- promocja
- W empik go
Dane wrażliwe. Tom 12 - ebook
Dane wrażliwe. Tom 12 - ebook
Przyzwoitymi ludźmi łatwo jest manipulować...
W Augustowie życie poza sezonem wakacyjnym toczy się spokojnie. Znikają turyści, wraca normalny, niespieszny tryb życia.
Nina chodzi do szkoły i pozornie niczym się nie wyróżnia. Ani strojem, ani fajnymi rodzicami, ani niczym… A tak bardzo by tego chciała! Inaczej patrzyłyby na nią koleżanki, mogłaby… Mogłaby wszystko! Wokół nic interesującego się nie dzieje. Co prawda pod gabinetem ortodonty jeden chłopak tak na nią patrzył, ale to na pewno przez tę zawiniętą niezręcznie spódnicę… Ona nadal jest sama, a tak chciałaby, żeby ktoś na nią czekał pod szkołą – najlepiej przystojny, nieco starszy od niej brunet…
Pewnego dnia, na przerwie, zmęczona natarczywością koleżanek, chcąc im zaimponować, wymyśla tego wyśnionego. On ma na imię Paweł. Jednak z kłamstwem tak już bywa. Podobnie jak plotka, która przekazywana z ust do ust szybko obiega małe miasto i to kłamstwo spowoduje uruchomienie kolejnych elementów domina. I ten dzień, jak w Domino Day, uruchomi zmiany w życiu Niny. Czy jednak będą to zmiany na lepsze?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7342-0 |
Rozmiar pliku: | 809 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nina nie spuszczała z oczu piłki. Gdy tylko któraś z dziewczyn na chwilę się zagapiła, przejmowała piłkę i natychmiast rzucała do kosza. Była tak skoncentrowana, że udawało jej się trafić nawet ze sporej odległości. Już dawno nie miała tak dobrego dnia.
Zazwyczaj grała dość szybko, ale przeciętnie. Koszykówka jakoś nigdy nadmiernie jej nie pociągała, dwutaktu do tej pory nie opanowała jak należy, ale tego dnia była zwyczajnie wściekła i właśnie dlatego aż tak dobrze jej się grało.
Mama Niny jak zwykle wstała dziesięć minut przed wyjściem dzieci do szkoły. Dolała wrzątku do zimnych fusów po wczorajszej kawie i pijąc drobnymi łyczkami, zahaczyła wzrokiem o kuchenny blat.
– Naczynia się wstawia do zmywarki.
Ta bezosobowość zawsze Ninę irytowała, ale nigdy nawet słówkiem nie pisnęła, co sądzi o zwrotach: „wstawia się”, „układa się”, „zmywa się”. Trudno, matki się nie wybiera.
– To Bogdana – powiedziała zgodnie z prawdą.
Tłuste ślady po jajkach sadzonych, skórki od chleba, których nigdy nie jadał. Gołym okiem było widać, że to talerz jej brata. Każdy by to zobaczył. Poza mamą.
– Jak ty się nie wstydzisz być takim niechlujem? Na oczy czegoś takiego nie widziałam. Nie tak cię wychowałam.
Nina mogła powtórzyć, że Bogdan zrobił ten bałagan, tylko że to by nic nie dało. Kiedy mama miała nastrój na awanturę, to zawsze umiała znaleźć pretekst.
– Na kogo ty wyrośniesz? I one się później dziwią, że nikt ich nie chce. Kuchnia świadczy o kobiecie.
– Właśnie – burknęła pod nosem Nina.
Od razu wiedziała, że to wielki błąd. Jeśli chciała szybko wyjść do szkoły, powinna z pokorą wysłuchać codziennych utyskiwań. Najlepiej było nie reagować, udawać, że się nie słyszy, i brać mamy humory na przeczekanie. Niestety, tylko w teorii było to łatwe. Czasem, tak jak tego dnia, Ninie po prostu puszczały nerwy.
– Co to niby miało znaczyć, moja panno?
„Moja panno” oznaczało, że mama szybko jej już z domu nie wypuści.
Pierwszy był WF. Nina chciała przyjść do szkoły trochę wcześniej i jeszcze przed lekcjami porównać, jak innym wyszło zadanie z matmy. Już dwa razy miała źle zrobioną pracę domową, a trzeci minus oznaczał jedynkę. Koniecznie chciała sprawdzić zadanie, ale odebrała sobie tę szansę. Teraz będzie musiała stać ze skruszoną miną i słuchać o tym, ile mama dla nich wszystkich robi, jak by ten dom bez niej wyglądał, co oni sobie myślą, ona żąda szacunku, a docenią ją wtedy, jak wreszcie umrze.
Udało jej się wyjść dopiero pięć po ósmej. Spóźniła się na WF, zadania nie sprawdziła, a Margerita zajęła jej wieszak. Na dodatek okazało się, że to dziś jest test z historii.
Czternaście razy trafiła do kosza. Dziewczyny z zespołu wiwatowały na jej cześć, a Kasia Paprota zeszła z boiska, udając, że boli ją kolano.
*
Nie wiadomo skąd wziął się taki zwyczaj, że zawsze na dużej przerwie wszyscy szli na słoneczną stronę szkoły, czyli na murek od ulicy Mickiewicza. Zajęcie dobrych miejsc nie było wcale łatwe. Inne klasy też lubiły tu przychodzić i trzeba było tuż po dzwonku lecieć na złamanie karku, żeby znaleźć kawałek wolnego murku. To było znakomite miejsce. Trochę na słońcu, a trochę w cieniu, osłonięte od wiatru i z dobrym widokiem na wyboisty placyk, gdzie chłopcy z upodobaniem grali w piłkę. Mimo że Zespół Szkół Nr 3 w Augustowie miał nowoczesne boisko do gry w piłkę nożną, uczniowie uwielbiali na przerwach grać właśnie na tym małym, pełnym wyrw placyku.
Nina, Ewa, Kasia, Margerita i inne dziewczyny z klasy jadły kanapki i gadały o tym, jaka matematyczka jest głupia, jak Wrońska ich ciśnie i że to skandal aż tyle im zadawać. Oprócz tego zerkały na chłopców. Michał grał, jedząc kanapkę, i bardzo śmiesznie to wyglądało. Dominik co chwila podciągał spodnie, co też było zabawne.
Kamil za mocno wybił piłkę, która potoczyła się w ich kierunku. Kasia błyskawicznie po nią sięgnęła. Mogła rzucić w stronę chłopaków, ale tego nie zrobiła. Trzymając piłkę, prowokująco się do nich uśmiechnęła.
– Dzięki. – Kamil wyjął piłkę z jej rąk. – Ale grałaś. Super – powiedział, patrząc na swoje buty, po czym kopnął piłkę i odbiegł.
– Nie wiem, czemu to powiedział. Wcale dobrze nie grałam. – Kasia wzruszyła ramionami. – Ostatnio chłopcy nachalnie się do mnie zalecają. Ja bym go i na bezludnej wyspie nie chciała.
Nina zagotowała się ze złości. Najczęściej udawała, że Kaśka w ogóle jej nie obchodzi. Odkąd przestały się przyjaźnić, starała się całkowicie ignorować jej głupie gadanie, ale teraz nie zdołała się powstrzymać.
– To było do mnie – mruknęła do Oli, ale na tyle głośno, żeby Kaśka usłyszała.
– Pomarzyć miła rzecz – powiedziała Kasia słodko.
Nina przez chwilę sądziła, że się przesłyszała. Kasia z reguły unikała wchodzenia w otwarty konflikt. Lubiła tak pokierować rozmową, żeby wszyscy mieli wrażenie, że ona nie jest niczemu winna. Teraz najwyraźniej zmieniła strategię.
Nina gorączkowo szukała w głowie jakiejś jadowitej riposty, gdy zobaczyła Basińską, ich szkolną pedagożkę. Czarne obcisłe spodnie, biała koszulowa bluzka, do tego pomarańczowy blezer i zielona torebka. Zdążyła już wszystkich przyzwyczaić, że jest kolorowa jak papużka.
Dziewczyny jak na komendę odwróciły głowy. Basińska przyjechała na motorze, a raczej została przywieziona przez wysokiego mężczyznę w skórzanym kombinezonie. Zdjęła wielki lustrzany kask, zarzuciła długimi włosami, nastroszyła grzywkę, z uśmiechem rzuciła im „dzień dobry” i weszła do szkoły, nie oglądając się na swojego adoratora. Chodziły plotki, że jest żonaty, że jest rozwodnikiem, że jest homoseksualistą, że jest milionerem, że jest bankrutem oraz że nie jest Polakiem. Prawdę mówiąc, o Basińskiej zawsze się w szkole gadało. Chwilę o niej rozmawiały, ale nic pewnego nie mogły powiedzieć, bo nikt nigdy nic pewnego o niej nie wiedział.
– Słyszałam, że jedzenie mięsa sprzyja agresji – rzuciła Kasia, patrząc znacząco na wystający z kanapki Margerity kawałek polędwicy sopockiej.
Żadna z dziewczyn się nie odezwała. Wiadomo było, dlaczego Kasia jest taką entuzjastką dżemu, ale Nina litościwie pomyślała, że nie będzie jej upokarzać. Kaśka często rzucała jakąś uwagę, z której wynikało, jak świadomie ona jedna z nich wszystkich żyje. Kupowanie markowych rzeczy to, według niej, popieranie wyzysku dzieci w Chinach, malowanie paznokci to szczyt próżności i tandety. Tylko wypożyczanie książek ma sens, ale ich kupowanie jest już świadomym niszczeniem naturalnych zasobów planety. Trzymanie w domu zwierząt rasowych to skrajny egoizm, właściwy ludziom pozbawionym empatii, a wyjeżdżanie na wakacje za granicę to brak patriotyzmu. Chodzenie do kina to tandetna rozrywka, a kupowanie coli, fanty czy 7UP świadczy o braku świadomości konsumenckiej.
Kasia wypowiadała bezkompromisowe opinie, ale brzmiały one fałszywie. Prawda wyglądała tak, że Kasia była biedna. Nie było jej na nic stać i dlatego w jej ustach nawet słuszne skądinąd opinie wydawały się po prostu śmieszne. Nina nie znosiła tego udawania, że nie chodzi o biedę, tylko o to, jaka Kasia jest świadoma, i nieraz korciło ją, żeby wyśmiać jej butelkę z herbatą i bezmięsne kanapki. Zawsze jednak robiło jej się koleżanki żal i odpuszczała. Tym razem też zagryzła wargi i postanowiła zwyczajnie przeczekać, ale ledwie tak zdecydowała, usta same jej się otworzyły.
– A jak twoje kolano? Bardzo boli?
– O co ci chodzi? – Kasi ze złości zwęziły się oczy.
– Jakoś nie zauważyłam, żebyś utykała, gdy tu biegłaś.
Nina była pewna, że Kasia zeszła z boiska, udając, że utyka, bo była gorsza od niej. Nie potrafiła jednak teraz tego udowodnić. Kasia nic nie powiedziała, a Margerita zmieniła temat.
– Wiecie co, czytałam, że w Polsce jedna na sześć piętnastolatek ma już za sobą jakiś poważny związek. Jedna na sześć, czyli u nas powinny być dwie.
– Za mało nas, żeby coś statystycznie zbadać – wtrąciła Ewa. – Potrzebna jest grupa reprezentatywna. Na takiej próbie…
– Przestań wydziwiać. – Kasia aż cmoknęła z irytacji. – To weźmiemy jeszcze dziewczyny z pierwszej.
Nina pomyślała, że Kasia znów stosuje swój ograny numer pod tytułem: „Ile osób z naszej klasy…”, z którego zawsze ma wynikać, że ona jest wśród tych pozytywnych.
– Kasiu – odezwała się słodko – rozumiemy, jak bardzo chcesz nam przypomnieć o Łukaszu, ale wszystkie znamy już na pamięć twoje wynurzenia.
– Zrozumiałe, że tak to interpretujesz. Ty, dziecinko, nie masz nic do powiedzenia na ten temat.
– Co to niby ma znaczyć? – Nina poczuła kolejną falę złości.
Ona litościwie nie komentowała, dlaczego to niby Kasia jest wegetarianką, ale jak widać, niepotrzebnie, bo Kasia nie umiała tego docenić. Nina nie znosiła wiecznego rządzenia się Kaśki, tych jej mądrości, tego wmawiania im rzeczy, które jej były akurat na rękę. Kaśce zdecydowanie za dużo spraw uchodziło na sucho tylko dlatego, że miała kłopoty w domu. Tym razem koniec z litością.
– Rozumiem, że nie możesz się pochwalić niczym innym… – zaczęła Nina, ale Margerita szybko zareagowała.
– Po co znów zaczynacie? Wiecie, że moja klacz będzie się źrebić…
Margerita, o czym wszyscy wiedzieli, cierpiała na przesadną odpowiedzialność za miłą atmosferę. Jak emocjonalny sejsmograf nieomylnie wyczuwała nadciągającą burzę i szybko skupiała uwagę na sobie. Zmieniała temat, obracała problemy w żart, zaczynała opowiadać, co śmiesznego lub głupiego ostatnio zrobiła. W ten sposób udawało jej się zażegnać nawet poważne konflikty. Nie tym jednak razem. Kasia i Nina za bardzo się już rozgrzały.
– O klaczy powiesz nam kiedy indziej. Ja się wcale z nią nie kłócę. Nienawidzę konfliktów – powiedziała Kasia wolno i spokojnie. – Po prostu wiadomo – zwróciła się do Niny – że jeszcze nikogo nie miałaś. Nie masz powodzenia i taka jest prawda.
Czerwona ze złości Nina wzięła głęboki haust powietrza i wyzywająco spojrzała na Kasię.
– Przyjmij więc do wiadomości, że według twojego idiotycznego kryterium jestem jedną na sześć – warknęła.
Kasia wciąż robiła miny. Gdy podnosiła brwi i jednocześnie wykrzywiała kącik ust, wyglądała szczególnie głupio.
– Chcesz nam wmówić, że już z kimś chodziłaś?
– Nie mogę w to uwierzyć. Czy my jesteśmy w przedszkolu? – Ewa się roześmiała, ale ani Nina, ani Kasia nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi.
– Niczego nie chcę wam wmówić – odrzekła z naciskiem Nina. – I nie chodziłam, tylko chodzę. To, że ty o czymś nie wiesz, nie znaczy jeszcze, że to nie istnieje. Musisz się pogodzić z tym, że ludzie mają swoje sekrety i mimo twojego wścibstwa nie o wszystkim wiesz. Owszem, mam chłopaka.
– Akurat! Niedawno mówiłaś, że kompletnie cię to nie interesuje – przypomniała Kasia, przedrzeźniając głos Niny.
– O rany, jak w kinie familijnym – wtrąciła Ewa, ale tylko Margerita pokiwała głową.
– Ten, kto nie zmienia poglądów, zarzucił myślenie. – Nina powtórzyła zasłyszane od Bogdana zdanie.
Nie wiedziała, po co wchodzi w tę rozgrywkę, ale już nie umiała się wycofać. Chciała zniszczyć Kaśkę, pognębić ją, udowodnić jej, że jest zerem.
– Kto to taki? – zapytała Kasia z szyderczym uśmiechem, ostentacyjnie oglądając sobie paznokcie.
– Może go nawet znasz – rzuciła Nina takim samym tonem.
Z satysfakcją pomyślała, że prowadzi w tej rozgrywce. Wyjęła z torby _Kamienie na szaniec_ i demonstracyjnie otworzyła na pierwszej stronie, jakby chciała się pogrążyć w lekturze, ale ze zdenerwowania nie mogła przeczytać nawet słowa. Przez chwilę miała ochotę zabrać torbę i odejść, ale wtedy zaczęłyby ją obgadywać i Kaśka na pewno by je przekonała, że Nina kłamie. Nie, teraz nie mogła odejść. Trzeba było załatwić tę sprawę do końca.
– Jeśli mogę ci przerwać lekturę – odezwała się Kaśka słodziutkim głosem – to jak ten twój wybranek ma na imię? Chyba możesz nam zdradzić? Może Alek Dawidowski¹, co?
Kasia umiała mówić z taką ironią, że człowiek aż gotował się w środku.
Nina poczuła nagle pustkę w głowie. Zupełnie nie wiedziała, jak na to proste pytanie odpowiedzieć, ale postanowiła nie dać się sprowokować. Żeby zyskać na czasie, uśmiechnęła się i odetchnęła głęboko. Usiłowała wyglądać na rozmarzoną.
– Paweł – powiedziała i z wdziękiem się przeciągnęła.
W ich klasie nie było żadnego Pawła, w równoległych klasach też nie. W ogóle żaden Paweł nie przychodził jej do głowy. Nie znała żadnego Pawła. I o to właśnie chodziło! Kaśka będzie miała zerowe pole do dociekań. To było superbezpieczne imię.
– A może policzymy, jedna na ile piętnastolatek była kiedykolwiek za granicą – zaproponowała Nina z miną niewiniątka.
Dobrze wiedziała, że poza szkolnymi wycieczkami, które refundował jej komitet rodzicielski, Kasia nigdy poza Augustów nie wyjeżdżała.
Nina uśmiechnęła się z zadowoleniem i kolejno zaczęła pytać dziewczyny, która gdzie była. Margerita odwiedziła tyle krajów, że z trudem mogłaby wszystkie wymienić, zresztą wcale nie zamierzała się tym chwalić. Ewa była u wujka w Hanowerze i w Tatrach Słowackich z tatą…
– Dziewczyny, a która z was korzystała kiedykolwiek z pomocy społecznej? – zapytała niewinnym tonem Nina.
Kasia chwyciła torbę i bez słowa ruszyła w kierunku szkoły.
Nina poczuła, że wygrała tę rundę.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Drzwi otworzyła im ciotka. Jak zawsze była w spodniach od dresu, ale włosy miała wysoko natapirowane, co wyglądało żałośnie. Zza jej pleców buchnął zapach barszczu. Nina siłą się powstrzymała, by nie zatkać palcami nosa.
Siostra mamy mieszkała przy ulicy Mickiewicza w czteropiętrowym bloku z wielkiej płyty. Blok stał naprzeciwko gimnazjum, do którego chodziła Nina. Na szczęście okna wychodziły nie na boisko, ale na osiedle. Za to jedno Nina była losowi wdzięczna – że przynajmniej kuzynka nie może ukradkiem śledzić jej zza firanek.
Od piętnastu lat Nina przychodziła w niedziele do wujostwa, jadła u nich obiad, oglądała telewizję. Spędziła tu wiele godzin, za każdym jednak razem, gdy już wychodziła, a ojciec otwierał drzwi na klatkę schodową, by przepuścić mamę, Nina uświadamiała sobie, jak bardzo nie znosi tego miejsca. Jeśli marzyła czasem o tym, że pójdzie na studia do Warszawy albo do Gdańska i po ich ukończeniu na pewno już do Augustowa nie wróci, to między innymi z powodu tych wizyt.
– Ojej, jak ty wyglądasz. Ale wystają ci te kości policzkowe – powiedziała ciotka na widok Niny, a potem serdecznie ją uściskała i nie czekając na jakąkolwiek reakcję siostrzenicy, odwróciła się na pięcie i poszła z mamą do kuchni.
Mama i ciotka były siostrami i kiedy się na nie patrzyło, nie było co do tego wątpliwości. Korzystały z usług tego samego salonu piękności na Mostowej, obie robiły zakupy w lidlu, obie gotowały rzadko, ale za to bardzo dużo, regularnie odwiedzały centrum taniej odzieży na rogu Nadrzecznej i Mostowej, a ponadto obie uwielbiały zrzędzić i narzekać. Zrzędzenie przejęły po swojej matce, której, nawiasem mówiąc, właśnie za to nie znosiły. Obie zawsze podawały za zimne potrawy i wymieniały się tymi samymi beznadziejnymi przepisami, lubowały się w łatwych krzyżówkach, nosiły kolorowe buty i przepadały za lekarzami. Nina czasem miała wrażenie, że jej mama i ciocia to jedna i ta sama osoba.
– Zupa za pięć minut! Powiedz Justynie – rzuciła mama i bez pukania po prostu otworzyła na oścież drzwi do pokoju kuzynki, po czym ponownie znikła w kuchni.
Nina przełknęła ślinę. Wszystko by zniosła – za zimną zupę (wątroba nie lubi gorącego), stary chleb (bo zdrowszy), gotowane rano ziemniaki (żeby potem już tylko przygrzać). Zniosłaby nawet uwagi na temat tego, że jest leniwa (bo zrezygnowała z zajęć plastyki), niezgrabna (bo taki wiek), podobna do ojca (to już prawdziwy dramat). Zniosłaby i uwagi w stylu: „pryszcze są normalne w tym wieku” i „głupota to natura młodości”. To wszystko nic, bo prawdziwym powodem, dla którego nie lubiła tych niedzielnych odwiedzin u wujostwa, była Justyna.
Nina w każdą niedzielę czuła ogromne wyrzuty sumienia. Uważała siebie za przyzwoitego człowieka, a jednak dla Justyny nie robiła niczego. Zawsze obiecywała sobie, że w następnym tygodniu ją odwiedzi, bo tak trzeba, ale potem nigdy nie wystarczało jej sił, żeby to zrobić. Justyna ją przerażała.
Ostrożnie zajrzała do pokoju kuzynki.
– Hej – powitała ją, starając się zachowywać naturalnie.
Wersalka, stolik, drugi stolik, na którym stał zakurzony ogromny monitor, na ścianach kilka tandetnych obrazków kupionych na dole w kwiaciarni. Łóżko było przykryte narzutą zrobioną z resztek różnych włóczek. Na parapecie leżała wygnieciona poduszka, obok szydełko wbite w śnieżnobiały kordonek, a z koszyka wylewała się koronkowa serweta. Justyna jak zwykle siedziała przodem do okna i czytała.
Podniosła głowę i odpowiedziała na powitanie. Potem zapadła cisza.
Nina nie miała pojęcia, o czym mogłaby z Justyną rozmawiać. Każdy temat wydawał się jej zbyt drażliwy. Przecież nie zapyta, co u niej słychać, bo u niej nic nie słychać; nie zapyta, co czytała, bo ona tyle czyta, że gdyby chciała jej opowiedzieć, trwałoby to bez końca; nie zapyta, co oglądała, bo ona ogląda jakieś seriale, których z kolei Nina nie ogląda, więc to też nie będzie wspólny temat; kto ją odwiedził – także odpadało, bo Justyny nikt nie odwiedzał.
Justyna zawsze miała na sobie spodnie od dresu i luźną koszulową bluzkę. Była szara, jakby trochę brudna, wręcz zapyziała. I taka wiecznie skrzywiona, jakby obrażona na Ninę. Nina starała się więc mieć z kuzynką jak najmniej do czynienia. Justyna była od niej o dziewięć lat starsza, ale Ninie czasem się wydawało, że kuzynka przekroczyła siedemdziesiątkę. Bardzo jej współczuła, ale to nie zmieniało faktu, że po prostu jej nie lubiła. Właśnie nerwowo przełykając ślinę, gorączkowo szukała tematu do rozmowy, gdy z kuchni dobiegły głosy mamy i ciotki:
– …nie wiem …szkoła powinna czasem kogoś przysłać. Ludzie są okropni…
Ninie zrobiło się bardzo nieswojo, bo ona też nigdy Justyny nie odwiedzała (w końcu te obowiązkowe obiadki trudno było nazwać odwiedzinami).
Do pokoju zajrzał Bogdan.
– Wiesz, czym się różni gołąb od zwłaszczy? – zapytał i zaraz sam sobie odpowiedział: – Gołąb lubi siedzieć na oknie, a zwłaszcza na parapecie.
Oboje zaczęli się śmiać. Nina też uniosła kąciki ust. Zazdrościła Bogdanowi, że umie tak swobodnie się zachowywać, ale z nim było inaczej: on pamiętał czasy, kiedy Justyna chodziła, a Nina znała ją tylko jako osobę z niepełnosprawnością, i w dodatku bardzo konfliktową. Co tydzień przy stole powstawał jakiś problem, i to zawsze z powodu Justyny. Tym razem poszło o zjadanie wszystkiego, co się ma na talerzu.
– Czemu ty jesteś taka uparta, córuniu? Dwie łyżki. Tylko dwie, Justynko. Nie możesz zjeść do końca?
– Ciociu, może ona już nie chce? – wtrącił się Bogdan.
Mama go zgromiła spojrzeniem, ojciec powiedział, żeby był cicho, wujek coś mruknął – i jak co tydzień zaczęła się awantura.
Nina z ulgą wyszła z Mickiewicza. Nie przeszkadzało jej nawet to, że przez całą drogę powrotną mama przyciszonym głosem, żeby czasem nikt ich nie usłyszał, robiła Bogdanowi wymówki, że znów się nie uczy i tylko szwenda z tą bandą obiboków, a ten cały Szałas to jakiś zakazany typ i Bogdan przez niego jeszcze trafi do kryminału.
Wszystko było jednak lepsze niż przebywanie w domu ciotki.
*
Nina nie cierpiała, kiedy mama kłóciła się z Bogdanem. Miała mu za złe, że specjalnie denerwuje mamę i tym wszczyna awantury, a co najmniej je podsyca. Czasami Nina go wręcz nienawidziła, ale ich układy nie były jednoznacznie złe.
Któregoś razu mama wróciła wściekła z zebrania rodziców w klasie Bogdana. Okazało się, że wychowawczyni złapała kilku uczniów na paleniu papierosów w toalecie. Był wśród nich Bogdan. Mama się oburzyła, że w ogóle można go podejrzewać, ale wracając, najwidoczniej przemyślała to i owo. Gdy tylko weszła do domu, bez słowa zaczęła rewizję. Bogdan często pachniał papierosami, ale mama była zbyt mocno wyperfumowana, by cokolwiek poczuć, a ojciec już wtedy bywał w domu tylko w weekendy. Mama wezwała Ninę i podsunęła jej do powąchania bluzę Bogdana, ale Nina wyłgała się katarem.
To, że mama odkryła prawdę o Bogdanie dopiero teraz, zaskoczyło Ninę. Trzeba było być ślepym i pozbawionym powonienia, żeby nie poczuć, że Bogdan pali. Nina wiedziała również, że brat trzyma papierosy w miękkim piórniku w wojskowy wzór.
Gdy mama się miotała, sprawdzając kolejno wszystkie półki i szuflady, Nina usiadła przy biurku brata, a potem wolno nakryła piórnik książką. Kiedy mama huknęła na nią, żeby się nie gapiła, bo to nie przedstawienie, Nina wzięła piórnik i wyszła.
Gdy po bezskutecznych poszukiwaniach dowodów rzeczowych mama brała prysznic, Nina wróciła do pokoju brata. Bogdan siedział przy biurku i chyba pisał wypracowanie, bo wyglądał na niemiłosiernie zmęczonego.
– Od tego dostaje się raka – powiedziała cicho, kładąc przed nim piórnik.
– Na coś trzeba umrzeć – burknął Bogdan, nie podnosząc na siostrę wzroku.
Kiedy zamykała za sobą drzwi, rzucił jeszcze:
– Dzięki.
Żadne z nich nigdy potem nie wróciło do tego incydentu. Żyli obok siebie ani specjalnie się nie przyjaźniąc, ani nie zwalczając.
*
Petrykowscy mieszkali w nowym bloku przy Księdza Skorupki na ostatnim, trzecim piętrze. Od ciotki do nich było kilka minut drogi, ale mama nigdy nie wracała od razu do domu. Co niedziela przeciągała rodzinę jeszcze wokół rynku i kazała Bogdanowi, by robił jej zdjęcia z tatą na tle fontanny na środku parku. Nina rozumiała, że matka chce się pokazać ludziom w mieście; chce wszystkim uwodnić, że mąż, owszem, pracuje w Warszawie, ale są wzorowym małżeństwem. Jeszcze jakiś czas temu Nina współczuła mamie, że tak rozpaczliwie walczy o pozytywny wizerunek rodziny, lecz dziś te zabiegi tylko ją irytowały. Oczywiście niczego po sobie nie dawała poznać. Pozwoliła się ojcu przytulić i uśmiechnęła się, kiedy Bogdan robił zdjęcia, ale z ulgą wracała do domu.
– Chodź tu.
Nina jeszcze dobrze nie weszła do mieszkania, gdy poczuła, że mama łapie ją za ramię. Oczywiście posłusznie za nią poszła. Przez dwa dni, kiedy ojciec był w domu, mama lubiła się popisywać i pokazywała, ile ma spraw na głowie i ile kłopotów z dziećmi. Nina była do tego przyzwyczajona.
– Wyszczerz się. Po kim ty masz takie okropne zęby? Ten to już całkiem na sztorc stoi. To po ojcu… W mojej rodzinie wszyscy mieli piękne, proste, białe zęby.
– Ty też masz trochę krzywe – powiedział Bogdan z komórką przy uchu.
– Ja? Ja mam idealne zęby. Piękne.
– Jasne… nie… na przykład… – Bogdan otaksował mamę uważnym spojrzeniem. – Złapawszy córkę za twarz, obrzuciła ją obelgami – powiedział do telefonu. – No! Ten uprzedni to potęga. – Bogdan przygotowywał na polski jakiś referat z imiesłowów. – No, super, też dobre… ja mam takie: Zabiwszy matkę, sam się powiesił.
– Zwariuję tu z nimi – jęknęła mama. – Nie tak miało wyglądać moje życie.
Bogdan nie przepuścił żadnej okazji, żeby ją zdenerwować, a Nina starała się schodzić jej z drogi. Teraz też chciała przeczekać i iść do swojego pokoju. Krzywe zęby miała zawsze. Nie rozumiała, dlaczego nagle pojawił się ten temat.
– Ale o co chodzi? – rzucił ojciec.
Nie był zainteresowany. Dochodziła osiemnasta, więc krążył po domu, jak zwykle o tej porze pakując walizkę. Widać było, że myślami jest już gdzie indziej. Mama jednak walczyła o jego uwagę.
– Zęby ma krzywe! Trzeba iść do ortodonty… Jak jej mówiłam „gryź marchewkę”, to wybrzydzała i teraz ma. Żebym ja od obcych ludzi musiała słuchać, że moje dziecko ma zły zgryz!
– Załóż jej aparat – rzucił ojciec, przechodząc przez pokój z szamponem przeciw wypadaniu włosów.
Mama zostawiła Ninę i skupiła się na ojcu, tłumacząc mu, że już są umówione, tylko że w Suwałkach, bo tam teraz Płońska ma gabinet, że drogi ten aparat, że ona nie będzie się wszystkim zajmować, że jego nic nie obchodzi.
Ojciec zachowywał kamienną twarz. Wrzucił resztę swoich rzeczy, po czym zapiął walizkę i wyszedł.
– To nie ty będziesz musiał dzień w dzień latać z nią, wystawać w kolejkach, czekać i nerwy tracić… Gdzie jest ojciec?
Mama stanęła jak wryta. Dopiero po chwili dotarło do niej, że wyjechał już do Warszawy.
– Olawszy swoją rodzinę, wyszedł. – Bogdan się zaśmiał.
– Co on mówi? – Mama bezradnie spojrzała na Ninę; na policzki wystąpiły jej ostre rumieńce.
– Tatuś już poszedł – powiedziała Nina cichutko.
– Aha. – Mamie zrzedła mina. – I bardzo dobrze, trochę spokoju będzie. – Usiłowała pokryć zmieszanie. – Umówiłam cię na jutro na jedenastą.
– Jutro? Nie mogę, mam sprawdzian z Moliera!
– Zwolnisz się. Tobie się nigdy nic nie podoba. Potem będzie gadanie, że rodzice nie dopilnowali, że nie zadbali w porę!
– Ale to z polskiego.
– I bardzo dobrze. Zaliczysz później. Odkurzyć trzeba.
Nina zerknęła na kalendarz.
Za dziewięć tygodni mama wyjeżdża do sanatorium. Dokładnie za sześćdziesiąt pięć dni. Niemiłosiernie długo.
*
To nie był dla Niny przełomowy rok. Nie była w pierwszej klasie, żeby się wszystkim przejmować, nie była też w trzeciej, więc nie czekał jej żaden egzamin. Matma jak zawsze jakoś tam jej szła, biologia też jako tako, tylko z polskim wiecznie miała problemy. Wrońska, ich polonistka, była najbardziej wymagającą nauczycielką z całej szkoły. Słynęła z surowości i trzymania poziomu w klasach, które uczyła. Nadmiernie ambitni rodzice czynili niemałe starania, żeby ich dziecko uczyła właśnie Wrońska. Na przykład Margerita z tego powodu przeniosła się z cieplarnianych warunków w szkole społecznej na Zarzeczu. Uczniowie bali się Wrońskiej, a tacy jak Nina, którzy mieli kłopot z ortografią, słabo pisali i nie lubili czytać lektur, bali się jej panicznie. Polski był pięć razy w tygodniu i Nina zawsze dzieliła dzień na dwie części: do polskiego i po nim. To były dwie zupełnie różne części dnia.
W Zespole Szkół im. Pierwszego Pułku Ułanów Krechowieckich Nina chodziła też do podstawówki, ale w podstawówce nie uczyła ich Wrońska, i Nina, mimo swojej ortografii, miała zawsze piątkę. Teraz, w drugiej klasie gimnazjum, na pierwszy semestr miała dwójkę, a na koniec roku groziła jej jedynka. Nina bardzo się tym martwiła, bo wiedziała, że gadania będzie w domu do połowy sierpnia. Wrońska uczyła też Bogdana, który z powodu polskiego nie zdał i musiał się przenieść do „jedynki”. Ale wtedy Nina była jeszcze mała, miała same piątki i była pewna, że to wszystko wina brata, bo jest chłopcem. A chłopcy oczywiście są leniwi, niegrzeczni i mają zawsze kłopoty w szkole. Teraz już rozumiała, że Bogdan po prostu nie poradził sobie z Wrońską. Gdyby tak marne oceny miała z jakiegokolwiek innego przedmiotu, wcale by się tym nie przejmowała. Wiadomo, jak to jest – można cały rok nic nie robić, a na koniec zaliczyć ostatni sprawdzian i dostać nawet trójkę, bo nauczyciele też nie chcą mieć kłopotów. Tak to wyglądało u każdego z nich. Poza Wrońską. Z nią jedną nie było żartów. W ogóle nie uznawała czegoś takiego jak poprawianie się w ostatniej chwili. Nina wiedziała, że stąpa po cienkim lodzie, że od jutra ostatecznie musi się wziąć do roboty, ale tak straszliwie jej się nie chciało. Sam widok podręcznika mierził ją i odrzucał. Na siłę wyszukiwała sobie różne prace, żeby tylko nie mieć czasu zająć się polskim. Wciąż obiecywała sobie, że od jutra. Nawet na Our Society zapisała się do grupy „Cierpię na odjutronizm”. Teraz też powinna przysiąść i nauczyć się wreszcie na blachę o tej oboczności, ale wprost niewyobrażalnie jej się nie chciało.
Za to bardzo jej się chciało spokojnie wziąć kąpiel. Podkradła się pod drzwi pokoju rodziców. Mama rozwiązywała krzyżówkę, czyli zapowiadał się cichy wieczór. Nina nalała do wanny płynu jabłkowo-cynamonowego, który dostała na Gwiazdkę, ale miała go nadal, bo używała bardzo oszczędnie, zaparzyła sobie miętę i wzięła ciasteczka owsiane z chili, po czym chwyciła _Kamienie na szaniec_, ale aż ją odrzuciło od lektury. Sięgnęła więc po „Victora Gimnazjalistę” i postanowiła oddać się relaksowi.
Zanurzyła się we wspaniałej, pachnącej świętami pianie, wygodnie ułożyła głowę na brzegu wanny i zaczęła czytać. To pismo trochę Ninę denerwowało, bo wciąż pisali w nim o przyjaźni. Niny ten temat już nie interesował. Wyrosła z takich dziecinnych bzdur. Kilka razy dała się nabrać fałszywym koleżankom i zawsze kończyło się tak samo: któraś z nich zachorowała, któraś usiadła w ławce z inną dziewczyną i po dwóch dniach się okazywało, że z całej tej przyjaźni nie ma czego zbierać.
Pierwszy raz, jeszcze w podstawówce, serce złamała jej Beata Ważka. Gdy Nina wróciła do szkoły po chorobie, naiwnie myślała, że tylko jej się wydaje, że to przecież niemożliwe. Nie mogła uwierzyć, że w czasie kiedy ona walczyła z ropną anginą, Beata zdążyła się zaprzyjaźnić z Ulką. Z mściwą satysfakcją obserwowała, jak po dwóch miesiącach dziewczyny się pokłóciły o głupie siedzenie przy oknie. Mimo że Beata od razu przyleciała wyżalić się na Ulkę, Nina ją odtrąciła. Nie chciała mieć nic wspólnego z kimś tak zmiennym. Potem tak samo było z Pauliną. Historia się powtórzyła, i to ze wszystkimi szczegółami. Choroba, nieobecność, powrót, zaskoczenie, rozgoryczenie, śmierć nadziei i koniec przyjaźni.
A później, już w gimnazjum, to Nina rozbiła przyjaźń. Na początku pierwszej klasy polubiły się z Kasią Paprotą. Ta znajomość napotkała trochę technicznych problemów, bo mama Niny była jej stanowczo przeciwna, więc Nina wolała nie przyprowadzać Kasi do domu, a o przesiadywaniu w domu Kasi w ogóle nie było mowy. Kiedyś Kasia, grając po lekcjach w hokeja na trawie, złamała nogę. Nie było jej w szkole sześć tygodni. W tym czasie Nina po prostu usiadła z Ewą w ławce. Dobrze im się gadało, a poza tym do Ewy można było zawsze przyjść. Jej rodzice byli zamożni, w domu zawsze były cytrusy, cola, ciasteczka, czyli to wszystko, co Nina uwielbiała. Regularnie dzwoniła do Kasi, ale nigdy jej o Ewie nie wspominała. Gdy Kasia wróciła, jeszcze przez trzy tygodnie spotykały się potajemnie i miały sporo radości, śmiejąc się z tego, że Kaśka nic nie wie. A potem nagle się dowiedziała, że Kasia jedzie na parafialną wycieczkę do Lichenia i Ewa też się wybiera z tą grupą. Nie było ich raptem dwa dni. Nina się pocieszała, że przecież się nie lubią, że będzie tam mnóstwo innych osób, że nic się nie stanie. Miała jednak złe przeczucia i jak się okazało, słusznie. Kiedy wróciły, Ewa była już najserdeczniejszą przyjaciółką Kasi. Jadły na spółkę Kasine kanapki z dżemem i razem biegały do portu, żeby obserwować kilwater. Ewa poprosiła Ninę o rozmowę i bardzo spokojnie jej wytłumaczyła, że jest jej bardzo przykro, ale to, co robiły, było okropne i ona nie chce mieć nic wspólnego z kimś tak zakłamanym jak Nina. Nina nawet o Ewkę nie walczyła. Znała Kaśkę i wiedziała, że już jej ze swoich szponów nie wypuści. Zresztą Kasia w czasie wakacji zaczęła chodzić z Łukaszem z liceum Piramowicza i szybko się z Ewą pokłóciły. Od tej pory między nimi trzema było spore napięcie. Nina przestała lubić i Ewę, i Kasię i nie wierzyła już w przyjaźń. Unikała zawierania bliższych znajomości z kimkolwiek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki