Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dar Helijogabala - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dar Helijogabala - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 258 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Bab­cia była ską­pą…

Tego zda­nia o niej był jej wła­sny syn pan An­to­ni, choć się do tego przed ni­kim nie przy­zna­wał; tego zda­nia była pani An­to­nio­wa i ob­ja­wia­ła je przy każ­dej spo­sob­no­ści; tego zda­nia była służ­ba w domu pań­stwa An­to­nio­stwa i sta­no­wi­ło ono ulu­bio­ny przed­miot ku­chen­nych po­ga­da­nek; tego zda­nia by­ła­by za­pew­ne Te­nia, je­dy­nacz­ka pań­stwa An­to­nio­stwa, gdy­by nie ta oko­licz­ność, że Te­nia jako sta­ran­nie wy­cho­wa­na pa­nien­ka, nie mia­ła jesz­cze żad­ne­go o ni­czem zda­nia.

Zresz­tą skąp­stwo bab­ci było nie­uchwyt­ne.

Moż­na po­wie­dzieć, że za­miast ob­ja­wiać się w fak­tach, two­rzy­ło do­ko­ła jej oso­by ro­dzaj at­mos­fe­ry su­ge­sty­onu­ją­cej w ten spo­sób oto­cze­nie.

Do fak­tów bra­ko­wa­ło po­nie­kąd spo­sob­no­ści i ma­te­ry­ału.

Na­przód bab­cia, przez cale swo­je się­dem­dzie­się­cio­let­nie ży­cie nie mia­ła z cze­go być ską­pą.

Jako żona skrom­ne­go urzęd­ni­ka ja­kiejś pry­wat­nej in­sty­tu­cyi wio­dła zwy­kłą, sza­rą, mar­ną eg­zy­sten­cyi za­tro­ska­nych ko­biet, któ­rych je­dy­nym ide­ałem jest, aby "pen­sya" star­czy­ła od pierw­sze­go do pierw­sze­go, a cała gim­na­sty­ka mó­zgu po­le­ga na la­wi­ro­wa­niu wśród po­wo­dzi gro­szo­wych wy­dat­ków.

Że na­zy­wa­ły ją wów­czas "ską­pą" do­mo­we po­py­cha­dła za trzy ru­ble na mie­siąc, któ­rym od­li­cza­ła ka­wał­ki wę­gla do go­to­wa­nia i wa­ży­ła mię­so przed wło­że­niem do garn­ka i po wy­ję­ciu z nie­go, temu nie moż­na się było dzi­wić, ale że tym sa­mym przy­dom­kiem da­rzył ją go­spo­darz domu, któ­re­mu je­dy­nie dzię­ki tylu im po­dob­nych, tra­gicz­nych w swej try­wial­no­ści oszczęd­no­ściom, pła­ci­ła re­gu­lar­nie ko­mor­ne, to już było cał­ko­wi­cie nie­spra­wie­dli­we i chy­ba tyl­ko owej spe­cy­ficz­nej at­mos­fe­rze przy­pi­sać się da­ją­ce.

Była jed­nak bab­cia o tyle szczę­śliw­szą od wie­lu ta­kich jak ona ka­torż­nic bytu, li­czą­cych wę­gle i od­wa­ża­ją­cych mię­so, że nie "po­zo­sta­ła wdo­wą z drob­ne­mi dzieć­mi bez żad­nych środ­ków", lecz stra­ci­ła do­zgon­ne­go ży­wi­cie­la wła­śnie wte­dy, gdy je­dy­ny syn An­to­ni, skoń­czyw­szy praw­ny wy­dział, za­czął pra­co­wać jako de­pen­dent u jed­ne­go z naj­lep­szych ad­wo­ka­tów i mógł przy­jąć na swe mło­de bar­ki cię­żar utrzy­ma­nia mat­ki.

Z po­cząt­ku był to tyl­ko dal­szy ciąg tra­ge­dyi wę­gla i mię­sa, z tą róż­ni­cą, że re­ży­se­ro­wa­nej nie za mę­żow­skie lecz za sy­now­skie pie­nią­dze, z cza­sem jed­nak wa­run­ki po­lep­szy­ły się, aż gdy pan An­to­ni sam z ko­lei rze­czy zo­stał jed­nym z naj­lep­szych ad­wo­ka­tów i miał wła­snych de­pen­den­tów (utrzy­mu­ją­cych mat­ki wdo­wy), ży­cie bab­ci uło­ży­ło się zu­peł­nie wy­god­nie a na­wet do­stat­nio.

Mia­ła ład­ny, duży po­kój, za­sta­wio­ny ład­ne­mi sprzę­ta­mi, któ­re syn ofia­ro­wy­wał jej to na gwiazd­kę, to na imie­ni­ny, to na uro­dzi­ny (swo­je wła­sne, jako wy­wza­jem­nie­nie za cen­ny po­da­ru­nek ży­cia), no­si­ła ład­ne suk­nie i cze­pecz­ki, któ­re zno­wu ku­po­wa­ła jej sy­no­wa przy po­dob­nych oko­licz­no­ściach, ja­da­ła smacz­nie i ob­fi­cie z nie­ogra­ni­czo­nym kre­dy­tem dok­to­ra i ap­te­ki.

Wszyst­ko to jed­nak ra­zem wzię­te nie da­wa­ło pola za­rów­no do roz­rzut­no­ści jak do skąp­stwa.

Bab­cia bar­dzo czę­sto lu­bi­ła po­wta­rzać:

– Ja nic nie mam. To wszyst­ko wa­sze!

Syn i sy­no­wa pro­te­sto­wa­li:

– Ależ moja mar­no!… Mama jest pa­nią u sie­bie, my u sie­bie.

Bab­cia się upie­ra­ła:

– Nie! Nie! Bar­dzo to po­czci­wie z wa­szej stro­ny tak mó­wić. Ale praw­da jest praw­dą. Wszyst­ko to wa­sze. Ja nic nie mam.

I mia­ła ra­cyę.

To jest – by­ła­by mia­ła ra­cyę, gdy­by nie… ko­ra­le!

Ach! tak. Ko­ra­le!

Tu le­żał po­grze­ba­ny pies.

To była Achil­le­so­wa pię­ta.

Te ko­ra­le.

Ten Zbyt­kow­ny, ma­gnac­ki strój za­błą­ka­ny tra­fem w ubo­gą urzęd­ni­czą sie­dzi­bę i strze­żo­ny w niej za­zdro­śnie z na­mięt­nem przy­wią­za­niem na­tu­ry, bał­wo­chwal­czo w taj­ni­kach swo­ich czczą­cej bo­gac­two, a ska­za­nej na przy­mu­so­wy sza­cu­nek dla ko­pie­jek!

Te ko­ra­le prze­ty­ka­ły wą­ską, sza­rą wstąż­ką ży­cie bab­ci ja­skra­we­mi jak one pla­ma­mi wy­da­rzeń, w któ­rych jak w roz­dar­ciu bły­ska­wi­cy ujaw­nia­ło się rze­czy­wi­ste tło du­szy tej ko­bie­ty, ukry­te za­wsze sta­ran­nie za bez­barw­nym ob­ło­kiem co­dzien­nej ru­ty­ny.

One spra­wi­ły, że mąż bab­ci, bied­ny… ast­ma­tyk, umarł wcze­śniej i w więk­szych cier­pie­niach niż mógł i że ostat­nie jego spoj­rze­nie było spoj­rze­niem tra­gicz­ne­go wy­rzu­tu, któ­ry nie­wy­po­wie­dzia­ny za­brał z sobą do trum­ny; one spra­wi­ły, że syn my­ślał nie­raz z go­ry­czą o mat­ce, a to, co dla niej czy­nił, czy­nił z po­czu­cia obo­wiąz­ku bez słod­kie­go prze­ko­na­nia ser­ca; one wresz­cie spra­wi­ły, że sy­no­wa – do­bra, we­so­ła ko­bie­ta, – pod po­zo­ra­mi ser­decz­no­ści, ży­wi­ła ku niej głę­bo­ką ura­zę i nie­chęć.

A bab­cia tego wszyst­kie­go nie do­my­śla­ła się na­wet i była by w naj­wyż­szym stop­niu zdu­mio­ną i obu­rzo­ną, gdy­by jej kto był po­wie­dział, że te ko­ra­le sta­nę­ły mu­rem chło­du i żalu po­mię­dzy nią a naj­bliż­sze­mi isto­ta­mi, że one po­ga­si­ły wszyst­kie sło­necz­ne pro­mie­nie, ja­kie mo­gły były ogrzać jej wy­ja­ło­wio­ne sza­rzy­zną ży­cia ser­ce.

A jed­nak tak było.

To był jej dar He­li­jo­ga­ba­la i jak więk­szość ob­da­rzo­nych w ten spo­sób, po­zo­sta­ła na za­wsze nie­świa­do­mą jego klą­twy.

Prze­ciw­nie; wie­rzy­ła świę­cie, że ten… chrzest­ny po­da­ru­nek bo­ga­tej, bez­dziet­nej hra­bi­ny – da­le­kiej krew­nej i do­bro­dziej­ki jej ro­dzi­ców – był jed­nym z naj­po­myśl­niej­szych wy­pad­ków jej ży­cia.

I na po­zór mia­ła słusz­ność.

Ta­kie prze­pysz­ne, kosz­tow­ne klej­no­ty! Jak jej ich wszyst­kie przy­ja­ciół­ki i ku­zyn­ki za­zdro­ści­ły!

To samo już było coś war­te.

I ta­kie ślicz­ne!

Bab­cia pa­trzy­ła na nie przez tyle lat i nig­dy im się dość na­pa­trzeć nie mo­gła.

Mia­ły tyl­ko tę wadę, że były za pięk­ne, za wspa­nia­łe, że aż nie do no­sze­nia.

Bo gdzie i kie­dy ubo­giej pa­nien­ce a po­tem żo­nie skrom­ne­go urzęd­ni­ka ustro­ić się było w te ogrom­ne ka­mee rżnię­te de­li­kat­nie w cud­nym, ró­żo­wym jak li­stek cen­to­fo­lii ko­ra­lu, ko­ron­ko­wą zło­tą ro­bo­tą kunsz­tow­nie brze­rzo­ne.

Jesz­cze kol­czy­ki i bro­sza – te kła­dła cza­sem na wiel­kie uro­czy­sto­ści – ale ten na­szyj­nik z wi­sio­ra­mi, ten pas z pen­den­tem, ten strój na gło­wę i te na­ra­mien­ni­ki?

To było sto­sow­ne tyl­ko na bo­ga­te sa­lo­ny, otwie­ra­ne przez uli­be­ry­owa­nych lo­kai; sto­sow­ne do ak­sa­mi­tów, wle­czo­nych po dy­wa­nach z sze­le­stem je­dwab­nej pod­szew­ki; sto­sow­ne do dro­gich ko­ro­nek przej­rzy­stą mgłą otu­la­ją­cych ob­na­żo­ny gors i ra­mio­na.

Ale na te her­bat­ki z szyn­ką i plac­kiem po 25 kop. funt; na te wie­czor­ki z nie­wi­do­mym graj­kiem, cie­lę­ci­ną na go­rą­co i krym­skiem wi­nem, ob­li­czo­nem po kie­lisz­ku na oso­bę!

Nie! nie!

Ona mia­ła po­czu­cie tak­tu i ro­zu­mia­ła, że ośmie­szy­ła by sie­bie i przy­gnio­tła swo­je oto­cze­nie zja­wia­jąc się w swych ta­nich, z lek­kiej weł­ny su­kien­kach, wśród tych ta­nich miesz­kań, ob­cią­żo­na temi ma­gnac­kie­mi klej­no­ta­mi.

Więc nie no­si­ła ich nig­dy.

Cza­sem tyl­ko, za mło­dych lat, gdy była zu­peł­nie samą w domu, i gdy ją na­pa­dła jed­na z tych nie­okre­ślo­nych tę­sk­not za ja­kimś in­nem, zu­peł­nie in­nem ży­ciem i peł­ne bez­brzeż­ne­go bun­tu znie­chę­ce­nie do męża, że tak mało za­ra­biał, do słu­gi, że tak mało umia­ła, do dziec­ka na­wet, że tyle wy­ma­ga­ło za­cho­du, cza­sem wte­dy za­my­ka­ła się na klucz i do­by­wa­ła z ko­mo­dy głę­bo­ko pod bie­li­zną scho­wa­ne sta­ro­świec­kie puz­dro.

W puz­drze tem, o wy­ły­sia­łym, sa­fia­no­wym, nie­gdyś pon­so­wym wierz­chu, na po­żół­kłym ze sta­ro­ści atła­sie spo­czy­wa­ły ko­ra­le.

Mło­da ko­bie­ta chło­nę­ła je oczy­ma, któ­re co­raz sil­niej­szym pło­nę­ły bla­skiem, usta jej roz­chy­la­ły się, cała twarz na­bie­ra­ła dziw­ne­go, wprost prze­obra­ża­ją­ce­go ją wy­ra­zu.

Nie była ona nig­dy ład­ną; mia­ła zmię­te po­spo­li­te rysy, sze­ro­kie po­licz­ki i małe, źle opraw­ne oczy; je­dy­ną jej pięk­no­ścią były dłu­gie, buj­ne, kasz­ta­no­wa­te wło­sy i cia­ło prze­ślicz­ne, ró­żo­we, gład­kie, jak naj­cud­niej­szy atłas, o de­li­kat­nych, smu­kłych lin­jach flo­ren­tyń­skiej rzeź­by.

I sta­wa­ła się wte­dy rzecz nad­zwy­czaj­na.

Oto ta po­rząd­na, uczci­wa żona, ta po­spo­li­ta ko­bie­ta, wy­cho­wa­na w prze­cięt­nej miesz­czań­skiej wsty­dli­wo­ści i do grun­tu nią prze­ję­ta; ta isto­ta sza­ra, bez krzty ar­ty­zmu, w swej za­chwasz­czo­nej po­wsze­dnio­ścią du­szy, zrzu­ca­ła na­gle swo­je per­ka­le i bar­cha­ny, zrzu­ca­ła je gie­stem obrzy­dze­nia, gie­stem kur­ty­za­ny, dra­po­wa­ła na bio­drach lek­ki, in­dyj­ski szal – dru­gą pa­miąt­kę po mat­ce chrzest­nej hra­bi­nie – roz­pusz­cza­ła wło­sy, i bio­rąc do ręki jed­ną po dru­giej ko­ra­lo­we ozdo­by, po­czy­na­ła się w nie stro­ić.

Pod drob­ne­mi, krą­głe­mi pier­sia­mi, któ­rych jed­no­ra­zo­we ma­cie­rzyń­stwo nie po­psu­ło, za­pi­na­ła dziw­nie pięk­nej ro­bo­ty pas, pas o zło­tem fi­li­gra­no­wem tle, za­ró­żo­wio­nem rzę­dem ka­mei ro­sną­cych od środ­ka ple­ców ku przo­do­wi aż po wiel­ką jak dłoń klam­rę; na bia­łą, dłu­gą szy­ję kła­dła kol­ję, z któ­rej na jej atła­so­we cia­ło dwo­ma rzę­da­mi ście­ka­ły de­li­kat­ne pro­fi­le, jak kro­ple bla­dej krwi, za­sty­głej w ar­ty­stycz­ny kształt; przy­ci­ska­ła gę­ste pu­kle wło­sów dy­ade­mem ta­kich sa­mych pro­fi­lów, tyl­ko jak­by dum­nych i z góry, po kró­lew­sku na świat pa­trzą­cych; za­wie­sza­ła w uszach kol­czy­ki, dwa ar­cy­dzie­ła sfink­so­wo za­du­ma­nych twa­rzy­czek, i swe smu­kłe ra­mio­na le­śnej nim­fy oku­wa­ła w sze­ro­kie bran­so­le­ty.

Wte­dy sta­wa­ła przed lu­strem i zmie­nio­na do nie­opi­sa­nia, dłu­go, żar­łocz­nie wpa­try­wa­ła się w te dwa bo­gac­twa, za­rów­no jej nie­po­trzeb­ne, za­rów­no na wiecz­ne ukry­cie ska­za­ne: w tę swo­ją na­gość kró­lew­ską i te kró­lew­skie klej­no­ty!

Czu­ła się pięk­ną, god­ną po­dzi­wia­nia; sza­lo­na żą­dza uży­cia, roz­ko­szy, pa­no­wa­nia, za­le­wa­ła jej mózg go­rą­cą falą.

Och! gdy­by w ta­kiej chwi­li ja­kaś dłoń na­mięt­na, a po­brzę­ku­ją­ca zło­tem, dłoń bez skru­pu­łów; jed­na z tych, do któ­rych na­le­ży świat, wy­cią­gnę­ła się była do niej, jak­że­by po­szła za nią, bez wa­ha­nia, bez żalu, nie obej­rzaw­szy się na­wet za­tem wszyst­kiem, coby za sobą zo­sta­wi­ła!

Och! żyć! żyć! błysz­czeć, rzu­cać zło­to gar­ścia­mi, da­wać i od­bie­rać po­ca­łun­ki, i stro­ić się, stro­ić, stro­ić!….

Dzie­ło upad­ku do­ko­ny­wa­ło się mocą pra­gnie­nia i ona, na któ­rej ży­ciu fak­tycz­nem nie było naj­lżej­szej ska­zy, wra­ca­ła do rze­czy­wi­sto­ści bar­dziej splu­ga­wio­na niż ostat­nia nie­rząd­ni­ca.

Po­zor­nie jed­nak wra­ca­ła do niej zwy­cię­sko – w bra­ku tej dło­ni ku­szą­cej – i w go­dzi­nę po­tem ko­ra­le sys­te­ma­tycz­nie po­ukła­da­ne w puz­drze le­ża­ły pod bie­li­zną na dnie ko­mo­dy, a ona sama za­pię­ta pod bro­dę w kre­to­no­wy lub bar­cha­no­wy koł­nie­rzyk ka­fta­ni­ka, ob­li­cza­ła za­war­tość cu­kier­nicz­ki lub zrzę­dzi­ła na słu­gę, że o jed­ną mar­chew­kę za dużo wło­ży­ła do ro­so­łu.

Zresz­tą, w mia­rę jak lata szły, a pięk­ne jej cia­ło za­czę­ło chud­nąć i żółk­nąć, chwi­le ta­kie tra­fia­ły się co­raz rza­dziej, aż wresz­cie prze­sta­ły się tra­fiać zu­peł­nie, jak­by ich nig­dy nie było.

Zato przy­cho­dzi­ły inne, rów­nie, choć in­a­czej zna­mien­ne.

A na­przód mąż, za­wsze wą­tły i nie­do­ma­ga­ją­cy, z każ­dym ro­kiem bar­dziej pod­upa­dał na zdro­wiu.

Nikt nie mógł po­wie­dzieć, żeby w tem było coś­kol­wiek winy żony.

Wprost prze­ciw­nie. Dba­ła o nie­go wię­cej niż o sie­bie samą.

Przy obie­dzie wy­bie­ra­ła dla nie­go naj­po­żyw­niej­sze ką­ski, oszczę­dza­ła na wła­snej gar­de­ro­bie, byle tyl­ko miał za­wsze całe ka­lo­sze, cie­płe pal­to i w porę wy­ku­pio­ne z lom­bar­du fu­tro.

Wie­dzia­ła prze­cież, że nic mu tak nie szko­dzi­ło jak za­zię­bie­nie, a każ­de za­zię­bie­nie po­cią­ga­ło za sobą wy­da­tek.

Mimo jed­nak tej prak­tycz­nej tro­skli­wo­ści, uta­jo­na w or­ga­ni­zmie cho­ro­ba czy­ni­ła po­stę­py, aż do­szła do tego, że dok­tór jako je­dy­ny ra­tu­nek ra­dził zu­peł­ne za­prze­sta­nie pra­cy przy­najm­niej na pół roku, i wy­jazd gdzieś na po­łu­dnie, w góry, nad mo­rze…

Nie łu­dził swe­go pa­cy­en­ta na­dzie­ją zu­peł­ne­go wy­zdro­wie­nia, ale obie­cy­wał zna­ko­mi­tą ulgę w cier­pie­niach, prze­dłu­że­nie ży­cia.

Bied­ny ast­ma­tyk słu­chał rad tych cięż­ko dy­sząc, a bla­de jego usta roz­twie­rał dziw­ny uśmiech, jak­by przy­sy­pa­ny ku­rzem tego biu­ro­we­go po­wie­trza, któ­rem przez lat tyle od­dy­chał.

I żona, obec­na kon­sul­ta­cyi, słu­cha­ła tak­że, mil­czą­ca, obo­jęt­na, jak się słu­cha opo­wia­dań o da­le­kich pla­ne­tach, lub prze­wi­dy­wa­nych za lat sto wy­pad­kach.

Urlop na pół roku! Wy­jazd za gra­ni­cę!

Ten dok­tór był na­praw­dę śmiesz­ny, a już zu­peł­nie bez­czel­ny, że za taką po­ra­dę miał od­wa­gę wziąść dwa ru­ble to jest pięć­dzie­sią­tą część mie­sięcz­nej pen­syi męża.

Szko­da że od­ra­zu nie po­ra­dził im aby so­bie ku­pi­li wio­skę za mia­stem z ogro­dem, a tak­że po­wóz i ko­nie, gdy po­wró­cą z za­gra­ni­cy. To było jed­na­ko­wo wy­ko­nal­ne.

Po odej­ściu dok­to­ra mał­żon­ko­wie dłu­go mil­cze­li.

Wtem on wes­tchnął cięż­ko i rzekł:

– Ha! trud­no. Trze­ba się wy­bie­rać na tam­ten świat.

Ona, bar­dzo zgnę­bio­na, lecz bez­rad­na, pró­bo­wa­ła go po­cie­szać.

– Tyl­ko się nie martw. Dok­to­rzy lu­bią prze­sa­dzać. Te­raz bę­dziesz za­ży­wał te prosz­ki, któ­re ci prze­pi­sał, a la­tem po­je­dziesz na wieś, na całe sześć ty­go­dni. Na wsi tak się za­wsze do­brze czu­łeś!

Wstrzą­snął smut­nie gło­wą.

– Nie! nie! Mnie już wieś nie po­mo­że. Tak.. słoń­ce, cie­pły kli­mat… dużo słoń­ca… tak; sam to czu­ję!

Wes­tchnął znów; za­my­ślił się i po dłu­giej chwi­li do­dał:

– Cie­ka­wym, coby taki po­byt przez pół roku za gra­ni­cą kosz­to­wał?

Nie od­po­wie­dzia­ła mu nic. Mia­ła do­syć kło­po­tów nie­unik­nio­nych, żeby so­bie jesz­cze gło­wę zby­tecz­nie za­przą­tać.

Ale on so­bie wi­docz­nie za­przą­tał, bo w parę dni po­tem, gdy od­po­czy­wał po przy­krym ata­ku krztu­sze­nia rzekł na­gle:

– Wiesz, roz­py­ty­wa­łem się ko­le­gów, któ­rzy byli we Wło­szech. Po­wia­da­ją, że tam ta­nio, że moż­na­by taki pół­rocz­ny wy­jazd ty­sią­cem kil­ka­set ru­bli opę­dzić. Oczy­wi­ście li­cząc na dwo­je. Bo ja­bym bez cie­bie nie po­je­chał.

Ru­szy­ła tyl­ko ra­mio­na­mi.

Bie­dak! Co mu się ro­iło!

I z ką­dże by wzię­li te ty­siąc kil­ka­set ru­bli, oni, któ­rzy przez dwa­dzie­ścia parę lat po­ży­cia nie mo­gli uskła­dać ani jed­nej set­ki? A syn! na trze­cim kur­sie pra­wa! A miesz­ka­nie; któ­re by­ło­by trze­ba zo­sta­wić.

On, nie­zra­żo­ny jej mil­cze­niem śnił w dal­szym cią­gu.

– Urlop by mi dali… to wiem. Za tyle lat służ­by! An­toś ma parę ko­re­pe­ty­cyi… Ja bym mu z pen­syi da­wał z ja­kie pięć­dzie­siąt ru­bli mie­sięcz­nie na za­pła­ce­nie miesz­ka­nia, słu­gę i ży­cie, to by­ło­by do­syć… jak my­ślisz?

Mil­cze­nie.

– Dla nas zo­sta­wa­ło­by tym spo­so­bem dru­gie pięć­dzie­siąt… Trzy­sta ru­bli przez pół roku… Cho­dzi tyl­ko o to, żeby skąd do­stać ja­kie ty­siąc dwie­ście ru­bli… Tak­bym pra­gnął jesz­cze po­żyć. Tak cięż­ko was sa­mych zo­sta­wiać… Może ty­siąc by wy­star­czył… Przy oszczęd­no­ści…

Nie mo­gła już wy­trzy­mać. Ten cho­ry czło­wiek sta­now­czo bre­dził.

– Za­pew­ne – rze­kła ha­mu­jąc roz­draż­nie­nie – za­pew­ne. Cho­dzi tyl­ko o tę drob­nost­kę. Może ju­tro, po­ju­trze, idąc do biu­ra znaj­dziesz na uli­cy…

Po­pa­trzył na nią. Otwo­rzył usta raz i dru­gi.

Wi­docz­nem było, że ma coś na my­śli, że chce coś po­wie­dzieć. Lecz za­bra­kło mu od­wa­gi i za­milkł.

I znów upły­nę­ło dni kil­ka.

A owo "coś" nur­to­wa­ło w nim cią­gle, drę­cząc go na rów­ni z kasz­lem i ata­ka­mi du­sze­nia.

Sło­wa dok­to­ra otwo­rzy­ły w jego du­szy ja­kieś okno, przez któ­re bied­ny ska­za­niec cho­dzą­cy do­tąd cier­pli­wie w kie­ra­cie nie­wzru­szo­nych obo­wiąz­ków wyj­rzał po raz pierw­szy w świat oso­bi­ste­go po­żą­da­nia…

I było to tak sil­ne i olśnie­wa­ją­ce, że na­ko­niec… od­wa­żył się.

– Ka­ziu – rzekł jed­ne­go wie­czo­ra do żony, ci­chym, ale zde­cy­do­wa­nym gło­sem – pa­mię­tasz na ile to oce­nia­no two­je ko­ra­le?

Pod­nio­sła gło­wę. Oczy jej bły­snę­ły, jak za­wsze, gdy my­śla­ła lub mó­wi­ła o swo­im skar­bie.

– O! – rze­kła, da­le­ka od wszel­kich przy­pusz­czeń – na ama­to­ra war­te są ze dwa ty­sią­ce ru­bli, może wię­cej. To mi już kil­ku ju­bi­le­rów mó­wi­ło. Ta­kie an­ty­ki! Z każ­dym ro­kiem idą w cenę.

Mąż sta­nął przed nią, ziem­ni­sto-bla­dy, chu­dy, chra­pli­wie dy­szą­cy; wid­mo ste­ra­ne w mo­zo­le o ten su­chy ka­wa­łek chle­ba, któ­ry spo­łem przez lat dwa­dzie­ścia kil­ka je­dli.

– A gdy­by… – wy­mó­wił, ja­kimś sztucz­nym, jak­by nie swo­im gło­sem – a gdy­by je za­sta­wić?

Po­rwa­ła się z miej­sca i zmie­rzy­ła go oczy­ma.

Och! choć­by mu było da­nem żyć jesz­cze lat sto i dwie­ście nie za­po­mniał­by nig­dy tego spoj­rze­nia.

Było w niem wszyst­ko. Wszyst­ko złe, okrut­ne, nie­ubła­ga­ne, nie­na­wist­ne, wszyst­ko, co oczy ko­bie­ty za­gro­żo­nej w swem sa­mo­lub­nem umi­ło­wa­niu ujaw­nić mogą.

Gdy­by jej za­pro­po­no­wał, by wy­sko­czy­ła oknem na uli­cę, lub po­szła han­dlo­wać sobą wie­czo­ra­mi po za­uł­kach, lub po­pro­stu okra­dła ko­goś, nie mo­gła­by spoj­rzeć na nie­go in­a­czej.

– Za­sta­wić! – wy­krzyk­nę­ła sy­czą­co – za­sta­wić! Moje ko­ra­le! A za cóż byś ty je kie­dy wy­ku­pił? To już le­piej od­ra­zu po­wiedz żeby je sprze­dać! Za­wo­łać żyda i sprze­dać!…. Jak sta­ry łach­man… Moje ko­ra­le!…

Było tyle ży­wio­ło­we­go bun­tu, obu­rze­nia w jej gło­sie i twa­rzy, że jak każ­da ży­wio­ło­wa rzecz śle­pą swo­ją siłą obez­wład­ni­ła go.

Cof­nął się, po­chy­lił gło­wę, jak wi­no­waj­ca.

A ona, po raz pierw­szy w ży­ciu roz­pę­ta­na wo­bec nie­go, krzy­cza­ła:

– I to ty! mój mąż'… Ty masz czo­ło!… Ty, któ­ry wiesz, ja­kiem było moje ży­cie, od­kąd za cie­bie po­szłam… jed­no ha­ro­wa­nie, jed­na męka. Od ust so­bie odej­mo­wa­łam… raz na trzy lata ku­pi­łam so­bie nową suk­nię… Nie za­prze­czysz nic… Nie by­łam jak inne żony… Wie­dzia­łam, że ci cięż­ko. Czy­ni­łam, co mo­głam, żeby ci ulżyć, po­wiedz. Nie my­śla­łam nig­dy o so­bie… Za­wsze tyl­ko o dziec­ku i o to­bie, o two­ich wy­go­dach. Nie za­prze­czysz… I ty dziś!… To jed­no, je­dy­ne!… Moje ko­ra­le! Boże! Moje ko­ra­le!…

Pod gra­dem tych słów mąż co­raz ni­żej chy­lił gło­wę.

Bo to wszyst­ko było praw­dą. Była taką. Za­bie­gli­wą, skrzęt­ną, od rana do wie­czo­ra na no­gach, ła­ta­ją­cą, ce­ru­ją­cą, nig­dy ni­cze­go nie wy­ma­ga­ją­cą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: