Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dary - ebook

Data wydania:
15 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dary - ebook

W świecie rządzonym przez mężczyzn cztery bohaterki odkrywają siłę nieskrępowanej kobiecości.

Anglia, 1840. Hrabstwo Shropshire. Młoda kobieta chwiejnie idzie przez las. Kiedy pada na kolana w agonii, świat wokół się zatrzymuje. Gdy dochodzi do siebie, jest zdumiona na widok swojego cienia – z jej ramion wyrastają skrzydła. Tymczasem plotki o „upadłych aniołach” zaczynają szerzyć się w całym Londynie, a chirurg rozpaczliwie pragnący sławy i fortuny znajdzie się w szponach niebezpiecznej obsesji, a kobiety, których szuka – w niebezpieczeństwie…

Wciągająca i ambitna powieść opowiedziana kobiecymi głosami i osadzona na tle dziewiętnastowiecznego Londynu, która bierze pod lupę naukę, naturę, religię, oświecenie, rolę kobiet w społeczeństwie i mroczne niebezpieczeństwo żądzy sławy. Dary to nieco baśniowa przypowieść o poszukiwaniu sensu życia i odnajdywaniu go w niezależnej, silnej kobiecości.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8251-224-3
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy chwiejnym krokiem kluczy wśród drzew, czepiając się pni, ich szorstka kora kaleczy jej dłonie. Ciałem kobiety wstrząsają gwałtowne torsje, które zdają się popychać ją w głąb lasu.

Wiatr wzbijający tumany liści w kolorze miedzi i brązu ryczy niczym wezbrana rzeka. Kobieta jest świadoma wszystkiego, co się wokół niej dzieje. Słyszy swój oddech i bicie serca. Rejestruje barwy i dźwięki. Czuje wilgotną woń jesiennego powietrza. Wszystkie docierające do niej bodźce wydają się w jakiś tajemniczy sposób spotęgowane. Żywsze, bardziej realne.

Kaszle, niemal dławi się udręczona. Walczy o każdy oddech, twarz ma mokrą od łez. Niech to się już skończy, błaga bezgłośnie. Czymkolwiek to jest, spraw, by przestało mnie już dręczyć!

Zaledwie przed paroma godzinami wyszła ze swojej chatki. Mimo że jesień rozgościła się już na dobre, tego dnia pogoda dopisywała i dziewczyna liczyła na długi spacer w ciepłych promieniach coraz niżej stojącego słońca. Rankiem własnoręcznie pochowała Scouta, ukochanego czworonożnego kompana wielu włóczęg. Kopała w gliniastej ziemi dół, w którym miał spocząć. Cóż za niedorzeczność, psiak przez tyle lat wiernie dotrzymywał jej towarzystwa, by nagle ni stąd, ni zowąd wyzionąć ducha po zjedzeniu mięsa, do którego ktoś dosypał trucizny. Na nic się zdały jej apele, by Walter pomógł jej wytropić mordercę Scouta. Tak się bowiem składało, że jej przyrodni brat darzył pointera o czarno-białym umaszczeniu równie wielką niechęcią, co swoją siostrę. Raz przypadkiem usłyszała, jak Walter nazywa ją „egzotycznym bękartem ojca”. Chwilę wcześniej wyszła z salonu, jednak nie zdążyła oddalić się od drzwi, gdy usłyszała raniące słowa brata i złośliwy rechot jego przyjaciół. Odbite od ścian echem szyderstwa ścigały ją, gdy uciekała długim korytarzem.

A teraz znów ucieka. Przytłoczona rozpaczą po stracie najwierniejszego przyjaciela, postanowiła zrobić to, co robiła zawsze, gdy dopadało ją zwątpienie – iść, gdzie ją oczy poniosą. Wędrowała, dopóki nie opadła z sił, a mgła spowijająca jej myśli nie zaczęła powoli się przerzedzać.

Minęła granicę pól Juniper Hill i z wolna pięła się na szczyt High Vinnalls, gdy coś kazało jej się zatrzymać. Dojrzała to kątem oka – coś leżącego w rowie przy wąskiej ścieżce. W pierwszej chwili pomyślała, że to złamany konar. Jednak gdy wytężyła wzrok, zrozumiała, że to, na co spogląda, to nie kora drzewa, lecz ubłocone futro. Był to borsuk, ewidentnie leżał tu już od dawna. Ostrożnie dotknęła truchła końcem buta, przewróciła je na drugą stronę. Rozkład obrał jedną z łap do kości. Przypominała teraz rozczapierzoną, palczastą dłoń, w gruncie rzeczy niezbyt różniącą się od ludzkiej. Wyciągnęła przed siebie ręce i przez chwilę przyglądała się swoim dłoniom. Kości, chrząstki i ścięgna obciągnięte mięsem. Błysk zrozumienia. Chwila głębokiego zadziwienia, które rozgaszcza się zarówno w sercu, jak i umyśle. Czyżby miękkie, skórzaste łapy Scouta również kryły w sobie coś takiego? Czy one również przypominały ludzkie dłonie w stopniu, z jakiego dotąd nie zdawała sobie sprawy? A co z psim sercem, co z mózgiem…? Zakręciło jej się w głowie od tych domysłów, miała wrażenie, jakby jej myśli wystrzelały na wszystkie strony. Od tamtej chwili minęła chyba dopiero niespełna godzina.

Kolejny wstrząsa jej ciałem. Towarzyszy mu osobliwy dźwięk, coś jak warknięcie rannego lisa. Tym razem paroksyzm jest silniejszy od poprzedniego, sprawia jej też więcej bólu. Przy następnym spazmie pada na kolana. Klęczy na skraju polanki, pod dłońmi czuje wilgotne poszycie lasu. Słońce na chwilę znika za chmurami, a las pogrąża się w szarym cieniu. Dziewczyna woła, właściwie ryczy, gdy oślepiający ból przecina jej plecy. Doznanie jest tak potężne, że całe jej ciało wykręca się konwulsyjnie raz, drugi, wreszcie trzeci, ostatni, raz.

Wiatr ustaje, świat wstrzymuje swój bieg.

Zapada cisza – cisza tak wielka, że nie mąci jej nawet trel żadnego ptaka.

I wtem dziewczyna czuje, jak coś ciężkiego przysiada za nią. Obecność intruza spada na nią niczym cień. Ból minął jak ręką odjął, wysysając z niej również wszystkie siły. Wyraźnie czuje, że jej barki dźwigają teraz jakiś nowy ciężar. Sączy się stamtąd szkarłatna krew, spływa w dół ramion ku dłoniom. Jedno nie ulega wątpliwości – przeżyła, przynajmniej na razie, mimo że w pewnym momencie oswoiła się z myślą o śmierci. Zziajana i roztrzęsiona przysiada na ziemi. Nadal nie ma odwagi obejrzeć się za siebie. Wilgoć jesiennych liści przesiąka przez suknię. Brzoza i buk. Dąb i modrzew.

No dalej, Etto – popędza w myślach samą siebie. – Śmiało, otwórz oczy. Najgorsze masz już za sobą. Półżywa z wyczerpania, powoli podnosi się z ziemi. Staje chwiejnie. Nie musi nawet odwracać głowy. Słońce, które akurat ukazało się zza chmur, sprawia, że cień Etty ściele się przed nią na ziemi. Widok kształtu, w jaki się układa, zapiera jej dech w piersi.

Nie wierzę.

To niemożliwe.

Cień przybrał kształt skrzydlatej postaci. Etta patrzy, jak cień unosi ramię, i wtedy zyskuje potwierdzenie, że to ona sama – czuje siebie, gdy delikatnie dotyka mokrego od łez policzka. I nagle, jak na komendę, ptaki podejmują swój ogłuszający koncert.

Odwraca głowę w oszołomieniu, jakby śniła na jawie. I wtedy widzi je – skrzydła. Mają rdzawy kolor i niespiesznie poruszają się, wyrastając z jej barków. Stanowią jej część. Etta wydaje z siebie ni to krótki śmiech, ni to jęk zdumienia. Myśli kłębiące się teraz w jej głowie są niczym kakofoniczna mieszanina hałaśliwych dźwięków.

W leśnej ciszy słychać trzask pękającej gałęzi. Etta unosi wzrok – na przeciwnym skraju polanki ktoś stoi i patrzy ze zdumieniem. Twarz nieznajomego wyraża niedowierzanie i strach. To kłusownik, młody chłopak, szukający czegoś, co mógłby wrzucić do garnka. Jego postawa zdradza wielkie napięcie. Mimo że ręce mu się trzęsą, unosi kuszę, jakby zamierzał strzelić do dziwnego widziadła.

– Nie – odzywa się dziewczyna, wyciągając przed siebie rękę, jakby chciała go powstrzymać. – Nie!

Ale jest już za późno. W chwili gdy wypowiada to krótkie słowo, bełt opuszcza kuszę i mknie ku niej, rozcinając powietrze. Etta czuje, że jej stopy nie spoczywają już na dywanie wilgotnych liści – od ziemi dzieli je kilka centymetrów. Nie ma czasu skupiać się na tym dziwnym poczuciu bycia sobą i równocześnie czymś więcej, gdyż w tej samej sekundzie bełt dosięga celu. Impet uderzenia jest tak wielki, że przygważdża do ziemi. Jej oddech staje się chrapliwy, coś bulgocze na dnie jej gardła i po chwili z ust puszcza się karmazynowa krew. Słyszy zbliżające się kroki chłopca. Jego twarz, kiedy się nad nią pochyla, faluje. Etta chciałaby coś powiedzieć, ale nie znajduje żadnych słów.

Rozpaczliwie stara się złapać oddech. Zadziera głowę i patrzy na górujące nad nią korony drzew, równocześnie czując, jak te niedorzeczne skrzydła, wbite w ziemię, uwierają ją w plecy. Liście, suche jak coś wyciętego z papieru, spływają ku niej wielobarwną kaskadą. Niedobitki minionego lata. Ich widok budzi w niej jakieś wspomnienie, skryte głęboko w labiryncie umysłu: Etta jest w nim dzieckiem, stoi w bibliotece ojca. Przygląda się drobinkom kurzu wirującym w promieniach słońca. Tworzą one wymyślne wzory w powietrzu. Anielski pył, tak nazywał je ojciec. Anielski pył.

Kiedy zamyka oczy i pogrąża się w ciemności, na jej ustach widnieje błogi uśmiech.Jeszcze nim Samuel Covell zawoła: „Panowie, mierzcie czas”, w dłoniach zgromadzonych widzów lśnią już dobyte z kieszeni zegarki. W ciasnej sali operacyjnej szpitala św. Piotra panują dziś wielki ścisk i gwar.

Popisom Covella z boku przypatruje się Edward Meake, jego najserdeczniejszy przyjaciel i zagorzały rywal. Na ustach błąka mu się uśmiech rozbawienia, podczas gdy Samuel w jednej ręce dzierży ostry jak brzytwa nóż, w drugiej piłę do kości – narzędzia niezbędne do przeprowadzenia amputacji nogi. Mężczyźni są niemal rówieśnikami, Edward jest starszy jedynie o kilka miesięcy. Zaprzyjaźnili się na studiach medycznych przed laty. Wspólnie przeprowadzili niejedną sekcję zwłok, rozpuszczali w kwasie to i owo, kroili i konserwowali różne narządy, a wszystko to w służbie nauki. A przy okazji wielokrotnie zalewali się w pestkę, choć to już mniej miało wspólnego z medycyną, a więcej z czczeniem ich przyjaźni. Edward uważa Samuela za swojego najserdeczniejszego przyjaciela. Sympatia, jaką do niego czuje, dorównuje niemal zazdrości, jaką budzi w nim Samuel.

Covell, upajając się świadomością, że skupia na sobie wszystkie spojrzenia, oddaje piłę asystentowi chirurgicznemu. Będzie posługiwał się nożem, prezentuje go teraz kolejny raz oglądającym. Wszystkie cztery rzędy amfiteatralnej sali wypełnione są po brzegi, wszyscy stoją. Z czarującym uśmiechem Samuel oświadcza:

– Panowie, zaczynamy.

Edward był już świadkiem niezliczonych amputacji, w wielu zresztą sam brał udział, jednak zabieg ten nie przestaje budzić jego ekscytacji. Tykanie zegarów, chrobot piły, zachwycający ryzykowny wyścig z czasem! Świadomość, że wystarczy chwila nieuwagi, omsknięcie się noża, by zamiast ocalić życie pacjentowi, skazać go na śmierć.

Samuel bierze głęboki oddech, podczas gdy widzowie przepychają się, chcąc zająć najbardziej dogodne miejsce. Wreszcie szybkim, sprawnym ruchem zatapia nóż w udzie pacjenta. Ostrze szybko zagłębia się w ciele wokół dolnej części kości udowej. Mężczyzna na stole, mimo że w jego ustach tkwi patyk, na którym zagryza zęby, wydaje z siebie jeden głośny krzyk, po czym traci przytomność. Słusznie, ocenia Edward. W pogoni za opinią najszybszego chirurga w Londynie Samuelowi zdarzyło się, i to nie jeden raz, ciachnąć pacjentowi jądra.

Asystent pochyla się, by podwiązać arterie, Samuel natomiast sięga po piłę. Opaska uciskowa zostaje nałożona na nogę, kość jest dobrze widoczna. Lekarz nachyla się i zaczyna piłować kończynę bezwładnego pacjenta, wkładając w to niemało siły. Edward odlicza osiem długich pociągnięć piłą, wreszcie odpiłowana część nogi odpada, pozostawiając po sobie kikut. Samuel, z wielką pompą, odstępuje od pacjenta, po czym kłania się przed widownią i wypuszcza z rąk odpiłowaną kończynę, która z głuchym łomotem ląduje w podstawionej specjalnie na tę okazję skrzyni z trocinami.

– Czterdzieści dwie sekundy! – wykrzykuje jakiś mężczyzna z widowni. Pozostali potwierdzają czas pełnymi uznania pomrukami.

– Cóż – Samuel cmoka z dezaprobatą. – Odrobinę wolniej niż zwykle, ale i tak byli panowie świadkami nadzwyczaj sprawnie przeprowadzonego zabiegu amputacji. W całej stolicy nie znajdzie się nikt, kto wywiązałby się z tego zadania lepiej, nieprawdaż?

Jako człowiek uwielbiający być w centrum uwagi Samuel kłania się jeszcze raz, dziękując widowni za żywiołowy aplauz. Następnie skupia się znów na nieprzytomnym pacjencie. Z pomocą asystenta, trzymając w zębach nić chirurgiczną, zamyka pozostałe, mniejsze naczynia krwionośne. Na koniec pomagier chirurga obszywa kikut luźnym kawałem skóry.

Kiedy Samuel odsuwa się od stołu operacyjnego, w jego twarzy widać uniesienie, w jakie wprawia go świadomość dobrze wykonanego zadania. W pewnym momencie spojrzenia Samuela i Edwarda krzyżują się i Edward odkrywa, jak zaraźliwy jest uśmiech przyjaciela. Kiedy jednak Samuel zbliża się do niego i próbuje poklepać go po plecach, Edward uskakuje zwinnie, unikając dotyku zakrwawionych dłoni chirurga.

– I cóż powiesz, przyjacielu? Czyż to nie dzieło zasługujące na uznanie?

Samuel ma oszalałe spojrzenie, policzki mu płoną z ekscytacji po udanym pokazie, ale też z powodu zaduchu, jaki panuje w zatłoczonym pomieszczeniu. Wyciera dłonie o zakrwawiony surdut.

– Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych! – wykrzykuje, dając się porwać euforii. – Żyjemy w epoce triumfu nauki, stanowimy jej awangardę! – Nachyliwszy się do Edwarda, szepcze mu do ucha: – Ty i ja jesteśmy wszak bogami, nieprawdaż?

W nadchodzących dniach zdanie to nie będzie dawać Edwardowi spokoju, wstrząśnie nim do głębi, nie pozwoli zasnąć nocami, wprowadzając go w stan graniczący z obłędem. Na razie potrząsa tylko głową i przywołuje na usta cierpki uśmiech.

– Idziemy, Meake. Muszę się napić! – oznajmia Samuel. – Cóż to bowiem za mężczyzna, który ocaliwszy życie bliźniemu, nie mógłby skosztować najprzedniejszego trunku? Upijmy się! – dodaje ze śmiechem i rusza przed siebie dumnym krokiem. Nadal ma na sobie usmarowany posoką surdut. Posadzka wysypana jest trocinami, które tłumią jego kroki. Zostawia za sobą zgiełk widowni. Zdaje sobie świetnie sprawę, że jego entuzjaści odszukają go, gdy już zawinie do Krwawej Zatoki.

Edward rusza śladem przyjaciela. Mijając zakrwawiony stół, rzuca okiem na pacjenta leżącego twarzą do ziemi. Edward z natury jest ostrożniejszy od Samuela, gdyby to od niego zależało, zamiast na szybkości skupiałby się na precyzyjności cięć, a widowiskowość znaczyłaby dla niego mniej niż ostateczne powodzenie całego przedsięwzięcia. Gdyby to on przeprowadzał tę amputację, w czasie gdy Samuel będzie napoczynał swoje pierwsze piwo w tawernie na rogu, Edward nadal stałby przy stole operacyjnym pogrążony w pracy.

– Za przyjaźń! – odzywa się Edward, wznosząc toast metalowym kuflem.

– Za sukces, Meake! – odpowiada Samuel.

Nad nimi czerni się niski strop Krwawej Zatoki. Wokół nich przybywa młodych adeptów medycyny, należących do stale rozrastającego się klubu wielbicieli talentu Covella.

– Na przyjaźń stać każdego głupca – ciągnie Samuel. – A sukces odnoszą jedynie ci obdarzeni prawdziwym talentem!

Po tych słowach wypija duszkiem piwo, pusty kufel odstawia z impetem na drewniany bar i głośno domaga się dolewki.

Edward przypatruje się przyjacielowi i otaczającemu go tłumowi czcicieli. Lgną do niego niczym pszczoły do miodu, podczas gdy on sam spychany jest na dalszy plan. Kiedy tak podpiera ścianę w kącie sali, zaczyna w nim kiełkować zazdrość. Zdaje sobie sprawę, że Samuel góruje nad nim pod względem charyzmy. Na korzyść przyjaciela przemawiają też wzrost, barczystość i naturalna smykałka do popisywania się. Edward szuka pociechy w metalicznym dotyku obrączki ślubnej na swoim palcu, jego żona upiera się, żeby nigdy nie rozstawał się z tą ozdobą. Edward ma bowiem coś, o czym Samuel może tylko pomarzyć. Owszem, Samuel Covell jest od niego bardziej znany, a przy tym cieszy się opinią najszybszego i najbardziej ekstrawaganckiego chirurga w całej Anglii, jednak gdy po pijaństwie wróci chwiejnym krokiem do domu, powita go puste łóżko z lodowatą pościelą. Tymczasem Edward wróci do przytulnej atmosfery swojego domu, prosto w ramiona swojej najdroższej żony Annie.

Tylko na tym polu wygrywa w zawodach z Samuelem, ale to mu wystarczy, przynajmniej na razie.Mary pospiesznie wspina się po trzeszczących drewnianych schodach. Jest drobnej budowy, krok ma lekki, gdy gna po stopniach ścigana skrzeczącym głosem pani Barrett. Właścicielka kamienicy, w której Mary wynajmuje klitkę, regularnie beszta swoją lokatorkę za to, że rzekomo zachowuje się za głośno. Mary kiedyś nie wytrzyma i odpyskuje, że byłoby ciszej, gdyby gospodyni raczyła rozłożyć na schodach jakiś choćby najnędzniejszy chodnik.

Dwa paszteciki, które niesie, zawinięte są w papier, ale i tak parzą ją w dłonie. Mary umiera z głodu, ale równocześnie nie może się doczekać chwili, gdy będzie mogła się podzielić zdobyczą. Kiedy wdrapuje się w końcu na najwyższe, trzecie piętro, jest już zdyszana – ale nawet wtedy uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Przez chwilę, mając zajęte ręce, mocuje się z drzwiami. A zaraz potem uśmiech zamiera jej na ustach, gdy ku swojemu niedowierzaniu odkrywa, że jej ukochany wujek Jos, człowiek gołębiego serca, znowu zalał się do nieprzytomności.

Wujek Jos, korpulentny mężczyzna z pąsowym obliczem, śpi z głową opartą o blat pamiętającego lepsze czasy stołu, spełniającego zarazem funkcję biurka do pisania i stołu jadalnianego. Nawiasem mówiąc, stół w tym mieszkaniu znajduje znacznie szersze zastosowanie, niż sugerowałyby te dwie jego funkcje. Bywał już statkiem na niespokojnym morzu, jaskinią zamieszkaną przez smoki, namiotem na dzikim pustkowiu i występował w wielu innych rolach, w jakich obsadzało go niekonwencjonalne dzieciństwo Mary. Obecnie blat najczęściej zaścielają artykuły i notatki związane z pracą Josa albo skrawki materiału na suknie, kamizelki i inne fatałaszki, jako że Mary ma smykałkę do krawiectwa i często dorabia sobie, szyjąc kostiumy do podrzędnego teatrzyku. W tej chwili stół spełnia znacznie prostsze zadanie jako mebel, na którym pijany mężczyzna o zagubionej duszy może złożyć swoją utrudzoną głowę i ramię.

W prawej ręce wujek Jos ściska opróżnioną butelkę. Mary podchodzi i delikatnie wysupłuje flaszkę z jego dłoni, unosi do nosa i z obrzydzeniem wdycha woń alkoholu, po czym odstawia butelkę na bok. Blat stołu pokrywają kartki, większość jest pusta, tylko jedna do połowy zapisana. Wśród tych papierów spoczywa również drogocenny wujowy notatnik, pełny przywodzących na myśl hieroglify gryzmołów, w których rozczytać się może tylko garstka wtajemniczonych. Mary obrzuca wzrokiem cały ten rozgardiasz i wzdycha z irytacją. Kolejny artykuł, który się nie zmaterializował. Do tego zapewne taki, na którego dokończenie pozostało niewiele czasu.

Kominek już prawie wygasł, wieczór jest chłodny. Mary przez chwilę dźga węgle pogrzebaczem, wyładowując na nich swój podły nastrój, dopóki nie zmartwychwstanie w nich płomień, który nieco rozjaśni narożnik zagraconego pokoiku. Jednak nadal jest zbyt ciemno, by dało się pracować, dlatego dziewczyna zapala świeczkę. Przynosi ją do stołu, światło pada na mały notatnik wuja. Niespiesznie czyta niedokończony tekst, potem przegląda jeszcze notatki, próbując odgadnąć z tych wszystkich zapisków artykuł, który powinien był zostać ukończony już wiele godzin temu.

Wujek Jos prycha i bełkocze coś przez sen, podczas gdy Mary siada przy stole i przystępuje do pisania. Wuj świetnie ją przygotował do tej roli, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Na przestrzeni lat przeczytała już tyle artykułów jego pióra, że podrobienie wujowego stylu przychodzi jej z łatwością.

Mary umie pisać szybko i w sposób zwięzły. Kiedy z wielką satysfakcją stawia kropkę na ostatniej stronie, przyniesione z ulicy paszteciki nadal kryją w sobie resztki ciepła. Oddycha z ulgą, gdy wtem rozlega się pukanie do drzwi. Nie jest jeszcze za późno na odwiedziny – wszak informatorzy wuja zaglądają tu chętnie, przynosząc mu wieści o tym, czym żyje ulica, w nadziei na parę groszy – jednak tego wieczoru nikogo się nie spodziewają.

Dziewczyna prostuje się, wygładza suknię. Zerka w stare lustro wiszące na gołej, ogipsowanej ścianie. Szczypie się w policzki, żeby dodać im koloru. Ale co począć z wujkiem? Będzie musiała odprawić interesanta z kwitkiem, nikt poza nią nie może go oglądać w takim stanie.

Ma zamiar tylko lekko uchylić drzwi, jednak na widok mężczyzny na progu na chwilę zamiera i rozchyla usta w zdumieniu. Nim zdąży wymyślić jakąś wymówkę, intruz wpycha się do środka.

Jest jeszcze wyższy, niż go zapamiętała. Na głowie ma burzę rozwichrzonych, kręconych włosów. Spoglądając na tę fryzurę, można by pomyśleć, że kapelusz sam zeskakuje z jego głowy wyłącznie siłą rozprężających się loków. Mary ma wrażenie, jakby mężczyzna w całości składał się z kończyn, ostrych kątów i energii. Kojarzy jej się z młodziutkim rozbrykanym źrebakiem w ludzkiej skórze.

– Hmm – mruczy przybyły, ostrożnie odkładając kapelusz na stół. Wskazuje ruchem głowy wuja i pyta: – Od dawna jest w takim stanie?

Znają się na tyle dobrze, by mogli sobie darować ceregiele przy powitaniu, lecz mimo to Mary ma za złe mężczyźnie, że nawet nie próbował. Jest dla nich po części jak członek rodziny, po części przyjacielem, po części zaś czymś jeszcze innym, czego nie potrafi nazwać. Nazywa się Richard Gibbs, jest dziennikarzem, szelmą, kawalarzem i wielkim miłośnikiem kawy, którą pochłania w olbrzymich ilościach. Jako człowiek wielkiej inteligencji, którą zdradza żywe spojrzenie, jest zarazem wyjątkowo nieśmiały. Wprawdzie zgrywa mężczyznę pewnego siebie, jednak jest to maska, którą przywdziewa od niedawna, i oboje wiedzą, jaka jest prawda.

Richard stał się częścią ich wąskiego kręgu, odkąd przed sześciu laty wuj Jos wyszkolił go na protokolanta sądowego. W sądzie nie zabawił jednak długo, półtora roku temu zupełnie nieoczekiwanie dostał propozycję posady w Edynburgu, tak dobrze płatnej, że nie potrafił jej odrzucić. Teoretycznie jego decyzja, by pójść za ciosem, była zupełnie zrozumiała, lecz mimo to wuj Jos poczuł się porzucony. Nie był człowiekiem, któremu wybaczenie przychodziło łatwo. Jednak gdy wreszcie spotkał się z Richardem na pogrzebie George’a, potraktował go wylewnie niczym ojciec dawno niewidzianego syna. A potem przez dwa miesiące Richard pisał do nich o wiele częściej niż dotąd. Jego wyjazd był ciosem również dla Mary – ceniła towarzystwo Richarda, który był cudownym kompanem i zawsze traktował ją jak osobę dorównującą mu intelektem. A teraz znów jest tutaj. Wprawdzie osiągnąwszy sędziwy wiek dwudziestu trzech lat, obnosi się ze zrozumiałą pewnością siebie, jednak pod spodem to ten sam stary dobry Richard, którego zapamiętała z dawnych lat.

– Od dawna? – powtarza, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Mary, powiedz mi, proszę.

Dziewczyna przypatruje mu się przez chwilę, przechyliwszy głowę na bok.

– Dobry wieczór, panie Gibbs – odzywa się w końcu lekko sarkastycznym tonem. – Cóż za przyjemna niespodzianka. Nie spodziewaliśmy się dzisiaj towarzystwa. Jak mniemam, świetnie sobie pan radził, odkąd widzieliśmy się ostatnio.

– Panno Ward. – Richard, wyraźnie lekko speszony, kłania się. – Mary, wybacz. Nie chciałem cię urazić. Chodzi o to…

– Dziękuję, wszystko u mnie w porządku – przerywa mu Mary protekcjonalnym tonem. – Tuszę, że panu też się powodzi. A jak się udała pańska podróż do Edynburga, panie Gibbs?

Richard nie wie, co sądzić o tym niespodziewanie chłodnym przyjęciu. Do twarzy jej w tej czarnej żałobnej sukni, choć prawdę mówiąc, trochę się dziwi, że nadal ją nosi. Mary dostrzega jego zmieszanie, ta dziewczyna czyta w nim jak w otwartej księdze.

– Wujek George – stwierdza Mary – był dla mnie jak ojciec.

Richard przytakuje. Naturalnie. Dwa miesiące żałoby po ciotce lub wuju, rok po śmierci rodzica. Jego spojrzenie wędruje znów ku Josowi. Mary wyjaśnia łagodniejszym tonem:

– Tak jest przez cały czas, odkąd umarł George. Ostatnio pije coraz więcej.

Richard zerka na kartki z gotowym artykułem. Wcześniej zwrócił już uwagę na pobrudzone atramentem palce prawej dłoni Mary.

– Widzę, że upojenie alkoholowe nie przeszkodziło mu w pisaniu – mówi. W kąciku jego ust błąka się uśmieszek.

Mary wyciąga rękę w kierunku kartki, ale on jest szybszy. Richard zaczyna studiować artykuł, zapada cisza mącona tylko trzaskaniem ognia w kominku, a Mary pozostaje oczekiwanie z obawą, co też powie.

Skończywszy lekturę, młody mężczyzna oświadcza:

– Znakomite. Dobra robota, Mary. Brawo! Świetnie uchwyciłaś jego styl. Wielkie nieba, gdyby nie zmiana w charakterze pisma, nigdy nie domyśliłbym się, że ktoś mu pomagał.

Richard uśmiecha się do niej, uśmiech ten zdaje się rozświetlać mu całą twarz. I jak szybko przekonuje się Mary, jest zaraźliwy.

– Bez obaw, będę milczał jak grób na temat twojej sekretnej działalności dziennikarskiej – obiecuje, siadając na krześle. – Zaraz porozmawiamy o Josie i o krokach, jakie należy przedsięwziąć. Najpierw jednak musimy zająć się bardziej naglącą kwestią. – Nachylając się do niej, pyta: – Czy zamierzasz spałaszować oba paszteciki, czy może poratujesz jednym biednego, przymierającego głodem reportera?

Mary przewraca oczami i częstuje Richarda. Sama przysuwa sobie jedno z chwiejnych drewnianych krzeseł. Noga krzesła zahacza o zadarty brzeg przetartego dywanu, dziewczyna wyciąga nogę i usuwa przeszkodę, przydeptując dywan z powrotem do podłogi.

– Dawno wróciłeś do fachu reportera? Z twojej niezwykle oszczędnej korespondencji wiem, że spełniałeś się w roli redaktora. Czy to prawda, panie Gibbs?

Irytuje go, że dziewczyna zwraca się do niego w tak sztywny, oficjalny sposób. Za to ona z kolei jest zachwycona, widząc jego reakcję. Tęskniła za tym chłopakiem. Z dezaprobatą patrzy, jak Richard wpycha sobie pasztecik do ust. Nigdy nie umiał elegancko zachowywać się przy stole i najwyraźniej tak już zostanie.

– Ale pycha – mruczy z pełnymi ustami. – Uratowałaś mnie od śmierci głodowej!

Mary parska śmiechem. Fakt, że spędza czas sam na sam z tym energicznym młodym mężczyzną, podczas gdy jej wuj śpi obok, zapewne wywołałby oburzenie u pewnych osób, ale Mary ma to w nosie. Richard to przecież jeden z jej najlepszych przyjaciół z dawnych lat.

Tymczasem on nadal nie może przywyknąć do tego nowego wydania Mary – młodej kobiety z ironicznym uśmieszkiem. Kiedy wyjeżdżał do Szkocji, była z niej tylko podrośnięta dziewczyna.

Ale już kiedy ujrzał ją na pogrzebie George’a, wydała mu się zadziwiająco dorosła. Jego zdumienie dorównywało siłą szokowi, jaki przyniosła nagła śmierć George’a. No i teraz znów znalazł się w towarzystwie tej bystrej młodej kobiety o oczach czarnych niczym dwa węgielki.

– No, słucham – odzywa się Mary. Zaraz wgryzie się w swój pasztecik, na samą myśl o tym trudno powstrzymać jej uśmiech. – Panie Gibbs, musi pan być faktycznie dosyć głodny, skoro jedzenie przedkłada pan nad swoje legendarne wielomówstwo.

– Dziękuję pięknie – przytakuje Richard, reagując na przytyk Mary w przewidywalny dla nich obojga sposób. – Krótko mówiąc, wróciłem! Syn niemarnotrawny. Chociaż w sumie to nawet nie syn…

– Wróciłeś do Londynu? – Mary wchodzi mu w słowo. – Na dobre? Mówisz poważnie, Richardzie?

Jej reakcja wynagradza mu wcześniejsze obawy. Szczerzy zęby w uśmiechu i wgryza się, znów bez żadnej elegancji, w pasztecik.

– A to dopiero – mruczy Mary. Próbuje nie dać po sobie poznać, jak wielką radość sprawia jej ta nowina. Ale chyba z mizernym skutkiem.

– Wiąże się z tym pewna historia – mówią jednocześnie, jak wiele razy w przeszłości. Richard wypowiada te słowa z pełnymi ustami.

– W rzeczy samej – dodaje.

Wyciera sobie usta rękawem i uśmiecha się. Ani na chwilę nie odrywa od niej wzroku. Nie potrafi.Tym, co najpierw przykuwa jej uwagę, jest kolor: szmaragdowy błysk pośród bezmiaru kamyków, którymi usiana jest kamienista plaża. Natalya przycupnęła tu, żeby zszyć porwaną sieć rybacką. Znalezisko jest takie piękne – to zielone szkiełko o zaokrąglonych brzegach, które Bóg raczy wiedzieć jak długo wędrowało w głębinach niespokojnych mórz. Pozbawione wartości. A przecież nieodparcie zachwycające. Wydaje się ciężkie, gdy waży je w dłoni, jakby kryło w sobie tysiąc historii.

Zdrętwiała od siedzenia bez ruchu. Prostuje plecy, chciwie wdycha powietrze przesycone wonią mułu i soli morskiej. Pejzaż wokół Mersea fascynuje ją. Życie toczące się u ujścia rzeki wydaje się podobne, lecz zarazem całkowicie inne od tego, jakie zna ze swoich rodzimych wysp, z których przywędrowała aż tutaj.

Próbuje wyobrazić sobie, jak może pachnieć coś tak ogromnego jak Londyn, jakimi woniami i odorami tchną jego ulice i przepływające przez stolicę rzeki. Już niedługo się przekona, obiecuje sobie. Dogadała się z rodziną miejscowych rybaków – w zamian za naprawianie sieci może u nich liczyć na dach nad głową i wyżywienie. Był to układ zadowalający dla obu stron. Znaleźli ją na brzegu, gdy szalał sztorm. Słaniała się na nogach z wyczerpania, z jej znoszonej wełnianej odzieży ciurkała woda. Przygarnęła ją pod swój dach jedna z rodzin. Natalya mogła u nich liczyć na obfite posiłki i łóżko. Ci obcy ludzie zgotowali jej serdeczne przyjęcie, warte więcej niż złoto. Spoglądając teraz na reperowaną sieć, Natalya myśli: jeszcze jeden dzień pracy i będę gotowa. Londyn wzywa.

Bilet wizytowy, który parę lat temu wysłał mieszkający w stolicy kuzyn, nie przetrwał trudów podróży na południe. Jednak Natalya przezornie wyryła w pamięci wszystkie jego szczegóły. Widniał na nim rysunek kompasu, wyżej umieszczono napis: BM Calder. Twórca przyrządów matematycznych. Ulica Strand 428. LONDYN. Benjamin miał w rodzinie opinię czarnej owcy. Zupełnie jak ja, myśli Natalya. Kiedy przyszła na świat, wróżono jej zwyczajne życie – w tym wieku powinna być już mężatką, niańczyć dzieci i wieść bogobojne życie w niewielkim gospodarstwie rolnym na jednej z północnych wysepek. Zamiast tego wylądowała tutaj. Rodzina się jej wyparła, wygnała okrytą hańbą dziewczynę. Jedna z poluzowanych sznurówek w jej bucie zaczyna tańczyć na wietrze, dopóki Natalya nie zwiąże jej porządnie.

Ciszę przerywa zawodzenie małego dziecka. Przenikliwy szloch zdaje się przebijać jej serce niczym krzemienny nóż. Nie powinna zostawać tu dłużej. Zabawi wśród rybaków jeszcze jeden dzień, żeby dokończyć robotę – zgodnie z umową. A potem znów trzeba jej ruszać w świat i znowu będzie niczym mewa, którą wiatr rzuca, dokąd chce… Palcem przesuwa po gładziutkiej powierzchni zielonego szkiełka. Chyba już wie, jaką historię opowie ostatniego wieczoru. Podczas swojego pobytu w ciasnej chatce polubiła tych troje dzieciaków. Przez parę ostatnich tygodni, kiedy reperowała sieci i zbierała siły do dalszej drogi, utarł się zwyczaj, że na dobranoc opowiadała dzieciom różne fantastyczne historie. Takie o syrenach i zatopionych okrętach, o zagubionych na morzu wyspach i zamieszkujących je wściekłych olbrzymach, o wróżkach, znających ludzką mowę ptakach i zachwycających pałacach zagrzebanych po same wieże w gęstym śniegu.

Natalya odkłada szklaną bryłkę na ziemię – jest drobinką pośród miliona innych kamyków. Zachodzi w głowę, jakiej butelki, słoika, a może szklanki stanowiła niegdyś cząstkę. Jakie życie mogła kiedyś wieść. To będzie ostatnia historia, nim zniknę, myśli i uśmiecha się do siebie, tonąc spojrzeniem w nieskończonym niebie.Pan młody przewrócił się. Annie zauważyła już wcześniej, co się stało, ale przez ich dom w ostatnim czasie przewijało się tylu ludzi – goście, handlarze, pacjenci – że nie miała kiedy temu zaradzić, dopóki Edward nie udał się do szpitala i w domu znów zapanował spokój. Para stoi pod szklaną kopułą, pan młody pod nieco dziwnym kątem. Obie gliniane figurki mają identyczne, równie wymuszone uśmiechy. Wokół nich mnóstwo ręcznie robionych sztucznych kwiatów. Statuetki, będące upominkiem od nieżyjącej już matki Annie, stoją na dużym dębowym kredensie. Gość, który znalazł się w krótkim, lecz okazałym holu, ma wrażenie, że gliniani nowożeńcy strzegą wejścia w głąb domu.

Annie ostrożnie unosi delikatną kopułę. Z irytacją zauważa, że na palcach pozostała jej warstwa kurzu. Znak, że Sarah znów nie przyłożyła się do pracy. Kiedy podnosi pana młodego, ten na moment znika w jej dłoni. Rozchyla palce i widzi, że maleńki gliniany Edward spogląda na nią swoimi zielonymi oczyma. Annie odwzajemnia mu uśmiech. Już ma odstawić go na miejsce, gdy jej uwagę przykuwa ciągnąca się wzdłuż pleców cieniuteńka niczym włos rysa – ślad po pęknięciu. Kobieta z czułością wodzi po niej palcem, po czym odstawia figurkę, przywracając jej właściwą pozycję. Teraz kolej na nią samą – ujmuje drugiego glinianego ludzika: kobietę o włosach w kolorze ciemnoblond i różowych usteczkach. Pamięta, jak matka malowała tę figurkę, pękając przy tym ze śmiechu. „Annie, kiedy masz być szczęśliwa, jeśli nie na swoim weselu?” Słowa matki, które wychynęły nagle z odmętów pamięci, sprawiają, że na jedną upiorną chwilę odżywa w niej z całą mocą rozpacz po jej stracie.

Z westchnieniem delikatnie przykrywa figurki szklanym dachem, zamykając nowożeńców na powrót w ich miniaturowym świecie. Edward znowu się spóźnia, pewnie popija gdzieś z Samuelem. Czasami Annie żałuje, że nie mieszkają w swoim starym domu. Dzień wydawał się wtedy dłuższy, miała czas na wylegiwanie się w łóżku, a słońce sączące się zza zasłon rozkosznie grzało jej kończyny.

Mimo że się stara, nie potrafi poczuć się w tym nowym domu jak u siebie. W miarę jak rośnie renoma Edwarda, przez ich progi przewija się coraz więcej pacjentów, a budżet domowy proporcjonalnie się powiększa. Kiedy Annie ślizga się spojrzeniem po luksusowych dywanach, nowomodnym gazowym oświetleniu, przy którego instalacji tak upierał się jej małżonek, ekstrawaganckiej tapecie, nie umie opędzić się od myśli, że to wszystko kosztuje fortunę. Jej wzrok pada na gazetę codzienną pozostawioną w holu, tak by pacjenci mogli umilać sobie lekturą czas oczekiwania na wizytę. Ten, kogo stać, by wyrzucać pięć pensów na cztery strony wiadomości (trzy, jeśli odjąć reklamy), niewątpliwie jest człowiekiem zamożnym. Ale przecież to niedorzeczne, oburza się w myślach Annie. Wszystko to jest na pokaz – ma dać do zrozumienia odwiedzającym ich nieznajomym, że gospodarz tego przybytku jest człowiekiem majętnym.

Drzwi do gabinetu lekarskiego Edwarda są uchylone. Annie podchodzi, żeby je domknąć, jednak gdy jest już blisko, ogarnia ją chęć, by zerknąć do środka. W gabinecie panują nienaganny ład i porządek – wzdłuż jednej ściany regał z książkami, przy drugiej olbrzymia gablota pełna buteleczek i mikstur. Choć trudno w to uwierzyć, Edward zdołał zaprowadzić tu jeszcze większy porządek, niż gdy zaglądała do jego gabinetu ostatnim razem. Zwraca uwagę na nowe meble. Wprawdzie nie ma zamiaru wtrącać się w to, na co mąż wydaje pieniądze, jednak nie umie oprzeć się wrażeniu, że ostatnio stał się rozrzutny, wydając na ten dom więcej, niż nakazywałaby gospodarność. Cierpliwości, Annie! – upomina samą siebie. To inwestycja, która ma przynieść zysk w przyszłości. Kiedy Edward wyrobi sobie tu nazwisko, przyjdzie czas na lenistwo i dogadzanie sobie.

Później, przed pójściem do łóżka, przegląda się w lustrze na toaletce. W odbiciu oprócz jej twarzy widać też wielkie łoże z niebieskim baldachimem i świeżą białą pościelą. To łóżko, z którego nigdy nie chce się wstawać, obiecujące wygodę, pieszczoty i słodkie sny. To właśnie w nim spędzili swoją noc poślubną. Już trzy lata jesteśmy małżeństwem, myśli Annie. I nadal nie doczekaliśmy się dziecka. Ten dom powinien być pełny nie tylko przyjaciół, dzieł sztuki i światła, ale też dzieci. Ich brak w umyśle Annie staje się niemal namacalny – są niczym duchy tłoczące się w holu-poczekalni, mgliste wyobrażenie o tych, którzy jeszcze nie nadeszli. Kładzie dłoń na brzuchu – może w tym miesiącu szczęście nareszcie się do niej uśmiechnie. Annie liczy, że dzięki dzieciątku ona i Edward zbliżą się do siebie.

– Jeszcze nie wszystko stracone – szepcze do siebie, kiedy kładzie się na łóżku.

Annie myśli o wspólnym znajomym męża i swoim, którego rady jeszcze nie zasięgała: był świadkiem na ich ślubie, a przy tym jest najlepszym przyjacielem jej Edwarda. Oczywiście niełatwo będzie jej porozmawiać z Samuelem Covellem na tak intymny temat. No ale wszyscy medycy, z którymi dotychczas się konsultowała, mimo że nie potrafili wskazać konkretnego defektu, który uniemożliwia jej zajście w ciążę, byli zdania, iż wina musi leżeć po jej stronie. A to oznacza, kombinuje Annie, że to do niej należy znalezienie lekarstwa. Edward zawsze sprzeciwiał się pomysłowi zwracania się o radę do Samuela. Jednak Annie dochodzi teraz do wniosku, że w sytuacji, gdy wyczerpali inne możliwości, nie zaszkodzi spróbować. Pomimo swoich niezaprzeczalnych przywar Samuel cieszy się opinią lekarza, który dokonuje rzeczy niemożliwych. Annie znajdzie w sobie odwagę – czyż bowiem można wyobrazić sobie lepszy dowód oddania dla męża, niż dać mu upragnione dziecko?Etta wciąż nie wymyśliła nazwy dla tej chwiejnej konstrukcji, w której mieszka. Budowla jest czymś więcej niż szopą, a równocześnie trudno ją nazwać chatą. Do jej stworzenia posłużyły kawały drewna różnej wielkości, bardziej przypomina wyrzucony na brzeg statek niż budynek z prawdziwego zdarzenia. Mimo to, myśli z satysfakcją Etta, to jedyne miejsce na świecie, które należy wyłącznie do niej. Za popękaną szybą, przez którą teraz spogląda, widać w oddali wzgórza południowego Shropshire na tle ciemniejącego nieba. Drzewa i rozpychające się między nimi paprocie, janowiec, żarnowiec. Drewniana chałupinka, w której siedzi, usytuowana jest dość wysoko. Przy dobrej pogodzie rozciąga się stąd całkiem daleki widok. Tuż przed nią, na pomalowanym parapecie, stoją niewielkie rośliny. Wszystkie one przezimują podług swoich możliwości. Sadzonki _Kniphofia uvaria_, _Verbena bonariensis_, _Macleaya cordata_, garść maleńkich _Lunaria albiflora_ – jej ulubionych, które zapomniała wysiać wcześniej tego roku. Etta muska opuszkami palców drobniutkie listki wyciągające się ku słońcu, wyczuwa pod skórą kruchą siłę kryjącą się w tych roślinkach. Scout kładzie łeb na jej kolanie, a ona głaszcze go po aksamitnej czarno-białej sierści i drapie za uszami.

Ścianę za jej plecami pokrywają szkice, notatki, wiszą tam nierówne półki zastawione skarbami, jakie naznosiła ze swoich włóczęg: są tam ptasie jaja, maleńkie skamieniałości, kamyki o niespotykanym kolorze albo wzorze. Między stronicami grubych ksiąg śpią wysuszone kwiaty i liście, cierpliwie czekające, aż zostaną włączone do jej zielnika. O tak, książek jest tu co niemiara, ale też periodyków i w ogóle wszelkiego rodzaju publikacji, jakie pochłonęła na przestrzeni lat. W papierowych tutkach tkwią nasiona, które zostały jej po minionych eksperymentach lub które zebrała w dziczy (i takie, które zwędziła komuś z ogrodu). Nasiona kopru włoskiego obok niezapominajki, łubin obok miesiącznicy – każdy papierowy rożek dokładnie opisany starannym charakterem pisma Etty. Wszystkie nasiona pogrupowane według jej własnego systemu, w którym decydującą rolę odgrywa to, która z nazw – łacińska czy angielska – wyda jej się bardziej melodyjna i przypadnie do gustu. Zdaje sobie sprawę, że ani jej ojciec, ani przyjaciel z dawnych lat Matthew Lawley nie pochwaliliby takiego rozwiązania. Ale najważniejsze, że odpowiada jej potrzebom – a poza tym obaj już nie żyją i Etta nie musi się przejmować ich krytyką.

Dzisiaj dopisało jej szczęście – u wylotu przepięknej i dość błotnistej doliny Mary Knoll Etta odnalazła okaz _Pinguicula vulgaris_, czyli tak zwanego tłustosza. Roślinka zasili jej arsenał, którym będzie mogła zaświecić w oczy wielebnemu Grantowi, który oprócz tego, że zajmuje się botaniką, jest też wielkim snobem i człowiekiem wielce irytującym. Dziewczyna od dawna robi, co w jej mocy, aby wielebny dostrzegł w niej nie rywalkę, lecz bratnią duszę, ten jednak konsekwentnie wyśmiewa wszystkie jej znaleziska. Napiszę do niego jutro, postanawia Etta. Otwiera notatnik na stronie, na której umieściła dość prymitywny, lecz zarazem niewątpliwie sprawny szkic delikatnego bladofioletowego kwiatu. Przysuwa bliżej lampę i przystępuje do starannego kopiowania rysunku. Ulepsza go tam, gdzie to możliwe, ponieważ tę nową wersję pośle z samego rana do Henry’ego Underwooda. Drogi Henry. Mężczyzna sporządza spis flory hrabstw Shropshire i Herefordshire i Etta jest przekonana, że jej najnowsze odkrycie wyda mu się interesujące.

– Zapraszam – rzekł z uroczystą miną Henry, otwierając przed nią boczną furtkę prowadzącą do ogrodu przy jego rodzinnej rezydencji.

Widok był tak niezwykły, że z radości aż klasnęła – w maleńkich doniczkach, stojących na drewnianych podestach wysokich na półtora metra, pyszniły się pierwiosnki w całej gamie kolorystycznej: od fioletowych i białych, przez niebieskie, liliowe, purpurowe, kremowe, po ciemnopomarańczowe i cytrynowe.

– Inna nazwa to prymulka albo aurykiel – ciągnął gospodarz. – Ale dla mnie to po prostu pierwiosnki. Niesamowite, ile można zdziałać z tymi kwiatuszkami. Przy tej liczbie grup – pierwiosnek pełnokwiatowy, Blue Zebra, łyszczak, omszony – niewielkim nakładem sił może stworzyć własną, niepowtarzalną odmianę.

Henry rozniecił tlące się w sercu Etty zamiłowanie do świata przyrody, chętnie użyczał jej książek, dzielił się wiedzą i zachęcał do samodzielnych badań. Jeszcze kilka lat temu zrodziła się w niej nieśmiała nadzieja, że ten kulturalny, entuzjastyczny mężczyzna, który szczerze się nią interesował, mógłby być dla niej kimś więcej niż tylko przyjacielem. Los miał jednak inne plany i wkrótce na tańcach Henry poznał śliczną, próżną i bajecznie zamożną pannę Emily Swinnerton.

– Naprawdę wyobrażałaś sobie, że mężczyzna jego pokroju mógłby się tobą zainteresować? – drwił Walter, gdy na wieść o romansie Henry’ego pękło jej serce. – Dla kogoś takiego jak on byłabyś najwyżej ciekawostką, osobliwością. Ten człowiek ma wolność wyboru, a tobie wydaje się, że spośród wszystkich panien na wydaniu upodobałby sobie właśnie ciebie.

Wolność wyboru. Słowa Waltera dotknęły ją do żywego.

Mimo to Etta cieszy się szczęściem Henry’ego. Pozostają w przyjaznych stosunkach, niefortunne małżeństwo nie zakłóciło ich korespondencji. Emily to urocza, słodka kobietka, lecz Etta ma świadomość, że nie stanowi ona wyzwania ani inspiracji dla umysłowości męża. Rozkładając przybory do pisana na starym biurku, Etta myśli, że być może takiej właśnie kobiety potrzebował Henry. Może zależało mu na uległej żonie, która będzie go wspierać, a nie na „trudnej kobiecie”, jak czasem określa Ettę jej przyrodni brat. Kiedy przyłapywał ją na lekturze w bibliotece ich ojca, zwykł mawiać: „Kobieta, która posiadła wiedzę, wkroczyła na niebezpieczną ścieżkę”.

Nieważne, myśli Etta, w samotności niczego mi nie brakuje do szczęścia. Leżący u jej stóp Scout ziewa i przeciąga się. W tym samym momencie gdy stalówka jej pióra skrobie papier, psie pazury drapią podłogę, a dźwięk ten przypomina jej, że tak naprawdę nigdy nie jest sama. Podążający za nią niczym cień czworonóg jest niewyczerpanym źródłem radości.

_Drogi Panie Underwood_, rozpoczyna list. I nagle przypomina sobie, że przecież zbliżają się urodziny jednego z licznych dzieci Henry’ego – musi pamiętać, żeby dołączyć życzenia dla maleńkiej Emilii. Etta pochyla się nad kartką, podczas gdy za oknem zapada ciemność, a na nocnym niebie pojawiają się pierwsze, migoczące niczym świece gwiazdy.

THE MORNING EXPRESS, środa, 7 października 1840 r.

SZPITAL ŚW. PIOTRA – Wczoraj prezentacja na sali operacyjnej zainaugurowała jesienny cykl wykładów w szacownej londyńskiej instytucji. Słowo wstępne, w obecności licznie zgromadzonych studentów, wygłosił znany chirurg Samuel Covell, nim przystąpił do przeprowadzenia błyskawicznej amputacji – kolejnego z zabiegów, jakie przyniosły mu zasłużoną sławę. Na początku przypomniał, że misją instytucji powołanej z inicjatywy doktora Nicolasa Bowleya jest niesienie pomocy ubogim chorym, wymagającym pilnej opieki medycznej. Odkąd szpital rozpoczął działalność w 1831 r., utworzono też działającą przy nim szkołę medyczną, mającą kształcić przyszłych medyków i chirurgów. Cykl wykładów Covella poświęcony będzie omówieniu podstawowych zasad medycyny i zastosowania ich w praktyce lekarskiej. Ilustracji dostarczą rysunki, preparaty anatomiczne i badania pośmiertne. Korzyści dla studentów kształcących się w szkole działającej przy szacownym szpitalu są oczywiste. Doktor Covell namawiał podopiecznych, aby do swoich zajęć podchodzili radośnie i ochoczo.

Wykład przyciągnął co najmniej stu studentów, co najlepiej świadczy o renomie, jaką cieszy się chirurg.Kiedy Mary oznajmia chłopakowi handlującemu piwem, że nie życzy sobie, by ich więcej nachodził, ten jest wielce niepocieszony.

– Ale przecież to nie moja wina, panienko, że niektórzy zanadto sobie dogadzają. Nie można winić dostawcy za skłonności klientów do nadużywania jego produktu, dobrze mówię?

Chłopak zgodzi się w końcu, nader niechętnie jednak i nie bez małej łapówki.

– Bezczelny żebrak – mruczy pod nosem Mary, ruszając na zachód, z dala od ciasnych klitek Folgate Street i Primrose Street, w kierunku Moorgate. Wuj Jos narzeka na straszliwy ból głowy i nie wstaje z łóżka, ale na szczęście Richard zlitował się nad nim i dostarczył do redakcji jego – a właściwie jej – artykuł. Naprawdę wrócił! – myśli z niedowierzaniem Mary. Richard przyznał, że miał dość Edynburga, tęsknił za cudownym Londynem, jednak Mary podejrzewa, że to nie wszystko. Wszak obie posady, jakie objął po powrocie, to znaczy praca na niepełny etat w „The Morning Express” w charakterze reportera oraz funkcja asystenta redaktora w „New Weekly”, to wyraźnie krok do tyłu na polu zawodowym w stosunku do pozycji zajmowanej w Edynburgu. Może Richard uważa, że jest cos winien wujowi Josowi, który zawsze był dla niego bardzo dobry? Zresztą Richard przepadał za wujem. Mnie chyba też lubi, myśli Mary. Nadal czuje przyjemne ciepło, które rozgościło się pod jej skórą. Nie bardzo wie, jakie jest jego źródło.

Sprzedawca pasztecików na widok Mary pozdrawia ją wesoło. Zbliża się pora lunchu, dlatego mężczyzna spieszy się z rozstawieniem straganu po drugiej stronie ulicy. Mary macha do niego z uśmiechem, po czym otula się szczelniej szalem, próbując schronić się przed październikowym chłodem.

Jej dobry nastrój nie trwa długo, bo gdy zagłębiwszy się w gęstwinie ruchliwych ulic śródmieścia, wreszcie dociera do Pasmanteryjnego Magazynu pana Gidleya, przypomina sobie, że Gustavus Gidley, zwany Panem Guziczkiem, jest bardzo wymagającym pracodawcą. Mary prezentuje mu swoje dzieło – zestaw guzików przyczepionych w równych odstępach do sztywnego niebieskiego papieru, na którym będą prezentowane kupującym – i z obawą czeka, co też powie Pan Guziczek. Rozgląda się ciekawie po wnętrzu sklepu. To miejsce wydaje jej się takie fascynujące – wszędzie widać maleńkie drewniane szufladki pełne guzików i spinek.

Drobne zajęcia Mary ledwo wystarczały jej, by związać koniec z końcem. Pomagała Josowi w jego działalności dziennikarskiej – sporządzała notatki, prowadziła księgowość… – poza tym szyła trochę dla kuzynki Lou, która pracuje w podrzędnym teatrzyku. Grosza było z tego niedużo, ale nie narzekała – dopóki George nie umarł. Teraz jej dorywcze robótki nie starczają, by utrzymać ją i wuja. Na domiar złego, odkąd wuj Jos zaczął zaglądać do butelki, gdzie szuka wytchnienia od codziennych zgryzot, coraz rzadziej stać go na wyprodukowanie nowego artykułu. Odkąd zabrakło George’a, a także jego dochodów, zmuszeni byli przeprowadzić się do tańszej dzielnicy. Ich wcześniejsze przestronne lokum w Holborn jest już tylko mglistym wspomnieniem.

– Dobrze – ocenia sztywno pan Gidley. – Zadowalająco. – Sięga za siebie i odlicza nowe guziki, które trzeba przygotować do sprzedaży. – Proszę – oświadcza, przesuwając po ladzie ku Mary nowy zestaw wraz z monetami, które jest jej winien.

To skromny zarobek, ale przynajmniej może pracować z domu, a to pozwala jej pogodzić przyszywanie guzików z innymi obowiązkami. Mimo że ani Mary, ani Jos nie przyznają tego wprost, Mary jest jedyną służącą, na jaką ich stać, odkąd zamieszkali przy Folgate Street – zrywa się wcześnie, żeby wyrzucić popiół z pieca, opróżnić nocniki, na koniec zmieść i pozmywać podłogi w ramach walki z plagą karaluchów. Mary nie narzeka na brak obowiązków – na głowie ma opłacenie czynszu, przyrządzenie jedzenia, a nawet utrzymanie czystości w pokojach.

– Tylko ma być równo – rzuca za nią pan Gidley, gdy Mary odwraca się do drzwi. Uwaga mężczyzny, kiedy to mówi, skierowana jest już gdzie indziej,

– Dobrze, proszę pana.

Nachodzi ją przemożna chęć, by pokazać mu język. Właściciel pasmanterii nie patrzy na nią, lecz mimo to Mary opanowuje się. Z monetami pobrzękującymi w garści otwiera drzwi, czemu towarzyszy donośny dźwięk dzwonka. Po chwili drzwi zatrzaskują się za nią z impetem.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: