Danuta Szaflarska. Jej czas - ebook
Danuta Szaflarska. Jej czas - ebook
Podobno jak na aktorkę miała zbyt małe oczy. Radziła sobie, trzymając je zawsze szeroko otwarte, nie tylko przed kamerą. Wszak jej świat zmieniał się w szalonym tempie. Danuta Szaflarska dzieciństwo spędziła w galicyjskiej wsi; dorastała w Nowym Sączu i Krakowie, pierwsze kroki wśród kulturalnej elity stawiała w przedwojennej Warszawie. Debiutowała w okupowanym Wilnie, po czym wróciła do ogarniętej wojną Warszawy, by naprawdę przeżyć to, co później zagrała w „Zakazanych piosenkach” – filmie, który przyniósł jej ogromną sławę. Potem przyszły wielkie i małe role w teatrze, kinie i na scenie historii PRL. Piękny finał jej kariery rozegrał się w głośnych filmach Doroty Kędzierzawskiej oraz w Teatrze Rozmaitości.
„Pani Danutka kochana” była nie tylko gwiazdą, lecz także wielką aktorką. Grzegorz Jarzyna nazywa ją „aktorką totalną”. Jan Nowicki wspomina: „w tym drobnym, ślicznym ciele (…) była zaklęta nieprawdopodobna, ogromna siła”. Dorota Masłowska przyznaje, że biło od niej jakieś onieśmielające piękno, a Władysław Pasikowski zdradził pani Danucie, że się jej bał.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2153-0 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy więc na świat przychodziła Danuta Szaflarska, u Pana Boga było ciemno i pusto.Rozdział 1.
Łatwiej iść boso
Rynek w Piwnicznej sto lat temu okolony był kasztanowcami. Dzisiaj już ich nie ma, a w takt gwałtownego rozwoju motoryzacji rynek z roku na rok traci sens. W ogródkach zacisznych niegdyś kawiarenek usiedzieć zdoła tylko ten, kto zerwie kontakt z rzeczywistością. Są tacy. Nawet w noworuskim dzisiaj Zakopanem widuje się pomyleńców, którzy przyjeżdżają tam śladami Micińskiego i Witkacego. W Piwnicznej człowiek żyjący czasem przeszłym, czyli epoką, gdy rynek był rynkiem, a nie skrzyżowaniem szos nasycanym bezustannie kłębami spalin, siada naprzeciwko mnie w ogródku cukierni Magdalenka. Samochody warczą, z trudem wspinając się przelotową ulicą Jana Daszyńskiego. Czy to z północy, czy z południa do rynku w Piwnicznej zawsze bowiem jest pod górę. Pod górę też wspinały się sto lat temu bose kobiety z przysiółka Kosarzyska. Dopiero na płycie rynku zakładały sznurowane trzewiki kupowane raz na całe życie. I biegły do kościoła.
Zziajane od wspinaczki samochody mijają się dwa metry od stolika Magdalenki, przy którym pod akompaniament dziesiątki silników samochodowych słucham o dziejach Piwnicznej. Że rozpoczął je dekret Kazimierza Wielkiego z 1348 roku, że były trudne, bo pogranicze, góry i przyroda surowa. Że ludzie tu silni, jak zima. A zima mroźna. No i że właśnie w tym mieście 6 lutego 1915 roku, pół mili pocztowej od rynku, w przysiółku Kosarzyska nad potokiem Czercz, w rodzinie kierownika miejscowej szkoły Aleksandra Szaflarskiego i jego żony Wandy z Karmańskich, nauczycielki, urodziła się druga córka.
Sama zainteresowana tak referowała ów moment: – Byłam trochę przyduszona, nie odzywałam się. Położna, wiejska kobieta, trzasnęła mnie w tyłek. I zaczęłam wrzeszczeć!^().
* * *
Kasztanowce kwitły na biało i na różowo. W październiku gubiły liście, a z ich stert dzieci wygrzebywały kasztany.
Wczesną jesienią 1915 roku (Danusia miała niewiele ponad pół roku i wiodła beztroskie życie oseska w kołysce) na rynek przygnano ludzi.
Nie znam ich nazwisk. Imiona zaś mogły być na przykład takie: Ambrozij, Epifaniusz, Jewgienij, Łukacz, Sztefan, Wołodymyr... Określa się ich dzisiaj jako Łemków. Etnonim, począwszy od połowy XIX wieku, zakorzeniał się w literaturze naukowej, aby potem przeniknąć do świadomości członków tego niewielkiego narodu, który oficjalna nomenklatura pozwala nazywać co najwyżej grupą etniczną. Tamci ludzie na rynku myśleli jednak o sobie zapewne jako o Rusinach czy Rusnakach. Ich dziadowie powiedzieliby: „my – tutejsi”. Dopiero bowiem w dwudziestoleciu międzywojennym łemkowska elita utożsamiła się z etnonimem, co znalazło wyraz w tytułach czasopism – tygodnika „Nasz Łemko”, gazety ludowej „Łemko” i innych wydawanych okazjonalnie w II Rzeczypospolitej.
Żyli w okolicach Piwnicznej od XIV wieku. Wyznawali prawosławie lub grekokatolicyzm, w istocie zresztą mało który z nich zdawał sobie sprawę z tego, że Cerkiew unicka i moskiewska to dwa różne wyznania. Uchodzili za świetnych rzemieślników i dobrych gospodarzy. Schodzili z gór na jarmarki, aby sprzedać naczynia własnego wyrobu, tkaniny i krywulki, łemkowską biżuterią wykonaną z misternie nanizanych koralików.
Pod austriackim zaborem, zwłaszcza pod koniec XIX wieku, żyło im się całkiem znośnie. Wiedeń traktował ich jako użyteczną przeciwwagę dla żywiołu polskiego.
Dobre czasy skończyły się jednak wraz z rozbudzeniem namiętności pomiędzy europejskimi imperiami u progu I wojny światowej. Austriacy uznali Łemków za potencjalnych sojuszników Imperium Rosyjskiego. Sporządzono „Listę Rusinów” wymieniającą osoby podejrzane o sprzyjanie Rosji. Znaleźli się na niej przedstawiciele łemkowskiej elity, a więc przede wszystkim nauczyciele ludowi i duchowieństwo. Zaczęły się aresztowania. Do obozu w Talerhofie koło Grazu deportowano około pięciu tysięcy Łemków^(). Zginęła tam prawie cała inteligencja tego narodu.
W 1915 roku obóz w Talerhofie działał już pełną parą, ale w okolicach Piwnicznej Łemków wciąż było sporo. Rosjanie raz po raz zbliżali się do miasta. Ewakuowano cesarsko-królewską administrację, władzę przejęło wojsko. Na przedmieścia wpadały czoty^() kozackie. Przy każdym wypadzie ponosiły jednak znaczne straty. Piwnicznej bronił jeden oddział. Raczej z nazwy niż z uzbrojenia był to oddział artylerii. Ale wyposażono go w pojedyncze działo, które w zupełności wystarczyło, aby przez kolejne dni Piwniczna pozostawała dla Kozaków niezdobytą twierdzą. Czota podchodziła, a Austriacy ostrzeliwali ją z działa i Kozacy uciekali w rozproszeniu, pozostawiając rannych i zabitych. To był dopiero początek Wielkiej Wojny. Okrucieństwo, podłość i gotowość ulegania najniższym instynktom nie były jeszcze postawami najbardziej pożądanymi, więc po oddaleniu się Kozaków polscy sanitariusze znosili rannych nieprzyjaciół do zaimprowizowanego naprędce lazaretu, a zabitych grzebali.
Podobno Kozacy zwrócili się do Łemków, aby ci przeprowadzili ich pod osłoną nocy przez Poprad, z ominięciem przyczółka artylerii. Czy istotnie doszło do ustaleń pomiędzy Kozakami a Łemkami, nie wiadomo. Na pewno jednak Austriacy potraktowali zagrożenie poważnie i postanowili terrorem zdusić je w zarodku. Wyprawili się do rusińskich wsi przebrani w mundury zdjęte z zabitych Kozaków. Mówiło się, że na cześć wkraczających Kozaków Łemkowie przystrajali bramy kwiatami. Teraz Austriacy zebrali pełne składy rad wiejskich – bogatych gospodarzy, nauczycieli, popów – i pognali ich na rynek w Piwnicznej.
Rozkaz powieszenia Łemków wydał austriacki oficer. Podobno nosił polskie nazwisko, choć jakie – nikt już nie pamięta.
W pieśni piwniczańskiego barda Józefa Broniszewskiego, która przechowała te zdarzenia dla następnych pokoleń, nie ma śladu ani po tym nazwisku, ani po kasztanach. Te ostatnie dobrze jednak zapamiętała czteroletnia wówczas Maria Lebdowicz, babcia Wojciecha Gruceli, pasjonata miejscowej historii, która przyglądała się kaźni. Na podstawie jej wspomnień zachowanych przez wnuka i na podstawie czegoś, co można by nazwać legendą miejską, gdyby nie to, że Łemkowie, szubienica, stryczki i kasztany były naprawdę, rekonstruuję teraz przebieg zdarzeń.
Przez tłum gapiów przedarły się żony i matki mordowanych.
Wszystko trwało bardzo krótko; granica między śmiercią a życiem to mgnienie. Czas w takich wypadkach się zatrzymuje. Czas dotyczy tego, co było i co będzie, chwila teraźniejsza zaś, jak wiele razy będę miał okazję się przekonać, zbierając rozsypane po ludziach fragmenty opowieści o czasach Danuty Szaflarskiej, jest poza czasem, takim, jak go potocznie pojmujemy. Znaczy tyle, co wieczność. Moment konania mężów i synów, rozpacz zdjętych bólem kobiet można sobie przedstawić jak chwilę zatrzymaną w kadrze.
Gdy czas znowu ruszył, kobiety błagały Austriaków o wydanie zwłok. Odmówiono im. Nazajutrz też. I następnego dnia. Tkwiły więc na rynku i czekały na ciała mężów. Im dłużej jednak stały, tym bardziej ich rozpacz przeradzała się w żądzę zemsty. Ktoś usłyszał od jednej z łemkowskich matek: „Shorem was^(), psubraty”.
Zarządzono całodobowe warty straży pożarnej, więc miasto nie spłonęło. Ciała Łemków wisiały nadal. Kobiety stały na rynku.
Po wyjściu Austriaków polski burmistrz pozwolił kobietom na urządzenie pochówku, z zastrzeżeniem, że może się on odbyć tylko nocą i że ciała straconych nie zostaną pochowane na cmentarzu. Dziś już nikt nie pamięta, gdzie leżą Łemkowie zamordowani w 1915 roku. Nic o tym nie wie też Zarząd Główny Zjednoczenia Łemków.
Wiadomo natomiast całkiem dobrze, co się stało z kasztanowcami. Uschły.
Suche drzewa wycięto już w wolnej Polsce. Mówi się, że umierały wraz z Łemkami. Mówi się też, że drzewa uschły, gdyż miejsce kaźni przeklął powieszony dla szczególnego udręczenia głową w dół łemkowski pop.
* * *
Mając na względzie wszystko to, co działo się przez następne sto z górą lat, tamten klaps z 6 lutego 1915 roku wydaje się adekwatnym powitaniem Danuty Szaflarskiej w kręgu żywych.
W czasie chrztu ksiądz kanonik Jan Dagnan, proboszcz piwniczańskiej parafii pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, a od 1899 roku także honorowy obywatel miasta, orzekł, że imię Danuta, jakkolwiek przecież wywodzi się od łacińskiego słowa donata, czyli darowana , nie zapewni dziecku odpowiedniej protekcji świętych. Dlatego autorytatywnie zdecydował, że pierwsze imię pochodzić ma od solidnej patronki, za taką zaś uznał świętą Zofię Rzymską, męczennicę z II wieku. Po latach ta zamiana imion stała się źródłem rozlicznych niewygód i utrapień Danuty Szaflarskiej, według dokumentów – Zofii Danuty, do czasu aż administracyjnie usunięto z jej dokumentów ową niechcianą Zofię.
Piwniczna-Zdrój, lata trzydzieste. Pośrodku – wieża kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, w którym Danusia przyjęła chrzest.
W metryce była zresztą jeszcze jedna rzecz do poprawienia – data urodzenia. 6 lutego wypada świętej Doroty, co nie budziło na Kosarzyskach dobrych skojarzeń. We wsi mieszkała bowiem „głupia Dorota”, jak ją nazywali miejscowi, bądź, jak precyzowali państwo Szaflarscy, „nienormalna Dorota”.
W czym dokładnie zawierało się odstępstwo Doroty od normy, dzisiaj już nie wiadomo. („Nienormalna pod każdym względem”^() – sto lat później wyjaśniała, nic nie wyjaśniając, Danuta Szaflarska). W każdym razie w czymś, czego sprowadzenia na własne dziecko państwo Szaflarscy nie chcieli zaryzykować. W efekcie w metryce wpisano, że Zofia Danuta Szaflarska urodziła się 19 lutego. Dopiero po latach to sprostowała.
* * *
Szaflarscy, choć Aleksander był góralem z dziada pradziada, nie pochodzili z Piwnicznej. Jak wiadomo, górale dzielą społeczność na pnioki, krzoki i ptoki. W Piwnicznej Szaflarscy należeli do tej trzeciej kategorii.
Dziadek pani Danuty ze strony ojca, Andrzej Szaflarski, przyszedł na świat w Chochołowie, w rodzinie zasiedziałej, jednej z możniejszych, sołtysiej. Zdobył wykształcenie, został nauczycielem ludowym i porzucił Chochołów dla miasta. Osiadł w Tymbarku^(). Tam z małżeństwa z Anną Sebastyańską 18 grudnia 1884 roku urodził mu się syn Aleksander, późniejszy ojciec Danuty.
Ród Szaflarskich wywodzi się z Szaflar. Sama pani Danuta niezbyt trafnie tłumaczyła, że to nie nazwisko pochodzi od nazwy miejscowości, ale przeciwnie – że to Szaflarscy obdarzyli wieś swoim nazwiskiem. Było jednak odwrotnie.
Szaflarscy to jedna z najstarszych rodzin w Szaflarach, ale nazwa wsi nie od nich pochodzi, ale jest świadectwem niemieckiego osadnictwa z czasów średniowiecza. Być może powstała od staroniemieckiego rzeczownika Schafler, czyli bednarz, lub – co bardziej prawdopodobne – od słowa Schafflare oznaczającego owczarzy. Lud to był bowiem pasterski, zamieszkujący u podnóży zamku wzniesionego na wapiennej skale na brzegu Dunajca. Zamek przez wieki przechodził z rąk do rąk, choć nominalnym właścicielem pozostawało długo opactwo cystersów. Odległość od Szczyrzyca, głównej siedziby mnichów, dzisiaj niewielka, niespełna sześćdziesiąt kilometrów, w średniowieczu znaczyła tyle co półtora dnia drogi. Nie mogąc więc bezpośrednio sprawować stałej pieczy nad zamkiem, cystersi oddawali go w dzierżawę. Ostatni w dziejach dzierżawca, nawrócony na chrześcijaństwo Żyd, urządził w twierdzy dochodowe przedsiębiorstwo: mennicę bijącą fałszywe monety. Historiografia ostrożnie podaje, że bez wiedzy zakonników. Proceder doprowadził do zbrojnej interwencji Ludwika Andegaweńskiego. Monarcha polecił zamek zdobyć i splądrować.
W efekcie zniszczoną fortecę i wieś włączono do dóbr królewskich, a zamek to odbudowywano i rozbudowywano, to pozwalano mu niszczeć. W każdym razie Szaflarscy z poddanych cysterskich stali się mieszkańcami królewszczyzny. Ostatecznie zamek popadł w ruinę w początkach wieku XVI. Dziś pozostał zeń jedynie kawałek muru, który w czasach okupacji hitlerowskiej rozpalał wyobraźnię niemieckich archeologów starających się wykazać aryjską proweniencję i zamku, i górali, nazwanych Goralenvolk, przy czym wychodzono ze słusznego skądinąd założenia, że owego kawałka muru, świadectwa dumnej przeszłości, nie mogli wznieść „podludzie”.
Większość Szaflarskich trzymała się rodowego gniazda, niektórzy przenosili się do sąsiednich wsi w obrębie Podhala, do Chochołowa, Zębu, Poronina, Czarnego Dunajca i Białego Dunajca. Nazwisko nadal jest jednym z najczęściej spotykanych i w Szaflarach, i w nieodległym Nowym Targu.
Aleksander Szaflarski poszedł w ślady ojca. Ukończył seminarium nauczycielskie i około 1910 roku, podobno przypadkiem i bez wcześniejszego namysłu, zjechał do Piwnicznej, gdzie powierzono mu posadę nauczyciela ludowego w szkole na Kosarzyskach. Posada, owszem, była, lecz sama szkoła istniała tylko, jak to się dzisiaj mówi, teoretycznie. Przez poprzednie dwa lata, gdy jeszcze nazwy nie było, nauczanie odbywało się w tak zwanej klasie eksponowanej szkoły w Piwnicznej, czyli w wynajętej od gospodarzy izbie.
Do Kosarzysk wysłano też pochodzącą z Krakowa nauczycielkę Wandę Karmańską, rówieśnicę Aleksandra (starszą raptem o kilka miesięcy), piękną kobietę o romantycznej przeszłości.
Miała za sobą trzy lata studiów polonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim, walkę z ojcem^() o prawo do przerwania nauki gry na fortepianie (zaplanował on bowiem wysłanie Wandy do konserwatorium muzycznego w Wiedniu) i złamane serce. Można spróbować zrekonstruować porachunki córki z ojcem następująco: w odwecie za zakaz poślubienia nieznanego nam już dzisiaj ani z imienia, ani z nazwiska, ani nawet z pochodzenia ukochanego Wanda odmówiła wyjazdu do Wiednia, w odpowiedzi na co ojciec zaprzestał finansowania jej studiów w Krakowie. Nie poskromił tym jednak samodzielności córki. Rzuciła uczelnię, wyjechała do Nowego Sącza i sama zarabiała na chleb, dając lekcje niemieckiego w szkole ewangelickiej. Szybko jednak porzuciła Nowy Sącz i jeszcze przed przybyciem Aleksandra znalazła się w gronie pedagogicznym szkoły w Piwnicznej jako owa nauczycielka „klasy eksponowanej” na Kosarzyskach, czyli misjonarz oświaty w najbardziej głuchym z głuchych przysiółku, w którym analfabetyzm był równie powszechny jak wiara w gusła.
Gdy zaangażowano Aleksandra, „klasa” stała się szkołą, Aleksander – kierownikiem, a oboje nauczycielstwo parą zakochanych. Tym razem Wanda zapewne nie pytała już ojca o zgodę na zamążpójście. Szaflarscy pobrali się w 1911 i zamieszkali „na komornym” u rodziny Karszniewiczów, przez wiele późniejszych lat zaprzyjaźnionych z dawnymi lokatorami. Państwo Szaflarscy dołączyli do wąziutkiej wiejskiej elity, którą wcześniej jednoosobowo stanowił leśniczy przezywany przez miejscowych „Panem Dzikiem” z powodu oryginalnej urody, cech służbisty i posępnego oblicza.
W tym to cudzym domu w 1912 roku urodziła się ich pierwsza córka, Irena, a trzy lata później owa Zofia Danuta, zwana Danusią. Jak niesłychanie popularny wówczas batonik czekoladowy z krakowskiej fabryki cukierniczej Adama Piaseckiego nazwany tak czy to dla upamiętnienia Sienkiewiczowskiej Danusi Jurandówny z Krzyżaków, czy też, jak zapewnia obecny producent, miłości Piaseckiego do pewnej Danusi, zawijaczki karmelków. Niezależnie od genezy nazwy batonika maleńka Danusia Szaflarska pochłaniała z apetytem czekoladowe imienniczki, ważną konkurencję dla pajdy domowego chleba z miodem, i nieodmiennie z nimi właśnie kojarzyła swoje imię. W tej sytuacji wiadoma nam już decyzja kanonika Dagnana nie mogła budzić aprobaty dziewczynki jako akt przerwania więzi z ulubionym łakociem, czym znacznie później dorosła już Danuta objaśniała żartobliwie swój dość długo trwający antyklerykalizm, a nawet porzucenie na znaczną część życia wiary i Kościoła.
* * *
O Kosarzyskach opowiadała jako o cudownej „wsi pod Piwniczną”, pełnej magii, gadających strumieni, śpiewu ptaków i promieni słońca, o owym Innym świecie, który dał jej zapas sił na całe życie, a u jego kresu stał się inspiracją do tytułu autobiograficznego monologu aktorki zamkniętego w pięknym filmie Doroty Kędzierzawskiej.
Skromne sprostowanie należy się nie pod adresem magii czy strumieni, ale po adresem wsi jako takiej.
– To nigdy nie była odrębna wieś – podkreśla Mieczysław Łomnicki, wieloletni nauczyciel piwniczańskich szkół, regionalista, historyk. – Od zarania dziejów Piwnicznej miasto miało swoje bogactwo: lasy miejskie wchodzące w skład organizmu urbanistycznego. Nazywane grontem miejskim. Z tych to lasów Piwniczna żyła, sprzedając drewno. Kosarzyska są więc dzielnicą Piwnicznej, leśną osadą w obrębie miasta, w której od wieków mieszkali robotnicy leśni, prowadząc skromne przydomowe gospodarstwa, które pozwalały im dorobić do niewielkich dochodów ze zlecanych przez władze Piwnicznej prac leśnych.
Uchwały rady miejskiej Piwnicznej podejmowane na przestrzeni wieków wymieniają Kosarzyska jako ów właśnie pożytek. Czytając miejskie akta, można zresztą dojść do wniosku, że mamy do czynienia nie z dokumentacją grodzkiej wspólnoty, ale przedsiębiorstwa leśnego. Najważniejszymi, budzącymi najsilniejsze emocje decyzjami piwniczańskich rajców były te, ile drzew wyciąć, ile drewna sprzedać i ile przeznaczyć na potrzeby mieszczan. Lasy kosarzyskie oddawano w dzierżawę, sądzono się o czynsze, powierzano zarząd nad nimi rozmaitym przedsiębiorcom, przyznawano Żydom monopol na aukcyjny handel drewnem, odbierano w atmosferze skandalu ów monopol, łapano leśnych złodziei, planowano sprzedaż gruntu i wstrzymywano sprzedaż gruntu, używając przy tych wszystkich rozstrzygnięciach najwyższej retoryki patriotycznej, rezerwowanej gdzie indziej na okoliczność zagrożenia niepodległości państwowej.
– Ta wieś ukształtowała mnie. Ciągle jest we mnie. Wieś zupełnie dzika. Z miasta tam nie przyjeżdżali. Ludzie nie czytali, nie pisali. Ciemnota, zabobony. Leczyła znachorka. Wszystko było trochę zaczarowane – opowiadała Danuta Szaflarska. – Kładłam się w łąkach, kiedy jeszcze nie były skoszone, leżałam, patrzyłam w słońce. I myślałam sobie, że właściwie Bogiem to jest słońce, bo ono daje życie, ciepło. I modliłam się do słońca. Lubiłam siedzieć sama nad potokami, bo one gadają. Chlupią tak, różne dźwięki wydają. I tak sobie myślałam, że on płynie do Popradu, a potem do jeszcze większych rzek, a potem dopłynie do morza. I jak on tak gada, to znaczy, że mogę też do niego pogadać. Więc opowiadałam potokowi, że pozdrowienia posyłam. O życiu opowiadałam, jak tu jest...^().
Siedząc nad potokiem, snuła plany dalekich wypraw. Mając lat osiem, przestudiowała uważnie cztery tomy atlasu geograficznego i zamarzyła, że odwiedzi krainy ludożerców. Trzeba podróżować, świat przecież musi być niesłychanie interesujący, skoro nawet tu, na jego końcu, jest tyle ciekawych spraw!
– Wierzyło się w różne rzeczy. Był wodnik w potoku – nie weszłabym do tej wody, bo bym się bała, że on mnie wciągnie. Był rycerz na czarnym koniu, co to o północy łańcuchami dzwonił koło folusza. Mnóstwo było strachów, dziwów różnych... Widziałam, jak odczyniali uroki; jak kogoś głowa bolała, to asystowałam przy odczynianiu. Sama wędrowałam po lesie. Moją największą rozrywką było łapanie zaskrońców. Nie zabijałam ich, ale złapać je to nie jest taka łatwa sprawa. Nauczyłam się tego od kota, bo obserwowałam, jak on łapie myszy^().
Osada dzisiaj jest murowana, bogata, pełna letników, samochody drogie, a ogródki zadbane. Do znanego nam już (od nie najlepszej strony) rynku w Piwnicznej busik wozi po gładkiej szosie każdego chętnego raz na kwadrans. Sto lat temu te pięć kilometrów było nie lada wyprawą.
A szło się koło wspomnianego już folusza, czyli budynku, w którym znajdowało się stukające miarowo urządzenie do spilśniania dzianin; samo urządzenie też nosi nazwę folusz. Opowie mi o nim później pani Wanda Dulak, poetka z Piwnicznej, uważana w miasteczku za przyjaciółkę Danuty Szaflarskiej.
– Nigdy bym nie miała śmiałości tak się określić – zaznacza pani Wanda. – Spotkania z panią Danusią były dla mnie wielkim wyróżnieniem i są to wspomnienia niesłychanie intymne, więc mówić o nich nie mogę.
Z Wandą Dulak spotykam się w tej hałaśliwej Magdalence. Minie tydzień i poczta przyniesie wiersz pani Wandy:
Będę Cię chwalić
Panie za czas jasny
gdy z wianków głogu
wiosna się poczyna
wśród pszczelej pieśni
miedzami dzieciństwa
w niebo zachwytu
odchodzi tarnina
Będę Cię chwalić
Panie za czas wonny
gdy fiołków morze
aromat rozlewa
dni otwierają
królestwo zapachu
i pieśń słoneczna
kołysze się w drzewach
Będę Cię chwalić
Panie za te chwile
jak ptak będę wielbić
Ciebie pieśnią brzasku
bo kiedyś stanę
przed Twym Majestatem
z oczami pełnymi
wiosennego blasku.
Z foluszem według Wandy Dulak historia podobno była jednak inna. Szło nie o rycerza z łańcuchami, ale o pewną nieszczęśliwą dziewczynę, która zabiła swoje panieńskie dziecko. I któreś z nich, oprawczyni albo ofiara, straszyło przechodniów szlochami. – Ale chyba już teraz nie straszy – dodaje sceptycznie poetka.
Opowieści o duchu z zaintrygowaniem wysłuchał Krzysztof Junak, właściciel pensjonatu wzniesionego tuż obok miejsca, gdzie dawniej był folusz, i nazwanego na jego pamiątkę. Duchów dotąd nie spotykał, a panią Danutę, owszem, od początków swojej przygody z Piwniczną, czyli od lat dziewięćdziesiątych. Zwykle w kościele, na sumie o jedenastej. Marzy się panu Junakowi odbudowa folusza. Jeśli to się uda, może i duch powróci?
Bliżej niż do kościoła (5 km) było do słowackiej granicy (4 km), przez którą przemycano rozmaite towary, zwierzęta, a nawet ludzi. Legendą Kosarzysk był Jasiek, złodziej i wykwalifikowany przemytnik koni, uosobienie ślebody, jakkolwiek co i raz ograniczano ją, zamykając Jaśka w więzieniu. Jaśkowy styl życia i uroda tak rozpalały wyobraźnię dziewczyn z osady, że – jak zapamiętała Danuta Szaflarska – zdarzało się, iż panna prowadzona do ołtarza wyrywała się drużbom i rodzicom, krzycząc: „Chcę do Jaśka!”.
* * *
Temu światu, na poły dzikiemu, na poły magicznemu, Szaflarscy mieli nieść elementarną oświatę. Nietrudno popaść w banał, opowiadając o wiejskich szkołach w Galicji tamtych czasów, jako że temat tyle razy już stawał się przedmiotem rozmaitych umoralniających publikacji. Powszechny był analfabetyzm, brak zrozumienia dla potrzeby zdobycia przez dzieci choćby minimalnego wykształcenia. Pod zaborami, w cesarstwie, wprowadzono wprawdzie formalny obowiązek szkolny, ale władze go właściwie nie egzekwowały.
W archiwach miejskiej rady Piwnicznej znajdujemy uchwały rajców zwalniające – z uwagi np. na brak obuwia – dzieci z odleglejszych przysiółków z konieczności chodzenia do szkoły. Uchwały te witane były przez rodziców niedoszłych uczniów niemal jak akt uwolnienia z pańszczyzny. Bo też i szkolne nauki ledwie tylko przekładały się na wymierny pożytek w codziennym bytowaniu. W większości szkół językiem nauczania był niemiecki, co też pozostawało nie bez wpływu na odbiór szkoły jako ciała obcego. Jeśli już ktoś decydował się posyłać dziecko na nauki, zazwyczaj edukacja kończyła się po drugiej czy trzeciej klasie, a celem jej było opanowanie podstaw pisania i rachunków. Do pisania właśnie przywiązywano większą wagę, czytanie było efektem ubocznym, zbędnym luksusem^().
Podróż z Piwnicznej do Krakowa zajmowała w latach dwudziestych osiem godzin, choć w linii prostej to raptem osiemdziesiąt kilometrów.
Niewiele dzieci fatygowało się na lekcje do samego końca czteroklasowej szkoły, jeszcze mniej kontynuowało naukę na poziomie średnim. Do początków XX wieku studia wyższe kończyli spośród piwniczan wyłącznie chłopcy przeznaczeni do stanu duchownego. Pierwszym świeckim magistrem był urodzony w 1879 roku Szymon Kopytko, późniejszy wieloletni profesor gimnazjalny we Lwowie, w Brodach i Nowym Sączu, który jako emeryt powrócił do Piwnicznej i zainicjował powstanie samorządowego gimnazjum. Ani jednak rodzina Kopytków nie była zwykłym rodem góralskim (ojciec późniejszego profesora osiadł w Piwnicznej po odbyciu wyroku za udział w powstaniu styczniowym i tu założył rodzinę), ani też w ślad za naukową karierą Szymona nie poszli sąsiedzi.
Można sobie wyobrazić misję rodziców pani Danuty jako ciężką orkę na nieurodzajnej ziemi. Jednak uciążliwość pracy łagodziła powszechna sympatia i szacunek, jaki w owych czasach budzili wśród górali nauczyciele.
Cytowany już Mieczysław Łomnicki pół wieku później podjął „pracę u podstaw” rozpoczętą na Kosarzyskach przez małżonków Szaflarskich i kontynuowaną przez kolejnych nauczycieli w następnych dekadach II Rzeczypospolitej. Jak wielkie były jednak deficyty wykształcenia, niech świadczy to, że gdy w latach pięćdziesiątych Łomnicki prowadził w wiejskich szkołach nauczanie podstawowe, zza drzwi z niespokojnym zaciekawieniem przysłuchiwali się lekcjom dorośli analfabeci spoza rejestru zapisanych do szkoły. Wśród nich szkolny woźny, który choć służył jeszcze Najjaśniejszemu Panu w c.k. armii, czytać i pisać nie miał okazji się nauczyć.
* * *
W Piwnicznej domy wznoszono drewniane, najpopularniejszymi zawodami rzemieślniczymi były więc ciesielka i stolarstwo. Zanotowano obecność murarzy, ale zajmowali się raczej robotą zdunów: stawiali piece i kominy. Zgodne z nazwą fachu zajęcie znajdowali tylko wtedy, gdy bogatszy gospodarz życzył sobie podmurówki pod dom zamiast drewnianych podwalin opartych na kamieniach, co zdarzało się bardzo rzadko. Rozkwitał za to przemysł szewski i kopyciarski. Ten drugi nie jest wbrew pozorom adresowaną do zwierząt kopytnych odmianą szewstwa, lecz sztuką wyrobu szewskich kopyt. W kościarni kościarze palili baranie kości, by uzyskać żużel używany jako nawóz. Drewno spławiali Popradem flisacy. Szwacze szyli wełniane portki. Działała też fabryczka mebli giętych. Cała ta gospodarka ledwie tylko ocierała się o obrót pieniężny. Dominował handel wymienny, za usługi płacono płodami rolnymi. Gazdowie kupowali w mieście sól, gorzałkę, tytoń i zapałki. Pozostałe niezbędne artykuły powstawały w ich własnych gospodarstwach lub w gospodarstwach sąsiadów.
W ten model życia wpisali się Szaflarscy, z miejskich przyzwyczajeń zachowując tylko nawyk czytania i obcowania ze sztuką. Dzieci nasiąkały gwarą góralską. Później, po latach, w trakcie egzaminu do Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej Danusia przekona się, że zdanie „Zamkłam okno, bo niebo zachmurane” odbiega od obowiązującego kanonu. Będzie od podstaw uczyła się artykulacji właściwej literackiej polszczyźnie. Przekona się, że nie mówi się „dzem” tylko „dżem”, że coś nie jest „mjoŋdzy” czymś, tylko „między”, że nie „Ździsław jychoł”, ale: „Zdzisław jechał”.
W czasach, kiedy niebo nad Danusią całkiem bezkarnie mogło być zachumrane, jej ojciec zakochał się w gospodarstwie i w pracach polowych; w zwierzętach, w zapachu siana i zbóż. Gdy w końcu w 1920 roku stanęła na Kosarzyskach szkoła z prawdziwego zdarzenia, z prawdziwą izbą lekcyjną i z mieszkaniem dla rodziny nauczycielskiej, zaopatrzona w takie wygody, jak własny chlewik i drewutnia, sprowadzili fortepian. Wanda Szaflarska dawała koncerty, czasem solo, a latem, gdy na Kosarzyska zjeżdżali znajomi z jej dawnego krakowskiego świata, w aranżowanych ad hoc duo i triach. Przechowano wspomnienie o aplauzie, jaki wywołał wspólny koncert nauczycielki z bawiącymi na Kosarzyskach oficerami, w cywilu – artystami muzykami. Opowiadano też, że gdy pani Wanda grała, przez okno wsuwał łeb do izby pasący się nieopodal koń, którego w efekcie przezwano melomanem.
Danusia była drugą córką Szaflarskich, pierwsza zaś miała na imię Irenka, była niebieskooką blondynką, a przyszła na świat rok po ślubie rodziców – w 1912. Danuta przechowała w pamięci wspomnienie o siostrze, która ją, wówczas najwyżej roczną, stawiającą pierwsze kroki, osłaniała przed stadami groźnych gęsi grasujących w obejściu i prowadzała na przechadzki, przeklinając brzydkimi słowami dziury w mostku. Była śliczna i dobra. Czy to pamięć pani Danuty, czy pamięć przekazana jej przez rodziców?
* * *
– Ja nie chcę doktora! Nie chcę doktora! – wrzeszczała Danusia, wymachując rękami i nogami. Lekarz się zbliżył. Dostał kopniaka w brzuch. Ryknął coś o dzikich zwierzętach i się poddał. Nie zbadał Danusi. Bała się go panicznie. Tym razem strach jeszcze potęgowała wysoka gorączka. Ze strachu i złości spociła się i wyzdrowiała.
Doktora górale wzywali tylko do przypadków beznadziejnych, jako świeckie uzupełnienie księdza z ostatnim namaszczeniem. Wiadomo było, że do kogo doktor przychodzi, ten już długo nie pociągnie. Znachorów wprawdzie prawo ścigało już od 1796 roku, kiedy Galicję objęto austriackimi przepisami sanitarnymi, ale wciąż jeszcze to oni cieszyli się wśród górali większym zaufaniem niż miejscy doktorzy. Jedyne pole, na którym trwająca z górą sto lat walka o podniesienie higieny była uwieńczona sukcesem, stanowiło nałożenie na kobiety przyjmujące porody obowiązku ukończenia państwowych kursów poświadczanych najpierw austriackim, a później polskim dokumentem.
Świadectwem rozpaczliwego stanu higieny i medycyny w ogóle były nawracające epidemie cholery i tyfusu, które prześladowały Piwniczną nie tylko w wieku XIX, ale także przez pierwsze dwadzieścia lat XX wieku. Powszechna była wszawica, znak nędzy i źródło tyfusu. Wszy, jak wspominała po latach Danuta, łaziły po wszystkim i po wszystkich^(). Podczas trwania zarazy miasto, i tak odcięte od większych ośrodków górami i historią, traciło resztki kontaktu ze światem. Pociągi przejeżdżały przez stację bez zatrzymywania, a wstępu do Piwnicznej broniły oddziały straży. Chorych i konających układano w przekształconych w tymczasowe punkty medyczne publicznych budynkach. Dzień w dzień odbywały się pogrzeby ofiar zarazy.
Poza cholerą i tyfusem, chorobami równo zabijającymi i dorosłych, i dzieci, na Piwniczną spadały też epidemie chorób dziecięcych, zwłaszcza szkarlatyny. Na tę właśnie chorobę zapadła Irenka. Zaraziła się też Danusia, ale w sposób łagodniejszy; szkarlatynę zdiagnozowano u niej dopiero wstecznie, gdy zauważono, że na ciele dziecka łuszczą się grube płaty skóry. Danusi nie leczono, czemu – jak twierdziła później – zawdzięcza życie. Do Irenki matka wezwała lekarza. Danusia była pewna, że właśnie on zamęczył siostrzyczkę uporczywą i niefachową terapią.
Irenka zmarła w 1916 roku. Miała cztery lata. To była pierwsza śmierć kogoś bliskiego w życiu Danusi. Później, za sprawą długiego życia, po kolei pochowa wszystkich, którzy składali się na jej młodość. Tragedia rodziny, żal po życiu, które ledwie się zaczęło, a już musiało się skończyć, a zarazem prosta ilustracja statystyk demograficznych tamtych czasów, z których wynika, że przeżycie dzieciństwa miało charakter ekskluzywny.
Najprawdopodobniej owym domniemanym, więc być może całkiem niewinnym, współsprawcą śmierci Irenki był doktor Stanisław Walerian Nowak, jedyny lekarz w mieście w latach 1913-1920. Skądinąd doktora Nowaka zapamiętano w Piwnicznej jako organizatora spółdzielczości spożywczej, pasjonata muzyki i członka miejscowego chóru oraz wyróżniającego się specjalistę w schorzeniach kręgosłupa, do którego mieli zjeżdżać rozmaici połamańcy spoza miasta.
Poza ową nieleczoną i w jej przypadku raczej łagodną szkarlatyną drugą córkę państwa Szaflarskich szerokim łukiem omijały poważniejsze choroby.
* * *
W 1919 roku, czyli tuż przed przeprowadzką od Karszniewiczów do budynku nowej szkoły, urodził się Szaflarskim synek, Jerzy Aleksander, czyli Jureczek, ukochany braciszek Danusi. Brata miała też jej najbliższa przyjaciółka Giga Karszniewiczówna. Gdy dziewczynkom zdarzało się pokłócić w zabawie, Giga tłukła Jureczka, a Danusia brata Gigi.
A w Krakowie babcia Karmańska gotowała dla Danusi i Jureczka kakao z pianką, najlepsze na świecie. Otóż po przyjściu na świat syna Wanda ostatecznie pojednała się z krakowską rodziną i zaczęły się regularne wyprawy pociągiem do miasta. Na drogę – kosz pieczonych kurcząt. Pociąg wlókł się niemiłosiernie, wyprzedzany co i raz przez piechurów. Żartownisie wieszali w wagonach ogłoszenia „Zarząd kolei zabrania zbierania grzybów podczas biegu pociągu”. Jechało się to pod górę, to z góry, bite osiem godzin, choć w linii prostej to raptem osiemdziesiąt kilometrów. – Oglądaliśmy przez okno świat, który był jakiś taki inny – inne krowy tu się pasły, bo w górach mieliśmy czerwone, a tu hodowali łaciate, czarno-białe^().
Po przyjeździe, niemal w drzwiach jeszcze, słodziutkie kakao, nazajutrz kino albo poranek dla dzieci w Teatrze Słowackiego, koronkowym, pachnącym perfumami i wodą kolońską, rozświetlonym setkami lamp elektrycznych, tak innym od drewnianych Kosarzysk pachnących lasem i potokami. – Dzieciom – powtarzała babcia – trzeba ukazywać świat kultury. Nie można chować ich na dzikusów.
Pierwsze zetknięcie Danusi ze światem, w którym spędzi większą część życia: krótkie wycieczki w miasto, na ulice, przejażdżki tramwajami, rzut oka na automobile; teatr, kino, podglądanie tego innego świata przez dziurkę od klucza...
Tam, gdzie Danusia i Jurek wpatrywali się rano w aktorów w kostiumach skrzatów i dobrych wróżek, wieczorami – choć tego dzieci widzieć już nie mogły – odbywał się skandal nad skandale! Dyrektor teatru, Teofil Trzciński, wpuszczał na scenę jakichś niedomytych i agresywnych młodzieńców, w foyer rozdawano „Jednodniuwkę Futurystuw – wydanie nadzwyczajne na całą Żeczpospolitą Polską”. Wreszcie 30 czerwca 1921 roku wystawił Tumora Mózgowicza Witkacego. Krakowianie rwali sobie włosy z głowy. Na widowni ani chwili ciszy. Po spektaklu cały Kraków w przejęciu dyskutował, czy oto zdarzył się upadek, czy też wywyższenie Teatru Słowackiego. Jedni domagali się dymisji dyrektora, inni, jak na przykład delegaci Krakowskiego Towarzystwa Matematycznego, obsypywali dramaturga i reżysera kwiatami. Nazajutrz Kraków pobiegł na powtórkę przedstawienia. I znowu owacje, ryki. Ktoś bije brawo na znak aplauzu, inny głośniej jeszcze klaszcze z zajadłej wściekłości. Każdy mówi o czym innym.
W kawiarniach egzegezy dramatu.
– Ten Witkiewicz podobno był u bolszewików za politruka...
– Nie, panie radco. W szesnastym pod generałem Brusiłowem służył. Kawalerzysta. W głowę go ranili.
– Co pan powie?! To wiele wyjaśnia!
Gdy ktoś apelował o tolerancję, o dostrzeżenie w dramacie Witkacego pożądanej awangardy – nowego, niezbędnego, nieuniknionego, bo zrodzonego z doświadczeń Wielkiej Wojny spojrzenia na świat spraw ludzkich, gromił go wszechpotężny dramaturg, podpora krakowskiej endecji hrabia Karol Hubert Rostworowski. A gromił nie tylko z pozycji światopoglądowych, endeckich czy zachowawczych, ale przede wszystkim – z estetycznych.
„Pan Witkiewicz potworność i groteskowość, czyli bezsensowność, uważa za artystyczny dogmat, zobowiązujący nie potwory, ale przeciętnych ludzi. Żąda on od nas, ażebyśmy za istotę dzieła sztuki uznali »treść formalną« i wskutek tego godzili się na »bezsens życiowy i logiczny w poezji i na scenie«. . »Tumora Mózgowicza« uważam za dzieło nieszczere, więc i niedociągnięte. Jest ono za mało potworne, za mało, z naszego punktu widzenia, bezsensowne”^() – wytykał na łamach „Głosu Narodu” Rostworowski. A przy tym ranił w samo serce, bo dodawał w swej recenzji, że uważa Witkacego za dramaturga o wybitnym talencie. Wybitnym i marnotrawionym, gdyż wprzęgniętym w artystyczną pomyłkę.
Ale mleko się rozlało. Trzciński przez kolejne lata bardzo konsekwentnie pozostawi scenę Teatru im. Słowackiego otwartą na wszelką awangardę. Witkacy będzie jednym z częściej granych autorów, choć przecież i Rostworowskiego Trzciński wystawiać nie zaprzestanie. Najbliższe lata przyniosą pięć premier tego dramaturga na scenie przy placu Świętego Ducha. Dziewięć lat później sam Trzciński wyreżyseruje jego Przeprowadzkę.
Parę dni i znowu kosz pieczonych kurcząt na drogę powrotną. Teraz – bogatszy o miejskie smakołyki.
Na Kosarzyskach Danusia staje przy futrynie okna, firanka zastępuje kurtynę. Córka nauczycieli inscenizuje dla dzieci z sąsiedztwa powtórkę tego, co widziała w krakowskim teatrze. To jej pierwsze role.
* * *
Wszystko to miało trwać tak krótko. W 1924 roku, gdy przez Piwniczną przewalała się kolejna epidemia tyfusu, Aleksander Szaflarski rozchorował się na banalne zapalenie ślepej kiszki. Nie udało się go uratować. Wanda z dwojgiem dzieci pozostała jeszcze przez rok na Kosarzyskach. Niedługo później umieściła Danusię na stancji w Nowym Sączu, ciągle w obawie przed tyfusem. A w 1925 roku już cała rodzina przeniosła się do Sącza, kończąc tym samym arkadyjską epokę w dziejach Danusi. Wanda podjęła pracę nauczycielki w Szkole Kolejowej przy ulicy Batorego.
Kosarzyska to dziesięć pierwszych lat życia Danuty. W tym dziewięć najszczęśliwszych, pomiędzy klapsem w pupę a śmiercią ojca. Lata, podczas których gadała ze strumieniami, gruntowała w sobie ślebodę, modliła się do słońca, lękała duchów w foluszu i stąpała po ziemi boso. – Łatwiej iść boso. Jak się dotyka ziemi, idzie się leciusieńko – tłumaczyła do kamery Dorocie Kędzierzawskiej.
Lata znaczone najstraszliwszą w dziejach wojną, kaźnią Łemków, ciemnotą, zarazami i nędzą. Dziewięć radosnych lat, które – jak mówiła – dały jej siłę na całe bardzo długie życie.Rozdział 3.
W roli Michasia
Proszę nie odmawiać pacierza chórem, odmówi go tylko Szaflarska – polecił Bolesław Barbacki, który w „budzie” uczył rysunków. Jego lekcja wypadła w tym dniu jako ostatnia. Dziewczęta, jak zawsze na koniec zajęć, odmawiały modlitwę.
Kiedy już wypowiedziała „Ale nas zbaw ode złego, amen”, Barbacki polecił: „Jutro przyjdziesz do teatru!”.
O ile Laura Eichhornowa kształtowała umysł Danusi, podsycała w niej ciekawość wielkiej literatury, o tyle kluczowym nauczycielem dla Szaflarskiej jako przyszłej aktorki był z pewnością właśnie on, Bolesław Barbacki, świetny malarz, uczeń Teodora Axentowicza i Wojciecha Weissa, społecznik, twórca nowosądeckiego Towarzystwa Dramatycznego. Nadał inspiracjom doktor Eichhornowej kształt praktyczny.
Danuta Szaflarska tamten pacierz w gimnazjum nazwała swoim pierwszym egzaminem aktorskim.
Teatr był jedną z wielu inicjatyw, którym Barbacki poświęcał niespożyte siły. Ten niezwykle płodny artysta, autor przeszło ośmiuset prac sztalugowych, oprócz Towarzystwa Dramatycznego powołał bowiem do życia także szkołę zawodową dla dziewcząt z gminu, zakład, w którym absolwentki znajdowały pracę. Współtworzył nowosądecki oddział Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” i przez wiele lat stał na jego czele.
Autoportret Bolesława Barbackiego.
W Towarzystwie Dramatycznym był alfą i omegą – aktorem, reżyserem, scenografem i kierownikiem literackim w jednej osobie. Danusię obsadził w Horsztyńskim Słowackiego w roli Michasia.
Po premierze udzieliła pierwszego w życiu wywiadu prasowego. Reporter lokalnej gazety zapytał, jak Michaś ma na imię, a Zofia Danuta (ach, ten pryncypialny kanonik Dagnan!) odpowiedziała, że tak jak czekoladka.
Wspominała po latach: – Teatr był amatorski, ale grali w nim naprawdę świetni aktorzy. Na przykład Artur Butscher. Wyjechał do Londynu, gdzie w jakimś, chyba polonijnym, teatrze grał w Profesji pani Warren ze słynną Eichlerówną. Spotykam ją po jakimś czasie w Warszawie, ona mówi, że wystąpiła w stolicy Anglii ze znakomitym aktorem, Butscherem. Nie chciała wierzyć, że to mój daleki kuzyn^(), że wywodzi się on z nieprofesjonalnej sceny.
Jurek, ukochany brat Danusi, orzekł, że siostra nadaje się na scenę, ale to i owo można by było w niej ulepszyć. Nogi na przykład.
– Wiesz co, ty masz za krótkie nogi! – orzekł niespełna ośmioletni znawca teatru. – Coś musimy z tym zrobić... Ty będziesz siadać, a ja ci będę naciągał nogi^().
Jak powiedział, tak zrobił. Ciągnął z całej siły, ale widać nie było jej tyle, co potrzeba, bo przecież pani Danuta pozostała kobietą filigranową. Już jako dorosła osoba mierzyła 155 centymetrów.
Przez kolejne gimnazjalne lata wystąpiła w Tomciu Paluchu, w Za siedmioma górami, a jako Isia w Weselu Wyspiańskiego gaworzyła z Chochołem.
* * *
Dopowiedzmy dalsze losy Bolesława Barbackiego, w efekcie bardziej tragiczne niż dzieje życia Laury Eichhornowej. Po wkroczeniu Niemców do Nowego Sącza, mimo świadomości polowania okupanta na członków miejscowej elity, Barbacki się nie ukrywał, działał jawnie, zabezpieczał bibliotekę Sokoła i wyposażenie teatralne Towarzystwa Dramatycznego. Został aresztowany przez Gestapo, poddany brutalnemu śledztwu, wypuszczony na kilka miesięcy i ponownie aresztowany. W więzieniu stworzył na przemyconym papierze portrety współwięźniów. Rozstrzelano go 21 sierpnia 1941 roku w Biegonicach pod Nowym Sączem wraz z grupą przeszło czterdziestu sądeczan – duchownych, nauczycieli, działaczy lokalnych organizacji.
Wokół mordu na Bolesławie Barbackim narosła legenda. W wersji opowiadanej przez Danutę Szaflarską szef sądeckiego Gestapo, Heinrich Hamann, dał Barbackiemu szansę ocalenia życia. – Powiedział mu: „Jeżeli pan wymaluje mój portret, puszczę pana wolno”. Barbacki odmówił^().
Z kolei w Nowym Sączu opowiadano mi, że Barbacki jednak namalował portret na obstalunek gestapowca i że zrobił to jeszcze przed uwięzieniem, a Hamann był z obrazu całkiem zadowolony. Zmieniło się to, gdy jedna z kochanek Hamanna zwróciła uwagę na nienaturalnie czerwone ręce przedstawionej postaci. Były to ręce kata. I wtedy Barbacki trafił do więzienia, a stamtąd na śmierć^().
O legendę tym łatwiej, że Heinrich Hamann był postacią przerażającą. W pamięci sądeczan przetrwał pod zniekształconym nazwiskiem Haman, jak jeden z bohaterów Księgi Estery, w istocie figura Szatana, który skazuje sprawiedliwych na śmierć, jeśli nie chcą mu oddać pokłonu. Ten XX-wieczny Haman, ponoszący winę – według różnych szacunków – za śmierć od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Żydów i Polaków, blisko sto osób zastrzelił osobiście podczas piekielnych orgii organizowanych w jego rezydencji i na ulicach Sącza. Mordował w rytm wesołej muzyki, pośród tańców, odurzony alkoholem i narkotykami.
Jedną z egzekucji opisała w Księdze Sącza Rena Anisfeld, ocalona, która w czasie okupacji sprzątała siedzibę Gestapo: w kwietniu 1942 Hamannowi wpadła w ręce lista czytelników przedwojennej biblioteki Uniwersytetu Ludowego im. M. Rosenfelda. Na jego rozkaz żydowska policja aresztowała wszystkich z tej listy. Jeśli kogoś nie znaleziono, uzupełniano wakat rodziną lub całkiem przypadkowymi osobami.
„Przyprowadzono 400 Żydów. Hamann kazał im tańczyć. Orkiestra grała całą noc. Przedstawienie to miały oglądać żony i dzieci esesmanów. »To wasz taniec śmierci!« – krzyczał Hamann do swoich ofiar. Następnego dnia zaprowadzono zmęczonych Żydów na cmentarz przy ul. Rybackiej nad Dunajcem i tam wszystkich rozstrzelano. Żydowska milicja musiała zakopać ciała”^().
Wracając do profesora Barbackiego, jednej z ofiar Hamanna. Niezależnie od kwestii legendarnego portretu kata zbrodnia w Biegonicach stanowiła odwet za uwolnienie przez podziemie Jana Karskiego^(), kuriera i emisariusza Polskiego Państwa Podziemnego.
Tu o dzieje życia twórcy amatorskiego teatru z Sącza znowu zahaczają losy jego uczennicy, Zofii Rysiówny. W czasie okupacji przyszła aktorka była łączniczką Związku Walki Zbrojnej. Wiosną 1940 roku w swoim mieszkaniu w Nowym Sączu przenocowała Jana Karskiego.
Niedługo potem, w czerwcu 1940 roku, Karski wpada na Słowacji w ręce Gestapo. Katowany podczas przesłuchania w więzieniu w Preszowie czuje, że w trakcie dalszych tortur zacznie sypać. Wie wiele, zbyt wiele. Na podstawie jego wiadomości można stworzyć dokładną mapę struktur tworzącego się Państwa Podziemnego.
Karski zanotował po latach:
„Ucieczka od bólu. Pragnienie śmierci w mojej religii katolickiej taka śmierć jest grzechem. Jednak... wspomnienie ostatniego bicia było zbyt żywe. Nie urodziłem się widać na bohatera, który, katowany, do końca wytrzymuje i umiera z imieniem ojczyzny na ustach. Jedynym słowem, jakie wypełniało mój umysł i zwielokrotnione pchało się na usta, było »obrzydliwość«. Wyjąłem żyletkę oprawioną w drewienko. Przycisnąłem ostrze do nadgarstka prawej ręki i z całej siły zacząłem przesuwać. Krew ciekła na podłogę ”^().
Po chwili strużka krwi wysycha. Karski rozpaczliwie macha rękami, żeby pobudzić krążenie. Krew jednak ledwie kapie. To zapamiętał. Bo potem zemdlał.
Niemcy odratowali więźnia i przetransportowali do szpitala w Nowym Sączu.
To, że przywieźli go właśnie do Sącza, okazało się okolicznością dla Karskiego zbawienną. Pamiętał Rysiównę. To przez nią mógł teraz nawiązać kontakt z podziemiem. Opiekujące się pacjentami zakonnice uprosiły strażników, aby pozwolili Karskiemu wyspowiadać się w szpitalnej kaplicy. Na żądanie Karskiego ksiądz wezwał do szpitala przyszłą aktorkę. Przyniosła kurierowi cyjankali, ale poleciła czekać. Dowództwo Związku Walki Zbrojnej postanowiło bowiem odbić kuriera, truciznę miał zażyć tylko w razie niepowodzenia akcji. W oznaczonym dniu wciągnięty do spisku lekarz dosypał do posiłku innych pacjentów i niemieckich strażników valium. Wówczas Karski po prostu wyskoczył przez okno, a spod szpitala odebrali go żołnierze podziemia.
Hamann, nie mogąc przez wiele miesięcy schwytać ani Karskiego, ani bezpośrednich sprawców odbicia więźnia, zarządził rozstrzelanie zakładników – elity intelektualnej Nowego Sącza. I właśnie za Karskiego zginął Barbacki. Jego śmierć stała się swego rodzaju ceną, jaką przyszło zapłacić za kolejne misje Karskiego, za raporty złożone w Londynie i Waszyngtonie, dzięki którym świat mógł się dowiedzieć o Holocauście i innych zbrodniach niemieckich popełnianych w Polsce. Choć w istocie dowiedzieć się nie chciał...
* * *
5 maja 1960 roku w zachodnioniemieckim mieście Bochum wydarzył się szokujący wypadek. W restauracji w trakcie sprzeczki z gościem kelner wyciągnął rewolwer i zastrzelił klienta. Stał potem z dymiącą bronią i nawet nie drgnął. Aresztowała go policja. Nazywał się Hossfeld, miał 52 lata, w przeszłości pracował między innymi jako robotnik rolny i drwal. Nie umiał wytłumaczyć, dlaczego sięgnął po broń.
Zarządzono obserwację psychiatryczną. Równocześnie zaczęto sprawdzać przeszłość Hossfelda. Coś się nie zgadzało. W toku korespondencji z urzędami we wcześniejszych miejscach zamieszkania zabójcy nie udało się ustalić kompletnego życiorysu.
W końcu policjanci zorientowali się, że mają przed sobą ukrywającego się od 1945 roku Heinricha Hamanna. W drodze na przesłuchanie więzień wyskoczył przez okno, ale go schwytano.
W ciągu następnych miesięcy i lat w toku śledztwa w sprawie Hamanna stopniowo odnajdowano kolejnych byłych dowódców Gestapo służących w czasie okupacji w Małopolsce. Teraz – spokojnych, praworządnych obywateli. W 1965 roku niemiecki sąd przeprowadził wizje lokalne w Nowym Sączu, przesłuchano świadków egzekucji i krwawych orgii. Po długim i skomplikowanym procesie kata Nowego Sącza skazano na dożywocie. Zmarł w więzieniu 16 kwietnia 1993 roku. Przeżył Bolesława Barbackiego o 51 lat. Pod koniec życia zdążył jeszcze udzielić wywiadu, w którym, czy to w nadziei na darowanie reszty kary, czy też może w wyniku jakiejś wewnętrznej przemiany, wychwalał bohaterstwo polskiego podziemia.