Dawaj innym szczęście - ebook
Dawaj innym szczęście - ebook
- Zapłać nowo zatrudnionym pracownikom 2000 dolarów za odejście.
- Uczyń obsługę klienta odpowiedzialnością całej firmy – nie tylko działu.
- Skup się na kulturze firmy jako na priorytecie nr 1.
- Wykorzystaj badania nauki o szczęściu do prowadzenia biznesu.
- Pomóż pracownikom rozwijać się – zarówno osobiście, jak i zawodowo.
- Staraj się zmienić świat.
- Aaa, i zarabiaj pieniądze…
Brzmi jak kompletne szaleństwo? Są to wszystko standardowe procedury operacyjne w Zappos, internetowej firmie detalicznej, która zarabia ponad miliard dolarów w sprzedaży brutto rocznie. Po zadebiutowaniu w roku 2009 jako najwyżej plasująca się nowa firma na corocznej liście „Najlepsze firmy, dla których warto pracować” magazynu „Fortune” Zappos zostało przejęte przez Amazon w transakcji wycenionej na ponad 1,2 miliarda dolarów w dniu zamknięcia.
W Dawaj innym szczęście dyrektor generalny Zappos, Tony Hsieh, dzieli się z czytelnikami różnymi lekcjami, jakie odebrał w biznesie i w życiu, poczynając od założenia farmy robaków przez prowadzenie pizzerii po powołanie do życia LinkExchange, zarządzanie Zappos i jeszcze więcej. Prowadzone w szybkim tempie i realistyczne Dawaj innym szczęście pokazuje, jak mocno odmienny rodzaj kultury korporacyjnej może być potężnym modelem dla osiągania sukcesu – i jak poprzez koncentrowanie się na szczęściu otaczających cię ludzi możesz radykalnie zwiększyć swoje szczęście.
Ta książka jest fantastyczna. To, jak Tony i Zappos rozwinęli się do miliarda dolarów w sprzedaży brutto, jest tylko początkiem. Porusza ona wszystko – od pozyskiwania funduszów po znajdowanie szczęścia, od autentycznych e-mali po listy kontrolne. Mocno osobista i mocno praktyczna.
Tim Ferriss, autor bestsellera 4-godzinny tydzień pracy
W tej fascynującej (i często zabawnej) książce Tony objaśnia, jak przekuł swoje przekonania w działania, które rzeczywiście przynoszą szczęście.
Grretchen Rubin, autorka The Happiness Project
10 najważniejszych powodów, dla których powinieneś przeczytać tę książkę:
1. Chcesz poznać drogę, jaką przeszliśmy w Zappos, aby osiągnąć ponad miliard dolarów w sprzedaży brutto w niespełna dziesięć lat.
2. Chcesz poznać drogę, która ostatecznie doprowadziła mnie do Zappos, i lekcje, jakie odebrałem po drodze.
3. Chcesz poznać wszystkie błędy, jakie popełniliśmy w Zappos przez te lata, aby twoja firma mogła uniknąć zrobienia takich samych błędów.
4. Chcesz wymyślić właściwą równowagę pomiędzy zyskami, pasją i celem w biznesie i w życiu.
5. Chcesz zbudować długoterminową i trwałą firmę i markę.
6. Chcesz stworzyć silniejszą kulturę firmową, która uczyni twoich pracowników i współpracowników szczęśliwszymi, oraz pobudzić w nich większe zaangażowanie, prowadzące do wyższej produktywności.
7. Chcesz zapewniać lepsze doświadczenie klientowi, które uczyni go szczęśliwszym i zbuduje większą lojalność prowadzącą do powiększenia zysków.
8. Chcesz zbudować coś szczególnego.
9. Chcesz znaleźć inspirację i szczęście w pracy i w życiu.
10. Zabrakło ci drewna na opał w kominku, a ta książka stanowi doskonałą podpałkę.
***
Ta książka mogłaby rozpocząć rewolucję.
Marshall Goldsmith, autor Mojo: How to Get It, How to Keep It, How to Get It Back If You Lose It
W Dawaj innym szczęście Tony odkrywa sekret swojego sukcesu w tak młodym wieku: przywództwo w kulturze i szczęściu.
Lance Armstrong
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Przedmowa
Wprowadzenie: Jak odnalazłem swoją drogę
Część I. Zyski
Rozdział 1. W poszukiwaniu zysków
Rozdział 2. Coś wygrywasz, coś tracisz
Rozdział 3. Różnorodność
Część II. Zyski i pasja
Rozdział 4. Skoncentruj swoją pozycję
Rozdział 5. Platforma dla rozwoju: marka, kultura, taśmociąg
Część III. Zyski, pasja i cel
Rozdział 6. Przejście na wyższy poziom
Rozdział 7. Decydująca gra
Epilog
Dodatek: zasoby online
Kategoria: | Zarządzanie i marketing |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8087-595-1 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tony Hsieh jest mądrym facetem. Naprawdę. Jest jednym z najmądrzejszych i najgłębiej myślących liderów biznesowych naszych czasów. Ta wnikliwa książka jest nie tylko przyjemną lekturą. Jest wspaniałym podręcznikiem opisującym, jak firmy w dwudziestym pierwszym wieku mogą jednocześnie stworzyć wartość i szczęście.
– Chip Conley, twórca i dyrektor generalny Joie de Vivre Hospitality oraz autor Peak: How Great Companies Get Their Mojo from Maslow
Tony Hsieh wykonał wielką pracę myślową związaną z tym, jak przynieść szczęście sobie, pracownikom oraz klientom, a w tej fascynującej (i często zabawnej) książce objaśnia, jak przemienił swoje przekonania w działania, które rzeczywiście przynoszą szczęście.
– Gretchen Rubin, autorka The Happiness Project
Kiedy koncentrujesz się na zwiększaniu szczęścia swoich pracowników, kolegów, sprzedawców i klientów, nie tylko powiększasz swoje szczęście, lecz również szanse na sukces. Książka mojego przyjaciela Tony’ego jest pełna wspaniałych historii, przenikliwości i chwytów, które możesz wykorzystać zarówno w biznesie, jak i w życiu osobistym.
– Anthony Robbins, autor Unlimited Power oraz Obudź w sobie olbrzyma
Ta książka mogłaby rozpocząć rewolucję! Tony Hsieh pokazuje, jak możesz ogromnie podnieść poziom swojego szczęścia – i sukcesu – poprzez zwiększenie szczęścia ludzi, którzy cię otaczają.
– Marshall Goldsmith, autor Mojo: How to Get It, How to Keep It, How to Get It Back If You Lose It
Książka ta obrazuje wiele rdzennych wartości Zappos: jest otwarta i szczera, pełna pasji i skromna, zabawna i odrobinę dziwaczna. Nawet jeśli nie obchodzi cię biznes, technologia czy buty, wciągnie cię ta amerykańska opowieść o tym, jak ciężka praca, lenistwo, talent i porażka mieszają się, aby stworzyć niezwykłe życie. W międzyczasie dowiesz się również wiele o szczęściu. Uwielbiam ją.
– Jonathan Haidt, profesor psychologii na University of Virginia oraz autor Szczęście. Od mądrości starożytnych po koncepcje współczesne
Tony Hsieh jest wielką gwiazdą nowego sposobu pracy. Dawaj innym szczęście to książka, która opowiada niezwykłą historię biznesową – o stworzeniu w ciągu niespełna dziesięciu lat wartej miliard dolarów firmy internetowej sprzedającej obuwie – ale również niezwykłą historię człowieka. Tony należy do grupy przedsiębiorców obdarzonych nieskończoną i pozbawioną obaw wyobraźnią związaną z pogonią za marzeniami. W Zappos zbudował kulturę firmy wokół rzeczywistej troski o potrzeby swoich pracowników, dzięki czemu są oni zainspirowani do troszczenia się o potrzeby swoich klientów.
– Tony Schwartz, autor The Way We’re Working Isn’t Working i współautor Potęgi pełnego zaangażowania
Dawaj innym szczęście stanowi przegląd umysłu jednego z najwybitniejszych liderów biznesu naszych czasów. Podobnie jak jej autor, książka jest autentyczna, osobliwie oryginalna, nie traktuje samej siebie zbyt serio – a jednak przekazuje ważne przesłanie. Łącząc w sobie historię, osobistą filozofię i doświadczenie z jednej z najbardziej intrygujących firm na świecie, Dawaj innym szczęście działa na umysł, serce i duszę. Książkę tę powinien przeczytać każdy, komu poważnie zależy na szczęściu innych ludzi.
– Dave Logan, profesor w Marshall School of Business/University of Southern California
Istnieje różnica pomiędzy znajomością drogi a podążaniem nią.
– MORFEUSZ, MATRIXPrzedmowa
Przez większość mojego życia byłem przedsiębiorcą. Myślę, że dzieje się tak, ponieważ zawsze sprawiało mi przyjemność bycie kreatywnym oraz eksperymentowanie, wykorzystywanie lekcji, które odebrałem po drodze, do nowych przedsięwzięć oraz w życiu osobistym.
W roku 1996 współzałożyłem LinkExchange, które zostało sprzedane Microsoftowi w roku 1998 za 265 milionów dolarów.
W 1999 roku zostałem zatrudniony w Zappos jako doradca oraz inwestor, a ostatecznie zostałem tam dyrektorem generalnym. Rozwinęliśmy się od firmy z praktycznie zerową sprzedażą w roku 1999 do ponad miliarda dolarów sprzedaży rocznej ogółem.
W 2009 roku Zappos zostało kupione przez Amazon w transakcji wycenionej na 1,2 miliarda dolarów w dniu zamknięcia.
Z perspektywy osoby postronnej obie firmy mogą się wydawać sukcesami z dnia na dzień, jednak w międzyczasie popełniliśmy wiele błędów oraz odebraliśmy wiele lekcji. Wiele elementów mojej filozofii oraz postaw zostało ukształtowanych właśnie przez moje doświadczenia rozwoju.
Zawsze byłem namiętnym czytelnikiem książek. W Zappos zachęcaliśmy pracowników do czytania książek z naszej biblioteki, aby pomóc im się rozwijać, zarówno w wymiarze osobistym, jak i zawodowym. Istnieje wiele książek, które wpłynęły na nasze myślenie w Zappos i pomogły nam dojść do miejsca, w którym jesteśmy dzisiaj.
Zdecydowałem się na napisanie tej książki, aby pomóc ludziom uniknąć wielu pomyłek, które ja sam popełniłem. Mam również nadzieję, że będzie ona służyć jako zachęta do założenia biznesu, a także pomoże przedsiębiorcom, którzy chcą przeciwstawić się powszechnej opinii i stworzyć swoją własną ścieżkę do sukcesu.
Struktura książki
Niniejsza książka została podzielona na trzy części.
Pierwsza część jest zatytułowana „Zyski” i składa się głównie z historii dotyczących mojego rozwoju aż do ostatecznego odnalezienia przeze mnie drogi do Zappos.
Niektóre historie opowiadają o moich wczesnych przygodach jako przedsiębiorcy, a inne dotyczą młodszej wersji mnie – buntującego się przeciw temu, co miało nadejść.
Druga część, „Zyski i pasja”, dotyczy w większym stopniu biznesu i obejmuje wiele ważnych elementów filozofii, które wyznawaliśmy i według których żyliśmy w Zappos. Dzielę się również z czytelnikiem niektórymi wewnętrznymi e-mailami i dokumentami, których używamy po dziś dzień.
Trzecia część jest zatytułowana „Zyski, pasja i cel”. Kreśli ona naszą, jako Zappos, wizję przenoszenia się na wyższy poziom, i mam nadzieję, że sprowokuje cię do tego samego.
Książka ta nie została pomyślana jako całościowa historia korporacji Zappos czy którejkolwiek z wcześniejszych firm, w które byłem zaangażowany. Nie ma być również pełną autobiografią. Nie wymieniłem bowiem wszystkich, którzy wnieśli swój wkład lub odegrali rolę w moim życiu. (Gdybym to zrobił, pojawiłoby się zbyt wiele nazwisk, aby czytelnik był w stanie je śledzić i zapamiętać). Celem tej książki jest ukazanie ważniejszych punktów mojej drogi ku odkryciu, jak odnaleźć szczęście w biznesie i w życiu.
Wreszcie, w miarę czytania tej książki prawdopodobnie zauważysz, że niektóre zdania nie są najlepszymi przykładami gramatyki angielskiej. Poza miejscami, w których wyraźnie zanaczone są osoby trzecie i ich wkład, pisałem tę książkę bez pomocy ghostwriterów. Nie jestem profesjonalnym pisarzem i w wielu przypadkach celowo zdecydowałem się zrobić rzeczy, które prawdopodobnie doprowadziłyby moich licealnych nauczycieli angielskiego do rozpaczy, jak na przykład kończenie zdania przyimkiem. Zrobiłem to po części, aby oddać sposób, w jaki zwykle mówię, a po części tylko po to, by rozdrażnić moich szkolnych nauczycieli angielskiego (których głęboko cenię).
Mimo iż nie korzystałem z usług ghostwritera, wiele osób pomogło mi swoimi komentarzami, radami oraz zachętą. Jestem wdzięczny za zaangażowanie każdej z nich. Nie ma tu wystarczająco dużo miejsca, by wymienić wszystkich, którzy przyczynili się do napisania tej książki, jednak chciałbym złożyć specjalne podziękowania Jenn Lim, mojej wieloletniej przyjaciółce i zapasowemu mózgowi. Działała ona jako menedżer projektu oraz organizator całego procesu pisania książki i była kluczową osobą w tym procesie od samego poczęcia pomysłu aż do rozwiązania. Zgromadziła również i pomogła zredagować wkład osób trzecich. Część z tego materiału opublikowana została w tej książce, a znacznie więcej można znaleźć na stronie internetowej www.deliveringhappinessbook.com.Wprowadzenie: Jak odnalazłem swoją drogę
Wow, pomyślałem.
Sala była pełna. Stałem na scenie podczas spotkania całego zespołu, patrząc na tłum siedmiuset pracowników Zappos, którzy stali, wznosząc okrzyki i bijąc brawo. Wielu z nich ocierało nawet łzy szczęścia płynące po twarzy.
Czterdzieści osiem godzin wcześniej powiadomiliśmy świat, że kupuje nas Amazon. Dla reszty świata oznaczało to tylko pieniądze. Nagłówki w prasie informowały na przykład: „Amazon kupuje Zappos za blisko miliard dolarów”, „Największe przejęcie w historii Amazona” oraz „Kto zyska na sprzedaży Zappos”.
W listopadzie 1998 roku LinkExchange, firma, którą współzałożyłem, została sprzedana Microsoftowi za 265 milionów dolarów po dwóch i pół roku istnienia. Teraz, w lipcu 2009 roku, tuż po tym, jak obchodziliśmy nasze dziesiąte urodziny, jako dyrektor generalny Zappos właśnie ogłosiłem, że Zappos zostało przejęte przez Amazon. (Zakup oficjalnie zamknięto kilka miesięcy później w transakcji sprzedaży akcji wartej 1,2 mld dolarów). W obu scenariuszach transakcje wyglądały podobnie: obie firmy wypracowywały po około 100 milionów dolarów rocznie. Z zewnątrz wyglądało to na historię, która się powtarza, tyle że w większej skali.
Nie ma nic bardziej dalekiego od prawdy.
Wszyscy w tej sali wiedzieliśmy, że nie chodzi tylko o pieniądze. Wspólnie zbudowaliśmy firmę, która łączyła zyski, pasję i cel. I wiedzieliśmy, że nie chodziło tylko o zbudowanie firmy. Chodziło o zbudowanie stylu życia związanego z dawaniem szczęścia wszystkim, również nam samym.
Na scenie na parę chwil czas stanął w miejscu. Połączone energia i emocje wszystkich obecnych przypominały mi entuzjazm sprzed dziesięciu lat, kiedy po raz pierwszy byłem na imprezie rave i widziałem tysiące ludzi tańczących w zgodnym rytmie i karmiących się wzajemnie swoją energią. Wtedy ta hałaśliwa wspólnota zebrała się w oparciu o cztery podstawowe wartości, znane jako PLUR: Peace, Love, Unity, Respect (pol. pokój, miłość, jedność, szacunek).
W Zappos wspólnie doszliśmy do własnego zestawu dziesięciu rdzennych wartości. Wartości te połączyły nas ze sobą i były ważną częścią drogi, która doprowadziła nas do tego momentu.
Przyglądając się tłumowi, zdałem sobie sprawę, że każda osoba przeszła inną drogę, by znaleźć się tutaj, jednak nasze drogi w jakiś sposób musiały się przeciąć ze sobą tu i teraz. Zdałem sobie sprawę, że moja ścieżka zaczęła się na długo przed Zappos i na długo przed LinkExchange. Myślałem o różnych firmach, których byłem częścią, o wszystkich ludziach, którzy pojawili się w moim życiu, i wszystkich przygodach, w których wziąłem udział. Myślałem o błędach, które popełniłem, i wnioskach, które wyciągnąłem. Cofnąłem się myślą do college’u, następnie do szkoły średniej, a jeszcze później do szkoły podstawowej.
Kiedy wszystkie oczy w sali były skierowane na mnie, próbowałem dojść do momentu, w którym zaczęła się moja droga. Podróżowałem myślami w czasie w poszukiwaniu odpowiedzi. Mimo iż byłem całkowicie pewien, że nie umieram, przed oczami stanęło mi całe moje życie. Byłem pochłonięty myślami o tym i wiedziałem, że muszę to rozwiązać w tej właśnie chwili, zanim energia w sali rozproszy się, a czas znów ruszy z miejsca. Nie wiedziałem dlaczego, ale po prostu wiedziałem, że muszę sobie uzmysłowić, gdzie zaczęła się moja droga. I wtedy, na moment przed powrotem rzeczywistości i ponownym rozpoczęciem biegu czasu, zrozumiałem.
Moja droga rozpoczęła się na fermie robaków.ROZDZIAŁ 1 W poszukiwaniu zysków
Ferma robaków
Najpierw cię ignorują, potem śmieją się z ciebie, potem z tobą walczą, a wtedy wygrywasz.
– GANDHI
Jestem całkowicie pewien, że Gandhi nie miał pojęcia, kim byłem, kiedy miałem dziewięć lat. I jestem całkowicie pewien, że ja również nie miałem pojęcia, kim on był. Jednak gdyby Gandhi wiedział o mojej wizji i dziecięcym marzeniu zarobienia mnóstwa pieniędzy na masowym karmieniu dżdżownic i sprzedawaniu ich ludziom, myślę, że mógłby użyć tego samego powiedzenia, aby zainspirować mnie do zostania największym sprzedawcą robaków na świecie.
Niestety, Gandhi nie zatrzymał się obok mojego domu, aby zaoferować mi swą głęboką radę i mądrość. Zamiast tego na dziewiąte urodziny powiedziałem moim rodzicom, że chcę, aby zawieźli mnie do oddalonej o godzinę drogi na północ od naszego domu Sonomy, do miejsca, które było wówczas najważniejszym punktem sprzedaży robaków w hrabstwie. Jego właściciele nie mieli pojęcia, że planowałem potajemnie zostać ich największym konkurentem.
Moi rodzice zapłacili 33 dolary i 45 centów za pudełko błota, które miało zawierać co najmniej sto dżdżownic. Pamiętam, że przeczytałem w książce, iż można przeciąć robaka na dwie części i obie połówki same odrosną. Brzmiało to świetnie, jednak wydawało się, że będzie wymagało dużo pracy, więc wymyśliłem lepszy plan: zbudowałem na podwórku „robakowe pudełko”, które generalnie przypominało piaskownicę z gęstą siatką na wierzchu. Zamiast wsypać do niej piasek, napełniłem ją błotem z co najmniej stu dżdżownicami, aby mogły pełzać swobodnie i spłodzić wiele małych dżdżownic.
Codziennie brałem kilka żółtek i wrzucałem je na wierzch mojej robaczej fermy. Byłem zupełnie pewien, że dzięki temu robaki będą się rozmnażać szybciej, ponieważ słyszałem, że niektórzy sportowcy piją na śniadanie surowe jajka. Moi rodzice natomiast byli całkowicie pewni, że sprzedaż robaków nie przyniesie mi takiego bogactwa, o jakim marzyłem, jednak pozwalali mi kontynuować codzienne karmienie robaków żółtkami. Myślę, ze jedynym powodem, dla którego mi na to pozwalali, był wysoki poziom cholesterolu w żółtkach jaj. To, że robaki jadły żółtka, oznaczało, że ja i mój brat jemy tylko zawierające mało cholesterolu białka. Moja mama zawsze upewniała się, że nie jemy rzeczy, które mogłyby podnieść nasz poziom cholesterolu. Myślę, że pewnego wieczoru mogła zobaczyć coś na ten temat w wiadomościach lokalnych i zupełnie zbzikowała na tym punkcie.
Po trzydziestu dniach diety żółtkowej, jaką zaaplikowałem robakom, zdecydowałem się sprawdzić ich postępy. W tym celu zacząłem kopać w ziemi, aby sprawdzić, czy urodziły się jakieś małe dżdżownice. Niestety, nie znalazłem ani jednej małej dżdżownicy. Co gorsza, nie znalazłem również żadnej dorosłej dżdżownicy. Spędziłem godzinę, uważnie przesiewając całą ziemię, jaka była w moim pudełku na robaki. Wszystkie robaki zniknęły. Prawdopodobnie uciekły przez siatkę, która znajdowała się na wierzchu pudełka. A może zostały zjedzone przez ptaki, kiedy przyleciały zwabione surowym żółtkiem.
Moje rosnące robacze imperium oficjalnie zbankrutowało. Rodzicom powiedziałem, co prawda, że bycie robaczym farmerem jest nudne, jednak prawda była taka, że porażka bardzo mnie zabolała. Gdyby żył jeszcze Thomas Edison, mógłby zatrzymać się przed moim domem i dodać mi otuchy swoim podejściem do porażki:
Opuściłem moją drogę do sukcesu.
– THOMAS EDISON
Prawdopodobnie był zbyt zajęty pracą nad innym sprawami, ponieważ, podobnie jak Gandhi, nigdy nie zatrzymał się przy moim domu. Być może obaj byli zbyt zajęci spędzaniem czasu ze sobą.
Dorastanie
Moja mama i tata wyemigrowali z Tajwanu do Ameryki, aby zdobyć wykształcenie na Uniwersytecie Illinois, na którym poznali się i pobrali. Mimo iż urodziłem się w Illinois, moje wspomnienia z tamtego okresu ograniczają się do skoków z trzyipółmetrowej trampoliny oraz łapania świetlików. Wczesne wspomnienia zawsze są rozmyte. Jednak wierzę, że rzeczywiście były to dwa oddzielne wspomnienia, ponieważ nie jest możliwe, bym jako dwulatek był w stanie złapać świetlika w locie.
Kiedy miałem pięć lat, mój tata otrzymał pracę w Kalifornii, więc przenieśliśmy się wszyscy do Marin County, które położone jest po drugiej stronie mostu Golden Gate, na północ od San Francisco. Mieszkaliśmy w Lucas Valley. Nasz dom położony był około dwudziestu minut jazdy od Rancza Skywalkera, miejsca, gdzie mieszkał i z którego prowadził swój filmowy interes George Lucas (sławny dzięki filmowi Gwiezdne wojny).
Moi rodzice byli typowymi azjatycko-amerykańskimi rodzicami. Mój tata pracował jako inżynier chemik dla Chevron, a mama była pracownikiem socjalnym. Mieli wysokie oczekiwania co do wyników naukowych w stosunku do mnie i moich dwóch młodszych braci. Andy był młodszy ode mnie o dwa lata, a mój najmłodszy brat David urodził się cztery lata po przeprowadzce do Kalifornii.
W Marin County nie mieszkało zbyt wiele azjatyckich rodzin, jednak w jakiś sposób moim rodzicom udało się odnaleźć całą ich dziesiątkę i spotykaliśmy się wszyscy, dorośli i dzieci, na regularnych przyjęciach składkowych połączonych ze wspólnymi wyjściami na miasto. Dzieci oglądały telewizję, a dorośli integrowali się w oddzielnym pokoju, chwaląc się przed sobą nawzajem osiągnięciami swoich dzieci. Była to po prostu część azjatyckiej kultury: osiągnięcia dzieci były trofeami, poprzez które wielu rodziców definiowało swój własny sukces i status. Byliśmy ostatecznymi kartami do zapisywania wyników.
Istniały trzy kategorie osiągnięć ważnych dla azjatyckich rodziców.
Kategorię nr 1 stanowiły osiągnięcia naukowe: zaliczało się do niej uzyskiwanie dobrych stopni, wszelkiego rodzaju nagród czy publicznego uznania, otrzymanie wysokiej punktacji w teście SAT czy bycie członkiem matematycznej reprezentacji szkoły. Najważniejszym elementem tego wszystkiego był college, do którego uczęszczało i który ukończyło twoje dziecko. Największe prawa do chwalenia się dzieckiem dawał Harvard.
Kategoria nr 2 to kariera: kariera lekarza czy uzyskanie doktoratu było postrzegane jako najwyższe osiągnięcie, ponieważ w obu przypadkach oznaczało to, że z „Pana Hsieh” stajesz się „Dr. Hsieh”.
Kategorią nr 3 było mistrzostwo muzyczne: niemal wszystkie azjatyckie dzieci były zmuszane do nauki gry na fortepianie lub skrzypcach, a nawet na obu tych instrumentach, i na każdym spotkaniu, po zakończeniu kolacji, dzieci musiały wystąpić przed grupą rodziców. Pretekstem było zapewnienie rozrywki, jednak tak naprawdę był to sposób, aby rodzice mogli porównać swoje dzieci z innymi.
Moi rodzice, podobnie jak inni azjatyccy rodzice, wychowywali mnie dość surowo, tak abyśmy mogli wygrać we wszystkich trzech kategoriach. Pozwalano mi oglądać telewizję najwyżej przez godzinę tygodniowo. Oczekiwano, że będę miał piątki z każdego przedmiotu, a rodzice ćwiczyli ze mną testy SAT przez całe gimnazjum i szkołę średnią. SAT jest to standardowy test, który zwykle przechodzi się tylko raz, pod koniec szkoły średniej, jako część procesu zdawania do college’u. Jednak moi rodzice chcieli, bym zaczął przygotowywać się do niego, gdy byłem w szóstej klasie.
Kiedy kończyłem gimnazjum, grałem na czterech instrumentach: fortepianie, skrzypcach, trąbce i rożku francuskim. Przez lata szkolne miałem grać przez pół godziny dziennie na każdym z nich w dni powszednie i po godzinie dziennie w soboty i niedziele. Latem miała to być godzina na każdy instrument dziennie, co powinno zostać zaklasyfikowane jako forma okrucieństwa i niezwykłej kary dla dziecka, które podczas „wakacji letnich” chciało doświadczyć „wakacyjnej” części tego pojęcia.
Wymyśliłem więc sposób, aby nadal cieszyć się weekendami i wakacjami. Wstawałem wcześnie, o szóstej rano, kiedy rodzice jeszcze spali, i schodziłem na dół, gdzie stało pianino. Zamiast naprawdę grać na pianinie, włączałem magnetofon i odtwarzałem godzinną sesję, którą nagrałem wcześniej. Następnie o 7.00 szedłem do pokoju, zamykałem drzwi i puszczałem godzinne nagranie mnie grającego na skrzypcach. Spędzałem ten czas na czytaniu magazynu „Boys’ Life” (Chłopięce życie).
Jak sobie możecie wyobrazić, moi nauczyciele fortepianu i skrzypiec nie mogli zrozumieć, dlaczego nie wykazuję żadnych postępów, kiedy przychodzę na cotygodniową lekcję. Myślę, że uważali, iż uczę się powoli. A ja nie mogłem po prostu pojąć, jak nauka gry na tych wszystkich instrumentach muzycznych mogłaby dać mi jakąkolwiek wymierną korzyść.
(Mam nadzieję, że moja mama nie będzie wściekła, kiedy to przeczyta. Prawdopodobnie powinienem oddać jej te wszystkie pieniądze, które wydała na moje lekcje fortepianu i skrzypiec).
Moi rodzice, a w szczególności mama, mieli wielką nadzieję, że ostatecznie pójdę na akademię medyczną lub zdobędę doktorat. Wierzyli, że formalna edukacja jest rzeczą najważniejszą, jednak mnie, mającemu już zaplanowane pierwsze dwadzieścia pięć lat swego życia, wydawało się to zbyt kontrolowane i ograniczające.
Byłem o wiele bardziej zainteresowany prowadzeniem własnego biznesu i wymyślaniem różnych sposobów zarobienia pieniędzy. Kiedy dorastałem, rodzice mówili mi, bym nie martwił się o zarabianie pieniędzy i skoncentrował się na nauce. Mówili, że opłacą całą moją edukację, aż do zdobycia magisterium lub doktoratu. Mówili również, że kupią mi wszystkie ubrania, jakich zapragnę. Na szczęście dla nich nigdy nie miałem wyczucia mody, więc nigdy nie prosiłem o wiele.
Zawsze fantazjowałem na temat zarabiania pieniędzy. Pieniądze oznaczały dla mnie, że później w życiu będę miał zapewnioną wolność robienia tego, co chcę. Pomysł założenia pewnego dnia firmy oznaczał również, że mógłbym być kreatywny i w końcu zacząć żyć na własnych warunkach.
W szkole podstawowej przeprowadziłem wiele wyprzedaży garażowych. Kiedy sprzedałem wszystkie graty z garażu moich rodziców, zapytałem koleżankę, czy możemy zrobić wyprzedaż garażową w jej domu. Wystawiliśmy wszystkie rupiecie z domu jej rodziców na podjazd, przygotowaliśmy trochę lemoniady, a następnie ubraliśmy ją w ubrania dla małych dziewczynek, tak że wyglądała na pięć lat mniej. Pomysł był taki, że nawet jeśli ludzie nic nie kupią, może przynajmniej sprzedamy trochę lemoniady. Ostatecznie zarobiliśmy więcej pieniędzy na sprzedaży lemoniady niż czegokolwiek innego z wyprzedaży.
W gimnazjum szukałem innych sposobów na zarabianie pieniędzy. Rozwoziłem gazety, jednak wkrótce odkryłem, że korzystanie z niezależnych podwykonawców dostarczających gazety na własnym rowerze było po prostu sposobem, w jaki lokalne gazety radziły sobie z prawami pracowniczymi dziecka. Po odrobieniu matematyki obliczyłem, że zarabiam w tej pracy około dwóch dolarów za godzinę.
Skończyłem z rozwożeniem gazet i zdecydowałem się założyć własną gazetę. Każdy numer zawierał około dwudziestu stron napisanych przeze mnie historii, krzyżówek i dowcipów. Drukowałem ją na jaskrawopomarańczowym papierze, zatytułowałem „Indor” i ustaliłem cenę na pięć dolarów. Sprzedałem cztery egzemplarze kolegom ze szkoły. Pomyślałem, że muszę zdobyć więcej przyjaciół, którzy będą w stanie kupić moją gazetę, albo wymyślić inne źródło dochodów. Tak więc, kiedy następny raz poszedłem się ostrzyc, pokazałem swojemu fryzjerowi egzemplarz „Indora” i zapytałem, czy chciałby kupić całostronicową reklamę w następnym numerze za 20 dolarów.
Kiedy się zgodził, wiedziałem, że jestem na dobrym tropie. Wszystkim, czego potrzebowałem, było sprzedanie jeszcze czterech reklam, co dałoby mi sto dolarów – kwotę, jakiej nigdy nie widziałem w całym moim życiu. Pełen wiary po pierwszej sprzedaży, wszedłem do firmy położonej tuż obok fryzjera i zapytałem, czy chcą ogłosić się w gazecie, która będzie sensacją na skalę całego kraju, a przynajmniej hrabstwa.
Wszyscy odmawiali, jednak robili to w najgrzeczniejszy z możliwych sposobów. Po kilku tygodniach wydałem drugi numer „Indora”. Tym razem sprzedałem tylko dwa egzemplarze.
Zdecydowałem się zakończyć działalność.
Było z tym za dużo pracy, a moi przyjaciele nie mieli przez to pieniędzy na obiad.
Mój brat Andy i ja zawsze czekaliśmy niecierpliwie na każdy comiesięczny numer magazynu „Boys’ Life” i czytaliśmy go od deski do deski. Moją ulubioną częścią był dział reklam poświęcony możliwości zamówienia fantastycznych rzeczy, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałem, jednak wiedziałem już, że pewnego dnia muszę je mieć. Były tam wszelkiego rodzaju sztuczki magiczne i nowinki (przez długi czas myślałem, że definicja słowa „nowinka” brzmi „naprawdę superfajny”), w tym zestaw do przerobienia odkurzacza na minipoduszkowiec.
Jednak tym, co interesowało mnie najbardziej, były ogłoszenia na całą ostatnią stronę magazynu, które prezentowały wszystkie rodzaje nagród, jakie można było zdobyć, sprzedając kartki okolicznościowe. Wydawało się to takie łatwe: wystarczyło przejść się po sąsiadach, sprzedać trochę kartek bożonarodzeniowych (których, jak zapewniało mnie ogłoszenie, potrzebuje każdy), zarobić dużo punktów i wymienić je na deskorolkę lub zabawki, których nigdy nie miałem, a obecnie bardzo pragnąłem.
Zdecydowałem się zatem na zamówienie kilku kartek i katalogu, które przyjechały po tygodniu. Ciągle jeszcze miałem wakacje, więc dysponowałem mnóstwem czasu na chodzenie po sąsiadach. Moim pierwszym przystankiem były drzwi najbliższych sąsiadów.
Pokazałem kobiecie, która otworzyła drzwi, katalog ze wszystkimi rodzajami kartek bożonarodzeniowych. Powiedziała mi, że ponieważ jest jeszcze sierpień, nie ma dobrego rynku na sprzedaż kartek bożonarodzeniowych. Pomyślałem, że ma rację. Czułem się jak głupek, próbując sprzedawać kartki świąteczne w sierpniu, więc był to mój ostatni przystanek.
Wróciłem do domu, aby spróbować wymyślić pomysł na biznes, który będzie miał mniej sezonowy charakter.
W szkole podstawowej miałem przyjaciela o imieniu Gustaw. Wszystko robiliśmy razem, bywaliśmy u siebie w domu, wystawialiśmy sztuki dla naszych rodziców, uczyliśmy się wzajemnie tajnych języków i szyfrów, a także nocowaliśmy u siebie raz w tygodniu.
Podczas jednej z moich wizyt w domu Gustawa mój przyjaciel pozwolił mi pożyczyć książkę zatytułowaną Darmowe gadżety dla dzieci. Była to najwspanialsza książka wszech czasów. Były w niej setki reklam darmowych lub kosztujących mniej niż dolara rzeczy, na przykład darmowych map, długopisów za 50 centów i darmowych próbek produktów. W przypadku każdej rzeczy wystarczyło tylko napisać list na wskazany adres, załączając kopertę zwrotną ze znaczkiem oraz sumę, do wysokości dolara, o jaką prosili (jeśli w ogóle). Gustaw i ja przeglądaliśmy książkę i zamawialiśmy wszystkie rzeczy, które naszym zdaniem były super.
Po mojej dziesięciominutowej pracy w charakterze akwizytora kartek bożonarodzeniowych wróciłem do domu, by ponownie przeczytać dział ogłoszeń w „Boys’ Life”, i zobaczyłem ogłoszenie o zestawie do robienia znaczków oferowanym za 50 dolarów. Zestaw pozwalał na zrobienie ze zdjęcia lub dowolnego kawałka papieru przypinanego do ubrania znaczka. Koszt części do wykonania znaczka wynosił 25 centów za sztukę.
Podszedłem do półki i wziąłem książkę, którą pożyczyłem od Gustawa lata wcześniej i nigdy nie oddałem, i zacząłem ją przeglądać, sprawdzając, czy są jakieś firmy, które oferują znaczki ze zdjęciami. Nie było żadnej.
Napisałem list do wydawcy tej książki, udając producenta znaczków, który chce zostać uwzględniony w przyszłorocznym wydaniu książki. Aby uwiarygodnić mój biznes, do mojego adresu dodałem „Dział DGD”, co w moim tajemnym kodzie oznaczało Darmowe Gadżety dla Dzieci. Moja oferta dla dzieci obejmowała wysłanie mi przez nie zdjęcia, koperty zwrotnej oraz 1 dolara. Ja umieszczałem zdjęcie na znaczku i odsyłałem w otrzymanej kopercie. Mój zysk miał wynieść 75 centów na zamówieniu.
Kilka miesięcy później otrzymałem list od wydawcy. Pisał, że moja oferta została wybrana do umieszczenia w kolejnym wydaniu książki. Powiedziałem rodzicom, że muszę zamówić zestaw do robienia znaczków za 50 dolarów oraz wydać dodatkowo kolejne 50 na części, obiecując, że oddam je po pierwszych stu zamówieniach.
Nie wydaje mi się, aby moi rodzice wierzyli, że naprawdę otrzymam sto zamówień. Musiałem najpierw wysłuchać pogadanki o tym, jak dużo pieniędzy miałem zarobić, sprzedając sto egzemplarzy „Indora”, i ile miałem dostać za sto zamówień kartek świątecznych. Jednak ciągle miałem dobre oceny w szkole, więc chyba pozwolili mi zamówić zestaw do robienia znaczków i części jako formę nagrody za nie.
Kilka miesięcy później otrzymałem egzemplarz nowego wydania książki. Super było zobaczyć swój adres domowy wydrukowany w prawdziwej książce. Pokazałem książkę rodzicom i z niepokojem oczekiwałem na nadejście pierwszego zamówienia.
Listonosz, który obsługiwał naszą okolicę, zawsze robił taką samą trasę. Nasz dom położony był u stóp wzgórza, a on zaczynał po przeciwnej stronie ulicy, wjeżdżał na wzgórze, zawracał i jechał z powrotem w dół ulicy. Tak więc za każdym razem, kiedy słyszałem wóz pocztowy po drugiej stronie ulicy, wiedziałem, że poczta zostanie dostarczona do naszego domu dokładnie dwanaście minut później, i czekałem na jego przyjazd przed domem. Z reguły miało to miejsce około 13.36.
Dwa tygodnie po opublikowaniu książki otrzymałem pierwsze zamówienie. Otworzyłem kopertę, a w środku było zdjęcie dwunastoletniej dziewczyny w sukience w szkocka kratę, trzymającej pudla. Co ważniejsze, był tam również czek na dolara. Byłem oficjalnie w biznesie! Zamieniłem zdjęcie w znaczek i odesłałem w zaadresowanej kopercie ze znaczkiem. Po południu opowiedziałem o tym rodzicom. Myślę, że byli trochę zaskoczeni, że uzyskałem choć jedno zamówienie. Dałem im czek na dolara i zanotowałem w dzienniku, że mój dług zmalał do 99 dolarów.
Następnego dnia dostałem dwa zamówienia. W ciągu doby biznes rozrósł się dwukrotnie. W ciągu następnego miesiąca były dni, kiedy przychodziło dziesięć zamówień. Do końca pierwszego miesiąca zarobiłem ponad 200 dolarów. Spłaciłem cały dług i zacząłem zarabiać całkiem niezłe pieniądze jak na dzieciaka w gimnazjum. Jednak robienie znaczków zaczęło zajmować do godziny dziennie. W dni, kiedy miałem dużo zadane, nie miałem czasu na robienie znaczków, więc czasem musiałem odkładać zamówienia na weekend. Musiałem wtedy spędzić cztery lub pięć godzin na robieniu znaczków. Pieniądze były świetne, jednak konieczność siedzenia w domu w weekendy – już nie, więc zdecydowałem, że nadszedł czas na przerzucenie się na lepszy sprzęt i kupiłem za 300 dolarów półautomatyczną maszynę do robienia znaczków, aby podniesieść moją efektywność produkcyjną.
Mój znaczkowy biznes zapewniał mi 200 dolarów miesięcznie przez całą szkołę średnią. Myślę, że najcenniejsza lekcja, jaką przyjąłem, była związana z możliwością prowadzenia z powodzeniem biznesu drogą zamówień pocztowych bez relacji bezpośredniej z klientem.
Czasami, kiedy byłem zbyt zajęty, zlecałem część pracy braciom. Kiedy skończyłem szkołę średnią, zacząłem nudzić się codziennym robieniem znaczków i zdecydowałem się przekazać biznes mojemu bratu Andy’emu. Myślałem o założeniu nowego biznesu wysyłkowego, którym coraz bardziej się pasjonowałem.
Wówczas jeszcze o tym nie wiedziałem, lecz biznes znaczkowy miał się stać firmą rodzinną. Kilka lat później Andy przekazał biznes naszemu najmłodszemu bratu, Davidowi. A jeszcze parę lat później przestaliśmy ogłaszać się w książce i zamknęliśmy działalność. Mój ojciec uzyskał awans, który wymagał od niego przeprowadzki do Hongkongu. Zabrał tam ze sobą moją mamę i Davida. Nie było więcej kuzynów, którym można by było przekazać interes.
Patrząc wstecz, myślę, że powinniśmy mieć lepszy plan sukcesji.
Dzwonienie po dolary
Pamiętam, jak myślałem, że pierwszy dzień w liceum nie różni się zbytnio od ostatniego dnia w gimnazjum. Wydawało mi się, że nagle poczuję się starszy i dojrzalszy, że w momencie, w którym zacznę chodzić do liceum, życie w jakiś sposób stanie się inne.
Pewnego dnia, kiedy kręciłem się w pobliżu biblioteki szkolnej, odkryłem pracownię komputerową, ukrytą z boku biblioteki. Spotkałem tam nauczycielkę informatyki, panią Gore, która zaproponowała, bym zapisał się na jej lekcje poświęcone Pascalowi. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Pascalu. Powiedziała mi, że jest to język programowania komputerowego, a udział w lekcjach przygotuje mnie do krajowego testu informatycznego. Nie wiedziałem o narodowym teście informatycznym niczego poza tym, że było to coś, co może wyglądać dobrze na moim podaniu do college’u. W gimnazjum nauczyłem się trochę samodzielnie programować w BASIC-u, więc zdecydowałem się zapisać na Pascala.
Bardzo podobały mi się te zajęcia i ostatecznie spędzałem przerwy obiadowe i czas po lekcjach w pracowni komputerowej. Nie miałem pojęciach, że za dwa lata będę tam uczył Pascala na kursach wakacyjnych. Było jeszcze kilka innych osób, które regularnie pojawiały się w pracowni i skończyło się tak, że spędzaliśmy dużo czasu razem.
Zostaliśmy wprowadzeni w świat BBS. Dowiedziałem się, że „BBS” to skrót od „Bulletin Board System”. Jeden z komputerów w pracowni miał modem, czyli specjalne urządzenie podłączone do stacjonarnej linii telefonicznej. Dzięki modemowi komputer miał możliwość dzwonienia do innych komputerów i rozmowy z nimi.
Mieliśmy listę numerów telefonicznych różnych BBS-ów, które były dla nas połączeniami lokalnymi, i dzwoniliśmy do każdego BBS-u i łączyliśmy się z elektronicznym odpowiednikiem tablicy ogłoszeniowej, której uczniowie używali na dole w części recepcyjnej. Każdy mógł zostawić tam wiadomość, reklamę, zapoczątkować dyskusję, ściągnąć pliki lub dołączyć do debaty na jeden z wielu tematów. Była to prainternetowa wersja Craigslist.
Szybko odkryliśmy, że komputer i linia telefoniczna nie były ograniczone tylko do rozmów lokalnych i zaczęliśmy łączyć się z BBS-ami w całym kraju. Zadziwiała nas możliwość uczestniczenia w dyskusji z nieznajomymi z Nowego Jorku, Seattle czy Miami.
Nagle uzyskaliśmy dostęp do całego świata, o którego istnieniu wcześniej nie wiedzieliśmy.
Pewnego dnia podczas przerwy obiadowej, kiedy pani Gore była poza pracownią, ktoś wpadł na pomysł odłączenia modemu od gniazdka sieciowego i podłączenia w to miejsce telefonu stacjonarnego. Nie byliśmy pewni, czy to zadziała, jednak gdy wybraliśmy numer w telefonie, usłyszeliśmy sygnał wybierania. Teraz mieliśmy możliwość zadzwonienia wszędzie, gdzie chcemy, za darmo. Nie wiedzieliśmy tylko, do kogo zadzwonić przy pomocy naszej nowo odkrytej tajnej broni.
Zapytałem, czy ktoś słyszał o numerach 976. Widziałem rozmaite ogłoszenia w telewizji z numerami zaczynającymi się od 976. Można było na przykład zadzwonić pod 976-JOKE, aby usłyszeć dowcip dnia w cenie 99 centów za połączenie. Spróbowaliśmy więc zadzwonić pod 976-JOKE i wysłuchaliśmy dowcipu, który nie był zbyt zabawny. Spróbowaliśmy zadzwonić pod ten numer znowu, żeby usłyszeć lepszy dowcip, ale odsłuchaliśmy ten sam. Kiedy myślę o tym teraz, zdaje mi się, że miało to sens, ponieważ miał to być dowcip dnia, a nie dowcip minuty.
Zaczęliśmy łączyć się z innymi numerami 976, aby zobaczyć, co z tego wyjdzie. Jednym z nich był 976-SEXY. Zaczęło się od automatycznego nagrania, które głosiło, że opłata wynosi 2,99 dolara za minutę i że serwis jest wyłącznie dla dorosłych. Nagranie powiadomiło mnie, że jeśli mam mniej niż dwadzieścia jeden lat, powinienem natychmiast odłożyć słuchawkę.
Oczywiście nie odłożyłem słuchawki. Moja ciekawość sięgnęła szczytu.
Usłyszałem namiętny kobiecy głos, który powiedział:
– Cześć, czy czujesz się podniecony?
Cóż, to oczywiście wydawało się bardziej interesujące i zabawne niż łączenie się przez komputer z innymi miłośnikami BBS w Nowym Jorku. Nagle otworzył się przede mną zupełnie nowy świat.
– Uhm. Tak – odpowiedziałem możliwie najgłębszym głosem.
Nagle zmysłowy głos stał się normalnym, zirytowanym głosem, przypominającym głos mojej nauczycielki geometrii, która karci mnie za spóźnienie się na lekcję.
– Czy masz ponad dwadzieścia jeden lat? – zapytała podejrzliwie kobieta.
Najwyraźniej mój najgłębszy głos okazał się w rzeczywistości niezbyt głęboki. Dojrzewanie może być niezwykle trudnym okresem w życiu człowieka. Wziąłem głęboki oddech.
– Tak, oczywiście – powiedziałem pewnym siebie tonem.
– W porządku, w takim razie w którym roku się urodziłeś?
Byłem zupełnie zaskoczony. Oczywiście nie mogłem dokonać w głowie obliczenia na tyle szybko, by ją nabrać. Zabawa była skończona.
– Dwadzieścia jeden lat temu! – wykrzyknąłem i szybko odłożyłem słuchawkę.
Dostaliśmy wszyscy ataku śmiechu. Po kilku minutach zrobiliśmy obliczenia i wszyscy przećwiczyliśmy mówienie pewnym siebie tonem, że urodziliśmy się w 1966 roku. Chcieliśmy mieć pewność, że nie popełnimy tej samej pomyłki w przyszłości. Przez następnych kilka tygodni codziennie gromadziliśmy się po kilku w pracowni komputerowej w czasie obiadu i po kolei dzwoniliśmy pod 976-SEXY. Mogliśmy dzwonić tylko w godzinie obiadu, ponieważ był to jedyny czas, kiedy pani Gore nie było z nami w sali. Stanowiliśmy tajny klub komputerowo-obiadowy, a jego pierwszą zasadą był zakaz opowiadania o komputerowym-klubie-obiadowym.
Nikt nie miał zielonego pojęcia, czym to się skończy.
Pewnego dnia, kiedy już zebraliśmy się podczas przerwy obiadowej, ku naszemu zaskoczeniu pani Gore jeszcze nie poszła na obiad. Być może miała jeszcze do skończenia jakąś pracę, więc postanowiliśmy, czekając na jej wyjście, korzystać z komputera do dzwonienia do BBS-ów.
– Hej, chłopcy – zaczęła pani Gore.
Wszyscy popatrzyliśmy na nią.
– Czy któryś z was wykonywał połączenia telefoniczne pod 976-7399? Właśnie dostałam rachunek telefoniczny, który pokazuje, że w zeszłym miesiącu z modemu zostało wykonanych ponad trzysta połączeń na ten numer. Właśnie próbowałam połączyć się z nim, ale nie odpowiada tam komputer.
Wszyscy patrzyliśmy na nią, a ona na nas. Jestem zupełnie pewien, że wyglądaliśmy na maksymalnie winnych, jednak pamiętaliśmy pierwszą zasadę klubu komputerowo-obiadowego, więc tylko patrzyliśmy na nią i wzruszaliśmy ramionami tak niewinnie, jak tylko mogliśmy.
– To musi być jakaś pomyłka – podsumowała pani Gore. – Zadzwonię do firmy telefonicznej i każę im usunąć wszystkie opłaty. Wydaje mi się to nawet niemożliwe, by człowiek mógł przeprowadzić tyle rozmów telefonicznych.
Nie miała pojęcia o naszych nadludzkich możliwościach.
I to był koniec klubu komputerowo-obiadowego.