- W empik go
Dave Grohl. Oto moje (po)wołanie. Wydanie 2 - ebook
Dave Grohl. Oto moje (po)wołanie. Wydanie 2 - ebook
Życie na rock’n’Grohlowo
Kim, do k**** nędzy, jest Dave Grohl?!
Grał w Scream i Nirvanie, założył Foo Fighters, bębnił dla Iggy’ego Popa, Paula McCartneya, The Prodigy, Tenacious D oraz wielu innych. Perkusista, gitarzysta, wokalista i reżyser. Kompozytor. Samouk. DAVE GROHL.
Nowe, rozszerzone wydanie najrzetelniejszej biografii na rynku! Poznaj kompletną historię jednego z największych geniuszy rocka!
Oto moje (po)wołanie jest porywającą opowieścią, której bohaterami są zespoły takie jak Nirvana, Foo Fighters, Queens of the Stone Age i Them Crooked Vultures. A łączy je postać Dave’a Grohla.
Będziecie mieli okazję przeczytać szczere wyznanie na temat Kurta Cobaina oraz poznać kulisy zatargu, który nieomal doprowadził do rozpadu Nirvany. Ponadto Dave Grohl opowie o konflikcie zagrażającym Foo Fighters w osiągnięciu globalnego sukcesu, a także o mrocznych czasach, które mogły sprawić, że jego kariera zakończyłaby się nagle i bez ostrzeżenia.
Dave Grohl dał się poznać jako jeden z najbardziej charakterystycznych i szanowanych muzyków przełomu XX i XXI wieku. Oto moje (po)wołanie wspaniale podsumowuje jego niesamowitą rockandrollową podróż. Nowe wydanie uzupełnione jest o nigdy wcześniej niepublikowane rozdziały.
Bazując na ekskluzywnych wywiadach z muzykiem, rozmowach z takimi osobistościami, jak Josh Homme (frontman Queens of the Stone Age), Ian MacKaye (legenda podziemnej sceny D.C.) czy Butch Vig (producent albumu Nevermind Nirvany) oraz na materiałach sięgających dziesięć lat wstecz, Brannigan napisał pierwszą dogłębną i rzetelną biografię Dave’a Grohla.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-768-5 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dzieciństwie Dave Grohl miał pewien powracający sen, który „tysiące cholernych razy” wgryzał mu się w głowę. Śniło mu się, że jedzie na swoim malutkim rowerku z rodzinnego Springfield w stanie Wirginia do Los Angeles. Podąża powolutku autostradą wśród przemykających obok samochodów, które trąbią na niego i plują kłębami spalin z rur wydechowych. Całe pokolenia znudzonych, zniecierpliwionych dzieciaków z przedmieść miały podobne marzenia – by wreszcie uciec od tego dusznego, małomiasteczkowego życia do olśniewającego Hollywood. W zbiorowej wyobraźni całego narodu Los Angeles do dziś stanowi symbol wolności, nieograniczonych możliwości i splendoru, a jego mniej lub bardziej legalne rozrywki wciągają bez reszty tych młodych naiwniaków, których tabuny codziennie wylewają się z autokarów Greyhound i pociągów Amtrak. Niemniej na wyobraźnię Grohla bardziej niż połyskujące obietnice Złotego Stanu działały „zew przygody” i „niepewność jutra”. „W tym śnie miałem do pokonania strasznie długą drogę – powiedział mi raz. – Jechałem bardzo wolno, ale przynajmniej nie stałem w miejscu”.
Grohl uznał, że rok 2020, czyli dwudziesta piąta rocznica powstania Foo Fighters, to odpowiedni moment na publiczne świętowanie ich wspólnej dotychczasowej podróży. Zawsze bardziej ciekawy, co kryje się za zakrętem, niż zafiksowany na nabijaniu kilometrów, Grohl planował przekuć ciepłe uczucia nostalgii otaczające niektóre ważne daty z wczesnej historii grupy w pozytywną reklamę dla różnych nadchodzących projektów, wśród których znaleźć się miał dziesiąty studyjny album zespołu.
Ale właśnie wtedy świat nagle stanął w miejscu.
11 stycznia pewien obywatel Wuhan w Chinach stał się pierwszą znaną ofiarą nowo odkrytego koronawirusa. Relacjonując ten śmiertelny przypadek, dziennik „New York Times” poinformował swoich czytelników o istnieniu COVID-19, jednocześnie zapewniając, że „nie ma dowodów na to, że może on roznosić się wśród ludzi”. Dokładnie dwa miesiące później, gdy liczba ofiar wirusa przekroczyła cztery tysiące, a przypadki odnotowano w stu czternastu różnych krajach, Światowa Organizacja Zdrowia oficjalnie uznała epidemię za pandemię i zaapelowała do rządów na całym świecie o podjęcie „pilnych i radykalnych” działań w celu zminimalizowania transmisji wysoce zaraźliwego wirusa. 13 marca szkoły w Kalifornii zostały zamknięte. W ciągu tygodnia gubernator Kalifornii ogłosił „stan wyjątkowy” i wydał wszystkim mieszkańcom nakaz pozostania w domu.
Dave obserwował rozwój wydarzeń podczas dwutygodniowych wakacji wiosennych, które spędzał na Hawajach z żoną Jordyn i ich trzema córkami – Violet, Harper i Ophelią – i szybko pojął, że zarówno on, jak i jego rodzina i zespół przez jakiś czas będą uziemieni. I faktycznie, miną jeszcze trzy miesiące, zanim rodzina wróci do swojego domu w Encino w Kalifornii, zaś skrupulatnie wytyczona przez Grohla trasa promująca dziesiąty album Foo Fighters wyląduje w koszu, a data premiery płyty zostanie odłożona na bliżej nieokreśloną przyszłość.
„Mieliśmy szturmem opanować świat, a nasze panowanie miało trwać osiemnaście miesięcy! – Grohl zawodził z świadomie teatralnym rozmachem podczas wywiadu dla »Zoom« w listopadzie 2020 roku z Davem Everleyem z »Classic Rock«. – Plan był nie do obalenia! Każdy dzień był rozpisany ze szczegółami na półtora roku do przodu! Miały być filmy, w tym dokumentalne, trasy koncertowe i specjalne koncerty, a potem wszystko jakby nagle… zniknęło”.
„Wcześniej nieczęsto natrafialiśmy na mur – przyznawał lider Foo Fighters. Przez długi czas szliśmy do przodu. To był pierwszy raz w karierze zespołu, kiedy musieliśmy zamknąć drzwi i przekręcić klucz. Dziwne uczucie”. Po raz pierwszy od ukończenia piętnastego roku życia Dave Grohl miał szlaban na wychodzenie z domu.
* * *
Narodzinom Dave’a Grohla towarzyszyły oklaski. Kiedy wieczorem 14 stycznia 1969 roku Virginia Grohl dotarła na salę porodową szpitala Trumbull Memorial w Warren, w stanie Ohio, z zaskoczeniem odkryła, że przy jej łóżku stoi grupka młodych lekarzy. Z wypiekami na twarzach czekali na nią, a raczej na rychłe przybycie na świat jej syna, ponieważ miał to być dla nich pierwszy poród obserwowany na żywo. Gdy wreszcie pojawiło się krzyczące niemowlę, początkujący lekarze powitali je spontanicznymi gromkimi brawami. Dave był drugim dzieckiem Virginii i Jamesa Grohlów, którzy mieli już córeczkę o imieniu Lisa. Dave przyszedł na świat na miesiąc przed trzecimi urodzinami Lisy. W 1993 roku, w rozmowie z autorem biografii zespołu Nirvana, Michaelem Azerradem, Grohl umiejscowił swoich rodziców „właściwie na przeciwległych biegunach”. Ojca określił jako „typowego gościa z Waszyngtonu, poukładanego konserwatystę z krwi i kości”, natomiast mamę nazwał „liberalną, kreatywną wolnomyślicielką”. Według niego namiętność, która ich połączyła, najwyraźniej przyćmiła te ideologiczne różnice.
Virginia Jean Hanlon poznała Jamesa Harpera Grohla, gdy odbywała praktyki nauczycielskie w domu kultury w hrabstwie Trumbull. Była wówczas śliczną, bystrą i wygadaną studentką, a jej przyszły mąż – inteligentnym, czarującym i pewnym siebie dziennikarzem, świeżo po ukończeniu trzyletniej służby w armii Stanów Zjednoczonych i powrocie z zagranicznej placówki w niemieckim Stuttgarcie, gdzie redagował gazetę sił zbrojnych pod tytułem „Stars and Stripes”. Grohl odebrał klasyczne przygotowanie do gry na flecie (Dave nazwał go kiedyś „cudownym dzieckiem”), do tego uwielbiał jazz. Hanlon z kolei śpiewała a capella z przyjaciółkami ze szkoły średniej w zespole o wdzięcznej nazwie Three Belles*. Parę połączyła też miłość do poezji i literatury w ogóle, zwłaszcza do kontrkulturowych dzieł autorów pokolenia beatników – Jacka Kerouaca, Williama Burroughsa i Allena Ginsberga. W późniejszych latach, w obecności liberalnie myślących i artystycznie uzdolnionych znajomych syna, James Grohl uwielbiał opowiadać, jak to Ginsberg próbował go poderwać (nieskutecznie), gdy wraz z Virginią zaczęli obracać się w tych samych co on kręgach bohemy hipisowskiej. Historia ta miała dobitnie przypominać Dave’owi, że jego ojciec nie zawsze był ułożonym nudziarzem.
Gdy Dave przyszedł na świat, James Grohl pracował jako dziennikarz dla agencji prasowej Scripps Howard, filii wielkiego imperium informacyjnego, stworzonego przez wyszczekanego magnata prasowego z Illinois, Edwarda Willisa Scrippsa. Środowisko wspierające wolność myślenia, reformy społeczne oraz wszelkie oznaki braku pokory wobec władzy zapewniało wprost cieplarniane warunki dla młodych dziennikarskich talentów. Do Jamesa Grohla ta bezkompromisowa polityka nieustraszonego, dociekliwego dziennikarstwa nigdy nie przemówiła bardziej niż wtedy, gdy wezwano go do zrelacjonowania eskalacji napięć między studentami, protestującymi przeciwko wojnie w Wietnamie a Gwardią Narodową na kampusie Uniwersytetu stanowego w Kent w stanie Ohio w maju 1970 roku.
4 maja na placu przed uniwersytetem zgromadziły się dwa tysiące studentów, lecz kazano im się rozejść. Gdy stało się jasne, że demonstranci nie mają zamiaru podporządkować się poleceniom, gwardziści użyli gazu łzawiącego, a następnie ostrej amunicji. Cztery osoby straciły życie, dziewięć zostało rannych.
„Masakra na Uniwersytecie Stanowym w Kent”, jak nazwały to wydarzenie media, zdopingowała do działania amerykański ruch antywojenny. W odpowiedzi na tamte wydarzenia kampusy uniwersyteckie w całym kraju zapełniły się demonstrantami, a 9 maja do Waszyngtonu ściągnęło około stu tysięcy osób, by dać wyraz swojej niezgodzie na wojnę w Wietnamie i przemoc władzy wobec obywateli.
Doniesienia prasowe Jamesa Grohla z Ohio uczyniły z niego gwiazdę agencji Scripps Howard. W roku 1972, gdy jeszcze pracował w Columbus w stanie Ohio, otrzymał propozycję przeniesienia się do Waszyngtonu – stolicy kraju i centrum amerykańskiego politycznego układu nerwowego – gdzie miał kontynuować swą obiecującą karierę. Moment był idealny, bowiem pierwsze lata aktywności zawodowej Grohla przypadły na czasy dziennikarstwa wojującego i zaangażowanego. Carla Bernsteina i Boba Woodwarda z „Washington Post” właśnie okrzyknięto bohaterami narodowymi – ich śledztwo ujawniło, że pozornie niegroźne włamanie do hotelu Watergate 17 czerwca 1972 roku, było de facto próbą założenia podsłuchów w sztabie wyborczym Partii Demokratycznej. Co więcej, dziennikarze odkryli, że ślady prowadzą do Białego Domu, w wyniku czego 8 sierpnia 1974 roku „Tricky Dickie” Nixon* musiał zrezygnować z urzędu. Który ambitny, młody dziennikarz nie chciałby dołączyć do tego szczytnego pościgu za prawdą? Dla Grohla była to świetna okazja i skorzystał z niej bez wahania.
Tak jak wielu ludzi przenoszących się do Dystryktu Kolumbii James wraz z rodziną postanowili nie osiedlać się w ścisłym centrum, lecz na przedmieściach. Springfield w stanie Wirginia oddalone jest od centrum o dziesięć kilometrów, które pokonać można drogą I-95, nie wyjeżdżając poza obszar wyznaczony obwodnicą stolicy – Capital Beltway. Podobnie jak inne okoliczne miasteczka – Arlington, Annandale czy Alexandria – Springfield było popularnym wyborem dla osób zdecydowanych dojeżdżać do pracy do samego Waszyngtonu czy też do położonego w pobliżu Pentagonu. Podobnie jak w przypadku innych miasteczek satelickich, ludność Springfield była w dużej mierze napływowa i ulegała naturalnej rotacji związanej ze specyfiką pracy w Kapitolu, którego pracownicy najczęściej wymieniali się co cztery–pięć lat. Niemniej mieszkańcy dokładali starań, by pracować nad wzmacnianiem lokalnego patriotyzmu i poczucia wspólnoty.
Na początku lat siedemdziesiątych do nowego miasta rodziny Grohlów idealnie pasował jego protekcjonalny przydomek: „z białej mąki”, co oznaczało, że miasto jest niezwykle konserwatywne. Położenie „kwadrans od Białego Domu z jednej i ferm drobiu z drugiej strony” – jak ujął to po latach Dave – sprawiało jednak, że Springfield miało naturę lekko schizofreniczną. To tutaj miastowi, dziani politykierzy, „szczęśliwi synowie**”, na których suchej nitki nie zostawił w jednej ze swych piosenek Creedence Clearwater Revival, mieli za sąsiadów fizycznych pracowników z Południa, ze strzelbami na tylnych siedzeniach chevroletów camaro i fordów mustangów, skąd na cały regulator rozbrzmiewała muzyka Lynyrd Skynyrd czy Zeppelinów.
Grohlowie mieszkali przy Kathleen Place – spokojnej ślepej uliczce – w parterowym domu z trzema sypialniami, który rodzina zakupiła za trzydzieści tysięcy dolarów w 1974 roku. Dzieci szybko zaaklimatyzowały się w nowym środowisku. Lisa poszła do szkoły podstawowej North Springfield, a Dave, którego mama czule wspomina jako „dość żywego chłopca” lubującego się w płataniu psikusów, nie zawsze uchodzących mu na sucho mimo słodkiego wyglądu i uśmiechu anioła, odkrywał nową okolicę na swoim gokarcie, wraz z nieodłącznym towarzyszem pod pachą – sfatygowanym pluszowym Puchatkiem.
„Jako mały chłopiec Dave był szczęśliwy, psocił i wygłupiał się – wspomina pani Grohl. – Lubił nas rozśmieszać. Szalone tańce, zabawne miny i celne imitacje… Był duszą towarzystwa i gadułą. Naprawdę pamiętam , jak chodził w dół po ruchomych schodach jadących do góry i zagadywał przejeżdżających ludzi. Fajnie się z nim spędzało czas”.
Jej syn wspomina Kathleen Place jako „cudowne miejsce do dorastania”.
„Ślepa uliczka stała się wspólnotą rodzin, które razem pracowały, bawiły się, jadły i pomagały sobie w potrzebie – wspominał. – Ludzie z różnych środowisk, grup etnicznych, ras, religii. Byliśmy naprawdę zżyci. Johnny Park, Robinsonowie, Woodwardowie, Gallagherowie…”
„To miasto było idealnym miejscem dla dzieci – potwierdza Nick Christy, frontman pierwszego prawdziwego zespołu Grohla, Nameless**. Wraz z rodziną przeprowadził się do Springfield z Massachusetts na początku lat siedemdziesiątych. – Nie sposób było się tam nudzić. Domy nie były może zbyt wyszukane czy imponujące, ale za to panowała przyjazna atmosfera. Wszędzie mieszkały średnio zamożne białe rodziny, a ludzie pomagali sobie nawzajem. Dopiero po czasie odkryłem, że wszyscy rodzice moich kolegów i koleżanek pracowali w FBI czy CIA lub byli senatorami”.
Uwiedziony zdominowaną przez politykę atmosferą nowego otoczenia James Grohl szybko zmienił ścieżkę kariery, porzucając dziennikarstwo na rzecz pisania przemówień i zarządzania kampanią Roberta Tafta Juniora – republikańskiego senatora z Ohio i zarazem wnuka byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Williama Howarda Tafta. Jego żona otrzymała pracę jako nauczycielka angielskiego i zajęć teatralnych w liceum imienia Thomasa Jeffersona w pobliskiej Alexandrii. Była tam powszechnie lubiana.
„Virginia Grohl była świetną nauczycielką – wspomina Chet Lott, jeden jej z uczniów, który uczęszczał do szkoły w latach 1981–1984. – Należała do tego gatunku pedagogów, których naprawdę obchodzą uczniowie i którzy znają ich wszystkich osobiście. Zdecydowanie wyróżniała się na tle reszty grona pedagogicznego. Była fantastyczną, przemiłą kobietą”.
Niestety w domu Grohlów sytuacja nie malowała się aż tak różowo. Za zamkniętymi drzwiami, w tajemnicy przed Dave’em i Lisą, James i Virginia próbowali ratować rozpadające się małżeństwo. W roku 1975 James ostatecznie zostawił żonę i dzieci, zaś Virginia zniosła ten trudny, stresujący okres z godnością i wartym podziwu stoicyzmem, starając się chronić swoje pociechy przed okrutną rzeczywistością separacji oraz przed jej własnymi lękami o przyszłość.
„Oczywiście, że było to źródłem wielkiego smutku i trudności, ale nie sądzę, że tak naprawdę rozumiałem, co się dzieje – wspominał później Dave. – Zanim ogarnąłem całą tę sytuację, byłem już za duży, żeby się załamać psychicznie. Dla większości moich kumpli posiadanie ojca było dość nienormalną sytuacją. Sądziłem więc, że dorastanie z matką i siostrą to coś zupełnie naturalnego”.
* * *
Virginia Grohl szybko się zorientowała, że z jej nauczycielskiej pensji w wysokości osiemnastu tysięcy dolarów rocznie nie uda się utrzymać rodziny. Żeby zwiększyć wpływy do domowego budżetu, podjęła się dodatkowej pracy i wieczorami dorabiała jako sprzedawczyni w domu handlowym, a w weekendy prowadziła biuro miejscowej firmie zajmującej się praniem dywanów.
Żeby dzieci nie nudziły się w domu pod jej nieobecność, pozwoliła im słuchać swoich płyt na adapterze wypożyczonym ze szkoły. Pewnego dnia podczas rodzinnych zakupów Dave namówił mamę, żeby kupiła mu płytę – składankę K-Tel intensywnie reklamowaną w telewizji. Wydany w 1976 roku album Block Buster obiecywał „dwadzieścia oryginalnych gwiazd” i faktycznie zawierał kilka największych hitów tamtej epoki, od sławnego That’s the Way (I Like It) zespołu KC and the Sunshine Band, po Only Women Bleed Alice’a Coopera. W domu przy Kathleen Place Dave zaanektował adapter na kilka kolejnych weekendów, wkurzając siostrę uporczywym przesuwaniem igły, gdy po trzech minutach kończyła się jego ulubiona piosenka.
O dziwo jednym z najlepiej sprzedających się singli w latach siedemdziesiątych był utwór Frankenstein zespołu The Edgar Winter Group. Powstały jako owoc luźnego jamowania numer pozwolił rodowitemu Teksańczykowi o nazwisku Winter zaprezentować swoją mistrzowską grę na wielu instrumentach. Kawałek ukazał się na płycie z 1972 roku pod tytułem They Only Come Out at Night. Frankenstein był odjechaną, instrumentalną kompozycją z gatunku rocka progresywnego, o brzmieniu opartym na syntezatorach. W połowie utworu słychać też kosmiczne solo na saksofonie i szaloną perkusję. W kolejnym roku utwór ten trafił na stronę B singla pod tytułem Hangin’ Around. Okazało się jednak, że DJ-e w całym kraju, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom publiczności, grali najczęściej właśnie ten numer, więc Epic, wytwórnia Wintera, zamieniła utwory stronami i zaczęła promować Frankenstein jako singiel. W maju 1973 roku piosenka trafiła na szczyt zestawienia Hot 100 „Billboardu”, sprzedając się w liczbie ponad miliona egzemplarzy. Jako utwór numer dziewięć na składance Block Buster, Frankenstein miał odmienić życie Dave’a na zawsze.
„Dla mnie to były najlepsze dźwięki, jakie w życiu słyszałem – wspominał Grohl po latach. – Po dziś dzień jedna z najlepszych piosenek, jakie słyszałem. Za każdym razem, gdy leci Frankenstein, przypomina mi się, jak byłem małolatem i słuchałem rocka w swoim pokoju”.
W tymże pokoju na ścianie Dave powiesił plakat przedstawiający kokpit samolotu Boeing 747, marzył bowiem, żeby zostać pilotem, wyjechać ze Springfield i polecieć do nieznanych miejsc, gdzie mógłby doświadczyć nowych rzeczy. Kolejne muzyczne zauroczenie nauczyło go jednak, że nie musi się wcale ruszać z własnego pokoju, żeby uciec od codzienności.
Dla amerykańskich nastolatków od Long Island po Long Beach obsesja na punkcie zespołu Kiss była niczym inicjacja. 31 października 1976 roku kwartet z Nowego Jorku z hukiem pojawił się w programie stacji telewizyjnej ABC The Paul Lynde Halloween Special. Panowie wystąpili na wysokich obcasach, w makijażu rodem z kabuki*, i przed milionową widownią telewizji publicznej dali czadu, śpiewając z playbacku utwory: Detroit Rock City, Beth i King of the Night Time World. Dla całego pokolenia oniemiałych z wrażenia dzieciaków było to coś na miarę występu Beatlesów u Eda Sullivana* – tyle że z fajerwerkami w tle.
Członkowie Kiss byli niczym czwórka komiksowych superbohaterów: Starchild, Demon, Space Ace i Catman* – pod każdym względem, zwłaszcza natężenia hałasu. Ziali ogniem, pluli krwią, strzelali rakietami ze swoich głośnych gitar i sprawiali wrażenie, jakby granie rocka było najbardziej ekscytującym zajęciem pod słońcem. W oczach siedmioletniego Dave’a Grohla, który tak jak oni uwielbiał popisy i przebieranie się w „najbardziej wymyślne, odjechane” stroje, byli najbardziej czadowymi postaciami, jakie kiedykolwiek widział. Nie minęło wiele czasu, a Virginia Grohl musiała ulec błaganiom syna i kupić mu Rock and Roll Over (a zaraz potem Kiss Alive II), choć prawdę powiedziawszy Dave więcej czasu poświęcał studiowaniu okładek płyt niż słuchaniu ich zawartości. Prawdziwa magia kryła się gdzie indziej. Kiss ział ogniem! Kiss pluł krwią! A z ich gitar szły rakiety! Wkrótce plakat, na którym panowie pozują na dachu Empire State Building, zajął honorowe miejsce na ścianie w pokoju Dave’a. Trudno to uznać za przypadek, że niedługo potem zapragnął nauczyć się grać na gitarze.
„Gdy miałem trzy czy cztery lata, mama kupiła ojcu gitarę z nylonowymi strunami do gry flamenco – wspomina. – Nigdy nie nauczył się na niej grać, więc tylko zagracała mieszkanie. Zanim skończyłem dziewięć lat, zdążyłem zerwać cztery z sześciu strun, ale na pozostałych dwóch opanowałem chwyty do Smoke on the Water… co warto dodać, w stylu Beavisa i Buttheada. I tak właśnie zaczęła się moja przygoda z grą na gitarze”.
Podczas gdy Grohl szlifował swoje pierwsze akordy, nowy chłopak mamy, Chip Donaldson, również nauczyciel angielskiego, a poza tym weteran wojny w Wietnamie, wprowadził się do domu Grohlów. Dave bynajmniej nie buntował się przeciwko pojawieniu się w domu nowego samca alfa. Wręcz przeciwnie – był zachwycony nowym dodatkiem i to jego przybycie wyznaczyło początek poważnej edukacji muzycznej młodego Dave’a.
„Chip był po prostu zajebisty i totalnie mi imponował – powiedział mi w 2009 roku. – Był szalonym typem, który uwielbiał spędzać czas na świeżym powietrzu, gdzie czuł się równie dobrze jak w bibliotece, bo był przy tym niezwykle oczytany. Chadzał na jakieś odjechane piesze wędrówki, a gdy miałem dziesięć lat, nauczył mnie polować. Mieszkał z nami przez kilka lat, a wraz z nim wprowadziła się też do nas jego pokaźna kolekcja płyt. Nasz salon z zachowawczego, podmiejskiego pokoju, jakich setki w Wirginii, zmienił się w przestrzeń pełną półek z płytami i poroży oraz z szafką na broń palną… W sumie to zmienił się w domek myśliwski z dobrą muzyką.
Dzięki tej jego kolekcji poznałem wiele rzeczy. Miał wszystko, od Jethro Tull po Grateful Dead, Stonesów, Phoebe Snow, Zeppelinów, Jefferson Airplane i Dylana, cały kram z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jednym z kolejnych wielkich był Lynyrd Skynyrd. Pamiętam, jak w wieku dziesięciu lat słuchałem Freebird i myślałem: Boże, żebym kiedyś potrafił zagrać takie solo. Widząc mój zachwyt, Chip mawiał: »Jak będziesz ćwiczył, to kto wie…«. Ale w głębi duszy byłem przekonany, że nie mam szans; nawet jeśli będę ćwiczył latami, to w życiu nie uda mi się zagrać tej partii gitary. I faktycznie, do dziś tego nie umiem!”
Virginia Grohl była szczęśliwa, że nowe hobby trzyma Dave’a z dala od kłopotów, więc płaciła za lekcje syna, póki ten po roku nie stwierdził, że są „nudne” i nie przerwał nauki. Lukę po lekcjach Dave postanowił zapełnić, zakładając zespół, o czym poinformował rodzinę ze stoickim spokojem.
* * *
Duet HG Hancock Band składał się z Grohla i jego kolegi z podstawówki North Springfield – Larry’ego Hinkle’a. Dla Dave’a było to nic innego jak odpowiedź North Springfield na rockowych bohaterów z południa Stanów – Lynyrd Skynyrd. Dowiedziawszy się, że inspiracją dla nazwy ukochanego zespołu z Jacksonville na Florydzie było nazwisko ich byłego nauczyciela WF-u Leonarda Skinnera, chłopcy postanowili wykorzystać w nazwie i swoją wuefistkę, panią Hancock. Pierwszy człon – HG – oznaczał oczywiście Hinkle/Grohl.
W piątej klasie chłopcy zaczęli chodzić na te same zajęcia i od tej pory byli nierozłączni – ciągle przebywali to w jednym, to w drugim domu, kombinując, co by tu spsocić. Dziś Hinkle jest stolarzem freelancerem i mieszka w Fredericksburg w Wirginii. Bardzo dobrze wspomina czasy, kiedy broili razem z Grohlem.
„Dave był bardzo wesoły i lubiłem z nim spędzać czas – opowiada. – Siedzieliśmy razem na lekcjach i mieszkaliśmy też blisko. Lubiliśmy swoje towarzystwo. Owszem, czasem bywaliśmy niegrzeczni. Kiedy nocowałem u Dave’a, wymykaliśmy się po kryjomu i szliśmy na drogę, gdzie rzucaliśmy w przejeżdżające samochody rajskimi jabłuszkami. Uwielbialiśmy, jak kierowcy nas gonili, choć przecież mogliśmy łatwo napytać sobie biedy. Pamiętam, że kiedyś droczyliśmy się z jedną koleżanką w autobusie szkolnym. Zabraliśmy jej torebkę i wyrzuciliśmy przez okno. Potem oczywiście o całej sprawie zapomnieliśmy. Pamięć przywróciło nam dopiero wezwanie na dywanik do dyrektora. Nie byliśmy wredni, tylko lekko stuknięci.
Dave od początku miał fioła na punkcie muzyki. Wszędzie chodził z gitarą, starą, sfatygowaną gitarą klasyczną z pozrywanymi strunami. Jak się było jego kumplem, nie dało się nie złapać bakcyla”.
W przerwach od rozrabiania Grohl i Hinkle każdą wolną chwilę poświęcali na słuchanie miejscowej radiostacji rockowej – DC 101. Towarzyszył im często kolega z klasy Jimmy Swanson, chichoczący z rozbrajająco infantylnych wypowiedzi prezentera-skandalisty, Howarda Sterna, i udający grę na gitarze, gdy z radia płynęła muzyka AC/DC, Zeppelinów, Cheap Trick, Black Sabbath, Teda Nugenta, Alice’a Coopera, Van Halen i oczywiście Lynyrd Skynyrd.
„Dave grał na swojej gitarze z pozrywanymi strunami – opowiada Hinkle – a ja na perkusji, na którą składały się druty mamy Dave’a i kosz na pranie oraz garnki i patelnie. Jego mama była przesympatyczna i bardzo nas lubiła, ale Bóg jeden wie, co sobie myślała o tym naszym hałasowaniu”.
Szczerze mówiąc, Virginia Grohl już dużo wcześniej opanowała sztukę ignorowania hałasów dochodzących z pokoju syna. Kiedy Dave dostał od kuzyna album 2112 kanadyjskiej grupy Rush, grającej rocka progresywnego, zapragnął nauczyć się grać na perkusji. Wykorzystywał wszystkie meble, które miał pod ręką. Stale dobiegające z pokoju syna dum-trz-dum-trz było dla Virginii tak naturalne jak śpiew ptaków i praktycznie wcale jej nie przeszkadzało.
„Obok łóżka stało krzesło. Klękałem na podłodze, między nogi wkładałem sobie poduszkę, która służyła mi za werbel – tak w 2004 roku w wywiadzie dla »Modern Drummer« Grohl opisywał swój prowizoryczny zestaw perkusyjny. – Stojące po mojej lewej krzesło wykorzystywałem jako hi-hat, a łóżko służyło mi za tom-tom i blachy. Słuchałem płyt i grałem na tej swojej perkusji, aż szyby parowały od gorąca”.
Zachęcony sukcesem pierwszych prób duetu HG Hancock Band młody Grohl uznał, że czas zarejestrować jakiś materiał na taśmie. Pierwszy numer zespołu, pod tytułem Bitch*, był hołdem złożonym jego psu o imieniu BeeGee. Druga kompozycja, którą swojemu partnerowi zaprezentował Grohl, nosiła tytuł Three Steps.
„Pewnego dnia w klasie wręczył mi kartkę, mówiąc: »To ta nowa piosenka, którą napisałem, bierzmy się do roboty!« – wspomina Hinkle. – Zagrał mi ją, a ja skomentowałem to słowami: »Wow! Super!«. Tego samego popołudnia nękany wyrzutami sumienia przyznał mi się, że nie napisał tego sam. Był to utwór Lynyrd Skynyrd pod tytułem Gimme Three Steps. Zastanawialiśmy się, czy coś nam grozi, jeśli go gramy. Do końca dnia byliśmy nieźle zestresowani”.
„Oczywiście, że nie uważałem się za kompozytora. To były tylko takie małe eksperymenty, małe wyzwania – tak swoje pierwsze autorskie piosenki wspomina Grohl. – Naprawdę nie miałem wielkich ambicji, ale wymyśliłem sobie, że mógłbym w domu, za pomocą dwóch magnetofonów, nagrać wielościeżkowy numer. Mógłbym na jednym z nich nacisnąć »zapis« i grać przy tym na gitarze, a następnie zatrzymać, przewinąć, włożyć kasetę do drugiego magnetofonu, puścić ją, a na drugiej nagrywać poprzednie nagranie oraz swój głos. No i miałem dwuścieżkowe nagranie gotowe. Odsłuchując dzieło, wcale nie byłem zadowolony z brzmienia swojego głosu, ale i tak nagrodą samą w sobie było to, że mi się udało”.
W 2009 roku na okładce płyty Foo Fighters Greatest Hits Grohl zamieścił ten prymitywny sposób nagrywania w niewiele bardziej rozbudowanej formie czterostopniowego minieseju pod tytułem Jak nagrywać wielościeżkowe płyty w domu. Czwarty i ostatni krok brzmi „załóż zespół”.
* * *
Pod koniec lat siedemdziesiątych życie Dave’a Grohla toczyło się utartym torem: szkoła, mecze piłki nożnej, drobne akty wandalizmu, ślęczenie przy magnetofonie. Był lubiany wśród rówieśników i w szkole też szło mu całkiem dobrze, nawet jeśli wrodzona nadaktywność dawała się we znaki nauczycielom. „To była ciągle ta sama śpiewka: »David mógłby być wzorowym uczniem, gdyby zechciał wreszcie usiąść spokojnie na dupie«”, wspominał po latach.
Na wakacje rodzina jeździła do Ohio, w odwiedziny do ojca i dziadków, Aloisa i Ruth, oraz babci ze strony mamy – Violet. Całą rodziną spotykali się w Breeze Manor w Breezewood, gdzie „wynajmowali kilka pokoi, zajadali się smażonym kurczakiem i przez cały weekend pływali w basenie”. Spokojne, nieskomplikowane czasy. „Miałem jak pączek w maśle”, wspomina Grohl.
Z nastaniem nowej dekady młody David posmakował zupełnie alternatywnej rzeczywistości. Wieczorem 26 stycznia 1980 roku wymknął się z domu, by dołączyć do starszej siostry, która opiekowała się właśnie dziećmi sąsiadów. Położywszy podopiecznych do łóżka, Lisa oglądała sobie w najlepsze Saturday Night Live – ulubiony program rozrywkowy całego narodu. Dave usiadł obok niej na kanapie. Gdy gospodyni programu Teri Garr przedstawiła gwiazdy muzyczne wieczoru, Dave z wrażenia o mało nie spadł z kanapy.
Występujący zespół był dziwny, naprawdę dziwny. Wychudzony wokalista w zbyt dużej kurtce gadał coś od rzeczy, dziewczyny w natapirowanych fryzurach – jedna blond, druga ruda – wierciły się, jakby dosłownie oblazły je mrówki, a gitarzysta grał na rozstrojonym instrumencie, jakby miał raptem dwie struny, zupełnie jak Dave, zanim opanował podstawowe chwyty. Jazgot, który tworzyli, był straszny – rzucał człowiekiem niczym padaczka. Jakby tego było mało, po dwóch minutach wokalista i blondyna padli na podłogę, wijąc się niczym trafieni z pistoletu. Rodzeństwo Grohlów było świadkiem występu przedstawicieli nowej fali z Athens w stanie Georgia – zespołu B-52 w ich najlepszej odsłonie.
„Pamiętam ten moment tak, jak niektórzy pamiętają chwilę zabójstwa prezydenta Kennedy’ego – mówi Grohl. – Gdy B-52 zagrali Rock Lobster, na serio zmienili moje życie. To było wydarzenie wielkiej wagi. Że takie dziwaki potrafiły zagrać taką muzę, która brzmiała inaczej niż wszystko, co dotąd słyszałem, i była zarazem tak poruszająca… Dorastałem w małym miasteczku w Wirginii i nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, że coś równie odjechanego jest w ogóle możliwe. Aż zapragnąłem być dziwakiem. Natychmiast chciało mi się pokazywać wszystkim dookoła środkowy palec, krzycząc: »Walcie się, ja właśnie taki chcę być!«.
Dużym wydarzeniem była dla mnie wyprawa do kina na film z koncertu AC/DC Let There Be Rock. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem muzykę, która wywołała we mnie chęć rozpierduchy. I to już po pierwszym numerze. Poszliśmy razem z Larrym Hinkle’em do jednego z kin w centrum Waszyngtonu. Mieli tam nagłośnienie rodem z dużego klubu, a oprócz nas było jeszcze tylko dwóch kolesi, palących skręty z tyłu sali. A film był zajebiście głośny… Serio, chyba właśnie wtedy po raz pierwszy poczułem, że jestem pieprzonym punkiem i mam ochotę roznieść to kino na strzępy, oglądając kapelę rockową w akcji. Rozjebali mnie dokumentnie.
B-52 naprawdę zrobili na mnie duże wrażenie, bo dzięki nim zdałem sobie sprawę, że w muzyce jest jakaś moc, inna niż wszystko, co znam. Przy niej reszta wypadała blado i jakoś tak mdło. Nie zrobiłem sobie irokeza i nadal lubiłem melodię i słowa rockowych przebojów, ale to wtedy poczułem potrzebę zgłębiania tego, co dziwne, muzyki, która nie uchodzi za zwyczajną.
Te gitary! Dwie struny! Ale odlot! Te bębny! Trzask, trzask, trzask! Łatwizna! Kobiety wyglądały jak kosmitki, podobnie jak cała reszta: okładki, dźwięk, stroje, symbole, logo, wszystko. Myślę, że jak się jest małolatem, to właśnie to cię interesuje najbardziej: prawdziwy, spójny obraz zespołu, i to właśnie dawało nam B-52. Piosenki były łatwe do opanowania, więc chętnie się ich uczyłem. Po Kiss i Rush to był pierwszy zespół, na który wzięło mnie tak totalnie”.
Virginia Grohl nagrodziła niesłabnące zainteresowanie syna muzyką, kupując mu pierwszą „prawdziwą” gitarę – Sears Silvertone z 1963 roku z wbudowanym wzmacniaczem. Taki właśnie prezent Dave znalazł pod choinką w 1981 roku. Oprócz tego dostał jeszcze dwie płyty Beatlesów: The Beatles 1962–1966 (zwaną również Red Album) oraz The Beatles 1967–1970 (White Album). Te dwie krążki, rozpoczynające się oszałamiająco wprost euforycznymi Love Me Do i Please Please Me z nostalgicznym zakończeniem w postaci Across the Universe i The Long and Winding Road, były czymś znacznie więcej niż tylko dowodem niebywałej twórczej ewolucji „Czwórki z Liverpoolu”. Stanowiły inspirację dla każdego artysty, który marzył, by na własną modłę przedefiniować zastaną scenę rockową. Dla młodego muzyka nie było lepszej podstawy, na której mógłby się oprzeć.
„Mniej więcej wtedy mama kupiła mi też książkę ze wszystkimi piosenkami Beatlesów, w której teksty były opatrzone rozrysowanymi chwytami gitarowymi – wspomina Grohl. – Nie potrafię czytać nut, ale umiem rozpoznawać rozrysowane chwyty, więc puszczałem płyty i grałem razem z nimi. W tamtym czasie wszystko było nowe i zagadkowe. To jak z grą wideo; ciągle chce się przechodzić do kolejnego etapu. Tak to właśnie było w moim przypadku. Gdy tylko opanowałem jedną piosenkę, chciałem rozgryzać kolejną: może uda mi się z Day Tripper, ale przecież jeszcze nie rozpracowałem A Day in the Life. Od tej chwili, jeśli tylko nie włóczyłem się nad potokiem w poszukiwaniu raków lub nie szwendałem się po podwórku, każdą wolną chwilę spędzałem z gitarą. To była moja rozrywka”.
Po rozpadzie duetu HG Hancock Band (Larry Hinkle przeprowadził się z tatą do Maryland po rozwodzie rodziców), Grohl zaczął rozglądać się za nowym partnerem. Jego wewnętrzny McCartney poszukiwał swojego Lennona. Na szczęście nie musiał szukać ani długo, ani daleko. Mieszkający kilka ulic od Kathleen Place trzynastoletni Nick Christy był już całkiem niezłym gitarzystą i wokalistą, obdarzonym zdrową dawką pewności siebie i opanowania – jakże cechami u młodzieńców w tym wieku. Jako fan The Who, Beatlesów i Stonesów Christy sam szukał kogoś do zespołu, więc zaprosił Grohla do piwnicy w domu rodziców na wspólne granie. Od razu zaskoczyło.
„Odtąd cały czas przesiadywaliśmy w piwnicy, nieustannie kombinując, kogo by tu jeszcze zaprosić, żeby nas posłuchał – opowiada Christy, obecnie prezes prestiżowej firmy zajmującej się architekturą krajobrazu, a w wolnych chwilach muzyk-amator w rodzinnym Massachusetts. – Braliśmy udział w niezliczonej ilości projektów, zakładając zespół za zespołem, z kim popadło. Organizowaliśmy imprezy w piwnicy albo u Dave’a w domu, na które zapraszaliśmy wszystkich znajomych ze szkoły, żeby tylko ktoś nas słuchał.
Grywaliśmy też tylko we dwójkę. Mama Dave’a bardzo nas wspierała. Była niesamowita. Zabierała nas czasem do miejscowej restauracji o nazwie Treebeards, gdzie w środy organizowano imprezy w stylu »otwarty mikrofon« i gdzie występowaliśmy przed prawdziwą publicznością. Zazwyczaj grali tam dwudziesto- i trzydziestolatkowie, a pośród nich my: dwa szczyle z ósmej klasy”.
„Ciężko załatwić sobie granie, kiedy się ma dwanaście lat! – śmieje się Grohl. – Zazwyczaj grywaliśmy więc u mnie lub u niego na podwórku, a oglądała nas garstka sześciorga czy siedmiorga dzieciaków. Ale dowiedziałem się, że jeden chłopak z sąsiedztwa gra na basie, więc mówię: »To on gra na basie? Serio? Bo Alex ma perkusję. Powiedz mu, żeby przyniósł ją do Nicky’ego w niedzielę o drugiej«. Wiek w piwnicy nie przekraczał dwunastu, trzynastu lat, ale było super, totalny czad. Lepsze to niż kradzież samochodów!”
„Podczas prób to Dave wszystko nakręcał – wspomina Christy. – Był przezabawny. Miał niespożytą energię i mnóstwo chęci. Ale to ja byłem typem przywódcy. Mówiłem na przykład: »OK, teraz robimy to i to«. Za to on zawsze szedł jak rakieta, wymyślając, co jeszcze można dodać. On grał na gitarze solowej, a ja dawałem rytm, ale gdy tylko mógł, wskakiwał za bębny, na przykład między piosenkami. Zaczynał po prostu walić w nie ile sił, co było nieźle wkurzające, bo ja chciałem ćwiczyć. Mówiłem mu wtedy: »Stary, skończ już, do cholery, mamy ćwiczyć, a ty przecież nie jesteś bębniarzem«. Gdyby mnie posłuchał, mógłby nie osiągnąć tego wszystkiego…”
Ale już nie było odwrotu.
------------------------------------------------------------------------
* Trzy Ślicznotki.
* Dosłownie: podstępny Rysio.
* W oryginale: fortunate sons.
* Bez nazwy.
* Jeden z tradycyjnych teatrów japońskich znany z ekspresyjnej charakteryzacji aktorów.
* Beatlesi wystąpili w słynnym show Eda Sullivana w lutym 1964 roku.
* Dosłownie: Dziecko Gwiazd, Demon, Kosmiczny As i Człowiek Kot.
* Dosłownie: suka.