- W empik go
Dawid Copperfield - ebook
Dawid Copperfield - ebook
„David Copperfield” to ósma powieść Charlesa Dickensa. Po raz pierwszy została ona wydana jako seria w latach 1849–50, a w 1850 roku jako książka. Napisana w pierwszej osobie powieść przedstawia postać Davida Copperfielda, jego życie, przygody oraz ludzi, których spotykał na swojej drodze. Jest to jego droga zmian i rozwoju od niemowlęcia do dojrzałości. Książkę okrzyknięto arcydziełem, „triumfem sztuki Dickensa”. Był to też jego ulubiony utwór. We wstępie do wydania z 1867 roku Dickens napisał: „Jak wielu kochających rodziców, mam w sercu ulubione dziecko. Nazywa się David Copperfield”.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-779-4 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom I
Rozdział I. Przychodzę na świat
Rozdział II. Zaczynam pojmować
Rozdział III. Zmiana
Rozdział IV. Popadam w niełaskę
Rozdział V. Wysyłają mnie z domu
Rozdział VI. Rozszerzam koło mych znajomości
Rozdział VII. Pierwsze szkolne półrocze
Rozdział VIII. Wakacje. Zwłaszcza jedno błogie popołudnie
Rozdział IX. Pamiętna rocznica urodzin
Rozdział X. Zaczynam zarabiać na życie
Rozdział XI. Zaczynam życie na własną rękę, co mi nie smakuje
Rozdział XII. Zdobywam się na stanowczy krok
Rozdział XIII. Następstwa tego kroku
Rozdział XIV. Ciotka moja czyni postanowienie
Rozdział XV. Nowy początek
Rozdział XVI. Zmieniam się pod wielu względami
Rozdział XVII. Ktoś znów się pojawia
Rozdział XVIII. Rzut oka wstecz
Rozdział XIX. Rozglądając się wokoło, robię pewne odkrycie
Rozdział XX. Rodzina Steerfortha
Rozdział XXI. Mała Emilka
Rozdział XXII. Stare miejsca, nowi ludzie
Rozdział XXIII. Wysłuchuję rad pana Dicka i obieram zawód
Rozdział XXIV. Rozpraszam się
Rozdział XXV. Dobre i złe anioły
Rozdział XXVI. Popadam w niewolę
Rozdział XXVII. Tommy Traddles
Rozdział XXVIII. Pan Micawber rzuca rękawicę
Rozdział XXIX. Odwiedzam powtórnie Steerfortha
Tom II
Rozdział XXX. Strata
Rozdział XXXI. Większa strata
Rozdział XXXII. Początek długiej podróży
Rozdział XXXIII. Szczęśliwy
Rozdział XXXIV. Ciotka zadziwia mnie
Rozdział XXXV. Smutek
Rozdział XXXVI. Entuzjazm
Rozdział XXXVII. Nieco chłodnej wody
Rozdział XXXVIII. Rozwiązanie spółki
Rozdział XXXIX. Wickfield i Heep
Rozdział XL. Wędrowiec
Rozdział XLI. Ciotki Dory
Rozdział XLII. Omyłka
Rozdział XLIII. Rzut oka w przeszłość
Rozdział XLIV. Nasze gospodarstwo
Rozdział XLV. Pan Dick spełnia przepowiednie ciotki
Rozdział XLVI. Wieści
Rozdział XLVII. Marta
Rozdział XLVIII. Domowe sprawy
Rozdział XLIX. Wciągnięty jestem w kabałę
Rozdział L. Sprawdza się sen pana Peggotty
Rozdział LI. Początek długiej podróży
Rozdział LII. Wybuch
Rozdział LIII. Nowy rzut oka w przeszłość
Rozdział LIV. Układy pana Micawbera
Rozdział LV. Burza
Rozdział LVI. Nowa i stara rana
Rozdział LVII. Emigranci
Rozdział LVIII. Nieobecność
Rozdział LIX. Powrót
Rozdział LX. Agnieszka
Rozdział LXI. Dwaj pokutnicy
Rozdział LXII. Przebłysk szczęścia
Rozdział LXIII. Gość
Rozdział LXIV. Ostatni rzut oka na przeszłośćRozdział I. Przychodzę na świat
Czy sam zostanę bohaterem niniejszej powieści czy miejsce to zajmie kto inny, następne rozstrzygną stronice. W każdym razie zaczynam od początku, to jest od chwili mego urodzenia. Zgodnie z tym, co słyszałem i w co wierzę, wypadek ten miał miejsce w piątek o północy. Zegar bił właśnie dwunastą godzinę i jednocześnie ozwało się kwilenie nowo narodzonego, co właśnie, przez mamkę i pewną mądrą matronę z sąsiedztwa, od miesięcy już kilku i zanim osobiście poznać mię mogła, wielce w istnieniu moim zainteresowaną, zgodnie uznane zostało za zapowiedź po pierwsze nieosobliwej doli w świat wchodzącego człowieka, po drugie uzdolnienia tegoż człowieka do widywania duchów i strachów, właściwości niechybnie wrodzonej, jak to utrzymywały obie doświadczone niewiasty, i zwykłej dzieciom obojga płci, zrodzonym w piątkowych nocnych godzinach.
Co do pierwszego wniosku, historia mego życia wykaże, o ile był prawdziwym. Co do drugiego zauważę, że dotąd nie zdarzyło mi się sprawdzić jego słuszności, na co się zresztą bynajmniej nie uskarżam.
Urodziłem się, jak to mówią, w czepku, którego sprzedaż ogłoszono w dziennikach za skromną cenę piętnastu gwinei. Czy to, że żeglarze w nieosobliwych w tym czasie znajdowali się interesach, czy że osłabła wiara w podobne praktyki i bardziej niż czepkom zaufano korkowym pasom, nie wiem, dość, że się zgłosił jeden tylko nabywca, pewien adwokat, ofiarujący za wystawiony na sprzedaż przedmiot dwa funty w gotówce i tyleż winem, lecz odmawiający stanowczo zabezpieczenia się od utonięcia w wyższej cenie. Że zaś nawet piwnica biednej mojej matki była do sprzedania, nie dobito targu i dopiero w dziesięć lat później czepek puszczono w okolicy, którąśmy zamieszkiwali, na loterię, w pięćdziesięciu biletach, półkorony każdy, z dopłatą przez wygrywającego pięciu szylingów. Byłem obecny przy tym i pamiętam niemiłe uczucie, jakiegom doznał wobec podobnego rozporządzania się cząstką mej osoby. Fant wygrany został przez starą damę z koszyczkiem w ręku. Pamiętam, jak niechętnie dostawała z niego należną dopłatę drobnymi, co zabrało nieskończenie wiele czasu i było powodem wielu arytmetycznych zawikłań. Dama ta, co jest faktem niezwykłym i wartym pamięci, istotnie nie utonęła, lecz na własnym łóżku godnie umarła w dziewięćdziesiątym drugim roku życia. Wypada jednak dodać, że się trzymała stale lądu, a nawet wyklinała niezbożność żeglarzy i innych podobnych niegodziwców, usiłujących – jak mówiła – „wykrętami” naruszyć naturalny bieg rzeczy. Na próżno tłumaczono jej, że z tej to właśnie walki z naturalnym biegiem rzeczy osiągano znaczne korzyści, a między innymi herbatę, którą szczególnie lubiła; na wszelkie dowodzenia odpowiadała ona nieodmiennie: „Wykręty to, ateuszowskie wykręty”.
A teraz bez wykrętów do rzeczy, to jest do mego przyjścia na świat.
Urodziłem się w Blunderstone, w hrabstwie Suffolk. Jestem pogrobowcem, gdyż ujrzałem światło dzienne w sześć miesięcy po zamknięciu na zawsze powiek mego ojca. Nie mogłem się nigdy pogodzić z myślą, że mój ojciec nie widział mnie nawet. Dotąd też pamiętam żal, który mnie zdejmował, ilekroć pomyślałem o samotnej jego mogile. Zwłaszcza w słotną i ciemną noc, gdy w jasnym i ciepłym naszym mieszkaniu płonął ogień na kominie, dostrzegałem coś bezlitosnego, jak mi się nieraz zdawało, w tych szczelnie zamkniętych naszych drzwiach i oknach.
Najbogatszą osobą w naszej rodzinie była ciotka mego ojca, a tym samym moja cioteczna babka, o której opowiem więcej w odpowiednim czasie – panna Trotwood albo też panna Betsey, jak ją nazywała biedna moja matka, gdy się zdobyła na odwagę, co zdarzało się niezmiernie rzadko, wzmiankowania tej imponującej osoby. Panna Betsey wyszła za mąż za człowieka młodszego od siebie i niezwykłej urody, na którym, niestety, nie sprawdziło się przysłowie o pięknej duszy w pięknym mieszkającej ciele. Utrzymywano, jakoby źle obchodził się z żoną, bił ją, a nawet przy drażliwej jakiejś pieniężnej kwestii chciał z drugiego piętra oknem wyrzucić. Taka niezgodność temperamentów skłoniła ciotkę mego ojca do rozstania się z mężem za wszelką cenę. Mąż, przyszedłszy w ten sposób do posiadania kapitału, wyjechał do Indii, gdzie, wedle przechowanego w rodzinie podania, widywano go jeżdżącego na słoniu, w towarzystwie księżniczki hinduskiej jakoby. Bądź co bądź, w dziesięć lat potem doszła wieść o jego zgonie. Jak wieść tę przyjęła ciotka, nikt nie wie. Wróciła po śmierci męża do panieńskiego swego nazwiska, nabyła mały na brzegu morza stojący domek i osiadłszy w nim z jedną tylko służącą, wiodła życie samotne i zamknięte.
Zrazu ojciec mój był jej ulubieńcem, lecz odkąd nie mogła mu wybaczyć ożenienia się z „woskową lalką”, jak nazywała moją matkę, tyle tylko o niej wiedząc, że nie ma jeszcze lat dwudziestu, przestał ją widywać. Ojciec mój, znacznie od żony starszy i słabego zdrowia, zmarł w rok po ożenieniu, a na sześć miesięcy, jak to już mówiłem, przed moim przyjściem na świat.
Tak się rzeczy miały w wieczór tego dnia, który pozwalam sobie nazwać pamiętnym. Nie roszcząc wszelako najmniejszej pretensji do oceniania na podstawie świadectwa własnych zmysłów istniejącego wówczas stanu rzeczy ani nawet do pamięci własnym nabytej doświadczeniem, powtarzam, co słyszałem.
Otóż matka moja, siedząc przed kominkiem, słaba i przygnębiona, przez łzy spoglądała na ogień, rozmyślając nad sobą i nad tym drobnym wyczekiwanym gościem – sierotą, którego przyjście na świat powitać miał płonący na kominku ogień. W pogodne, lecz wietrzne marcowe popołudnie siedziała tak cicha i wystraszona, wątpiąc, czy przeżyć zdoła zbliżającą się chwilę krytyczną. Podnosząc głowę, dla otarcia łez, spojrzała wypadkiem w okno i dostrzegła przechodzącą przez ogród nieznajomą kobietę.
Od razu zgadła, że był to nie kto inny, tylko panna Betsey. Słońce, przedzierając się przez ogrodzenie, oświecało idącą śmiało, wprost przed siebie postać kobiecą, która zbliżywszy się do domu, dała niezbity już dowód tożsamości. Ojciec mój mawiał nieraz, że jego ciotka nie stosuje się w niczym do utartych zwyczajów. Toteż i tym razem zamiast zadzwonić u drzwi domu, zbliżyła twarz do okna, aż nos jej, jak utrzymywała moja matka, spłaszczył się i pobielał zupełnie. Widok ów tak dalece przeraził biedaczkę, że zapewne temu to niezwykłemu zjawieniu się ciotki Betsey zawdzięczam przyjście me na świat w fatalnym dniu piątkowym.
Matka moja porwała się z krzesła, szukając schronienia w głębi pokoju, gdzie ją panna Betsey, przewracając oczy, niby głowa Saracena na starym holenderskim zegarze, spostrzegła i przywołała do drzwi ruchem przywykłej do rozkazywania osoby. Matka moja drzwi otworzyła.
– Zapewne pani Copperfield – zauważyła panna Betsey, wchodząc do pokoju i spoglądając na żałobne szaty i zmienioną kibić mojej matki.
– Tak jest – odrzekła cicho zagadnięta.
– Trotwood – przedstawiła się nowo przybyła. – Przypuszczam, żeś musiała coś o mnie słyszeć?
Matka moja odpowiedziała twierdząco wprawdzie, lecz bez zbytniego entuzjazmu.
– Widzisz mnie przed sobą we własnej osobie – dorzuciła nowo przybyła.
Obie usiadły u kominka. Po kilku chwilach nieprzerwanego przez ciotkę Betsey milczenia matka moja wybuchnęła płaczem.
– Ts... ts... ts... – upominała ją ciotka – uspokój się, uspokój.
Długo biedna kobieta nie mogła się uspokoić.
– A teraz zdejm ten czepek – zadecydowała przybyła – niech ci się przypatrzę.
Matka moja tak była przerażona, że gdyby nawet i chciała, nie śmiałaby sprzeciwić się dziwnemu nieco żądaniu swego gościa.
Drżącą ręką sięgając po wdowi czepek, w pośpiechu rozrzuciła włosy, które spłynęły na jej twarz i ramiona.
– Ależ to dziecko! Istne dziecko! – zawołała panna Betsey.
Istotnie matka moja była młoda, a wyglądała jeszcze młodziej. Spuściła tedy głowę, przyznając się do tego mimowolnego grzechu, i łkając upewniała ciotkę, że na nieszczęście młodą jest, zbyt młodą na wdowę, na matkę... jeśli notabene przeżyć zdoła to, co jej grozi... Zdawało się jej przy tym, że gdy tak skarżyła się, płacząc rzewnie, czuła przesuwającą się po swych włosach pieszczotliwą i miękką kobiecą rękę. Musiało to być jednak przywidzenie. Gdy podniosła załzawione oczy, ciotka siedziała na krześle prosta i sztywna, z założonymi na piersiach rękoma, z nogą wspartą o kratę kominka.
– Ha! – ozwała się po chwili – „Wroni Bór”, dlaczego mianowicie „Wroni Bór”?
– Pani ma zapewne na myśli nazwę tej miejscowości? – spytała moja matka.
– Dlaczego mianowicie „Wroni Bór” – powtarzała panna Betsey. – Przy waszej niepraktyczności, „Domów Wzór” brzmiałoby stosowniej.
– Nazwę tę – odrzekła moja matka – mąż mój wybrał jako odpowiednią.
Właśnie wiatr tak zachrzęścił w starych drzewach ogrodu, że mimo woli wzrok rozmawiających zwrócił się w tę stronę. Wiązy, pochylając się ku sobie na kształt borów szepczących zwierzenia, zatrzęsły się gwałtownie, jak gdyby odepchnąć chciały ciężką i straszną jakąś tajemnicę, na wiatr puszczając rozbujałe gałęzie. Z najwyższych strącone, a zawisłe tam stare wronie gniazdo spadło, podobne do szczątków rozbitego na burzliwym morzu okrętu.
– Gdzież są ptaki? – spytała panna Betsey.
– Ptaki? – powtórzyła, budząc się z zamyślenia, moja matka.
– Wrony, gdzież się podziały? – pytała ciotka.
– Nie widziałam ich, odkądśmy tu zamieszkali – odrzekła moja matka i dodała – Myśleliśmy, to znaczy pan Copperfield sądził, że miejsce to jest dla nich stosowne. Widać jednak gniazda były stare i od dawna już puste.
– Mam go, mam Dawida, jak gdybym go widziała – zawołała ciotka – miejsce nazwać od gniazd i ufać, że ponieważ są gniazda, będą i ptaki. Liczyć na ptasią fantazję, to mi praktyczność!
– Pan Copperfield – przerwała matka moja – nie żyje i jeśli pani ośmiela się mówić o nim w podobny sposób, w mojej obecności...
Biedna kobieta próbowała stawić czoło naszej ciotce, zdolnej pokonać o wiele silniejszego od słabej tej istoty wroga! Matka moja padła osłabiona na krzesło, z którego usiłowała powstać, a gdy przyszła do siebie czy też może została ocucona przez pannę Betsey, ta stała u okna. Wieczór zapadał coraz głębszy i gdyby nie płonący na kominku ogień, rozmawiające kobiety nie mogłyby siebie widzieć.
– Hm! – zaczęła ciotka Betsey, wracając obojętnie na uprzednio zajmowane przy kominku miejsce – a kiedyż to spodziewasz się?...
– Czuję się słaba – wyjęknęła moja matka – nie wiem, co mi jest, pewnie nie przeżyję tego...
– O! o! – uspokajała ciotka – napij się tylko herbaty.
– Gdyby mi to pomogło!
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.