tarły, i prał owę ko­sma­cinę,

Przy­ro­dzoną ich kra­jąc roz­pa­dlinę.

O Boże, ja­kie ścia i ta­jem­nice,

Ja­kie prze­grody, ścieżki i gra­nice

Na­tura w brzu­chu nie­wie­ścim za­warła!

Druga by na to pa­trza­jąc umarła.

Więc jako owe pa­nień­stwa za­wiasy,

Ja­kie od pępka do nich wy­wi­jasy,

Ja­kie w ży­wo­cie ma­cie­rzyń­skim fo­chy,

Ja­kie do ne­rek ulice i lo­chy,

Jako się zniża i wznosi ma­cica,

Gdy się pierw­szy raz prze­dziew­cza pra­wica;

Jako się owe błonki roz­cią­gają,

Gdy się nie­wia­sty jurne roz­igrają,

Jako gdy dziec­kiem nie­boga za­cho­dzi

I jako z cięż­kim bó­lem je zaś ro­dzi;

I jaki onych la­bi­rynt wnętrz­no­ści,

Które na­leżą do skutku mi­ło­ści.

Rzadka to gratka, przy­znaj­cie, tak się w ro­dzi­mej po­ezji, i to ta­kiej sprzed wie­ków, na­tknąć na szcze­góły czło­wie­czej bu­dowy we­wnętrz­nej, wę­drówki po uli­cach i lo­chach ne­rek czy ma­cicy, a także do­sko­nałe świa­dec­two śladu emo­cjo­nal­nego po­zo­sta­wia­nego przez wy­da­rze­nie w uczest­ni­kach.

Ale wróćmy do Ruy­scha, głów­no­do­wo­dzą­cego po­ka­zów am­ster­dam­skich.

W Am­ster­da­mie te­atr ana­to­miczny zbu­do­wano już w 1550 roku, pięć lat póź­niej Brac­two Chi­rur­gów otrzy­mało przy­wi­lej wy­ko­na­nia każ­dego roku sek­cji stra­co­nego męż­czy­zny, prze­stępcy. Po­kazy ana­to­miczne pro­wa­dził wy­brany spo­śród me­dycz­nego grona mistrz na­zy­wany pre­lek­to­rem, czyli czy­tel­ni­kiem ana­to­mii, i tę to wła­śnie za­szczytną (i opła­caną so­wi­cie przez mia­sto) funk­cję peł­nił pan Fre­de­rik, choć nie ona nadała mu sta­tus gwiazdy i za­skar­biła za­in­te­re­so­wa­nie mo­nar­chów. Tak, Ruysch kie­ro­wał po­ka­zami i na­uczał, prak­ty­ko­wał za­wo­dowo jako me­dyk, pro­wa­dził ba­da­nia na­ukowe i opi­sy­wał swoje od­kry­cia, ale dzie­łem jego ży­cia była ko­lek­cja ana­to­miczna. Dzięki swym sta­no­wi­skom pre­lek­tora, me­dyka są­do­wego i le­ka­rza nad­zo­ru­ją­cego pracę lo­kal­nych aku­sze­rek miał prawo do le­gal­nego po­zy­ski­wa­nia zwłok – w róż­nym wieku i róż­nym sta­nie – nie tylko do na­ucza­nia ana­to­mii, lecz także w celu wy­ko­ny­wa­nia pre­pa­ra­tów ana­to­micz­nych, a to aku­rat było jego mocną stroną i jed­nym z głów­nych za­in­te­re­so­wań za­wo­do­wych.

Fre­de­rik Ruysch po­cho­dził z fa­mi­lii może sza­cow­nej, pod­upa­dłej jed­nak nieco fi­nan­sowo i jesz­cze za­nim zdo­był dy­plom le­kar­ski, zmu­szony trud­nymi wa­run­kami ży­cio­wymi i pro­ble­mami ro­dzin­nymi, pra­co­wał jako ap­te­karz. Już wtedy żywo in­te­re­so­wał się che­mią i bo­ta­niką. Jed­nym z waż­kich te­ma­tów na­uko­wych było pod­ów­czas za­gad­nie­nie kon­ser­wa­cji tka­nek – umiano ciała pre­pa­ro­wać, ow­szem, po­wszech­nie ro­zu­miano jed­nak, że do ich szcze­gó­ło­wych ba­dań i po­zna­nia trudno do­stęp­nych se­kre­tów ludz­kiego or­ga­ni­zmu nie­zbędna jest umie­jęt­ność za­cho­wa­nia struk­tury bu­du­ją­cej rze­czoną ma­te­rię na dłu­żej w sta­nie nie­tknię­tym. Tkanki i na­rządy za­su­szone czy za­cho­wane w al­ko­holu nie­odmien­nie tra­ciły swoje pod­sta­wowe ce­chy, stu­dio­wane ele­menty ule­gały znie­kształ­ce­niom unie­moż­li­wia­ją­cym wia­ry­godną ocenę i rze­telne wnio­ski. Ide­alny płyn kon­ser­wu­jący w cza­sach tak bar­dzo po­prze­dza­ją­cych od­kry­cie for­ma­liny (for­mal­de­hyd zsyn­te­ty­zo­wano po raz pierw­szy w po­ło­wie dzie­więt­na­stego wieku, a o za­sto­so­wa­niu jego wod­nego roz­tworu, for­ma­liny, do prze­cho­wy­wa­nia pre­pa­ra­tów bio­lo­gicz­nych po­my­ślano do­piero pod ko­niec tam­tego stu­le­cia) był Świę­tym Gra­alem ana­to­mów, a owoc do­cie­kań Ruy­scha, jego opra­co­wy­wany i udo­sko­na­lany przez całe ży­cie li­quor bal­sa­mi­cus, po­zwa­la­jący za­cho­wać bli­skie na­tu­ral­nym barwy i ela­stycz­ność utrwa­la­nej ma­te­rii, zdo­był po­wszechne uzna­nie i wy­wo­ły­wał za­zdrość. Długo skład płynu po­zo­sta­wał ta­jem­nicą – nie była to w końcu epoka po­wszech­nie do­stęp­nych pu­bli­ka­cji na­uko­wych ani szcze­gó­ło­wych roz­li­czeń pro­to­ko­łów ba­daw­czych, a swo­ich ta­jem­ni­czych re­cep­tur więk­szość ba­da­czy strze­gła pil­nie. Do­piero po śmierci ana­toma udało się roz­pra­co­wać se­kretny skład. Dziś wiemy, że choć pod­stawą był al­ko­hol, kon­kret­nie nan­tej­ska brandy, do­pra­wiona mię­dzy in­nymi pie­przem, to li­quor bal­sa­mi­cus sta­no­wił tylko część suk­cesu Ruy­scha. Ot, płyn kon­ser­wu­jący. Tak na­prawdę jego pre­pa­raty ana­to­miczne wstrzą­sa­jące dla ów­cze­snych po­do­bień­stwo do świe­żych, ży­wych tka­nek za­wdzię­czają in­nemu z Ruy­scho­wych osią­gnięć, rów­nież do­sko­na­lo­nemu od wcze­snej mło­do­ści – roz­wi­ja­nej prze­zeń kon­se­kwent­nie sztuce pre­pa­ra­tyki, a w szcze­gól­no­ści sztuce pre­pa­ra­tyki na­czyń krwio­no­śnych. Me­dyk pie­czo­ło­wi­cie na­strzy­ki­wał je dru­gim z ze­stawu przez sie­bie opra­co­wa­nych pły­nów kon­ser­wu­ją­cych (ko­lejna sztuczka – do peł­nego efektu trzeba było ze­stawu wła­śnie obu pły­nów oraz uni­kal­nych umie­jęt­no­ści tech­nicz­nych), tym ra­zem ba­zu­ją­cym na wo­sku, łoju i skła­da­ją­cym się z siarczku rtęci cy­no­brze, od­po­wia­da­ją­cym za czer­wo­nawy ko­lor eks­po­na­tów i su­ge­ru­ją­cym, że na­dal są ukrwione. Ruy­schowi uda­wało się do­cie­rać do naj­drob­niej­szych od­nóg i wy­pu­stek mi­kro­krą­że­nia, da­lej i głę­biej niż więk­szo­ści współ­cze­snych – na­wet gdy nie było moż­liwe naj­cień­szymi ka­niu­lami i naj­bar­dziej pre­cy­zyj­nymi strzy­kaw­kami do­stać się do na­czy­nio­wych ru­re­czek i ce­we­czek za­opa­tru­ją­cych naj­od­le­glej­sze za­ka­marki or­ga­ni­zmu, samo już ci­śnie­nie pchało za­apli­ko­waną w od­po­wied­nich miej­scach wy­bar­wioną ciecz, ujaw­nia­jąc na­rzą­dowe se­krety i zdra­dza­jąc uwa­run­ko­wa­nia ana­to­miczne do­tąd czę­sto nie­znane. Sta­ran­ność i pre­cy­zję me­dyka oraz jego spo­strze­gaw­czość od­no­to­wy­wano zresztą po­wszech­nie – nie na darmo li­te­ra­tura wspo­mina o przy­pi­sy­wa­nych mu oczach ry­sia i pa­lusz­kach wróżki („the eyes of a lynx and the fin­gers of a fa­iry”, pi­sze Ko­oij­mans, po­wo­łu­jąc się na Hi­sto­ire de l’ana­to­mie phy­sio­lo­gi­que, pa­tho­lo­gi­que et phi­lo­so­phi­que Adol­phe’a Burg­gra­eve’a i Hi­sto­ire des scien­ces médi­ca­les Char­les’a Da­rem­berga).

Pło­dowe szkie­le­ciki opła­kują nie­dbale roz­rzu­cone szczątki trze­ciego płodu, ocie­ra­jąc nie­wi­doczne łzy chu­s­tecz­kami z wy­pre­pa­ro­wa­nej ludz­kiej otrzew­nej czy prze­krwio­nych opon mó­zgowo-rdze­nio­wych

Sam Ruysch zresztą był au­ten­tycz­nie za­chwy­cony wła­snymi osią­gnię­ciami. „ wszyst­kie te na­czy­nia tęt­ni­cze za­pusz­cza­jące wa­chla­rze swych ga­łą­zek w głąb na­rzą­dów we­wnętrz­nych i wę­dru­jące wprost ku prze­mia­nie w żyły!” Było, jak gdyby – eks­cy­to­wał się w swych za­pi­skach – naj­drob­niej­sze czę­ści ciała w końcu wi­doczne doń wo­łały. Jak cy­tuje w bio­gra­fii me­dyka Ko­oij­mans: „Dość już długo sze­rzy­łeś fałsz na nasz te­mat. Te­raz, gdy masz wresz­cie moż­ność uj­rzeć nas tak od przodu, jak i od tyłu, z góry i od spodu, po­wiedz światu, kim i czym na­prawdę je­ste­śmy!”. Nieco afek­to­wa­nie? Ła­two nam dziś, z per­spek­tywy na­szych atla­sów ana­to­micz­nych, en­cy­klo­pe­dii i ty­sięcy szcze­gó­ło­wych ana­liz, spo­glą­dać cy­nicz­nie na ów­cze­snych od­kryw­ców. Współ­cze­śnie to­niemy w nad­mia­rze wie­dzy trud­nej czę­sto­kroć do ogar­nię­cia, w sie­dem­na­stym wieku wszystko to, wciąż nowe i eks­cy­tu­jące, było iście ma­gicz­nym do­świad­cze­niem.

Mały szkie­let przy­grywa ra­do­śnie na skrzyp­kach utwo­rzo­nych z mar­twaka kost­nego, oto­czony przez ko­lejne szkie­le­ciki, dum­nie pre­zen­tu­jące pu­blice zwoje do­sko­nale wy­pre­pa­ro­wa­nych je­lit, pęki na­czyń lim­fa­tycz­nych czy ko­stury z na­czyń krwio­no­śnych

Sztuce pre­pa­ra­tyki na­czyń – tym ra­zem aku­rat lim­fa­tycz­nych – Ruysch za­wdzię­cza też po­czą­tek swej sławy na­uko­wej. Jesz­cze za­nim zo­stał am­ster­dam­skim czy­tel­ni­kiem ana­to­mii, w 1665 roku opu­bli­ko­wał esej za­ty­tu­ło­wany Di­lu­ci­da­tio va­lvu­la­rum in va­sis lym­pha­ti­cis et lac­teis. Tekst roz­wie­wał wiele ów­cze­snych wąt­pli­wo­ści do­ty­czą­cych bu­dowy na­czyń lim­fa­tycz­nych. Brzmi nie­spe­cjal­nie in­te­re­su­jąco, prawda? Jed­nak nie dla sie­dem­na­sto­wiecz­nych ana­to­mów – wtedy wo­kół na­czyń lim­fa­tycz­nych to­czyły się go­rące spory. Traf chciał, że jesz­cze w cza­sie stu­diów me­dycz­nych Fre­de­rik wy­lą­do­wał bli­sko sa­mego cen­trum awan­tur (nie prze­sa­dzam, pi­sząc o awan­tu­rach – tem­pe­ra­tura dys­put nie­rzadko zbli­żona była do współ­cze­snych py­skó­wek to­czo­nych w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych). Jako uczeń Jo­han­nesa van Horne’a, słyn­nego od­krywcy prze­wodu pier­sio­wego, naj­więk­szego w ludz­kiej ana­to­mii na­czy­nia chłon­nego (czyli lim­fa­tycz­nego), był ak­tyw­nie za­chę­cany do zgłę­bia­nia taj­ni­ków tego układu i czy­nił to cier­pli­wie i z za­an­ga­żo­wa­niem. Wy­pre­pa­ro­wy­wał na­czy­nia z or­ga­ni­zmu, sta­ran­nie su­szył i kon­ser­wo­wał, a wszystko po to, by osta­tecz­nie wy­ka­zać obec­ność cze­goś, co dzi­siaj może nam się wy­dać dro­bia­zgiem nie tylko oczy­wi­stym, ale przede wszyst­kim mało istot­nym – za­sta­wek.

Tak, na­czy­nia lim­fa­tyczne za­opa­trzone są w za­stawki po­dobne żyl­nym. Są to de­li­katne bło­nia­ste płatki czy fałdki, się­ga­jące do wnę­trza na­czyń, unie­moż­li­wia­jące co­fa­nie się pły­ną­cej na­czy­niem chłonki. Niby nic, jed­nak dla ów­cze­snych dys­put na­uko­wych był to ele­ment ab­so­lut­nie klu­czowy, de­ter­mi­nu­jący bo­wiem me­cha­ni­zmy prze­pływu ob­ser­wo­wa­nej w ukła­dzie lim­fa­tycz­nym płyn­nej bia­ła­wej, mlecz­nej tre­ści, któ­rej wszak, w prze­ci­wień­stwie do układu krwio­no­śnego, nie pom­po­wało serce. Skąd i do­kąd pły­nęła limfa, co się z nią działo i dla­czego? Za­stawki do­star­czały przy­naj­mniej czę­ści wy­ja­śnień. Tyle że choć nie były wcale kon­cep­tem no­wym i o ich ist­nie­niu na ba­zie ana­lo­gii z ukła­dem krwio­no­śnym hi­po­te­ty­zo­wano już wcze­śniej, ni­komu nie uda­wało się go udo­wod­nić, póki nie za­brał się za to Ruysch. Wy­pre­pa­ro­waw­szy ru­reczki na­czyń chłon­nych, pod­wią­zał ich końce, wy­ci­snął z nich chłonkę, po czym uży­wa­jąc naj­cień­szych z do­stęp­nych, spe­cjal­nie dlań przy­go­to­wa­nych in­stru­men­tów, wy­peł­nił na­czy­nia po­wie­trzem, na­dmu­chał ni­czym ba­lo­niki na fe­sty­nie – te po­dłużne, ko­lo­rowe, któ­rym na­daje się nie­kiedy kształt zwie­rzą­tek – i wy­su­szył na słońcu, dzięki czemu sku­tecz­nie uwi­docz­nił w końcu de­li­katne pół­księ­ży­co­wate płatki za­sta­wek. A przy oka­zji utarł nosa czę­ści ów­cze­snych ana­to­micz­nych sław.

Ruysch zresztą, świa­dom waż­ko­ści swo­ich osią­gnięć i żywo przy­wią­zany do efek­tów swej pracy, za­cho­wał te pierw­sze pie­czo­ło­wi­cie przy­go­to­wane ba­lo­niki na­czyń lim­fa­tycz­nych na przy­szłość. Je­śli się­gniemy do ka­ta­lo­gów jego ko­lek­cji ana­to­micz­nych, w eg­zem­pla­rzu z roku 1690 znaj­dziemy wła­sno­ręczny opis jed­nego z pre­pa­ra­tów, w któ­rym wciąż po­brzmie­wają echa nie tylko pier­wot­nego za­chwytu me­dyka, lecz także trudu wło­żo­nego w po­zy­ska­nie zna­le­zisk: „szkie­let ludz­kiego płodu trzy­ma­jący w le­wej dłoni pę­czek na­czyń lim­fa­tycz­nych, które wła­sno­ręcz­nie wy­do­by­łem z ciała po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat temu, wy­peł­ni­łem po­wie­trzem i utrwa­li­łem w spo­sób na­dal ja­sno po­zwa­la­jący do­strzec za­stawki – ach, ja­kichż tru­dów po­tra­fią nie­kiedy przy­spa­rzać rze­czy piękne!”.

Ale, ale... To wła­śnie mo­ment, w któ­rym część spo­śród was za­czyna spo­glą­dać na tekst z lek­kim za­nie­po­ko­je­niem, jak się do­my­ślam. Bo jakże to, pło­dowy szkie­le­cik z bu­kie­tem na­czyń lim­fa­tycz­nych? Brzmi nieco kon­tro­wer­syj­nie, prawda? Ma­ka­brycz­nie? Gro­te­skowo? Odro­binę nie­co­dzien­nie przy­naj­mniej. Na­wet jak na owe – nieco ina­czej niźli obecne pod­cho­dzące do ludz­kich szcząt­ków – czasy. Jed­nak tak wła­śnie wy­glą­dała ko­lek­cja Ruy­scha, a przy­naj­mniej naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczny jej ele­ment – za­lud­nione szkie­le­ci­kami dio­ramki ana­to­miczne za­mknięte w spe­cjal­nych ga­blo­tach. Cen­trum każ­dej z kom­po­zy­cji sta­no­wił usy­pany z ka­my­ków pa­gó­rek, przy czym nie były to byle ja­kie przy­drożne zna­le­zi­ska, a ka­myki żół­ciowe i złogi mo­czowe, odłamki kostne i roz­ma­ite pa­to­lo­giczne zwap­nie­nia. Spo­śród ca­łego tego me­dycz­nego gruzu wy­ra­stały rów­nie eks­cen­tryczne za­ro­śla – utrwa­lone i utwar­dzone, ma­low­ni­czo roz­ga­łę­zia­jące się na­czy­nia krwio­no­śne, prze­wody żół­ciowe czy ele­menty drzewa oskrze­lo­wego, da­jące schro­nie­nie za­sty­głym w naj­dziw­niej­szych po­zach szkie­le­to­wym po­sta­ciom. Tu ko­ści­sta syl­wetka się­ga­jąca do pu­stego oczo­dołu czy nie­ist­nie­ją­cego nosa zdobną w dzie­siątki drob­nych na­czy­nek krwio­no­śnych chu­s­teczką, wy­pre­pa­ro­waną z ludz­kiej otrzew­nej lub opon mó­zgowo-rdze­nio­wych, gdzie in­dziej szkie­le­towa dłoń trzy­ma­jąca włos z na­ni­za­nym sznu­rem – ni­czym pe­reł – kre­do­wo­bia­łych dro­bi­nek wy­do­by­tych z do­tknię­tego dną mo­cza­nową stawu. Ko­lejny mały szkie­let przy­grywa ra­do­śnie na skrzyp­kach utwo­rzo­nych z mar­twaka kost­nego, frag­mentu kost­nego wy­dzie­lo­nego w prze­biegu pro­ce­sów mar­twi­czych tra­wią­cych kość udową pe­cho­wego pa­cjenta czy pa­cjentki, jesz­cze inny pre­zen­tuje dum­nie ku ucie­sze zwie­dza­ją­cych zwi­nięty spi­ral­nie i usztyw­niony zwój ma­leń­kich, do­sko­nale wy­pre­pa­ro­wa­nych je­lit. Fi­li­gra­nowe kostne po­sta­cie strojne w zdobne pió­ro­pu­sze, wień­czące skle­pie­nie czaszki, czy spo­czy­wa­jące, jakby zdjęte na­głym zmę­cze­niem, po­śród żół­cio­wych gła­zów po­sadzki z wy­su­niętą w enig­ma­tycz­nym ge­ście w stronę za­dzi­wio­nej wi­downi ma­leńką dło­nią z za­sty­głym w niej uskrzy­dlo­nym owa­dem. Ma­giczne kra­jo­brazy utkane z ludz­kiego ciała.

Dio­ramy Ruy­scha nie­stety nie za­cho­wały się do dziś, współ­cze­śnie mo­żemy je po­dzi­wiać je­dy­nie na ry­ci­nach w ka­ta­lo­gach, w któ­rych me­dyk swoją udo­stęp­nianą zwie­dza­ją­cym ko­lek­cję dro­bia­zgowo opi­sy­wał. Pier­wot­nie sam przy­go­to­wy­wał też do nich ilu­stra­cje, w ko­lej­nych wer­sjach jed­nak, nie­ufny w swe ta­lenty ar­ty­styczne, zle­cał oprawę gra­ficzną pro­fe­sjo­na­li­stom – naj­wię­cej do dziś prze­cho­wało się prac Cor­ne­liusa Huy­bertsa. Jesz­cze inne ele­menty ko­lek­cji znamy je­dy­nie ze wzmia­nek w tek­stach, cho­ciażby o aran­ża­cjach wy­ko­rzy­stu­ją­cych wy­cho­dzące z ka­mien­nych gro­bow­ców pło­dowe szkie­le­ciki, przy­odziane w ko­szule nocne uszy­ko­wane z ludz­kich bądź owczych błon po­kry­tych wzo­rem z drob­nych na­czyń na po­do­bień­stwo je­dwab­nego ha­ftu. Mo­żemy tylko hi­po­te­ty­zo­wać, z ja­kich błon ana­tom ko­rzy­stał – z otrzew­nej czy opłuc­nej? A może znów z opon mó­zgo­wych? Fan­ta­zja Ruy­scha zda­wała się nie mieć gra­nic.

Nieco le­piej niźli z ko­ścia­nymi pej­za­ży­kami czas ob­szedł się z pre­pa­ra­tami mo­krymi, za­la­nymi li­quor bal­sa­mi­cus i za­mknię­tymi szczel­nie w sło­jach za­pie­czę­to­wa­nych ży­wicą i do­dat­ko­wymi war­stwami ochron­nymi – zno­wuż z błon pło­do­wych, opon mó­zgo­wych, roz­cią­gnię­tych pę­che­rzy mo­czo­wych i in­nych. Tak, warstw rów­nież zdob­nych w na­strzyk­nięte bar­wio­nym na czer­wono wo­skiem na­czy­nia krwio­no­śne – au­tor ko­lek­cji pod­kre­ślał nie tylko czy­sto prag­ma­tyczny aspekt ta­kiej do­dat­ko­wej ochrony, ale też jej wa­lory es­te­tyczne i edu­ka­cyjne, miały być za­równo ele­ganc­kie i przy­jemne dla oka, jak i przy­datne dla wszyst­kich chęt­nych, by śle­dzić sieci i układy na­czyń tęt­ni­czych.

Także we wnę­trzu sło­jów da­wał o so­bie znać ten szcze­gólny zmysł es­te­tyczny, wsparty do­dat­kowo ręką i ta­len­tem ar­ty­stycz­nym córki pana Fre­de­rika, słyn­nej póź­niej ma­larki, Ra­chel. Za­to­pione w utrwa­la­ją­cym pły­nie dzie­cięce rączki zdo­biły je­dwabne man­kiety spły­wa­jące ka­ska­dami ko­ro­nek, dzie­cięce główki strojne w ak­sa­mitne czapki pysz­niły się buj­nymi koł­nie­rzami i kry­zami wspi­na­ją­cymi się aż do pod­bród­ków. Pier­wot­nie funk­cją wszyst­kich tych do­dat­ków był sto­sun­kowo pro­sty ka­mu­flaż – miały za­kry­wać mało wszak atrak­cyjne wi­zu­al­nie miej­sca od­dzie­le­nia od­ję­tych czę­ści ciała, cho­wać szwy i rany po­am­pu­ta­cyjne, draż­niące po­ten­cjal­nie nie­na­wy­kły do po­dob­nych ob­ra­zów wzrok oglą­da­ją­cych. Jed­nak aspekt czy­sto ozdobny oka­zał się nie do prze­ce­nie­nia – edu­ka­cja edu­ka­cją, ale Ruysch za­wsze pod­kre­ślał, że obok po­goni za wie­dzą wy­soko na li­ście jego prio­ry­te­tów stoi go­ni­twa za pięk­nem, a uroz­ma­ice­nia moc­niej przy­cią­gają uwagę i za­po­bie­gają znu­że­niu edu­ko­wa­nych. Po­dob­nie jak wie­lo­ra­kim ce­lom słu­żyły do­dat­kowe aran­ża­cje, wzbo­ga­ca­jące pro­ste niby eks­po­naty o szer­sze kon­tek­sty i na­uki – za­równo te mo­ralne, jak i te bar­dziej przy­ziemne, przy­po­mi­na­jące prag­ma­tycz­nie o pro­stych związ­kach ana­to­micz­nych i fi­zjo­lo­gicz­nych. Czte­ro­mie­sięczny płód wtu­lony w za­kon­ser­wo­wane ło­ży­sko ni­czym w wy­godną po­duszkę? Czemu nie? Roz­wój za­rod­kowy i pło­dowy po­zo­sta­wał dla Ruy­scha jedną z za­słu­gu­ją­cych na nie­ustanne zgłę­bia­nie ta­jem­nic na­tury. Dzie­cięca rączka zdobna w fal­ba­nia­sty rę­kaw, trzy­ma­jąca zwi­sa­jący na za­wią­za­nej w ko­kardkę wstą­żeczce wy­pre­pa­ro­wany srom lub do­sko­nale za­cho­wane serce? Ależ oczy­wi­ście. Albo ludzka dłoń przy­odziana w bu­fia­sty rę­kaw, udra­po­wany z opony twar­dej czy na­cią­gnięty na ga­łązkę kol­cza­stego krzewu, wy­pre­pa­ro­wany i wy­wi­nięty ślu­zówką na ze­wnątrz prze­łyk ni­czym – wy­bacz­cie mało wznio­słe sko­ja­rze­nia – pu­chata, czer­wona, świą­teczna skar­peta. Ale też, je­śliby się­gnąć w re­je­stry nieco bar­dziej pod­nio­słe, strojna w ko­ronki dzie­cięca stópka usta­wiona na skle­pie­niu prze­żar­tej przez kiłę czaszki jako ale­go­ria nie­win­no­ści dep­czą­cej roz­pu­stę. Do wy­boru, do ko­loru. Ot, ży­cie, kru­che i zwi­sa­jące nie­kiedy na jakże cien­kiej ni­teczce. I choć w ko­lek­cji Ruy­scha nie bra­ko­wało też pre­pa­ra­tów bar­dziej kon­wen­cjo­nal­nych, po­zba­wio­nych do­dat­ko­wych atrak­cji, zdo­bień i aran­ża­cji – pre­pa­ra­tów po pro­stu pra­wi­dło­wych czy pa­to­lo­gicz­nych – to wła­śnie te eks­cen­tryczne przy­nio­sły mu praw­dziwą sławę. Nie przed­miot dumy ana­toma: skru­pu­lat­nie wy­pre­pa­ro­wane, mimo pod­no­szo­nych we wspo­mnie­niach trud­no­ści tech­nicz­nych, prą­cie (no­ta­bene wy­sta­wione przez ana­toma na spe­cjal­nym po­stu­men­cie jako wy­jąt­kowa rzad­kość i cen­tralny punkt ko­lek­cji, po czym ukra­dzione pod­stęp­nie przez ko­goś ze zwie­dza­ją­cych, praw­dziwy cios dla za­wsze chęt­nie opro­wa­dza­ją­cego po swoim pry­wat­nym mu­zeum go­spo­da­rza), nie cie­ka­wostki pa­to­lo­giczne, ta­kie jak po­twor­niaki czy przy­po­mi­na­jący kiść wi­no­gron za­śniad gro­nia­sty, nie „zwy­kłe” płuca, serca, je­lita czy wy­pre­pa­ro­wane i za­wie­szone w słoju, na­dal czę­ściowo skryte za fi­ranką rzęs, po­wieki.

Wśród naj­zna­mie­nit­szych go­ści oglą­da­ją­cych ko­lek­cję Fre­de­rika Ruy­scha wy­mie­nić trzeba Pio­tra Wiel­kiego. W 1696 roku car, przy­byw­szy do Am­ster­damu, za­chwy­cił się za­równo wy­kła­dami ana­toma, jak i pre­zen­to­wa­nymi pu­blicz­no­ści zbio­rami. Trudno orzec, na ile praw­dziwa jest po­wta­rzana jesz­cze po la­tach z dumą opo­wieść me­dyka o tym, jak to mo­nar­cha za­dzi­wiony jed­nym z pre­pa­ra­tów, za­kon­ser­wo­wa­nym z wiel­kim kunsz­tem cia­łem kil­ku­let­niego chłopca, po­ru­szony nada­nym mu przez ana­toma po­zo­rem na­tu­ral­no­ści i ży­wej świe­żo­ści przy­tu­lił zwłoki i z tkli­wo­ścią uca­ło­wał dzie­cięce czoło. Nie­wąt­pli­wie re­alny był jed­nak en­tu­zjazm władcy – re­alny i dość wy­mierny w skut­kach. Dwie de­kady póź­niej, przy oka­zji ko­lej­nego po­bytu w Am­ster­da­mie, Piotr za­ku­pił całą li­czącą pod­ów­czas około dwóch ty­sięcy pre­pa­ra­tów ko­lek­cję za trzy­dzie­ści ty­sięcy gul­de­nów, by zle­cić na­stęp­nie prze­wie­zie­nie jej do Pe­ters­burga, no­wej sto­licy im­pe­rium. Pre­pa­raty skru­pu­lat­nie za­pa­ko­wano na statki i wio­sną 1718 roku wy­ru­szyły w drogę. Po do­tar­ciu na miej­sce wzbo­ga­ciły – mimo sze­rzą­cych się plo­tek o znisz­cze­niu czę­ści eks­po­na­tów w po­dróży, rze­komo po wy­pi­ciu czę­ści płynu kon­ser­wu­ją­cego przez za­łogi stat­ków – two­rzoną tam już od kilku lat i otwartą dla zwie­dza­ją­cych ko­lek­cję ucho­dzącą za pierw­sze mu­zeum w Ro­sji. Prze­nie­sione osta­tecz­nie do ukoń­czo­nego w 1727 roku, już po śmierci cara, acz w zgo­dzie z jego ży­cze­niami, spe­cjal­nego bu­dynku na­prze­ciwko Pa­łacu Zi­mo­wego pre­pa­raty Ruy­scha dały po­czą­tek dzi­siej­szemu Mu­zeum An­tro­po­lo­gii i Et­no­gra­fii im. Pio­tra Wiel­kiego. Uzu­peł­niono je o bo­ta­niczne i zoo­lo­giczne akwa­rele Ma­rii Si­bylli Me­rian, ar­tystki uwa­ża­nej obec­nie za pre­kur­sorkę en­to­mo­lo­gii, oraz o inne wy­ku­pione przez Pio­tra pod­czas po­dróży po Eu­ro­pie zbiory, po­cho­dzące mię­dzy in­nymi – być może do­ce­ni­cie ak­cent lo­kalny – z ga­bi­netu oso­bli­wo­ści gdań­skiego me­dyka Chri­sto­pha Got­twalda. Ruysch zaś, po­zbyw­szy się swych eks­po­na­tów, ze zdwo­jo­nym za­pa­łem roz­po­czął kom­ple­to­wa­nie i przy­go­to­wy­wa­nie pre­pa­ra­tów do no­wej ko­lek­cji. Już w 1724 roku opu­bli­ko­wał ka­ta­log no­wych, zgro­ma­dzo­nych od czasu sprze­daży zbio­rów, uwzględ­nia­jąc w nim po­nad dwie­ście obiek­tów, rów­nie nie­zwy­kłych jak do­tąd, od – przed­mio­tów dumy me­dyka – prze­kro­jów po­przecz­nych przez prą­cie (tym ra­zem le­piej chro­nio­nych i udo­stęp­nia­nych tylko wy­bra­nym go­ściom) po zło­żony w wy­kła­da­nym drew­nem gro­bowcu pło­dowy szkie­le­cik, trzy­ma­jący w ko­ścia­nej rączce utrwa­loną jętkę i za­opa­trzony w od­po­wied­nie, pod­kre­śla­jące kru­chość i ulot­ność ży­cia ludz­kiego, sen­ten­cje.

Choć ga­bi­nety oso­bli­wo­ści, wszyst­kie te kunst­ka­mery i pa­nop­tika, ucho­dzą za in­sty­tu­cje le­żące u ko­rzeni sza­no­wa­nego wszak współ­cze­snego mu­ze­al­nic­twa, nie ko­ja­rzą się dziś naj­le­piej. Ko­lek­cje ku­rio­zów bu­dzą obec­nie mie­szane uczu­cia. Łą­czyły rze­czy­wi­ste cuda na­tury – obok zbio­rów ana­to­micz­nych wy­sta­wiano tam roz­ma­ite zoo­lo­gica czy eks­po­naty bo­ta­niczne (jedne i dru­gie zresztą obecne rów­nież w zbio­rach Ruy­scha) i geo­lo­giczne, a także dzieła sztuki – z obiek­tami pro­we­nien­cji mocno po­dej­rza­nej, przy­naj­mniej z dzi­siej­szej per­spek­tywy. Cu­dom na­tury i rąk ludz­kich to­wa­rzy­szyły ele­menty ma­giczne bądź przy­naj­mniej za ta­kie ucho­dzące, jed­no­cze­śnie zbiory do­ku­men­tu­jące se­krety rze­czy­wi­sto­ści chęt­nie sta­wiano obok eks­po­na­tów za­spo­ka­ja­ją­cych je­dy­nie łak­nie­nie sen­sa­cji, ocie­ra­ją­cych się o jar­marcz­ność. Tych ostat­nich Fre­de­rik Ruysch aku­rat skru­pu­lat­nie uni­kał, sta­ran­nie se­lek­cjo­nu­jąc eks­po­naty, które pla­no­wał włą­czyć do swej ko­lek­cji, był jed­nak w tej prak­tyce od­osob­niony. Sen­sa­cja za­wsze sprze­da­wała się nie­źle, to od­kry­cie by­naj­mniej nie na­szych cza­sów.

Po­waż­nie pod­cho­dzący do swej mi­sji – zgłę­bia­nia ta­jem­nic na­tury i uka­zy­wa­nia ich in­nym – w ca­łym swym roz­bu­cha­niu es­te­tycz­nym i przy wzglę­dach prak­tycz­nych na­sta­wio­nych na za­in­te­re­so­wa­nie wi­dza Ruysch jed­no­cze­śnie wy­da­wał się jed­nak do­brze wpa­so­wy­wać w trend żywy we współ­cze­snej po­pu­la­ry­za­cji na­uki. Nie od dziś po­wta­rza się, że sama tylko su­cha wie­dza to za mało, by przy­cią­gać osoby spoza ści­słego grona za­wo­dowo zaj­mu­ją­cych się daną te­ma­tyką. Warto wie­dzę i na­ukę nieco przy­pra­wić, czy to barwną opo­wie­ścią, czy strzę­pem ko­ronki lub pę­kiem wstą­żek, warto po­łą­czyć z pięk­nem, opa­ko­wać es­te­tycz­nie, do­sma­czyć aneg­dotą. W wy­wia­dzie Jak przy­wró­cić na­uce au­to­ry­tet, a na­ukow­com wia­ry­god­ność?, udzie­lo­nym Da­mia­nowi No­wic­kiemu z ser­wisu Oko.press w sierp­niu 2023 roku, po­pu­la­ry­za­tor na­uki i współ­twórca pro­jektu Crazy Na­uka Piotr Sta­ni­sław­ski tłu­ma­czył:

Trzeba wy­raź­nie po­wie­dzieć, że bar­dziej atrak­cyjne pre­zen­to­wa­nie wie­dzy czy in­for­ma­cji nie tylko nie jest złe, ale wręcz po­trzebne. Zimne, nudne i nie­cie­kawe prze­kazy me­dialne, nie­ważne, ja­kiego cha­rak­teru, prze­stały dzia­łać już wiele lat temu, prze­gry­wają ze znacz­nie bar­dziej przy­cią­ga­ją­cymi tre­ściami. Ta­kie są fakty i trzeba się z tym po­go­dzić. Sztywna za­sada, by na­ukę trzy­mać z dala od roz­rywki, jest, moim zda­niem, błęd­nym za­ło­że­niem, które się nie spraw­dziło i pa­ra­dok­sal­nie do­pro­wa­dziło do roz­kwitu zna­cho­rów od wszyst­kiego. W związku z tym musi być pre­zen­to­wana atrak­cyj­nie i emo­cjo­nal­nie, a jed­no­cze­śnie me­ry­to­rycz­nie, rze­tel­nie i do­brze.

Tę po­strze­ganą dziś jako oczy­wi­stość w krę­gach po­pu­la­ry­za­cyj­nych myśl Ruysch zda­wał się in­tu­icyj­nie wpro­wa­dzać w ży­cie.

Szkie­le­cik, sto­jący na szczy­cie pa­górka usy­pa­nego z ka­mieni żół­cio­wych i mo­czo­wych, dzierży w ko­ścia­nej rączce sznur pe­reł – dro­bi­nek zło­gów mo­cza­no­wych, spo­glą­da­jąc re­flek­syj­nie w dal i nie ba­cząc na przy­cup­nięte u stóp wzgó­rza ko­ściane ro­dzeń­stwo

Nie tylko zresztą ten aspekt jego ak­tyw­no­ści mocno dziś wy­brzmiewa na po­gra­ni­czach na­uki i jej pu­blicz­nego od­bioru. Wspo­mnij­cie jego pracę czy­tel­nika ana­to­mii. Hi­sto­ria pu­blicz­nej sek­cji zwłok w wy­ko­na­niu von Ha­gensa, nie­za­leż­nie od swego co­kol­wiek sen­sa­cyj­nego aspektu (obec­nego wszak też wo­kół wy­staw jego pla­sty­na­tów, któ­rym prze­cież rów­nież przy­pi­suje się, jak nie­gdyś eks­po­na­tom Ruy­scha, wa­lory tak edu­ka­cyjne, jak ar­ty­styczne), wzbu­dziła po­ważne dys­ku­sje na­tury etycz­nej, ale nie sku­piały się one by­naj­mniej je­dy­nie na py­ta­niach o do­pusz­czal­ność po­dob­nych pro­ce­dur i prze­kra­cza­nie gra­nic ani o od­mie­nianą przez wszyst­kie przy­padki w pu­blicz­nych gło­sach obu­rze­nia god­ność ludzką. Jak pod­kre­śla dok­tor Andy Miah ze szkoc­kiego Uni­ver­sity of Pa­isley w „Jo­ur­nal of Me­di­cal Ethics” w tek­ście The pu­blic au­topsy: so­me­where be­tween art, edu­ca­tion, and en­ter­ta­in­ment , bę­dą­cym po­kło­siem wy­da­rze­nia, rzecz do­tyka ca­łej plą­ta­niny po­ten­cjal­nych py­tań i wąt­pli­wo­ści do­ty­czą­cych tego, co ro­zu­miemy przez war­tość edu­ka­cyjną i czy aby na pewno jej sed­nem w me­dy­cy­nie jest prze­ka­za­nie pu­blicz­no­ści szcze­gó­łów ana­to­micz­nych i za­zna­jo­mie­nie z ele­men­tami pro­ce­dury me­dycz­nej li tylko, ale także so­cjo­lo­gicz­nych i fi­lo­zo­ficz­nych aspek­tów me­dy­cyny i tego, jak po­strzega się po­wszech­nie za­równo śmierć jako taką, jak i samo ciało ludz­kie, oraz, wresz­cie, re­la­cji mię­dzy sze­roką pu­blicz­no­ścią a śro­do­wi­skami me­dycz­nymi. Na pewno pu­bliczne wy­stawy czy eventy me­dyczne przy­po­mi­nają o, być może, na­zbyt słabo i nie­jed­no­krot­nie nie­ade­kwat­nie za­spo­ka­ja­nym przez śro­do­wi­ska eks­perc­kie gło­dzie wie­dzy me­dycz­nej – lu­dzie byli me­dy­cyny cie­kawi za cza­sów Ruy­scha i są nią za­in­te­re­so­wani dzi­siaj, nie­stety czę­sto spo­soby od­po­wie­dzi na tę cie­ka­wość wy­dają się po­zo­sta­wiać nie­do­syt. To o tyle istotne, że ta nie­za­spo­ko­jona w swym gło­dzie wie­dzy me­dycz­nej sze­roka pu­blicz­ność sta­nowi jed­no­cze­śnie w du­żej mie­rze przy­szłe kręgi pa­cjenc­kie, a jej za­in­te­re­so­wa­nie ma wy­miar nie tylko teo­re­tyczny, jak to czę­sto z cie­ka­wo­ścią bywa. W końcu każde z nas bę­dzie kie­dyś chore, każde z nas kryje w swym wnę­trzu plą­ta­niny je­lit, pro­wa­dzące do ne­rek ulice i lo­chy z wier­sza Morsz­tyna oraz bu­kiety na­czyń lim­fa­tycz­nych. Tylko zwy­kle o tym nie my­ślimy, do­póki rze­czone nie przy­po­mną się w związku z pilną i nie­po­ko­jącą po­trzebą zdro­wotną. Można po­le­mi­zo­wać z Mia­hem pod­su­mo­wu­ją­cym ar­ty­kuł sło­wami: „Bez moż­no­ści do­świad­cza­nia ta­kich jak pu­bliczne sek­cje zwłok wy­da­rzeń me­dy­cyna po­zo­staje dla lu­dzi prak­tyką od­izo­lo­waną, zimną i ta­jem­ni­czą”, trudno jed­nak nie do­strzec po­ten­cjal­nych ko­rzy­ści wy­ni­ka­ją­cych z przy­bli­że­nia jej lu­dziom. Spo­łe­czeń­stwo bo­gat­sze w wie­dzę to spo­łe­czeń­stwo zdrow­sze i bar­dziej świa­dome.

Za­równo in­spi­ru­jące po­etów pu­bliczne wy­da­rze­nia au­top­syjne, jak i ana­to­miczne pej­zaże Fre­de­rika Ruy­scha, za­lud­nione chro­nią­cymi się wśród oskrze­lo­wych krze­wów szkie­le­tami łka­ją­cymi nad kru­cho­ścią ży­cia ludz­kiego w chu­s­teczki z opon mó­zgo­wych, czy jego słoje za­peł­nione zdob­nymi w ko­ron­kowe man­kiety okru­chami tego ży­cia od­po­wia­dają na te same po­trzeby, które pró­bują dzi­siaj za­spo­ka­jać śro­do­wi­ska po­pu­la­ry­za­tor­skie środ­kami nieco może bar­dziej nie­kiedy za­cho­waw­czymi. Prze­cież echa ka­skady tiulu na nie­mow­lę­cej rączce nie­ustan­nie po­brzmie­wają na krą­żą­cych w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych hu­mo­ry­stycz­nych gra­fi­kach, wśród osób do­szu­ku­ją­cych się na ob­ra­zach ra­dio­lo­gicz­nych i pa­to­lo­gicz­nych po­do­bieństw do twa­rzy, kot­ków, za­baw­nych kształ­tów czy też przy­ozda­bia­ją­cych w se­zo­nie świą­tecz­nym w pro­gra­mach gra­ficz­nych zdję­cia mi­kro­sko­powe róż­nych po­li­pów w lampki i bombki na wzór mi­nia­tu­ro­wych cho­inek. Jedno z czo­ło­wych miejsc w pre­sti­żo­wym kon­kur­sie fo­to­gra­fii mi­kro­sko­po­wej Ni­kon Small World zdo­była zaj­mu­jąca się tą dzie­dziną Mał­go­rzata Li­sow­ska, bę­dąca jed­no­cze­śnie pa­cjentką on­ko­lo­giczną, która uchwy­ciła na zdję­ciu wła­sne ko­mórki raka piersi ukła­da­jące się w kształt serca. W pod­pi­sie do wrzu­co­nej na In­sta­gram fo­to­gra­fii pyta: „Jak coś tak nie­bez­piecz­nego może być jed­no­cze­śnie ta­kie piękne?”, w me­diach zaś pod­kre­śla: „Au­ten­tyczna war­stwa wi­zu­alna no­wo­two­rów jest bra­ku­ją­cym ele­men­tem w nar­ra­cji on­ko­lo­gicz­nej”.

A serce uko­cha­nej w szka­tule? Po­mysł pana Fre­de­rika, choć może się wy­da­wać eks­cen­tryczny (a sama szka­tuła, umówmy się, nieco jed­na­ko­woż mniej po­ręczna niźli wi­sior czy za­pinka za­opa­trzona w bu­dzący wspo­mnie­nia ko­smyk wło­sów), do­cze­kał się za­ska­ku­ją­cej i ra­czej nie­ce­lo­wej, nie­świa­do­mej kon­ty­nu­acji, nie­in­ten­cjo­nal­nego na­wią­za­nia. Znamy przy­pa­dek serca prze­cho­wy­wa­nego jako pa­miątka po uko­cha­nej oso­bie, nie przez nie­utu­lo­nego w żalu ka­wa­lera, co prawda, a przez po­grą­żoną w ża­ło­bie mał­żonkę, i nie w szka­tule to­wa­rzy­szą­cej po­dró­żom, a w szu­fla­dzie w je­dwab­nym ca­łu­nie, ale idea po­zo­staje ideą.

Percy Bys­she Shel­ley – ko­ja­rzy­cie to na­zwi­sko? Po­eta ro­man­tyczny, zna­jomy Geo­rge’a Gor­dona By­rona i Johna Ke­atsa, mąż Mary Shel­ley, au­torki Fran­ken­ste­ina, dla któ­rej po­rzu­cił swą pierw­szą żonę, Har­riet. W lipcu 1822 roku Percy uto­nął. Jego ciało po śmierci spa­lono (być może część z was pa­mięta ob­raz Lo­uisa Édo­uarda Fo­ur­niera z 1889 roku Po­grzeb Shel­leya z pło­ną­cym sto­sem po­grze­bo­wym), jed­nak – jak wiemy z za­pi­sków i ko­re­spon­den­cji ów­cze­snych – nie w pełni spło­nęło wtedy jego serce. Spe­ku­lo­wano póź­niej, że przy­czyną mo­gły być po­gruź­li­cze zwap­nie­nia na­rządu, mniej­sza jed­nak o to. Grunt, że po­zo­sta­ło­ści serca po­ety prze­jęła jako nieco ma­ka­bryczną re­li­kwię – tu­dzież wzru­sza­jącą pa­miątkę, za­leż­nie od per­spek­tywy – jego żona. Po la­tach, po śmierci Mary, jej syn Percy Flo­rence Shel­ley, prze­szu­ku­jąc na­le­żące nie­gdyś do niej biurko, na­tknął się na owi­nięte je­dwa­biem, prze­cho­wy­wane wraz z dro­biną po­pio­łów i ko­pią po­ematu ojca Ado­nais ro­man­tyczne szczątki. Cóż, można i tak. Ale pan Ruysch zro­biłby to le­piej.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------Źró­dła zdjęć

+--------------------------------------+--------------------------------------+
| s. 11, 12, 19: | Ludz­kie płody w mu­zeum Fre­de­rika |
| | Ruy­scha. Gra­we­ru­nek: |
| | C. Huy­berts, ok. 1709. |
| | Wel­l­come Col­lec­tion. Źró­dło: |
| | https://wel­l­co­me­col­lec­tion.org |
| | /works/g2kt­f9hv |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| s. 20: | Fre­de­rik Ruysch, The­sau­rus |
| | ana­to­mi­cus pri­mus |
| | ... Het eer­ste |
| | ana­to­misch |
| | ca­bi­net. Źró­dło: |
| | https://wel­l­co­me­col­lec­tion.org |
| | /works/ttu­th­m9q |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| s. 28 | Fre­de­rik Ruysch, Opera omnia |
| | ana­to­mico-me­dico-chi­rur­gica, |
| | hu­cu­sque edita. Źró­dło: |
| | https://wel­l­co­me­col­lec­tion.org |
| | /works/tpwy­xe5r |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: