Dash i Lily - ebook
Dash i Lily - ebook
Pełna wdzięku romantyczna historia z książkami i świątecznym Nowym Jorkiem w tle
Szesnastoletnia Lily zostawia czerwony notatnik pełen wyzwań na półce w swojej ulubionej księgarni. Notes czeka na odpowiedniego chłopaka, który odważy się podjąć grę. Okazuje się, że to właśnie ciekawski, lekko cyniczny Dash nie boi się zagadek.
Lily Dash i urządzają podchody na wielką skalę – szukają notesu (i siebie nawzajem) po całym opanowanym świąteczną gorączką Manhattanie. Podczas zabawy w wyzwania rodzi się między nimi uczucie. Czy zauroczenie nie zniknie po pierwszym spotkaniu Dasha i Lily?
Na podstawie powieści powstał serial telewizyjny – do zobaczenia od połowy listopada na platformie Netflix
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-304-5 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
pierwszy
–Dash–
21 grudnia
Wyobraź sobie, że:
Jesteś w swojej ulubionej księgarni, przeglądasz półki. Docierasz do regału z pozycjami twojego ulubionego autora i widzisz czerwony notatnik wetknięty między znajome grzbiety książek.
Co robisz?
Jak dla mnie, odpowiedź jest oczywista:
Zdejmujesz z półki czerwony notatnik. Otwierasz go.
A potem robisz wszystko, co ci każe.
Boże Narodzenie w Nowym Jorku, najbardziej odrażający okres roku. Tabuny ludzi, niekończące się wizyty ponurych krewnych, namiastka radości, sztucznie wywoływana wesołość – w takich warunkach moja wrodzona niechęć do kontaktu z ludźmi mogła ulec wyłącznie nasileniu. Gdziekolwiek bym się ruszył, lądowałem na złym końcu kawalkady zakupowiczów. Nie miałem nastroju do dzielenia się „zbawieniem” z jakąkolwiek „armią”. Byłem dekabrystą, bolszewikiem, zawodowym przestępcą, filatelistą w pułapce niepoznanej udręki – tym, kim nikt inny być nie chciał. Przemykałem się możliwie niezauważenie przez klasycznie uwarunkowane, pijane hordy spłukanych do szczętu młodych ludzi, korzystających ze świątecznej przerwy w nauce, i turystów, którzy przelecieli pół świata, by zobaczyć zapalanie światełek na drzewku, kompletnie bez świadomości pogańskich źródeł tego rytuału.
Jedynym jasnym punktem tego mrocznego czasu było zamknięcie szkół (co wymyślono prawdopodobnie po to, byśmy mogli do znudzenia oddawać się zakupom i odkryć, że kontakty z rodziną – na podobieństwo arszeniku – najlepiej stosować w małych dawkach… chyba że ktoś życzy sobie śmierci). Tego roku na własne życzenie zostałem świąteczną sierotą: matce powiedziałem, że spędzam Boże Narodzenie z ojcem, a ojcu, że spędzam je z matką, w związku z czym oboje zarezerwowali sobie świąteczne wyjazdy w towarzystwie swoich nowych partnerów. Moi rodzice od ośmiu lat nie zamienili ze sobą słowa, co dawało mi pewność, że mój plan się nie wyda. Dzięki temu zyskałem dużo czasu dla siebie.
Zatem wyjechali, a ja krążyłem swobodnie między ich mieszkaniami – jednak najczęściej snułem się po Strandzie, ostatnim bastionie erudycji. Strand to nie jest zwykła księgarnia. Raczej połączenie stu różnych księgarni, w której na kilometrach regałów wystawione są wszelkie możliwe literackie wraki. Sprzedawcy – niemal zawsze w rurkach i koszulach z lumpeksów – snują się między nimi niespiesznie, sprawiając wrażenie wiecznie roztargnionych i zajętych, niczym starszy brat, który nigdy przenigdy nie zwróci na ciebie uwagi, nie wspominając o odezwaniu się do ciebie w towarzystwie swoich znajomych… którzy zdają się go nie opuszczać. Niektóre księgarnie pozują na centra społeczności, swego rodzaju domy kultury, gdzie zajęcia z pieczenia ciasteczek mają zachęcić do kupna Prousta. W Strandzie jesteś pozostawiony samemu sobie, na polu walki organizacji i osobliwości. Osobliwość zawsze wygrywa. Innymi słowy, na tym przedziwnym cmentarzysku czułem się jak u siebie.
Zwykle zaglądałem do Strandu bez konkretnego planu. Czasem postanawiałem, że dane popołudnie będzie sponsorowane przez konkretną literę. Innym razem poświęcałem czas wybranemu działowi lub zapoznawałem się z najświeższymi zwrotami, wyłożonymi w koszach poza porządkiem alfabetycznym. Kiedy indziej skupiałem się na książkach w zielonych okładkach, zaskoczony tym, jak dawno nie czytałem książki w zielonej okładce.
Pewnie mogłem zamiast tego umawiać się ze znajomymi, ale większość z nich spędzała ten czas z rodziną lub ze swoją Wii. (Swoim Wii? Swoją Wii? Jak to się właściwie odmienia?) Zamiast tego wybierałem towarzystwo martwych, umierających i zdesperowanych książek – mówi się o nich używane, choć nigdy nie określilibyśmy tym mianem osoby, chyba że miałoby to sprawić jej przykrość. („Spójrz na Clarissę… taka młoda, a taka zużyta”).
Byłem nieuleczalnym molem książkowym i przyznawałem się do tego bez żadnych oporów, choć zdawałem sobie sprawę, że nie zyskiwałem na tym popularności. Uwielbiałem samo brzmienie tego wyrażenia – mól książkowy – choć inni ludzie używali go równie często jak słów wycior, kumpel czy klawy.
Tego dnia miałem chęć sprawdzić, co słychać u moich ulubionych autorów, z nadzieją, że kolekcja ich książek wzbogaciła się o rzadkie wydania po wyprzedaży księgozbioru jakiegoś zmarłego bibliofila. Przeglądałem półkę jednego z mych ulubieńców (niech pozostanie anonimowy, gdybym miał się kiedyś zwrócić przeciwko niemu), gdy niespodziewanie moją uwagę zwróciła plama czerwieni. Czerwony notatnik Moleskine – nie wiedzieć czemu tak bardzo kultowy wśród tej grupy moich znajomych, którzy odczuwają potrzebę przelewania swoich wynurzeń w formie innej niż elektroniczna. Pokaż mi, gdzie prowadzisz dziennik, a powiem ci, kim jesteś – ja sam jestem wiernym fanem grubych, studenckich brulionów w szeroką linię: nie miałem zacięcia rysownika i podobało mi się, jak moje drobne pismo gubi się w przestrzeni liniatury. Najbardziej popularne są jednak zeszyty o czystych kartkach. Mam tylko jednego kumpla, Thibaud, który produkuje się w notatniku w kratkę – a przynajmniej produkował do czasu, aż pedagog szkolny skonfiskował jego dzienniki jako dowód planowanej zbrodni na naszym historyku. (Nie zmyśliłem tego).
Grzbiet czerwonego notatnika był pusty – zdjąłem go z półki, by sprawdzić okładkę. Na kawałku papierowej taśmy przyklejonej z przodu czarnym cienkopisem napisano: GOTOWY NA WYZWANIE? Na pierwszej stronie napotkałem krótką notatkę:
Wewnątrz znajdziesz wskazówki.
Jeśli chcesz je poznać, przewróć stronę.
Jeśli nie – proszę, odłóż notes na półkę.
Styl pisma zdradzał płeć autora. Kursywa z zawijasami. To musiała być dziewczyna, takie rzeczy się wie.
Zresztą nieważne, i tak zajrzałbym dalej.
A więc podjąłeś decyzję.
1. Zacznijmy od Pianistyki francuskiej.
Nie znam się na tym,
ale podejrzewam,
że nieprędko opuści półkę.
Charles Timbrell to człowiek, którego szukasz.
88/7/2
88/4/8
Nie zaglądaj dalej,
dopóki nie uzupełnisz luk
(proszę, nie pisz w tym notatniku).
Nie powiem, żebym kiedykolwiek słyszał o pianistyce francuskiej. Gdyby jednak jakiś gość na ulicy (koniecznie w meloniku) zapytał, czy uważam Francuzów za naród lubujący się w dźwiękach pianina, bez namysłu odpowiedziałbym twierdząco.
Siatka przejść między regałami w księgarni Strand była mi bliższa niż topografia rodzinnego domu (domów). Wiedziałem, gdzie się udać – do działu muzycznego. W notatce padło imię autora, co wydało mi się zbytnim ułatwieniem. Za kogo ona mnie ma? Za jakiegoś prostaka, leniucha, tępaka? Chciałem trochę uznania, nawet jeśli jeszcze sobie na nie nie zapracowałem.
Właściwą książkę odnalazłem bez problemu – o ile czternaście minut poszukiwań to niewiele. Wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażałem. Tego typu pozycje potrafią latami okupować regały. Wydawca nie zadbał nawet o ilustrację na okładce. Widniały na niej tylko tytuł: Pianistyka francuska w ujęciu historycznym, nazwisko autora: Charles Timbrell i dopisek pod spodem: „Ze wstępem autorstwa Gaby Casadesus”.
Wymyśliłem sobie, że liczby zapisane w notatniku oznaczają daty – 1988 musiał być dla francuskiej pianistyki rokiem burzliwych zmian. Nie udało mi się jednak odnaleźć w książce żadnych odniesień ani do roku 1988, ani 1888… czy 1788. Liczba 88 była w gruncie rzeczy całkowicie nieobecna. Na moment mnie to przyhamowało… aż wreszcie dotarło do mnie, że moja przewodniczka posłużyła się w swych wskazówkach starym, sprawdzonym kodem moli książkowych: strona/wers/słowo. Otworzyłem książkę na stronie 88, sprawdziłem wers 7, słowo 2, a następnie wers 4, słowo 8.
Czy jesteś
Kim? Czym? Musiałem to sprawdzić. Uzupełniłem luki (w głowie, pozostawiając kartkę nietkniętą, tak jak prosiła) i przewróciłem stronę.
OK. Tylko bez podglądania.
Co zdziwiło cię w okładce tej książki
(poza brakiem ilustracji)?
Zastanów się i zajrzyj na następną stronę.
Łatwizna. Nie cierpiałem zwrotu „w ujęciu historycznym”. Co to właściwie ma znaczyć? O wiele zgrabniej brzmiałoby po prostu: Historia pianistyki francuskiej.
Przewróciłem stronę.
Jeśli wybrałeś niefortunne sformułowanie
„w ujęciu historycznym”,
możesz kontynuować.
Jeśli nie, proszę, odłóż dziennik na półkę.
Przewróciłem kolejną stronę.
2. Puszczalska królowa balu
64/4/9
119/3/8
Tym razem nie podano autora. Niedobrze.
Wziąłem pod pachę Pianistykę francuską (zbliżyliśmy się do siebie, nie potrafiłbym ot tak jej zostawić) i podszedłem do punktu informacyjnego. Pracownik wyglądał, jakby ktoś dosypał mu do coli zero silnych środków uspokajających.
– Szukam Puszczalskiej królowej balu – oznajmiłem.
Chłopak nie odpowiedział.
– To tytuł książki, a nie osoba – doprecyzowałem.
Nic. Cisza.
– Czy mógłbyś chociaż podać mi autora?
Gość spojrzał na komputer, ale nie wstukał nic na klawiaturze – zupełnie jakby sprzęt miał samodzielnie coś mu podpowiedzieć.
– Czy masz w uszach niewidzialne słuchawki? – spytałem.
Podrapał się po wewnętrznej stronie łokcia.
– Czy my się znamy? – Nie ustępowałem. – Czyżbym spuścił ci w przedszkolu lanie, za które teraz próbujesz się zemścić? Stefanie Malutki, czy to ty? Przyznaj się! Byłem wtedy mały i wystarczająco nierozważny, że faktycznie o mały włos, a podtopiłbym cię w tej fontannie. Na swoją obronę powiem tylko, że zniszczyłeś moją recenzję książki w niczym nieusprawiedliwionym akcie agresji.
Udało się. Pracownik punktu informacyjnego pokręcił przecząco owłosioną głową.
– Czy to ma oznaczać „nie”? – dopytywałem.
– Nie wolno mi ujawniać informacji na temat położenia Puszczalskiej królowej balu – odpowiedział. – Ani tobie, ani nikomu innemu. I nie, nie nazywam się Stefan Malutki, ale powinieneś się wstydzić tego, co mu zrobiłeś. Bardzo wstydzić.
W porządku, a więc będzie trudniej, niż myślałem. Postanowiłem sprawdzić dane książki na Amazonie, ale w księgarni zasięg był słaby i strona nie ładowała się na telefonie. Wydedukowałem, że Puszczalska królowa balu to raczej nie literatura faktu (to by dopiero było ciekawe!), więc ruszyłem do działu literatury pięknej. Po bezowocnych poszukiwaniach zdecydowałem się przeczesać regały z literaturą młodzieżową, które stały na piętrze. Intuicja podpowiadała mi, że tytuł taki jak ten po prostu musiał zostać wydany w różu – i oto na wysokości litery M czekał na mnie mój Graal.
Sprawdziłem strony 64 i 119:
gotów by
Przewróciłem stronę.
Bardzo sprytnie.
Odnalazłeś ten tytuł w dziale dla młodzieży,
więc pozostaje mi zapytać:
Czy jesteś nastoletnim chłopcem?
Jeśli tak, możesz zajrzeć dalej.
Jeśli nie, odłóż notatnik na miejsce.
Miałem szesnaście lat i spełniający wymagania zestaw organów płciowych. Tę przeszkodę pokonałem bez problemu.
Następna strona:
3. Radość seksu gejowskiego
(trzecie wydanie!)
66/12/5
181/18/7
Nie miałem wątpliwości, gdzie szukać tej pozycji. W dziale seks i seksualność atmosfera gęstniała, a wśród spojrzeń dominowały, kontrastując ze sobą, te ukradkowe bądź jawnie wyzywające. Osobiście odrzucała mnie myśl o nabyciu używanej książki o seksie (pisanej dla dowolnej grupy docelowej). Widocznie nie byłem w tym osamotniony, bo na półce stały aż cztery egzemplarze Radości seksu gejowskiego. Odnalazłem stronę 66, zjechałem do 12 wersu, policzyłem słowa i przeczytałem:
penis
Przeliczyłem jeszcze raz. Sprawdziłem brzmienie całości.
Czy jesteś gotów, by penis
Hmm. Zacząłem się zastanawiać, czy na pewno chcę poznać drugie słowo w tej zagadce.
Z pewnym wahaniem otworzyłem książkę na stronie 181.
„Uprawianie miłości w milczeniu jest jak granie na wyciszonym pianinie – dobre do ćwiczeń, ale pozbawia uczestników dźwiękowej składowej, dającej pełnię efektu”.
Nie sądziłem, że jedno wyrwane z kontekstu zdanie będzie w stanie odrzucić mnie od uprawiania miłości i gry na pianinie naraz.
Na szczęście tekst nie był ilustrowany. A ja znalazłem siódme słowo układanki:
grę
Zagadka brzmiała teraz tak:
Czy jesteś gotów, by penis grę
Niezbyt sensownie. Nie tylko w warstwie znaczeniowej, ale i gramatycznej…
Wróciłem do notatnika w czerwonej okładce, powstrzymując chęć sprawdzenia, co jest dalej. Przyjrzałem się wskazówce bliżej i odkryłem, że wziąłem piątkę za szóstkę. A więc szukałem na złej stronie (numer 66 to w końcu liczba diabła w wersji mini).
podjąć
Teraz to miało sens.
Czy jesteś gotów, by podjąć grę –
– Dash?
Odwróciłem się i zobaczyłem Priyę, dziewczynę ze szkoły. To moja znajomanka – coś pomiędzy znajomą a koleżanką. Przyjaźniła się z Sofią, moją byłą, która wyprowadziła się do Hiszpanii (nie przeze mnie). W moim odczuciu Priya nie wyróżnia się żadnymi szczególnymi cechami osobowości, ale prawda jest taka, że nie zadałem sobie trudu, by lepiej ją poznać.
– Cześć, Priya – odpowiedziałem.
Dziewczyna lustrowała wzrokiem to, co trzymałem w ręku: czerwony notatnik Moleskine, Pianistykę francuską, Puszczalską królową balu oraz Radość seksu gejowskiego (trzecie wydanie), otwartą – jakżeby inaczej – na stronie z wybitnie realistycznym rysunkiem, przedstawiającym dwóch mężczyzn robiących coś, co zanim wziąłem tę książkę do ręki, wydawało mi się niemożliwe.
Szybka ocena sytuacji każe mi szukać odpowiedniego wytłumaczenia.
– Szukam materiałów do pracy domowej na temat oddziaływań francuskiej pianistyki – wytłumaczyłem udawanym tonem pewnego siebie intelektualisty. – Nie masz pojęcia, ile różnych zagadnień jest pod jej wpływem.
Na moje szczęście Priya wyglądała, jakby już żałowała, że się do mnie odezwała.
– Zostajesz w mieście na święta? – zapytała szybko.
Gdybym przyznał, że zostaję, z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjdzie mi stawić czoło zaproszeniu na wspólne picie grzańca czy oglądanie Kevina samego w domu. Zadrżałem na samą myśl. Na szczęście jestem gorliwym wyznawcą prewencyjnego krętactwa; innymi słowy: wolałem skłamać teraz, żeby mieć spokój później.
– Jutro wylatuję do Szwecji – odparłem.
– Do Szwecji?
Nie wyglądałem (i nie wyglądam) na potomka Szwedów, więc wizyta u rodziny nie wchodziła w rachubę. Postawiłem na proste wyjaśnienie:
– Uwielbiam Szwecję w grudniu. Dni są krótkie… noce długie… a design prosty i przejrzysty.
– Brzmi nieźle. – Pryia pokiwała głową.
Zapadła cisza. Znam zasady konwersacji i zdawałem sobie sprawę, że teraz moja kolej. Wiedziałem jednak również, że celowe zignorowanie tych zasad może sprawić, że Priya sobie pójdzie – a właśnie na tym zależało mi w tym momencie.
Wytrzymała jakieś trzydzieści sekund.
– Cóż, muszę lecieć – powiedziała.
– Wesołej Chanuki! – pożyczyłem jej na pożegnanie. Lubię celowo mylić nazwy świąt, tylko po to, żeby sprawdzić reakcję rozmówcy.
Priya nawet nie mrugnęła.
– Baw się dobrze w Szwecji – odparła. I tyle ją widziałem.
Przełożyłem książki tak, by czerwony notatnik znalazł się na wierzchu. Przewróciłem stronę.
To, że zdecydowałeś się stanąć w Strandzie i wziąć do ręki Rozkosze gejowskiej miłości, dobrze wróży na przyszłość.
Jeśli jednak masz w domu swój egzemplarz tej książki
albo uznałbyś, że może ci się do czegoś przydać,
obawiam się, że nasze spotkanie
musi dobiec końca.
Tę dziewczynę interesuje wyłącznie
układ chłopak–dziewczyna,
więc jeśli jesteś fanem opcji
chłopiec–chłopiec,
to masz moje pełne poparcie,
ale nie bardzo widzę w tej sytuacji miejsce dla siebie.
A teraz czas na ostatnią książkę.
4. Co robią żywi autorstwa Marie Howe
23/1/8
24/5/9, 11, 12, 13, 14, 15
–––––––– ––––––––– –––––––––
–––––––– –––––––– ––––––––– –––––––––?
Od razu ruszyłem do działu z poezją, ogromnie zaintrygowany. Kim jest ta przedziwna czytelniczka Marie Howe, która mnie tu wezwała? To, że obydwoje znamy tę poetkę, wydało mi się nierealne. Poważnie, większość moich znajomych nie kojarzy żadnych poetów. Próbowałem przypomnieć sobie, czy z kimkolwiek – i kiedykolwiek – rozmawiałem o Marie Howe, ale na próżno. Możliwe, że z Sofią, a i to nie na pewno, zresztą to nie było pismo Sofii. (Poza tym ona była w Hiszpanii).
Sprawdziłem literę H na odpowiednim regale. Pusto. Przejrzałem cały dział poezji. Nic. Miałem ochotę krzyczeć z frustracji, kiedy wreszcie ją zauważyłem – leżała na samym szczycie regału wysokiego co najmniej na trzy metry. Wystawał tylko narożnik, ale wiedziałem, że to ta, której szukam – poznałem po ciemnej, śliwkowej okładce i skromnej objętości. Przystawiłem drabinę i ostrożnie wspiąłem się po stopniach. Wchodziłem w utrudniających oddychanie tumanach kurzu, zapuszczając się w zapomniane rejony nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników. W końcu miałem ją w ręku. Nie mogłem dłużej czekać – szybko otworzyłem strony 23 i 24 i odnalazłem sześć brakujących słów.
wyłącznie dla czystego dreszczu nieokiełznanego pożądania
Prawie zleciałem z drabiny.
Czy jesteś gotów, by podjąć grę wyłącznie dla czystego dreszczu nieokiełznanego pożądania?
Sposób frazowania działał na mnie, mówiąc oględnie, pobudzająco.
Ostrożnie zszedłem na ziemię. Wyjąłem moleskine’a i przerzuciłem stronę.
Oto jesteśmy.
Teraz od ciebie zależy,
co zrobimy (albo czego nie zrobimy).
Jeśli chcesz kontynuować tę rozmowę,
wybierz dowolną książkę
i włóż między strony kartkę ze swoim adresem e-mail.
Przekaż ją Markowi, który pracuje w punkcie informacyjnym .
Jeśli zapytasz go o mnie,
nie przekaże mi twojej książki.
Lepiej więc nie pytaj.
Kiedy oddasz Markowi swoją książkę,
odłóż ten notatnik tam,
gdzie go znalazłeś.
Jeśli zrobisz to wszystko,
bardzo możliwe, że jeszcze się spotkamy.
Dziękuję.
Lily
Z zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że oto – po raz pierwszy, odkąd pamiętam – nie mogę się doczekać przerwy świątecznej. Ucieszyłem się nawet, że następnego dnia rano wcale nie lecę do Szwecji.
Wiedziałem, że jeśli zacznę się namyślać nad wyborem książki, na pewno nie będę do końca zadowolony ani z pierwszego typu, ani drugiego, ani z kolejnych i prawdopodobnie nigdy nie wyjdę z księgarni. Wybrałem więc pozycję bez zastanowienia. Do środka nie włożyłem jednak adresu, lecz co innego. Domyślałem się, że Mark (mój nowy kumpel z punktu informacyjnego) będzie potrzebował trochę czasu, by przekazać książkę Lily, co dawało mi niewielką przewagę na starcie. Wręczyłem mu tomik bez słowa; chłopak skinął głową i włożył go do szuflady.
Zgodnie z poleceniem powinienem odłożyć czerwony notatnik na miejsce, by ktoś inny mógł go tam znaleźć. Postanowiłem go zatrzymać. Na koniec podszedłem do kasy i zapłaciłem za Francuską pianistykę oraz Puszczalską królową balu, które wciąż trzymałem w dłoni.
Uznałem, że to gra dla dwóch graczy.drugi
drugi
(Lily)
21 grudnia
Kocham Boże Narodzenie.
Uwielbiam w nim wszystko: światła, śmiech, duże spotkania rodzinne, ciasteczka, prezenty zgromadzone pod choinką, „a na ziemi pokój”. Wiem, że dokładny cytat brzmi „a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania”, ale w głowie opuszczam ostatni człon, bo takie wyróżnienie trąci segregacją, elityzmem, seksizmem (czy innym negatywnym -izmem). Nie tylko wybrani ulubieńcy mają prawo do pokoju na ziemi, zwierzęta również – nawet ohydne szczury, które mieszkają w metrze. Osobiście rozciągnęłabym pojęcie pokoju poza żywe istoty, tak by obejmowało również tych, którzy nas opuścili; a jeśli wrzucamy do tego worka zmarłych, to nie może zabraknąć w nim miejsca dla nieumarłych – mitycznych stworzeń pokroju wampirów – a skoro na pokładzie są już oni, to zaraz za nimi czekają elfy, wróżki i krasnoludy. Raz się żyje! Skoro jesteśmy już tak otwarci, czemu nie włączyć do naszego grupowego uścisku pozornie nieożywione przedmioty, takie jak lalki czy pluszowe maskotki (z tego miejsca chciałabym pozdrowić moją lalkę – syrenkę Ariel, która rozpiera się po królewsku na kwiecistej poduszce na moim łóżku – kocham cię, mała!). Jestem przekonana, że Święty Mikołaj by się ze mną zgodził. „A na ziemi pokój wszystkim”.
Kocham Boże Narodzenie tak bardzo, że w tym roku zorganizowałam własną grupę kolędników. Może i mieszkam w East Village – dzielnicy inteligenckiej, artystycznej – ale nie oznacza to, że uważam się za zbyt fajną i wyrafinowaną na kolędowanie. Wręcz przeciwnie. To dla mnie naprawdę ważne. Dlatego kiedy członkowie mojej własnej rodziny wystąpili z grupy – wymawiając się „pilnym wyjazdem” i „brakiem czasu” czy tłumacząc, że „mają lepsze rzeczy do roboty”, i sugerując, że „chyba pora z tego wyrosnąć, Lily” – postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Przygotowałam ulotkę i rozwiesiłam ją w kawiarniach w naszej okolicy.
Puk, puk!
Czy to Ty, nieśmiały kolędniku?
Masz ochotę wyjść z ukrycia i pośpiewać świąteczne piosenki?
Naprawdę? Bo ja też! Spotkajmy się.*
Z poważaniem, Lily
* Dziwakom dziękujemy: mój dziadek zna
wszystkich w okolicy, więc jeśli Twoje zamiary
są nie do końca uczciwe, niewątpliwie dosięgnie
Cię lokalny ostracyzm.**
Dziękuję, Lily
** Wybaczcie cynizm, ale mieszkamy w Nowym Jorku.
Tegoroczna trupa kolędników powstała dzięki tej ulotce. W skład wchodzę ja, Melvin (komputerowiec), Roberta (emerytowana nauczycielka śpiewu w liceum), Shee’nah (cross-dresser, choreograf i kelner na pół etatu) i jego partner Antwon (asystent kierownika w sklepie Home Depot), pełna złości Aryn (wegańska aktywistka studiująca filmoznawstwo na NYU) oraz Mark (mój kuzyn – jest z nami na prośbę naszego dziadka, któremu był winien przysługę). Kolędnicy przezywają mnie Lily Trzy Wersy, bo jako jedyna pamiętam więcej niż dwie linijki tekstów piosenek bożonarodzeniowych. Poza Aryn (która nic sobie z tego nie robi) jako jedyna jestem jeszcze za młoda, żeby legalnie pić alkohol. Nic więc dziwnego, że kiedy Roberta puszcza wkoło swoją piersiówkę z gorącą czekoladą doprawioną miętowym likierem, po pewnym czasie tylko ja pamiętam, co śpiewać.
Cicha noc, święta noc
Pokój niesie ludziom wszem,
A u żłóbka Matka Święta
Czuwa sama, uśmiechnięta,
Nad Dzieciątka snem,
Nad Dzieciątka snem.
Alleluja, trzecia linijko!
Muszę się przyznać do jednego: zbadałam dokładnie naukowe dowody obalające istnienie Boga. W rezultacie wierzę w niego na tej samej zasadzie co w Świętego Mikołaja. Nie przeszkadza mi to jednak śpiewać na cześć i chwałę Dzieciątka Jezus w okresie między Świętem Dziękczynienia a Wigilią Bożego Narodzenia. Kiedy prezenty zostaną otwarte, mój związek z Bogiem ulegnie zawieszeniu aż do następnego roku.
Marzę o tym, by być jak ci ludzie, którzy w okresie świątecznym – ubrani w urocze, czerwone stroje – stoją przed domem towarowym Macy’s i wymachują dzwoneczkiem, zachęcając do datków na Armię Zbawienia. Mama mi nie pozwala. Tłumaczy, że ci z dzwoneczkiem to z dużą dozą prawdopodobieństwa fanatycy religijni, a nasza rodzina preferuje katolicyzm od święta, na co dzień popierając osoby homoseksualne i kobiece prawo do aborcji. Nie wystajemy pod Macy’s i nie prosimy nikogo o pieniądze. Nie chodzimy tam nawet na zakupy.
Może pójdę pod dom towarowy i dołączę do zbierających datki w ramach protestu. Po raz pierwszy w historii świata – przynajmniej mojego szesnastoletniego świata – nasza rodzina spędza Boże Narodzenie osobno. Rodzice zostawiają mnie razem z bratem, a sami lecą na Fidżi, gdzie będą obchodzić dwudziestą piątą rocznicę ślubu. Kiedy się pobrali, obydwoje byli ubogimi, świeżo upieczonymi absolwentami studiów, których nie było stać na porządną podróż poślubną, dlatego teraz postanowili zaszaleć. W moim przekonaniu rocznice zaślubin powinno się obchodzić w towarzystwie dzieci, ale chyba jestem w mniejszości. Wszyscy powtarzają, że z nami wyjazd rodziców nie byłby tak „romantyczny”. Nie potrafię tego zrozumieć: co „romantycznego” może być w spędzeniu tygodnia w tropikalnym raju z małżonkiem, którego i tak widziało się praktycznie codziennie przez ostatnie ćwierć wieku? Nie jestem w stanie wyobrazić sobie nikogo, kto kiedykolwiek chciałby spędzić ze mną tyle czasu sam na sam.
Langston, mój brat, powiedział: „Lily, nic nie rozumiesz, bo jeszcze nie byłaś zakochana. Gdybyś miała chłopaka, wszystko byłoby dla ciebie jasne”. Langston od niedawna ma nowego chłopaka i jedyne, co w moim odczuciu jasno z tego wynika, to żałosny układ pełen niezrozumiałej współzależności.
Poza tym to nieprawda, że nigdy nie byłam zakochana. W pierwszej klasie podstawówki miałam myszoskoczka o imieniu Nerwus. Kochałam go ogromnie. Nigdy nie wybaczę sobie, że zabrałam go na lekcję pokazową do szkoły. Gdy na moment spuściłam go z oczu, Edgar Thibaud otworzył klatkę i Nerwus stanął oko w oko z Tygrysem, kotem Jessiki Rodriguez. Reszty łatwo się domyślić. Pokój Nerwusowi w niebie dla gryzoni. Wybacz, wybacz, wybacz mi. W dzień masakry, w ramach pokuty, przestałam jeść mięso. Od szóstego roku życia jestem wegetarianką, w imię miłości do myszoskoczka.
Z kolei w wieku ośmiu lat zakochałam się na zabój w chłopaku o imieniu Sport z książki Harriet szpieg. Po jej przeczytaniu zaczęłam prowadzić dziennik podobnie jak główna bohaterka – do dziś notuję w czerwonych zeszytach Moleskine’a, które dziadek kupuje mi w księgarni Strand. Staram się jednak nie być w mych zapiskach tak uszczypliwa wobec innych ludzi, jak czasem bywała Harriet. Kartki zapełniam rysunkami, wypisuję cytaty z książek, które czytam, notuję przepisy kulinarne i krótkie historyjki, które wymyślam dla zabicia nudy. Kiedy spotkam dorosłego Sporta, będę mogła bez wstydu pokazać mu swoje dzienniki: nie ma w nich złośliwych plotek i tym podobnych rzeczy.
Langston przeżył zakochanie dwukrotnie. Jego pierwsza wielka miłość skończyła się tak dramatycznie, że opuścił Boston po pierwszym roku na studiach i wrócił do domu, by leczyć złamane serce; rozstanie należało do tych trudnych. Mam nadzieję, że nigdy nie pokocham nikogo tak mocno, że będę cierpieć tak, jak cierpiał Langston. Ciągle tylko płakał i snuł się po domu jak duch. Co chwila prosił, żebym zrobiła mu kanapkę z masłem orzechowym i bananem (chleb musiał być koniecznie z odciętymi skórkami) i zagrała z nim w scrabble. Spełniałam jego prośby, bo zwykle robię wszystko, o co mnie poprosi. Koniec końców Langston wydostał się z otchłani rozpaczy i teraz znów jest zakochany. Nowy wydaje się w porządku. Na pierwszą randkę poszli do filharmonii. Czy fan Mozarta może być złym człowiekiem? Mam nadzieję, że nie.
Niestety, kiedy Langston ma chłopaka, kompletnie zapomina o swojej siostrze. Cały wolny czas chce spędzać z Bennym. Dla mojego brata świąteczny wyjazd rodziców i nieobecność dziadka to prawdziwe błogosławieństwo. Nie to, co dla mnie. Jasno i wyraźnie dałam Langstonowi do zrozumienia, jak bardzo nie podoba mi się, że na czas świąt nadał Benny’emu status permanentnego rezydenta naszego domu. Przypomniałam mu również, że skoro mama i tata są na wycieczce, a dziadek w swoim zimowym azylu na Florydzie, obowiązkiem Langstona jest dotrzymywanie mi towarzystwa. Ja nie odstępowałam go na krok, kiedy mnie potrzebował.
Ale brachol odpowiedział tylko: „Lily, ty naprawdę nic nie rozumiesz. Znajdź sobie kogoś, kto wypełni ci czas. Potrzebujesz chłopaka”.
Świetna rada. Kto nie chciałby mieć chłopaka? Świat jest jednak urządzony w taki sposób, że niełatwo upolować tak egzotyczne stworzenie. Szczególnie dobrej jakości. Chodzę do szkoły dla dziewcząt i choć lubię moje koleżanki, sama nie szukam romantycznych uniesień w damskich ramionach. Chłopcy, z którymi – rzadko, bo rzadko – ale mam do czynienia, to albo moi krewni, albo geje, albo istoty zbyt zajęte xboxem, żeby mnie zauważyć, do tego z wzorcem nastoletniej urody zaczerpniętym z pisemek typu „Maxim” czy zdjęć wyuzdanych bohaterek gier komputerowych.
Jest jeszcze kwestia dziadka. Wiele lat temu był właścicielem niewielkiego rodzinnego sklepiku spożywczego przy Avenue A w East Village. Sprzedał interes, ale zostawił sobie narożną kamienicę. Moja rodzina do dziś mieszka w tym budynku, a dziadek zajmuje „luksusowy penthouse” na czwartym piętrze, jak sam określa przerobiony na mieszkanie strych. Na parterze, w miejscu dawnego sklepu, działa dziś restauracja sushi. Dziadek jest i zawsze był ważną osobistością. Towarzyszył East Village w przemianie z dzielnicy imigranckiej biedoty w enklawę bogatych yuppie. Wszyscy go tu znają. Codziennie rano spotyka się ze swoimi kumplami z lokalnej włoskiej piekarni, gdzie ci potężni, krzepcy faceci piją espresso z uroczych, niewielkich filiżanek. Scena rodem z Rodziny Soprano, bez dwóch zdań. Dziadek cieszy się powszechnym szacunkiem, dlatego ja – jego maskotka, ostatnie dziecko w rodzinie i najmłodsza z jego dziesięciorga wnucząt – również mam specjalne względy. Kilku chłopców z okolicy, którzy wyrazili zainteresowanie moją osobą, bardzo szybko „przekonało się”, że jestem zbyt młoda na randkowanie. Przynajmniej tak twierdzi Langston. Kiedy chodzę ulicami, czuję się ukryta pod niewidzialną peleryną niedostępności, która chroni mnie przed chłopakami. Jest to, nie ukrywam, problematyczne.
Tak oto Langston postawił sobie za punkt honoru, żeby (1) zająć mnie poszukiwaniem męskiego osobnika, by sam mógł spokojnie zająć się Bennym przez święta, a co za tym idzie (2) ustalić obszar poszukiwań tak, by nie nachodził na ochronną strefę wpływów dziadka (kierunek: na zachód od First Avenue). Langston wykorzystał do polowania nowy, jeszcze niezapisany notatnik od dziadka w czerwonej okładce. Razem z Bennym ułożyli serię zagadek, które miały naprowadzić na mój trop odpowiedniego towarzysza. Przynajmniej tak twierdzili. Co z tego, że zagadki były kompletnie niezwiązane z moją osobą. Pianistyka francuska? Brzmi dość wulgarnie. Radość z seksu gejowskiego? Rumienię się na samą myśl. Puszczalska królowa balu? Proszę was. Puszczalska to jedno z najgorszych określeń dla dziewczyny. Nigdy nie powiedziałabym tak o nikim, a już na pewno nie przeczytałabym książki z tym słowem tytule.
Pomysł Langstona wydawał mi się bezdennie głupi, dopóki brat nie wyjawił, gdzie zamierza zostawić dziennik. Księgarnia Strand. Rodzice zabierali nas tam co niedziela i pozwalali błądzić w labiryncie regałów jak po prywatnym placu zabaw. Co więcej, Langston wsunął moleskine’a obok Franny i Zooeya, książki, którą traktuję jak osobisty dekalog. „Jeśli istnieje ideał dla mojej siostry, to odnajdziemy go w księgarni, gdzie będzie polował na stare wydanie Salingera” – stwierdził mój brat.
Gdyby to było normalne Boże Narodzenie, rodzice zostaliby w domu i skupiłabym się na świątecznych zwyczajach, nie godząc się na pomysł Langstona. Jednak w tym roku czułam dziwną pustkę na myśl o świętach bez rozpakowywania prezentów i innych, mniej istotnych źródeł radości. Mówiąc szczerze, nie jestem szkolną królową popularności i nie miałam alternatywnych propozycji spędzenia bożonarodzeniowego czasu z przyjaciółmi. A teraz przynajmniej coś się działo. Miałam na co czekać.
Nie sądziłam jednak, że ktokolwiek znajdzie dziennik i podejmie grę, a już na pewno nie przedstawiciel rzadkiego gatunku Nastoletnich Chłopców, Którzy Czytają Książki I Chodzą Do Strandu. Nie spodziewałam się również, że moja grupa kolędników rozpadnie się po dwóch dniach i porzuci śpiewanie na ulicy na rzecz śpiewania w pubie przy Avenue B. Otwarcie wątpiłam też, że ktokolwiek prawidłowo odczyta tajemnicze wskazówki Langstona.
Z tym większym zaskoczeniem przeczytałam SMS-a od mojego kuzyna Marka.
Lily, ryba złapała haczyk. Chłopak zgodnie z poleceniem zostawił coś dla Ciebie. W brązowej kopercie.
Nie wierzyłam własnym oczom. Szybko odpisałam: JAK WYGLĄDAŁ?!?!?
Mark odpisał: Jak maruda. Poza tym trochę jak hipster.
Próbowałam wyobrazić sobie spotkanie z trochę hipsterskim, marudnym chłopakiem. Nie bardzo mi się to widziało. Jestem miłą dziewczyną. Cichą dziewczyną (wyłączając kolędowanie). Dobrze się uczę. Jestem kapitanem szkolnej drużyny piłki nożnej. Kocham swoją rodzinę. Nie mam pojęcia, co to znaczy być modnym. Jestem raczej nudnawą kujonką, która nie pozuje na hipsterkę. Wyobraźcie sobie Harriet szpiega – jedenastoletnią chłopczycę o nieprzeciętnym talencie szpiegowskim – kilka lat później: próbuje ukryć biust pod bezkształtną koszulką mundurka, którą nosi (nawet poza szkołą) do wytartych dżinsów po starszym bracie. Jej stylu dopełniają wisiorki ze zwierzętami, znoszone trampki i duże okulary w grubej czarnej oprawce. Lily, pachnąca lilia – tak czasem nazywa mnie dziadek, bo wszyscy myślą, że jestem taka słodka i delikatna.
Nawet lilia rzuca cień. Czasem kusi mnie, by sprawdzić, co się w nim kryje. Może kiedyś.
Tak czy siak, po otrzymaniu SMS-a popędziłam do Strandu i odebrałam to, co zostawił tajemniczy „dziennikozabieracz”. Marka nie było, ale czekała na mnie obiecana koperta z ręcznym dopiskiem kuzyna: „Lily, mówię serio – był strasznie marudny”.
Rozdarłam papier i… że co?!?! Marudziarz zostawił dla mnie Ojca chrzestnego oraz ulotkę z menu Two Boots Pizza. Na ulotce widać było odciski butów, co sugerowało, że spędziła trochę czasu na podłodze księgarni. Ciągnąc temat czystości, książka nie była nowa, a wręcz przeciwnie: mocno zużyty egzemplarz śmierdział papierosami, miał pogniecione kartki i ledwo trzymającą się okładkę.
Zadzwoniłam do Langstona z nadzieją, że pomoże mi rozwikłać tę zagadkę. Nie odbierał. Chwilę wcześniej rodzice napisali, że wylądowali szczęśliwie w raju na wyspie Fidżi, więc prawdopodobnie Benny wprowadził się już do nas, a Langston zamknął drzwi do swojego pokoju i wyłączył dźwięk w telefonie.
Pozostało mi iść na pizzę i zastanowić się nad czerwonym notesem w samotności. Jeśli nie wiesz, co zrobić, zjedz trochę węglowodanów.
Sugerując się ulotką, wybrałam pizzerię Two Boots przy Avenue A.
– Przepraszam, czy kojarzy pani może chłopaka z wiecznym grymasem na twarzy, który lubi Ojca chrzestnego? – zapytałam przy ladzie.
– A kto by nie chciał takiego poznać – westchnęła w odpowiedzi pracownica pizzerii. – Jaką pizzę przygotować? Pepperoni, margherita?
– Poproszę calzone – odpowiedziałam. Klasyczna pizza Two Boots ma dziwne dodatki. Mój delikatny układ trawienny nie znosi wyzwań.
Usiadłam w rogu sali i zaczęłam przerzucać kartki książki od Marudziarza – na próżno. Trudno, pomyślałam. Wygląda na to, że gra skończyła się, zanim jeszcze na dobre się zaczęła.
Nagle ulotka z menu wetknięta w Ojca chrzestnego wypadła na podłogę. Ze środka wysunął się róg karteluszka, którego wcześniej nie zauważyłam. Podniosłam menu. Tak, to musiało być chłopięce pismo: chwiejne, obce, niewyraźne.
Przeszedł mnie dreszcz. Potrafiłam odcyfrować wiadomość. Na kartce wypisano fragment wiersza Marie Howe, ulubionej poetki mojej matki. Mama jest profesorem literatury ze specjalizacją z dwudziestowiecznego pisarstwa amerykańskiego. Kiedy byliśmy dziećmi, zamiast opowiadać nam bajki na dobranoc, katowała Langstona i mnie kawałkami wierszy. W efekcie obydwoje jesteśmy przerażająco dobrze obeznani ze współczesną poezją Ameryki.
Wiersz, który rozpoznałam na kartce, należał do ulubionych poematów mamy. Ja też go lubiłam, bo zawierał fragment, w którym poetka przegląda się w witrynie sklepu z filmami wideo. Zawsze mnie to bawiło: wyobrażałam sobie szaloną poetkę, snującą się po mieście, podglądającą samą siebie w szybach sklepu z kasetami, w otoczeniu plakatów z Jackie Chanem, Sandrą Bullock czy inną sławną osobistością zupełnie niezwiązaną z poezją. Poczułam jeszcze większą sympatię do Chwiejnego Chłopaka, kiedy zauważyłam, że podkreślił moją ukochaną linijkę:
Żyję. Pamiętam cię
Nie wiedziałam, co łączy Marie Howe, pizzerię Two Boots i Ojca chrzestnego. Jeszcze raz zadzwoniłam do Langstona, ale wciąż nie odbierał.
Siedziałam wpatrzona we fragment wiersza. „Żyję. Pamiętam cię”. Nie znam się na poezji, ale muszę pochwalić panią Howe: to się jej naprawdę udało.
Przy stoliku obok siadło dwoje ludzi. Na blacie położyli płyty DVD z wypożyczalni. Wtedy mnie olśniło: witryna sklepu z filmami. W tej konkretnej pizzerii Two Boots była przecież wypożyczalnia!
Rzuciłam się do regałów z płytami, jakby była wśród nich toaleta, a mnie dokuczał żołądek, bo polałam sosem Luizjana moje calzone. Od razu namierzyłam dział, w którym powinien być Ojciec chrzestny. Nie znalazłam filmu. Zapytałam przy ladzie, ale pracownica powiedziała, że film został wypożyczony.
Wróciłam do odpowiedniego działu i wypatrzyłam, włożoną w nieodpowiednim miejscu, płytę z Ojcem chrzestnym III. Otworzyłam pudełko i – tak! – znalazłam kolejną kartkę. Marudziarz nabazgrał:
Nikt nigdy nie wypożycza trzeciej części Ojca chrzestnego, a już na pewno nie wtedy, gdy film nie leży na swoim miejscu. Chcesz kolejnej wskazówki? Poszukaj filmu Clueless. Też opuścił swoje stałe miejsce, by osiąść tam, gdzie smutek spotyka litość.
Znów podeszłam do lady.
– Czy wiesz może, gdzie smutek spotyka litość? – zapytałam, spodziewając się filozoficznej odpowiedzi zupełnie nie w temacie filmów.
Dziewczyna, nie odrywając oczu od komiksu, który czytała pod ladą, odpowiedziała krótko:
– W dziale zagranicznych filmów dokumentalnych.
Aha.
Udałam się tam, gdzie mi poleciła, i faktycznie – ktoś wsunął Clueless obok kopii Smutku i litości! W opakowaniu znalazłam kolejną wiadomość:
Nie spodziewałem się, że zajdziesz tak daleko. Czyżbyś była fanką dołujących francuskich filmów o masowych mordach? Jeśli tak, to już cię lubię. Jeśli nie – czemu ich nie lubisz? A może gardzisz filmidłami Woody’ego Allena? Bo ja owszem. Jeśli chcesz odzyskać swój czerwony notatnik, zostaw wiadomość w opakowaniu dowolnego filmu u Amandy. Tylko proszę, bez bożonarodzeniowych wyciskaczy łez.
Po chwili znów byłam przy ladzie.
– To ty jesteś Amanda? – spytałam.
Dziewczyna spojrzała na mnie z ciekawością.
– Tak, to ja.
– Mogę zostawić u ciebie coś dla… kogoś? – zapytałam. Miałam wielką ochotę mrugnąć do niej porozumiewawczo, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam.
– Możesz – odpowiedziała powoli.
– A czy macie Cud na 34. Ulicy?trzeci
trzeci
–Dash–
22 grudnia
– Czy to żart? – spytałem Amandę, ale wystarczyło jedno jej spojrzenie i wiedziałem, że nie żartuje.
Co za impertynencja! Powinienem był siedzieć cicho i nawet nie wspominać świątecznych filmów. Najwyraźniej Lily traktuje wszystko jako zaproszenie do złośliwostek. Do tego jeszcze ta wiadomość:
5. Poszukaj ciepłych, wełnianych, jednopalczastych rękawiczek z wizerunkiem renifera.
Czy ktoś ma wątpliwości, gdzie powinienem się udać?
Dom handlowy Macy’s.
Dwa dni przed Wigilią.
Równie dobrze mogłaby wsadzić mi na głowę torbę na prezenty i wtłoczyć do niej dwutlenek węgla. Albo powiesić mnie na stryczku uplecionym z paragonów sklepowych. Dom handlowy na dwa dni przed Bożym Narodzeniem przypomina miasto w stanie oblężenia: klienci o zdziczałych twarzach przepychają się w przejściach między stoiskami, wyrywając sobie z rąk ostatnie sztuki szklanych kul z płatkami śniegu i konikami morskimi, którymi pragną obdarować swoje stare ciotki Mariolki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki