- W empik go
Dar Helijogabala - ebook
Dar Helijogabala - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 258 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Babcia była skąpą…
Tego zdania o niej był jej własny syn pan Antoni, choć się do tego przed nikim nie przyznawał; tego zdania była pani Antoniowa i objawiała je przy każdej sposobności; tego zdania była służba w domu państwa Antoniostwa i stanowiło ono ulubiony przedmiot kuchennych pogadanek; tego zdania byłaby zapewne Tenia, jedynaczka państwa Antoniostwa, gdyby nie ta okoliczność, że Tenia jako starannie wychowana panienka, nie miała jeszcze żadnego o niczem zdania.
Zresztą skąpstwo babci było nieuchwytne.
Można powiedzieć, że zamiast objawiać się w faktach, tworzyło dokoła jej osoby rodzaj atmosfery sugestyonującej w ten sposób otoczenie.
Do faktów brakowało poniekąd sposobności i materyału.
Naprzód babcia, przez cale swoje siędemdziesięcioletnie życie nie miała z czego być skąpą.
Jako żona skromnego urzędnika jakiejś prywatnej instytucyi wiodła zwykłą, szarą, marną egzystencyi zatroskanych kobiet, których jedynym ideałem jest, aby "pensya" starczyła od pierwszego do pierwszego, a cała gimnastyka mózgu polega na lawirowaniu wśród powodzi groszowych wydatków.
Że nazywały ją wówczas "skąpą" domowe popychadła za trzy ruble na miesiąc, którym odliczała kawałki węgla do gotowania i ważyła mięso przed włożeniem do garnka i po wyjęciu z niego, temu nie można się było dziwić, ale że tym samym przydomkiem darzył ją gospodarz domu, któremu jedynie dzięki tylu im podobnych, tragicznych w swej trywialności oszczędnościom, płaciła regularnie komorne, to już było całkowicie niesprawiedliwe i chyba tylko owej specyficznej atmosferze przypisać się dające.
Była jednak babcia o tyle szczęśliwszą od wielu takich jak ona katorżnic bytu, liczących węgle i odważających mięso, że nie "pozostała wdową z drobnemi dziećmi bez żadnych środków", lecz straciła dozgonnego żywiciela właśnie wtedy, gdy jedyny syn Antoni, skończywszy prawny wydział, zaczął pracować jako dependent u jednego z najlepszych adwokatów i mógł przyjąć na swe młode barki ciężar utrzymania matki.
Z początku był to tylko dalszy ciąg tragedyi węgla i mięsa, z tą różnicą, że reżyserowanej nie za mężowskie lecz za synowskie pieniądze, z czasem jednak warunki polepszyły się, aż gdy pan Antoni sam z kolei rzeczy został jednym z najlepszych adwokatów i miał własnych dependentów (utrzymujących matki wdowy), życie babci ułożyło się zupełnie wygodnie a nawet dostatnio.
Miała ładny, duży pokój, zastawiony ładnemi sprzętami, które syn ofiarowywał jej to na gwiazdkę, to na imieniny, to na urodziny (swoje własne, jako wywzajemnienie za cenny podarunek życia), nosiła ładne suknie i czepeczki, które znowu kupowała jej synowa przy podobnych okolicznościach, jadała smacznie i obficie z nieograniczonym kredytem doktora i apteki.
Wszystko to jednak razem wzięte nie dawało pola zarówno do rozrzutności jak do skąpstwa.
Babcia bardzo często lubiła powtarzać:
– Ja nic nie mam. To wszystko wasze!
Syn i synowa protestowali:
– Ależ moja marno!… Mama jest panią u siebie, my u siebie.
Babcia się upierała:
– Nie! Nie! Bardzo to poczciwie z waszej strony tak mówić. Ale prawda jest prawdą. Wszystko to wasze. Ja nic nie mam.
I miała racyę.
To jest – byłaby miała racyę, gdyby nie… korale!
Ach! tak. Korale!
Tu leżał pogrzebany pies.
To była Achillesowa pięta.
Te korale.
Ten Zbytkowny, magnacki strój zabłąkany trafem w ubogą urzędniczą siedzibę i strzeżony w niej zazdrośnie z namiętnem przywiązaniem natury, bałwochwalczo w tajnikach swoich czczącej bogactwo, a skazanej na przymusowy szacunek dla kopiejek!
Te korale przetykały wąską, szarą wstążką życie babci jaskrawemi jak one plamami wydarzeń, w których jak w rozdarciu błyskawicy ujawniało się rzeczywiste tło duszy tej kobiety, ukryte zawsze starannie za bezbarwnym obłokiem codziennej rutyny.
One sprawiły, że mąż babci, biedny… astmatyk, umarł wcześniej i w większych cierpieniach niż mógł i że ostatnie jego spojrzenie było spojrzeniem tragicznego wyrzutu, który niewypowiedziany zabrał z sobą do trumny; one sprawiły, że syn myślał nieraz z goryczą o matce, a to, co dla niej czynił, czynił z poczucia obowiązku bez słodkiego przekonania serca; one wreszcie sprawiły, że synowa – dobra, wesoła kobieta, – pod pozorami serdeczności, żywiła ku niej głęboką urazę i niechęć.
A babcia tego wszystkiego nie domyślała się nawet i była by w najwyższym stopniu zdumioną i oburzoną, gdyby jej kto był powiedział, że te korale stanęły murem chłodu i żalu pomiędzy nią a najbliższemi istotami, że one pogasiły wszystkie słoneczne promienie, jakie mogły były ogrzać jej wyjałowione szarzyzną życia serce.
A jednak tak było.
To był jej dar Helijogabala i jak większość obdarzonych w ten sposób, pozostała na zawsze nieświadomą jego klątwy.
Przeciwnie; wierzyła święcie, że ten… chrzestny podarunek bogatej, bezdzietnej hrabiny – dalekiej krewnej i dobrodziejki jej rodziców – był jednym z najpomyślniejszych wypadków jej życia.
I na pozór miała słuszność.
Takie przepyszne, kosztowne klejnoty! Jak jej ich wszystkie przyjaciółki i kuzynki zazdrościły!
To samo już było coś warte.
I takie śliczne!
Babcia patrzyła na nie przez tyle lat i nigdy im się dość napatrzeć nie mogła.
Miały tylko tę wadę, że były za piękne, za wspaniałe, że aż nie do noszenia.
Bo gdzie i kiedy ubogiej panience a potem żonie skromnego urzędnika ustroić się było w te ogromne kamee rżnięte delikatnie w cudnym, różowym jak listek centofolii koralu, koronkową złotą robotą kunsztownie brzerzone.
Jeszcze kolczyki i brosza – te kładła czasem na wielkie uroczystości – ale ten naszyjnik z wisiorami, ten pas z pendentem, ten strój na głowę i te naramienniki?
To było stosowne tylko na bogate salony, otwierane przez uliberyowanych lokai; stosowne do aksamitów, wleczonych po dywanach z szelestem jedwabnej podszewki; stosowne do drogich koronek przejrzystą mgłą otulających obnażony gors i ramiona.
Ale na te herbatki z szynką i plackiem po 25 kop. funt; na te wieczorki z niewidomym grajkiem, cielęciną na gorąco i krymskiem winem, obliczonem po kieliszku na osobę!
Nie! nie!
Ona miała poczucie taktu i rozumiała, że ośmieszyła by siebie i przygniotła swoje otoczenie zjawiając się w swych tanich, z lekkiej wełny sukienkach, wśród tych tanich mieszkań, obciążona temi magnackiemi klejnotami.
Więc nie nosiła ich nigdy.
Czasem tylko, za młodych lat, gdy była zupełnie samą w domu, i gdy ją napadła jedna z tych nieokreślonych tęsknot za jakimś innem, zupełnie innem życiem i pełne bezbrzeżnego buntu zniechęcenie do męża, że tak mało zarabiał, do sługi, że tak mało umiała, do dziecka nawet, że tyle wymagało zachodu, czasem wtedy zamykała się na klucz i dobywała z komody głęboko pod bielizną schowane staroświeckie puzdro.
W puzdrze tem, o wyłysiałym, safianowym, niegdyś ponsowym wierzchu, na pożółkłym ze starości atłasie spoczywały korale.
Młoda kobieta chłonęła je oczyma, które coraz silniejszym płonęły blaskiem, usta jej rozchylały się, cała twarz nabierała dziwnego, wprost przeobrażającego ją wyrazu.
Nie była ona nigdy ładną; miała zmięte pospolite rysy, szerokie policzki i małe, źle oprawne oczy; jedyną jej pięknością były długie, bujne, kasztanowate włosy i ciało prześliczne, różowe, gładkie, jak najcudniejszy atłas, o delikatnych, smukłych linjach florentyńskiej rzeźby.
I stawała się wtedy rzecz nadzwyczajna.
Oto ta porządna, uczciwa żona, ta pospolita kobieta, wychowana w przeciętnej mieszczańskiej wstydliwości i do gruntu nią przejęta; ta istota szara, bez krzty artyzmu, w swej zachwaszczonej powszedniością duszy, zrzucała nagle swoje perkale i barchany, zrzucała je giestem obrzydzenia, giestem kurtyzany, drapowała na biodrach lekki, indyjski szal – drugą pamiątkę po matce chrzestnej hrabinie – rozpuszczała włosy, i biorąc do ręki jedną po drugiej koralowe ozdoby, poczynała się w nie stroić.
Pod drobnemi, krągłemi piersiami, których jednorazowe macierzyństwo nie popsuło, zapinała dziwnie pięknej roboty pas, pas o złotem filigranowem tle, zaróżowionem rzędem kamei rosnących od środka pleców ku przodowi aż po wielką jak dłoń klamrę; na białą, długą szyję kładła kolję, z której na jej atłasowe ciało dwoma rzędami ściekały delikatne profile, jak krople bladej krwi, zastygłej w artystyczny kształt; przyciskała gęste pukle włosów dyademem takich samych profilów, tylko jakby dumnych i z góry, po królewsku na świat patrzących; zawieszała w uszach kolczyki, dwa arcydzieła sfinksowo zadumanych twarzyczek, i swe smukłe ramiona leśnej nimfy okuwała w szerokie bransolety.
Wtedy stawała przed lustrem i zmieniona do nieopisania, długo, żarłocznie wpatrywała się w te dwa bogactwa, zarówno jej niepotrzebne, zarówno na wieczne ukrycie skazane: w tę swoją nagość królewską i te królewskie klejnoty!
Czuła się piękną, godną podziwiania; szalona żądza użycia, rozkoszy, panowania, zalewała jej mózg gorącą falą.
Och! gdyby w takiej chwili jakaś dłoń namiętna, a pobrzękująca złotem, dłoń bez skrupułów; jedna z tych, do których należy świat, wyciągnęła się była do niej, jakżeby poszła za nią, bez wahania, bez żalu, nie obejrzawszy się nawet zatem wszystkiem, coby za sobą zostawiła!
Och! żyć! żyć! błyszczeć, rzucać złoto garściami, dawać i odbierać pocałunki, i stroić się, stroić, stroić!….
Dzieło upadku dokonywało się mocą pragnienia i ona, na której życiu faktycznem nie było najlżejszej skazy, wracała do rzeczywistości bardziej splugawiona niż ostatnia nierządnica.
Pozornie jednak wracała do niej zwycięsko – w braku tej dłoni kuszącej – i w godzinę potem korale systematycznie poukładane w puzdrze leżały pod bielizną na dnie komody, a ona sama zapięta pod brodę w kretonowy lub barchanowy kołnierzyk kaftanika, obliczała zawartość cukierniczki lub zrzędziła na sługę, że o jedną marchewkę za dużo włożyła do rosołu.
Zresztą, w miarę jak lata szły, a piękne jej ciało zaczęło chudnąć i żółknąć, chwile takie trafiały się coraz rzadziej, aż wreszcie przestały się trafiać zupełnie, jakby ich nigdy nie było.
Zato przychodziły inne, równie, choć inaczej znamienne.
A naprzód mąż, zawsze wątły i niedomagający, z każdym rokiem bardziej podupadał na zdrowiu.
Nikt nie mógł powiedzieć, żeby w tem było cośkolwiek winy żony.
Wprost przeciwnie. Dbała o niego więcej niż o siebie samą.
Przy obiedzie wybierała dla niego najpożywniejsze kąski, oszczędzała na własnej garderobie, byle tylko miał zawsze całe kalosze, ciepłe palto i w porę wykupione z lombardu futro.
Wiedziała przecież, że nic mu tak nie szkodziło jak zaziębienie, a każde zaziębienie pociągało za sobą wydatek.
Mimo jednak tej praktycznej troskliwości, utajona w organizmie choroba czyniła postępy, aż doszła do tego, że doktór jako jedyny ratunek radził zupełne zaprzestanie pracy przynajmniej na pół roku, i wyjazd gdzieś na południe, w góry, nad morze…
Nie łudził swego pacyenta nadzieją zupełnego wyzdrowienia, ale obiecywał znakomitą ulgę w cierpieniach, przedłużenie życia.
Biedny astmatyk słuchał rad tych ciężko dysząc, a blade jego usta roztwierał dziwny uśmiech, jakby przysypany kurzem tego biurowego powietrza, którem przez lat tyle oddychał.
I żona, obecna konsultacyi, słuchała także, milcząca, obojętna, jak się słucha opowiadań o dalekich planetach, lub przewidywanych za lat sto wypadkach.
Urlop na pół roku! Wyjazd za granicę!
Ten doktór był naprawdę śmieszny, a już zupełnie bezczelny, że za taką poradę miał odwagę wziąść dwa ruble to jest pięćdziesiątą część miesięcznej pensyi męża.
Szkoda że odrazu nie poradził im aby sobie kupili wioskę za miastem z ogrodem, a także powóz i konie, gdy powrócą z zagranicy. To było jednakowo wykonalne.
Po odejściu doktora małżonkowie długo milczeli.
Wtem on westchnął ciężko i rzekł:
– Ha! trudno. Trzeba się wybierać na tamten świat.
Ona, bardzo zgnębiona, lecz bezradna, próbowała go pocieszać.
– Tylko się nie martw. Doktorzy lubią przesadzać. Teraz będziesz zażywał te proszki, które ci przepisał, a latem pojedziesz na wieś, na całe sześć tygodni. Na wsi tak się zawsze dobrze czułeś!
Wstrząsnął smutnie głową.
– Nie! nie! Mnie już wieś nie pomoże. Tak.. słońce, ciepły klimat… dużo słońca… tak; sam to czuję!
Westchnął znów; zamyślił się i po długiej chwili dodał:
– Ciekawym, coby taki pobyt przez pół roku za granicą kosztował?
Nie odpowiedziała mu nic. Miała dosyć kłopotów nieuniknionych, żeby sobie jeszcze głowę zbytecznie zaprzątać.
Ale on sobie widocznie zaprzątał, bo w parę dni potem, gdy odpoczywał po przykrym ataku krztuszenia rzekł nagle:
– Wiesz, rozpytywałem się kolegów, którzy byli we Włoszech. Powiadają, że tam tanio, że możnaby taki półroczny wyjazd tysiącem kilkaset rubli opędzić. Oczywiście licząc na dwoje. Bo jabym bez ciebie nie pojechał.
Ruszyła tylko ramionami.
Biedak! Co mu się roiło!
I z kądże by wzięli te tysiąc kilkaset rubli, oni, którzy przez dwadzieścia parę lat pożycia nie mogli uskładać ani jednej setki? A syn! na trzecim kursie prawa! A mieszkanie; które byłoby trzeba zostawić.
On, niezrażony jej milczeniem śnił w dalszym ciągu.
– Urlop by mi dali… to wiem. Za tyle lat służby! Antoś ma parę korepetycyi… Ja bym mu z pensyi dawał z jakie pięćdziesiąt rubli miesięcznie na zapłacenie mieszkania, sługę i życie, to byłoby dosyć… jak myślisz?
Milczenie.
– Dla nas zostawałoby tym sposobem drugie pięćdziesiąt… Trzysta rubli przez pół roku… Chodzi tylko o to, żeby skąd dostać jakie tysiąc dwieście rubli… Takbym pragnął jeszcze pożyć. Tak ciężko was samych zostawiać… Może tysiąc by wystarczył… Przy oszczędności…
Nie mogła już wytrzymać. Ten chory człowiek stanowczo bredził.
– Zapewne – rzekła hamując rozdrażnienie – zapewne. Chodzi tylko o tę drobnostkę. Może jutro, pojutrze, idąc do biura znajdziesz na ulicy…
Popatrzył na nią. Otworzył usta raz i drugi.
Widocznem było, że ma coś na myśli, że chce coś powiedzieć. Lecz zabrakło mu odwagi i zamilkł.
I znów upłynęło dni kilka.
A owo "coś" nurtowało w nim ciągle, dręcząc go na równi z kaszlem i atakami duszenia.
Słowa doktora otworzyły w jego duszy jakieś okno, przez które biedny skazaniec chodzący dotąd cierpliwie w kieracie niewzruszonych obowiązków wyjrzał po raz pierwszy w świat osobistego pożądania…
I było to tak silne i olśniewające, że nakoniec… odważył się.
– Kaziu – rzekł jednego wieczora do żony, cichym, ale zdecydowanym głosem – pamiętasz na ile to oceniano twoje korale?
Podniosła głowę. Oczy jej błysnęły, jak zawsze, gdy myślała lub mówiła o swoim skarbie.
– O! – rzekła, daleka od wszelkich przypuszczeń – na amatora warte są ze dwa tysiące rubli, może więcej. To mi już kilku jubilerów mówiło. Takie antyki! Z każdym rokiem idą w cenę.
Mąż stanął przed nią, ziemnisto-blady, chudy, chrapliwie dyszący; widmo sterane w mozole o ten suchy kawałek chleba, który społem przez lat dwadzieścia kilka jedli.
– A gdyby… – wymówił, jakimś sztucznym, jakby nie swoim głosem – a gdyby je zastawić?
Porwała się z miejsca i zmierzyła go oczyma.
Och! choćby mu było danem żyć jeszcze lat sto i dwieście nie zapomniałby nigdy tego spojrzenia.
Było w niem wszystko. Wszystko złe, okrutne, nieubłagane, nienawistne, wszystko, co oczy kobiety zagrożonej w swem samolubnem umiłowaniu ujawnić mogą.
Gdyby jej zaproponował, by wyskoczyła oknem na ulicę, lub poszła handlować sobą wieczorami po zaułkach, lub poprostu okradła kogoś, nie mogłaby spojrzeć na niego inaczej.
– Zastawić! – wykrzyknęła sycząco – zastawić! Moje korale! A za cóż byś ty je kiedy wykupił? To już lepiej odrazu powiedz żeby je sprzedać! Zawołać żyda i sprzedać!…. Jak stary łachman… Moje korale!…
Było tyle żywiołowego buntu, oburzenia w jej głosie i twarzy, że jak każda żywiołowa rzecz ślepą swoją siłą obezwładniła go.
Cofnął się, pochylił głowę, jak winowajca.
A ona, po raz pierwszy w życiu rozpętana wobec niego, krzyczała:
– I to ty! mój mąż'… Ty masz czoło!… Ty, który wiesz, jakiem było moje życie, odkąd za ciebie poszłam… jedno harowanie, jedna męka. Od ust sobie odejmowałam… raz na trzy lata kupiłam sobie nową suknię… Nie zaprzeczysz nic… Nie byłam jak inne żony… Wiedziałam, że ci ciężko. Czyniłam, co mogłam, żeby ci ulżyć, powiedz. Nie myślałam nigdy o sobie… Zawsze tylko o dziecku i o tobie, o twoich wygodach. Nie zaprzeczysz… I ty dziś!… To jedno, jedyne!… Moje korale! Boże! Moje korale!…
Pod gradem tych słów mąż coraz niżej chylił głowę.
Bo to wszystko było prawdą. Była taką. Zabiegliwą, skrzętną, od rana do wieczora na nogach, łatającą, cerującą, nigdy niczego nie wymagającą.