- promocja
Dark Ivy. Kiedy upadnę. Tom 1 - ebook
Dark Ivy. Kiedy upadnę. Tom 1 - ebook
Akademia Woodforda to elitarna i ekskluzywna szkoła, przesiąknięta tradycją i historią. Dostanie się do niej to praktycznie bilet w jedną stronę do uczelni z Ivy League.
I Eden Collins się udało.
Wie, że nie pasuje do tych bogatych dzieciaków, ale nie spodziewała się, że życie w Akademii będzie aż tak trudne.
Na lekcjach biorą udział w eksperymentach społecznych i grach umysłowych, które doprowadzają ją do granic emocjonalnych. Przecież dopiero co minął rok od kiedy straciła swojego najlepszego przyjaciela... nie jest gotowa się z tym zmierzyć. Zwłaszcza na lekcjach.
Na domiar złego przyciągnęła uwagę Williama Granthama III, który widocznie postawił sobie za cel nakłonienie Eden do złamania zasad. Tylko dla niej będzie mieć to katastrofalne skutki....
Książka zawiera ilustracje z blackout poetry!
Powieść odpowiednia dla czytelników 16+
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-3212-4 |
Rozmiar pliku: | 6,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Devil On My Shoulder – Faith Marie
Creep – Radiohead
Looking Too Closely – Fink
Lovesong – The Cure
Golden Days – Panic! at the Disco
House of Memories – Panic! at the Disco
Lullaby – The Cure
Self Sabotage – Ruelle
Monsters – Ruelle
My Tears Are Becoming a Sea – M83
Fix You – Kacey Musgraves
All of Me – John Legend
War Of Hearts – Ruelle
Sex on Fire – Kings of Leon
The last beautiful thing I saw is the thing that blinded me – Paris Paloma
Oxytocin – Billie Eilish
Everybody Dies – Billie Eilish
Boat Song – Woodkid
What Power Art Thou? – Fink
Arcade – Duncan LaurencePROLOG
Głowa mi pęka.
Ból jest nie do wytrzymania. Nie, to niemożliwe. To nie dzieje się naprawdę. Nic gorszego nie może się wydarzyć. Wszystkie złe rzeczy w moim życiu są już za mną, tak sądziłam. To miał być nowy początek. Nowe życie. Ale nic z tego.
Głowa mi pulsuje, jakby lada chwila miała rozpaść się na kawałki. Ale to nic w porównaniu z tym, jak boli mnie serce. Mam krew na rękach. W świetle nabrzeżnych latarni wygląda jak smoła.
Jest mi zimno. Tak cholernie zimno.
Kendra krzyczy tak, że dygoczę na całym ciele. Głowa mi pęknie. Czuję krew na twarzy, na szyi, na rękach. Mam krew na rękach.
Nie jestem w stanie się poruszyć, nabrać powietrza w płuca, mogę tylko niekontrolowanie dygotać. Zimno wpija się pazurami w moje ciało. Kamienie wbijają mi się skórę. Chcę stać, ale nie jestem w stanie. Mam metaliczny posmak na języku. Ciągle wpatruję się w moje zakrwawione dłonie i dygoczę. Mam wrażenie, że zamarzam. I przez chwilę naprawdę chcę, żeby tak było, żebym nie musiała tego wszystkiego znosić. Nie przeżyję tego jeszcze raz. Nigdy więcej. Chcę zamarznąć. Chcę umrzeć.
Jestem winna.
Znowu.
To nie jest nowy początek. To mój koniec, i nic na to nie poradzę. To moja wina. Moja, moja, moja. Nie jestem w stanie tego zmienić. Oddałabym wszystko, by cofnąć ostatnie godziny.
Chciałabym zamarznąć na śmierć.
Ale co, jeżeli nie zamarznę? Jeżeli to nie jest koszmar senny? Jak mam z tym dalej żyć?ROZDZIAŁ 1
– Nie wyglądasz na jedną z nich.
Starsza kobieta siedząca obok chwyta mnie za ramię. Mam ochotę się odsunąć, gdy pociera palcami materiał rękawa i kręci głową.
– To nie kaszmir.
Powoli wypuszczam powietrze z płuc. Spoglądam na siebie. Na sweter, który sama zrobiłam, na wyblakłe dżinsy z dziurami tak dużymi, że wyłażą mi przez nie kolana, na białe buty, którymi wcześniej kopałam siedzenie przede mną. Moje ulubione ciuchy, które założyłam, by czuć się dziś pewnie i bezpiecznie. Ponieważ ten dzień jest dla mnie bardzo ważny.
Niepotrzebnie jej powiedziałam, że jadę do Woodford, ale musiałam się komuś zwierzyć. Mój puls szalał, odkąd w porze lunchu wyszłam z mieszkania taty. Przynajmniej raz musiałam powiedzieć to na głos, żeby samej wreszcie uwierzyć.
– Niby od kiedy studenci noszą kaszmir? – Nie mogę się powstrzymać.
Kobieta podnosi rękę i wymachuje nią przed moją twarzą.
– Nie wszyscy, ale ci owszem. Nie wyglądasz, jakbyś tam pasowała. – Podnosi wąską, kościstą dłoń i kieruje całą uwagę na paczkę krakersów na swoich kolanach. Krakersy i jajka na twardo.
– Rozumiem. – Zmuszam się, by zachować beznamiętny wyraz twarzy, mimo że już jej nie interesuję. Moja sąsiadka nawet nie widziała tatuaży na moim przedramieniu, a już uznała mnie za wyrzutka.
Jej zdanie nie powinno mnie obchodzić, a mimo to czuję, jak dopada mnie niepewność. Naprawdę chcę być jedną z nich. Brak przynależności to mój największy lęk.
Nie należałam przez jedenaście miesięcy. Do nikogo. Jedenaście miesięcy wystarczy.
Tak naprawdę wydawało mi się, że najgorsze, co dzisiaj może mi się przytrafić, to zaspać. A to nieprawda. Ale też prawdopodobnie najgorsza wcale nie jest sąsiadka, która dosiadła się na ostatnim przystanku. Odkąd pół godziny temu po raz pierwszy dostrzegłam morze, wykręcam szyję, by widzieć wyświetlacz w autokarze, ale chłopak w rzędzie przede mną ma czapkę tak grubą, że wygląda, jakby ukrywał pod nią klejnoty koronne. Nic nie widzę. Zupełnie nic. Więc najgorsze będzie prawdopodobnie przegapienie właściwego przystanku.
Pochylam się, aby cokolwiek zobaczyć, gdy autokar skręca niespodziewanie, aż siła odśrodkowa wciska mnie z powrotem w siedzenie. Kierowca jest chyba pijany. Albo ma narkolepsję i nagle zasypia. Przez to, jak jeździ, uznam się za szczęściarę, jeśli nie połamię wszystkich kości, podchodząc do drzwi. To chyba byłoby najgorsze.
Tylko że na wyświetlaczu nadal nie ma napisu: Harbour Road.
Harbour Road to przystanek ku mojej przyszłości. Przyszłości, do której zdecydowanie chcę należeć.
Będę. Do której będę należeć. Błagam.
Spinam się. Owijam pasek plecaka wokół palców. I jeszcze raz. Drugą ręką szukam w kieszeni kamyka, który zawsze mam przy sobie, ale zamiast niego wyciągam telefon. Przywykłam do pęknięcia na wyświetlaczu i właściwie wcale się go nie wstydzę. Niemniej w tej chwili trzymam komórkę w taki sposób, że sąsiadka nie widzi ekranu, i dopiero wtedy machinalnie przewijam historię wiadomości.
Imię Larka pojawia się dopiero po chwili. Nasz czat zdążył zejść na dalszy plan. Tak daleko, że robi mi się ciężko na sercu.
Kciukiem dotykam jego imienia.
Lark:
Ha, ha, ha, ty poważnie pytasz, jak stoję z matmy? Sezon 2, odcinek 8
Ale specjalnie dla Ciebie rano jeszcze zajrzę do podręcznika. Naprawdę jesteś jedyną osobą, dla której warto cierpieć. A teraz idę spać.
To ostatnia wiadomość od Larka. Następnego dnia długo czekałam, aż napisze. Przez jedenaście miesięcy. Jedenaście miesięcy, a wciąż boli jak otwarta rana.
Właśnie przez jego ostatnią wiadomość siedzę od czterech godzin w tym autokarze i jadę na drugi koniec stanu. Właśnie przez nią w ogóle dotarłam tak daleko.
Usuwam wiadomości od taty, starej drużyny wioślarskiej, od tymczasowej pracy w przedszkolu, od stacji benzynowej i supermarketu, w którym do wczoraj pakowałam cudze zakupy. Usuwam wszystko, aż zostaje tylko czat z Larkiem. A potem wkładam słuchawki do uszu i pozwalam, by Radiohead wypełniło mi głowę.
What the hell am I doin’ here…
Kobieta ponownie szarpie mnie za rękaw.
– Można trochę ciszej?
Czytam z jej ust i wyłączam muzykę. Z tłumionym westchnieniem przepraszam i jednocześnie przypominam sobie, że nigdy więcej jej nie zobaczę, że za kilka minut tam dotrę. I że jestem na to przygotowana. Lepiej niż kiedykolwiek.
Większość rzeczy wysłałam pocztą, dzięki czemu nie musiałam martwić się o bagaż. Podanie o pokój złożyłam online siedem miesięcy temu, bo bardzo chciałam trafić do Saltonstall, a tamtejsze pokoje rozchodzą się najszybciej. Tak przynajmniej czytałam na forum. Sześć miesięcy temu dostałam potwierdzenie, na które czekałam.
Na kampusie są cztery akademiki. Saltonstall to najnowszy z nich. Tylko jego nie otaczają drzewa, za to z okien rozciąga się widok na otwarte morze. Marzyłam o morzu, odkąd miałam pięć lat, a Lark podarował mi kamyk, który znalazł podczas wakacji w Normandii i który wygląda, jakby ktoś odcisnął na nim kwiat. Choć ponure morze przeraża mnie w głębi duszy, wciąż mam ten kamień. Teraz spoczywa w kieszeni dżinsów, gładki i znajomy. Tak znajomy, jak ból związany z brakiem kolejnych wiadomości od Larka.
Eden, jeśli nie uda ci się w Woodford, po prostu wrócisz do domu. Od tego nikt nie umiera.
Tato. Tak mi powiedział, gdy się żegnaliśmy, a potem podrapał zarostem, gdy mnie pocałował w policzek. Będzie mi tego bardzo brakowało przez następne tygodnie. Kocham go, ale to jedna z jego mniej przydatnych rad. Jakby po pobycie w Woodford można było tak po prostu wrócić do domu. W myślach wpisywałam to już wielkimi literami i pogrubioną czcionką w moim CV.
AKADEMIA WOODFORD.
Czegoś takiego się nie usuwa. Jeśli masz Woodford w CV, kolejny krok to Harvard lub Yale, nie kasa w supermarkecie. Nie mam planu B. Jeśli nie uda mi się w Woodford, nic mnie nie czeka i to mnie przeraża.
W ostatniej klasie szkoły średniej zrobiłam wszystko, by się tu dostać. Pracowałam, ile mogłam, i ciągle się uczyłam. A kiedy się nie uczyłam, uprawiałam wioślarstwo, bo miało to pozytywnie wpłynąć na moje szanse. Porzuciłam ukochane zajęcia z ogrodnictwa na rzecz dodatkowych lekcji nauk ścisłych. Zakuwałam historię Europy, teorię muzyki, francuski i hiszpański. Nie pamiętam, kiedy ostatnio nie nauczyłam się niczego na pamięć w ciągu jednego dnia. Trzydzieści cztery na trzydzieści sześć punktów z egzaminu ATC to drugi najlepszy wynik w moim roczniku, ale nawet nie umiałam się cieszyć.
Jedyne, co czułam, to ulga. Ulga, że pieniądze, które zaoszczędziłam na kurs przygotowawczy, wyrabiając nadgodziny, nie poszły na marne. Ulga, bo w końcu jechałam tam, gdzie nikt nie będzie patrzył na mnie z mieszaniną litości i wyrzutu.
Nikt z mojej rodziny nie studiował na tak prestiżowej uczelni, a ja na dodatek dostałam stypendium, co wciąż nie do końca mieści mi się w głowie. Stypendium do Woodford Academy of Liberal Arts. Chciałabym to powiedzieć kobiecie obok. Może wtedy nie patrzyłaby na mnie tak lekceważąco. Mogłabym jej powiedzieć, że w Woodford studiowało czterech laureatów nagrody Nobla i nikogo nie interesowało, co noszą. Także dwóch prezydentów, kilku innych polityków i cała lista aktorów i artystów. A teraz ja. Eden Collins.
Nie wyglądasz na jedną z nich.
Nic nie mówię. Zamiast tego moja ręka automatycznie wędruje z powrotem do kieszeni, by przytrzymać kamień poznaczony drobnymi bruzdami. Muszę tam przynależeć. Koniecznie.
– Przepraszam, zaraz wysiadam.
Jeśli zostanę tu dłużej, oszaleję. Z emocji kark już ocieka mi potem. Chcę przerzucić włosy przez ramię, do przodu, ale wtedy znowu zauważam, jakie teraz są krótkie i że nie dam rady tego zrobić, bo sięgają mi ledwie do podbródka. Uparłam się, żeby je obciąć, przekonana, że nowa fryzura to nieodłączna część nowego startu, choć fryzjerka uważała, że przy moich kobiecych krągłościach długie włosy wyglądają znacznie lepiej. Ale i tak podoba mi się nowa fryzura.
– Na pewno? – Kobieta zaciska sceptycznie usta, jakbym oznajmiła, że wybieram się na Marsa nago i bez tlenu.
Chciałabym zapamiętać wyraz jej twarzy. Na wypadek, gdyby kiedyś strzeliło mi to do głowy, ta doskonała kombinacja wątpliwości i pogardy z pewnością powstrzymałaby mnie przed tym pomysłem.
Ale nie mam zamiaru się poddać. Jestem bardziej pewna siebie niż kiedykolwiek w życiu, więc kiwam głową.
– Powolutku. Jeśli tam wytrzymasz, spędzisz lata w tych wiekowych murach, więc kilka minut nie robi różnicy. – Wsuwa do ust kolejnego krakersa.
Nieprawda, co mówi. W życiu liczy się każda sekunda. To lekcja, której nauczyłam się w ciągu ostatniego roku.
Czekam niecierpliwie, aż kobieta odsunie nogi, by zrobić mi miejsce. Potem przeciskam się między siedzeniami z plecakiem na ramionach.
Mam godzinę do przemówienia powitalnego. Jeśli wierzyć internetowi, przeprawa promowa zajmuje tylko dziesięć minut. Potem zostanie mi jeszcze czas na rejestrację, odebranie klucza do pokoju i rozpakowanie się. Najgorsze, co może mi się przytrafić, to… nic. Zupełnie nic.
Harbour Road.
Na wyświetlaczu pojawia się następny przystanek. Kiedy autobus zatrzymuje się chwilę później, serce zaczyna mi bić coraz szybciej.
Wysiadam z garstką innych ludzi i natychmiast biorę głęboki wdech, aby pozbyć się resztek marazmu po podróży autobusem. Wciągam w płuca zapach morza i zastanawiam się, czy Atlantyk wszędzie pachnie tak samo. Zastanawiam się, czy pachniał tak samo, kiedy Lark był w północnej Francji i znalazł mój kamień. Nawet jeśli było to ponad trzynaście lat temu.
Zaczyna mżyć, a słony zapach w powietrzu miesza się z czymś jeszcze. Zapach, który powstaje, gdy deszcz pada na suchą ziemię, ma swoją nazwę. Petrichor. Wiem o tym, ponieważ takie nazwy mnie fascynują. Określenia codziennych rzeczy, które wszyscy znają, a których nikt nie potrafi nazwać, najwyżej opisać. Ale o ile wiem, nie ma nazwy na to, jak pachnie deszcz kapiący do słonej wody morskiej na wybrzeżu.
Z wdzięcznością sięgam po walizkę, którą kierowca autobusu wyciągnął z luku, i ciągnę ją w kierunku nabrzeża. Już po kilku metrach zaczynam się trząść, ale zaciskam zęby. Kurtka jest oczywiście na dnie bagażu, chociaż mogłam się spodziewać, że na wybrzeżu będzie chłodniej niż w domu.
Na miejscu czekają już inni studenci. Kiedy im się przyglądam, przyznaję rację kobiecie z autobusu. Naprawdę nie wyglądam jak jedna z nich. Kilka osób ma na sobie bluzy w kolorach Woodford, ale większość wygląda, jakby spędzili wakacje na słonecznych Hawajach, gdzie dzięki kartom kredytowym rodziców kupili najmodniejsze ciuchy. Jestem niepozorną nieznajomą na imprezie, która nikogo nie zna. Ale z pewnością nie wyglądam na dziewczynę, która boi się wyzywających spojrzeń. Albo która pozwoliła umrzeć najlepszemu przyjacielowi.
A jednak to zrobiłam.ROZDZIAŁ 2
W tej chwili wolałabym zepchnąć wszelkie myśli o Larku na dalszy plan. Tam, gdzie najciemniej. Moja terapeutka twierdziła, że będzie mi łatwiej, jeśli na dobre skasuję nasz czat, ale tata uważał ją za idiotkę. Po mojej ostatniej sesji stwierdził:
– To dobry moment na twój pierwszy tatuaż. I to tatuaż upamiętniający Larka, do cholery!
A potem zapakował mnie do pickupa i wiózł prawie trzy godziny do Rochester. Trzymał mnie za rękę przez cały czas w salonie tatuażu, a kiedy skończyliśmy, to on gorzko płakał, podczas gdy ja patrzyłam na swoje ramię jak skamieniała. Od tego czasu dwa niebieskie motyle trzepoczą wokół mojego lewego przedramienia i za każdym razem, gdy na nie patrzę, serce mi się ściska. Ale w dobry sposób. Taki, który jest jednocześnie bolesny i słodki.
Nigdy nie będę miała serca usunąć wiadomości od Larka. Także dlatego ciągle mam ten stary telefon. Na naszym czacie jest sporo wiadomości i chociaż od miesięcy nie byłam w stanie ich przeczytać, przeraża mnie ich utrata. Tęsknię za nim. Tak bardzo tęsknię za Larkiem. To on tak naprawdę chciał, żebym tu przyjechała. Robię to wszystko również dla niego. I znajdę ludzi, którzy mnie zaakceptują. Znajdę nowych przyjaciół, nawet jeśli żaden z nich nie będzie taki, jak on. Prawdopodobnie oprócz mnie znajdą się inni studenci, których nie stać na ten cholerny kaszmir.
Spoglądam na morze. Ivy Island to jedyna z wysp u wybrzeży, którą roślinność porasta tak gęsto, że jesienią wyrasta z wody jak pomarańczowo-żółto-zielona pluszowa kula. Wydaje się bardzo blisko, zaledwie milę od wybrzeża.
– Naprawdę można przepłynąć na drugą stronę.
Odwracam głowę, zaskoczona, że ktoś się do mnie odezwał. Głos należy do dziewczyny w moim wieku, z ponurym wyrazem twarzy. Zebrała krótkie czarne afro jaskrawożółtą gumką. Kiedy pod kurtką dostrzegam bluzę z wyblakłym nadrukiem Simpsonów, muszę się uśmiechnąć. Dobrała gumkę do włosów tak, by pasowała do Barta Simpsona.
Ale przepłynąć? Nie ma mowy. Jest o wiele za zimno, a poza tym naprawdę kiepsko pływam i krótko utrzymuję się na powierzchni, jak pies, przez co zawsze narażałam się na drwiny mojej drużyny wioślarskiej.
– Teoretycznie tak.
Prycha.
– Praktycznie też. W życiu nie zmieścimy się wszyscy na tym promie. – Wskazuje stateczek, który już opuścił wyspę i zbliża się w zwolnionym tempie.
– Naprawdę tak myślisz? – W ogóle nie brałam takiej możliwości pod uwagę.
– To byłby cud. Zwykle pierwszoroczni i starsi studenci przyjeżdżają w różne dni, ale podobno jest jakiś problem z bezpieczeństwem. Nie wiem. – Wzrusza ramionami. A potem uśmiecha się, od niechcenia wyginając usta. Uśmiecha się jak osoba, której zbyt często powtarzano, że powinna się uśmiechać. Znam to uczucie.
– Mogłybyśmy pożyczyć jedną z nich. – Wskazuję łódki kołyszące się na wodzie przy nabrzeżu. I zaraz czuję, że twarz mi płonie, bo powiedziałam: my.
– Umiesz się z tym obchodzić? – pyta. – To znaczy, wiosłowałaś kiedyś?
– W liceum byłam w drużynie wioślarskiej. Ale szczerze mówiąc, nie szło mi najlepiej. – Nienawidziłam tego. Głównie z powodu strachu przed ciemną wodą i dlatego, że… jak już mówiłam, nie umiem dobrze pływać.
Rozchyla usta w szczerym uśmiechu.
– Dobrze, w takim razie wchodzę w to. Przy okazji, mam na imię Kendra.
– Eden.
– Też pierwszy semestr?
Moje „tak” to także westchnienie ulgi. Jakbym właśnie pokonała pierwszą przeszkodę w nowym początku. I może naprawdę tak jest.
– Prawdopodobnie będziemy się częściej widywać. Musimy razem przejść kurs wprowadzający.
– Chciałabyś może… – Waham się, po czym biorę kolejny oddech. – Może usiądziemy razem na promie? – Staram się nie dać po sobie poznać, jak wiele znaczy dla mnie jej odpowiedź. To głupie, przecież jest pierwszą osobą, którą tu spotkałam.
– Chętnie, ale muszę znaleźć mojego cholernego brata. Ten idiota nie odbiera telefonu. – Wędruje wzrokiem po ludziach. – Nie widziałaś bladego, rudowłosego typa, który mógłby uchodzić za sobowtóra Eda Sheerana, prawda?
Ponieważ nie odpowiadam od razu, kręci głową od lewej do prawej.
– Mój przyrodni brat. Patchworkowa rodzina. Długa historia.
– Niestety nie widziałam.
– W takim razie szukam dalej. – Ponownie zaciska usta. – Do zobaczenia. – Zostawia mnie z tymi słowami, ciągnąc za sobą walizkę z twardego tworzywa.
Nie chcę, by pojawiło się rozczarowanie, ale tak jest. Z cichym westchnieniem stawiam przed sobą starą nylonową walizkę taty, by użyć jej jako podpórki dla plecaka. Jest porysowana, czerń wyblakła do szarości na dwóch z czterech boków, bo tata zostawił ją na balkonie na całe lato, aby nie zajmowała miejsca w naszym małym mieszkaniu. Ale w zeszłym roku był z nią na Bliskim Wschodzie, więc przeżyje i Woodford. Cieszę się, że w ten sposób zawsze mam przy sobie coś jego, nawet jeśli to tylko stara walizka. Ponieważ prom ma zacumować za kilka minut, rozsuwam zamek błyskawiczny plecaka i wyławiam przezroczystą koszulkę na dokumenty.
Lark ich nienawidził. Dla niego przezroczyste koszulki były zaraz po pokrowcach na sofy. Śmiałby się, gdyby zobaczył, że trzymam w czymś takim bilet na prom. Ale bateria mojej komórki to najbardziej zawodny dupek na świecie. W jednej chwili ma jeszcze czterdzieści procent, w następnej po prostu pada. Dlatego wydrukowałam bilet w punkcie ksero. I wszystkie inne dokumenty, których potrzebuję. Legitymację studencką, potwierdzenie otrzymania miejsca w akademiku Saltonstall, plan zajęć…
Podnoszę wzrok, bo rozlega się krótki, ale przeszywający dźwięk klaksonu. Przez tłum przedziera się limuzyna, rozdziela zebranych. W końcu samochód staje tuż przy molo. Zaledwie koła przestały się kręcić, otwierają się tylne drzwi. Typ, który wysiada, sprawia, że przechodzę do defensywy, nawet na odległość. To typ, od którego powinnam trzymać się z daleka, bo i tak nigdy nie wejdę do kręgu jego znajomych. Ale co tam. No bo litości, kto w październikową mżawkę zakłada okulary przeciwsłoneczne? Dostrzegam też celowo potargane ciemnoblond włosy nad granatowym golfem. Kierowca wyskakuje, by wyjąć torby z bagażnika.
Odwracam wzrok, ale waham się, gdy nowo przybyłego natychmiast wita chłopak o włosach tak wściekle pomarańczowo-czerwonych, że porównanie do Eda Sheerana jest prawie nieuniknione. Brat Kendry? Rozglądam się, by sprawdzić, czy jest w pobliżu.
Podchodzą bliżej i to mnie denerwuje, nie wiadomo dlaczego. Kiedy zatrzymują się przy mnie, odsuwam walizkę na bok. Powinnam powiedzieć rudemu, że siostra go szuka? A co, jeśli to jednak nie on? Lepiej nie. Nie zwracać na siebie uwagi, to wszystko, czego teraz chcę. Nie wyróżniać się i nie wchodzić nikomu w drogę. Wtopić się w tłum. Jakoś się wpasować. Albo przynajmniej udawać.
Kiedyś czytałam, że jeśli udajesz śmiech, w pewnym momencie zaczynasz się naprawdę śmiać. Jeszcze nie próbowałam, ale jeśli to prawda, będę się śmiała przez całe życie. Zamierzam udawać, że należę do Woodford, dopóki nie stanie się to prawdą.
Wyciągam papiery z przezroczystej koszulki, wybieram bilet na prom i mam nadzieję, że nie sprawiam wrażenia osoby całkowicie przypadkowej i bezradnej. Nie udaje mi się jednak długo ignorować chłopaków obok. Na początku rozmawiają o ludziach, których nie znam, i o akademiku. Ale potem…
– To w stu procentach twoja wina, stary. Te gówniane nowe środki bezpieczeństwa.
Podnoszę głowę. Rudzielec również ma na sobie dżinsy, ale do nich dobrze skrojoną marynarkę w kratę i pewny siebie uśmiech, który pokazuje, ile pieniędzy jego rodzice musieli wydać na ortodontę.
Nie rozumiem odpowiedzi. Typ z limuzyny stoi do mnie plecami, ale mowa jego ciała jest jasna. Trzyma ręce w kieszeniach spodni i wzrusza lekceważąco ramionami, a pierwsze krople lśnią na cienkiej wełnie.
Ukradkiem wycieram wilgoć z twarzy i przyglądam mu się uważnie. Jest o pół głowy wyższy od rudzielca w kraciastej marynarce i ma ze sobą tylko torbę podróżną. W dokładnie takim samym kolorze jak jego buty. Ciemny koniak. Nie wiem, dlaczego zwróciłam na to uwagę. Koniak widziałam tylko w reklamie, bo mama… Nigdy nie piliśmy w domu mocnych alkoholi. Ale ten kolor zdecydowanie przypomina koniak. To skórzana torba, którą szofer właśnie wyjął z bagażnika i którą teraz kładzie u jego stóp. Na wilgotnej ziemi. Ponieważ nie przejmuje się, że droga skóra może się poplamić.
– Jeśli przeszukają nam bagaże, mam przejebane – mówi rudy.
Nie chcę nawet wiedzieć, co dokładnie ma na myśli. Nie zdawałam sobie również sprawy, że w Woodford obowiązują aż tak surowe środki ostrożności. Przejrzałam kartkę z przepisami bezpieczeństwa i zapamiętałam tylko, że przed przeprawą muszę się wylegitymować. Nie wpuszczają na wyspę byle kogo. Rozumiem, też bym tego nie robiła.
– Na pewno nie będą zaglądać ci do torby. Założę się, że twoi rodzice coś nakręcili. Wiesz, kolejny mały datek dla drużyny futbolowej czy coś w tym stylu. – Teraz patrzy prosto na mnie.
Zorientował się, że ich słucham. Szybko odwracam głowę. Nie chciałam podsłuchiwać, ale nie mogę też odejść, bo ludzie wokół już pchają się w kierunku molo. Próbuję schować papiery z powrotem do plastiku, zanim zamokną, kiedy głośny głos zagłusza wszystko inne.
– Devin! Dlaczego nie odbierasz cholernego telefonu? Myślałam, że już nigdy cię nie znajdę.
Kendra. Więc ten Devin to naprawdę jej brat. Wciąż walczę z przezroczystą koszulką, ale plastik się klei. Kątem oka zauważam ruch koło mnie. Kendra upuszcza walizkę, klepie brata w ramię, a potem rzuca się na szyję jego przyjacielowi, który ciągle ma skórzaną torbę w ręku. Nie do końca wiem, co dzieje się potem. Tylko że typ nagle się zatacza.
Prosto na mnie.
Nie spodziewałam się tego. Jestem tak zaskoczona, że zaparło mi dech w piersiach. Obrywam w ramię. Nie mocno, ale na tyle, że zataczam się na walizkę i mój plecak spada. Gdy próbuję go przytrzymać, większość dokumentów wyślizguje mi się z ręki. Kartki fruwają w powietrzu. Rzucam się, by je złapać, gdy coś wpada mi pod nogi. I nagle chce mi się śmiać, bo czuję się jak element gigantycznego domina. O Boże. Mam nadzieję, że nikt tego nie widział. Chociaż taki filmik miałby potencjał na viral. Dosłownie czuję, jak oblewam się rumieńcem.
Schylam się i najwyraźniej nie ja jedna wpadłam na ten pomysł. Ponownie wpadam na kogoś i mogę tylko kucnąć, bo czyjaś dłoń chwyta mnie za ramię. Tak mocno, że prawdopodobnie będę to czuła jeszcze wieczorem.
Moje dokumenty poniewierają się po mokrej powierzchni. Między niedopałkami papierosów i gównem mew.
I oprawkami okularów.
Drogich okularów przeciwsłonecznych, których drugi zausznik tkwi pod moją stopą. To jego okulary. Typa z limuzyny. Cholera.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji