Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dawid Copperfield powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dawid Copperfield powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 390 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BI­BL­JO­TE­KA "ISKIER"

po­wie­ścio­wa i po­pu­lar­no­nau­ko­wa pod re­dak­cją Wła­dy­sła­wa Kop­czew­skie­go

DO­TYCH­CZAS WY­SZŁY:

1. Ka­rol Dic­kens: Ma­leń­ka Dor­rit, po­wieść w oprac. Ce­cyl­ji Nie­wia­dom­skiej.

2. Ja­dwi­ga Mar­ci­now­ska: W upal­nem ser­cu Wscho­du. Wra­że­nia z po­dró­ży po Egip­cie, In­djach, Cej­lo­nie i Ja­wie. Z ilu­stra­cja­mi.

3. J. H. Fa­bre: Szkod­ni­ki. Po­ga­dan­ki o owa­dach szko­dli­wych, w tłu­ma­cze­niu Z. Bo­hu­sze­wi­czów­ny. Z ilustr.

4. J. H. Fa­bre: Nasi sprzy­mie­rzeń­cy. Po­ga­dan­ki o zwie­rzę­tach po­ży­tecz­nych, w tłu­ma­cze­niu Z. Bo­hu­sze­wi­czów­ny i M. Gór­skiej. Z ilu­stra­cja­mi.

5. Bro­ni­sła­wa Ostrow­ska: Bo­ha­ter­ski Miś czy­li przy­go­dy plu­szo­we­go niedź­wiad­ka na woj­nie. Dla dzie­ci od lat 10 do 100. Z ilu­stra­cja­mi Wyd. III.

8. Ka­zi­mierz An­drzej Czy­żow­ski: Sza­lo­ny lot­nik. Po­wieść fan­ta­stycz­na.

7. Dwu­nast­ka. 12 no­wel no­wo­cze­snej li­te­ra­tu­ry świa­to­wej w tłum. Mer­wi­na.

8. Wal­ter Scott: Kwin­tyn Dur­ward. Po­wieść z cza­sów Lu­dwi­ka XI w opra­co­wa­niu Te­re­sy Ta­tar­kie­wi­czo­wej.

9. G. Er­pia­nis: Ję­dra­szek w sa­mo­cho­dzie. Po­wieść. Z wło­skie­go prze­ło­ży­ła z upo­waż­nie­nia au­to­ra R. Cent­nersz­we­ro­wa.

10. An­to­ni Pi­su­liń­ski: Szla­kiem sło­nia afry­kań­skie­go. Wra­że­nia z po­dró­ży i po­lo­wań w Afry­ce środ­ko­wej.

11. Ka­rol Dic­kens: Da­wid Cop­per­field. Po­wieść w oprac. Ce­cyl­ji Nie­wia­dom­skiej.

12. Wal­ter Scott: Ta­li­zman. Po­wieś z cza­sów wo­jen krzy­żo­wych w opra­co­wa­niu Te­re­sy Ta­tar­kie­wi­czo­wej.

Bi­bl­jo­te­ka "Iskier"

pod re­dak­cją Wła­dy­sła­wa Kop­czew­skie­go

Ka­rol Dic­kensPo­wieść w opra­co­wa­niu

Ce­cyl­ji Nie­wia­dom­skiej

Książ­ni­ca-Atlas

Zjed­no­czo­ne Za­kła­dy Kar­to­gra­ficz­ne i Wy­daw­ni­cze

Tow. Na­ucz. Szkół Średn… i Wyższ. Sp. Akc.

Lwów – War­sza­wa

1927

KA­ROL DIC­KENS

sław­ny po­wie­ścio­pi­sarz an­giel­ski, uro­dził się w r. 1812, umarł w 1870 r. Oj­ciec jego był urzęd­ni­kiem ma­ry­nar­ki ze skrom­ną pen­sją, mało zaj­mo­wał się dzieć­mi, szu­ka­jąc za­rob­ku na utrzy­ma­nie ro­dzi­ny. Mat­ka, za­pra­co­wa­na w domu, nie umia­ła so­bie też ra­dzić z wy­cho­wa­niem syna. Do­pie­ro w dwu­na­stym roku ży­cia po­szedł do szkół, lecz już w pięt­na­stym roku pra­cu­je u ad­wo­ka­ta jako prak­ty­kant i uczy się ste­no­gra­fji, żeby wię­cej za­ra­biać. W "Da­wi­dzie Cop­per­fiel­dzie" wie­le ob­ra­zów bie­rze z wła­sne­go ży­cia. I on, za­miast się uczyć, pra­co­wał w fa­bry­ce szu­wak­su, i on zdo­był na­ukę dzię­ki wła­snej pra­cy, sil­nej woli i wy­trwa­ło­ści. Dic­kens pi­sać za­czął wcze­śnie, lubi ma­lo­wać po­sta­ci ludz­kie z hu­mo­rem, śmiać się bez zło­śli­wo­ści. Ale wy­szy­dza py­chę, ego­izm, ob­łu­dę. Do naj­lep­szych po­wie­ści na­le­ży tak­że "Ma­leń­ka Dor­rit".

2111

Skład i druk wy­ko­na­no w Za­kła­dach Gra­ficz­nych Sp. Akc. "Książ­ni­ca-Atlas" we Lwo­wie

Część I.

Dzie­ciń­stwo.I. SZCZĘ­ŚLI­WE DZIE­CIŃ­STWO

Uro­dzi­łem się – po­gro­bow­cem.

Mój oj­ciec umarł, nim przy­sze­dłem na świat, i z ogrom­nym smut­kiem my­śla­łem so­bie nie­raz, że nig­dy mię nie wi­dział!

Pierw­sze moje wspo­mnie­nie o nim – to bia­ły mar­mu­ro­wy ka­mień przy ko­ście­le, pod któ­rym "spo­czy­wa", jak mi po­wie­dzia­no. My­śla­łem o nim nie­raz i z dziw­nem uczu­ciem ści­ska­ło mi się ser­ce w ciem­ne wie­czo­ry zi­mo­we, kie­dy, ba­wiąc się z mamą w cie­płym i ja­snym po­ko­ju, mi­mo­wo­li spoj­rza­łem w okno. Ja­kiż sa­mot­ny mu­siał tam być pod ka­mie­niem, kie­dy nam tu­taj tak cie­pło i przy­jem­nie. I to na­praw­dę strasz­ne, że tu, w jego domu, drzwi przed nim za­mknię­te.

Gło­wą ro­dzi­ny, t… j… oso­bą naj­star­szą w ro­dzi­nie, była ciot­ka mo­je­go ojca, a więc moja bab­ka cio­tecz­na, miss Bet­sy Tro­two­od (Tro­tu­ud). Bab­ka Tro­two­od po­dob­no mia­ła burz­li­we ży­cie: wy­szła za­mąż za czło­wie­ka, któ­ry źle z nią po­stę­po­wał, a po­nie­waż była bar­dzo ener­gicz­na, więc się z nim roz­sta­ła, od­su­nę­ła się od świa­ta i lu­dzi, po­wró­ci­ła do pa­nień­skie­go na­zwi­ska i za­miesz­ka­ła sama ze słu­żą­cą w ma­łym dom­ku nad brze­giem mo­rza nie­da­le­ko Duw­ru. W tym cza­sie tak obrzy­dli jej męż­czyź­ni, że gdy­by to od jej woli za­le­ża­ło, praw­do­po­dob­nie nie by­ło­by ich wca­le na świe­cie.

Oj­ciec w mło­dym wie­ku był jej ulu­bień­cem: po­czę­ści go wy­cho­wa­ła i ko­cha­ła jak syna, lecz wza­mian wy­ma­ga­ła po­słu­szeń­stwa. Kie­dy się do­wie­dzia­ła, że oj­ciec wbrew jej woli oże­nił się z mamą, była ob­ra­żo­na śmier­tel­nie i ze­rwa­ła z nim wszel­kie sto­sun­ki. Mamy nie zna­ła, nie wi­dzia­ła nig­dy, lecz na­zwa­ła ją dziec­kiem, wo­sko­wą la­lecz­ką, po­nie­waż mia­ła wte­dy do­pie­ro lat 18, zło­te wło­sy, błę­kit­ne oczy i nie­zmier­nie ła­god­ny wy­raz twa­rzy.

Oj­ciec od mamy był dwa lata star­szy, ale wą­tły, sła­be­go zdro­wia i w rok po ślu­bie umarł. Wte­dy mama zo­sta­ła sa­miu­teń­ka jed­na, bo ni­ko­go z krew­nych nie mia­ła.

Pew­ne­go dnia w mar­cu, przed mo­jem jesz­cze uro­dze­niem się, sie­dzia­ła mama smut­na w ba­wial­nym po­ko­ju i czę­sto pod­no­si­ła do oczu chu­s­tecz­kę. Była na­praw­dę dziec­kiem, nie mia­ła w cha­rak­te­rze ta­kiej siły i sta­now­czo­ści, jak ciot­ka, więc czu­ła się strasz­nie sa­mot­ną, opusz­czo­ną i nie­szczę­śli­wą. Zda­wa­ło jej się, że chy­ba też umrze, bo jak­że iść przez ży­cie sa­mej jed­nej mię­dzy ob­cy­mi?

Wtem w ogro­dzie spo­strze­gła nie­zna­ną oso­bę: wy­so­ką, szczu­płą damę w ciem­nym stro­ju, zmie­rza­ją­cą sta­now­czym kro­kiem ku drzwiom.

Mama tak się prze­lę­kła, że się scho­wa­ła za krze­sło, lecz słu­żą­ca wpu­ści­ła ciot­kę, bo to była miss Bet­sy Tro­two­od, i otwo­rzy­ła jej drzwi do po­ko­ju, gdzie znaj­do­wa­ła się mama.

Ciot­ka ob­ję­ła po­kój ba­daw­czem spoj­rze­niem i na­tu­ral­nie za­raz spo­strze­gła mamę za fo­te­lem. Ski­nę­ła, aby zbli­ży­ła się do niej, lecz jej zsu­nię­te czo­ło i prze­ni­kli­we oczy tak prze­ra­ża­ły mamę, że za­le­d­wie mo­gła stać o wła­snej sile.

– Za­pew­ne pani Cop­per­field? – spy­ta­ła chłod­no, a gdy mama ski­nę­ła gło­wę, do­da­ła: – Je­stem Bet­sy Tro­two­od, mu­sia­łaś pani sły­szeć o mnie?

Mama nie mo­gła dłu­żej wstrzy­mać się od pła­czu i szlo­cha­ła, za­sło­niw­szy twarz rę­ka­mi.

Ciot­ka kil­ka­krot­nie po­trzą­snę­ła gło­wą, ru­szy­ła ra­mio­na­mi i, ująw­szy mamę za ra­mię, po­sa­dzi­ła ją zno­wu na krze­śle przy ogniu, któ­ry pa­lił się na ko­min­ku.

– Oj, dziec­ko, dziec­ko – mó­wi­ła ła­god­nie – po­trzeb­ne ci to było? Do la­lek w two­im wie­ku? Ale nie płacz, to się już na­nic nie zda.

Mama jed­nak nie mo­gła uspo­ko­ić się tak od­ra­zu, a gdy na­ko­niec od­sło­ni­ła oczy, uj­rza­ła ciot­kę, sto­ją­cą przy oknie i pa­trzą­cą w ogród, gdzie wiatr wio­sen­ny zgi­nał jesz­cze na­gie ga­łę­zie wią­zów, a za­cho­dzą­ce słoń­ce roz­pa­la­ło w chmu­rach żół­te i czer­wo­ne bla­ski.

Mama nie śmia­ła po­ru­szyć się z miej­sca, zmrok za­pa­dał zwol­na, ogar­nia­ła ją dziw­na trwo­ga.

Na­gle miss Tro­two­od od­wró­ci­ła się od okna i spoj­rza­ła z li­to­ścią na bla­dą twarz mamy.

– Je­steś cho­ra, moje dziec­ko – prze­mó­wi­ła. – Tu jest zim­no i zzię­błaś. Na­tu­ral­nie, ręce jak lód. Trze­ba za­wo­łać słu­żą­cej, żeby ci przy­nio­sła go­rą­cej her­ba­ty. Jak się na­zy­wa?

– Peg­got­ty – sła­bym gło­sem wy­szep­ta­ła mama. – To mi nic nie po­mo­że. Zda­je mi się, że mu­szę umrzeć.

– Głup­stwo – po­wie­dzia­ła ener­gicz­nie ciot­ka – Her­ba­ta cię roz­grze­je. A co do Peg­got­ty, nie sły­sza­łam, jak żyję, po­dob­ne­go imie­nia po­mię­dzy chrze­ści­ja­na­mi.

Mama za­czę­ła się uspra­wie­dli­wiać.

– Da­wid ją tak na­zy­wał, bo ma imię moje, ale te­raz…

– Głup­stwo – po­wtó­rzy­ła ciot­ka – wszyst­ko jed­no. Her­ba­ta zro­bi ci do­brze i będę mo­gła wresz­cie roz­mó­wić się z tobą, w ja­kim celu tu przy­je­cha­łam.

To po­wie­dziaw­szy, we­zwa­ła Peg­got­ty, ka­za­ła jej po­dać szklan­kę go­rą­cej her­ba­ty, sama po­pra­wi­ła przy­ga­sa­ją­cy ogień i, za­jąw­szy miej­sce na­prze­ciw mamy, cze­ka­ła aż się uspo­koi.

– Przy­je­cha­łam dla­te­go… – za­czę­ła na­ko­niec. – Wiem, że spo­dzie­wasz się có­recz­ki.

– Może syn­ka – szep­nę­ła mama bar­dzo ci­cho.

– Nie spie­raj się – rze­kła miss Bet­sy – bę­dzie cór­ka. Otóż chcę ci po­wie­dzieć, że od chwi­li uro­dze­nia bio­rę ją pod opie­kę. Będę jej chrzest­ną mat­ką, dam jej swo­je imię i bę­dzie się na­zy­wa­ła Bet­sy Tro­two­od Cop­per­field. Uwa­żam ją za swo­je dziec­ko i ni­cze­go wam od­tąd nie za­brak­nie. Na­praw­dę to będę mia­ła aż dwie cór­ki.

– A je­śli bę­dzie chłop­czyk? – za­py­ta­ła mama.

– Wi­dzę, że lu­bisz się sprze­czać – ode­zwa­ła się ciot­ka su­ro­wo. – Czy i z Da­wi­dem tak po­stę­po­wa­łaś?

Na te sło­wa mama wy­buch­nę­ła pła­czem i pła­ka­ła tak strasz­nie, że zro­bi­ło jej się sła­bo, a we­zwa­na Peg­got­ty uzna­ła za naj­lep­sze po­ło­żyć ją do łóż­ka.

W parę go­dzin po­tem by­łem już na świe­cie. Ciot­ka ocze­ki­wa­ła mnie z nie­po­ko­jem i zda­je się z nie­cier­pli­wo­ścią.

– Jak­że mała? – było jej pierw­sze py­ta­nie, gdy głos mój usły­sza­ła.

– Mały zdrów – rze­kła we­so­ło Peg­got­ty – tęgi chło­pak. Bę­dzie po­cie­cha dla pani.

Ciot­ka spoj­rza­ła na nią dziw­nym wzro­kiem. Na­stęp­nie, nic nie mó­wiąc, wło­ży­ła ka­pe­lusz, płasz­czyk, rę­ka­wicz­ki, otwo­rzy­ła drzwi do ogro­du, wy­szła i znik­nę­ła, jak­by jej nig­dy nie było. Ob­ra­zi­ła się, że przy­sze­dłem na świat, i nie chcia­ła mnie na­wet wi­dzieć.

Od­tąd nie po­ka­za­ła się wię­cej. Nie wie­dział­bym o jej ist­nie­niu, gdy­by naj­pierw Peg­got­ty, a na­stęp­nie mama nie opo­wie­dzia­ła mi tego wszyst­kie­go. Bie­gły lata i ży­cie pły­nę­ło nam ci­cho, może na­wet szczę­śli­wie, o ciot­ce nie my­śle­li­śmy zu­peł­nie, po­pro­stu za­po­mnie­li­śmy o niej.

Inne wspo­mnie­nia za­ry­so­wa­ły się w mo­jej pa­mię­ci, niby ob­ra­zy, któ­re gdzieś wi­dzia­łem. Naj­daw­niej­szy z nich tak wy­glą­da.

Na pod­ło­dze w du­żym po­ko­ju klę­czą czy sie­dzą nie­da­le­ko od sie­bie dwie po­sta­ci: mama i Peg­got­ty, a ja prze – bie­gam od jed­nej do dru­giej. Mama trzy­ma mię zty­łu za su­kien­kę, a Peg­got­ty woła i wy­cią­ga ręce. Po­tem Peg­got­ty trzy­ma, a mama mię woła i uśmie­cha się tak prze­ślicz­nie.

Bar­dzo do­brze pa­mię­tam mamę i Peg­got­ty tak nie­po­dob­ne, że mo­głem je za­wsze od­róż­nić zda­le­ka. Mama szczu­pła, wy­so­ka, bar­dzo bia­ła, z masą zło­tych wło­sów wy­so­ko na gło­wie i słod­kie­mi, jak nie­bo błę­kit­ne­mi ocza­mi, a Peg­got­ty ni­ska, bar­dzo gru­ba, twar­da, z czer­wo­ną twa­rzą i rę­ka­mi; jej bar­dzo czar­ne oczy zda­wa­ły się rzu­cać ja­kiś cień na twarz, bar­dzo czar­ne wło­sy, ni­sko wty­le gło­wy upię­te, mia­ły po­łysk gra­na­to­wy.

Pa­mię­tam i nasz dom tak do­sko­na­le, że mógł­bym na­ry­so­wać każ­dy po­kój. W su­te­re­nie była ku­chen­ka Peg­got­ty, z wyj­ściem na po­dwó­rze, gdzie znaj­do­wał się go­łęb­nik bez go­łę­bi i psia buda bez psa. Zato było tu dużo dro­biu, a kury wy­da­wa­ły mi się groź­ne­mi i ogrom­ne­mi pta­ka­mi. Gda­ka­ły, je­śli im sta­ną­łem na dro­dze, a je­den wiel­ki ko­gut wzla­ty­wał aż na płot i pa­trzył na mnie w spo­sób bar­dzo po­dej­rza­ny. Gęsi zno­wu, prze­cho­dząc nie­kie­dy za pło­tem, wy­cią­ga­ły za­wsze ku mnie dłu­gie szy­je, i nie­raz po­tem śni­ły mi się w nocy, niby dzi­kie zwie­rzę­ta, któ­re­mi by­łem oto­czo­ny.

Z ku­chen­ki do po­ko­ju prze­bie­ga­łem za­wsze przez bar­dzo dłu­gi, pół­ciem­ny ko­ry­tarz, na któ­re­go koń­cu znaj­do­wa­ła się spi­żar­nia, miej­sce ta­jem­ni­cze i peł­ne po­nę­ty, bo mama i Peg­got­ty za­wsze tam zna­la­zły dla mnie ja­kiś wy­bor­ny przy­sma­czek, choć nie chcia­ły mi nig­dy opo­wie­dzieć, co cho­wa­ły we wszyst­kich pu­deł­kach i skrzyn­kach, po­usta­wia­nych na pół­kach pod ścia­ną.

Przez fron­to­we wej­ście pro­sto z dłu­giej sie­ni na pra­wo i na lewo były ba­wial­ne po­ko­je: je­den, w któ­rym co­dzien­nie spę­dza­li­śmy wie­czo­ry z mamą i Peg­got­ty, któ­ra wciąż była z nami, jak tyl­ko skoń­czy­ła ro­bo­tę, a dru­gi pa­rad­niej­szy, "od świę­ta i go­ści". Ale tam było smut­niej. Peg­got­ty mi opo­wie­dzia­ła, że tu­taj le­żał w trum­nie ta­tuś, kie­dy umarł, i wszyst­ko było czar­ne i ża­łob­ne, i wszy­scy w czar­nych suk­niach, kie­dy go wy­pro­wa­dza­li na cmen­tarz.

Ba­łem się tego ob­ra­zu, ale po­wra­cał czę­sto i za­wsze wte­dy czu­łem, jak dreszcz zim­ny prze­su­wał mi się po ple­cach wzdłuż cia­ła.

Mój po­ko­ik był obok po­ko­ju mamy, a przez okno wi­dzia­łem cmen­tarz przy ko­ście­le. I do­tąd zda­je mi się, że nig­dzie na świe­cie nie­ma ta­kiej zie­lo­nej tra­wy, ta­kich drzew cie­ni­stych i ta­kie­go spo­ko­ju pod bia­łe­mi krzy­ża­mi.

Wi­dać też było ko­ściół. Pa­mię­tam w ko­ście­le na­szą ław­kę z wy­so­kiem opar­ciem i tuż obok okno, przez któ­re mo­głem wi­dzieć nasz dom ca­lu­teń­ki. Peg­got­ty co chwi­la pa­trza­ła w to okno, czy tam nie krad­nie zło­dziej lub czy się nie pali, lecz je­śli ja to samo chcia­łem zro­bić, marsz­czy­ła za­raz czo­ło i da­wa­ła mi zna­ki, że­bym zwró­cił oczy na księ­dza. Ale prze­cież nie mo­głem pa­trzeć na księ­dza cią­gle. Wie­dzia­łem, że nie­zaw­sze bywa tak ubra­ny, i my­śla­łem, że się roz­gnie­wa, dla­cze­go tak mu się przy­glą­dam. A gdy­by mię za­py­tał o to przy wszyst­kich lu­dziach? Więc od­wra­ca­łem oczy i mu­sia­łem zie­wać, choć wie­dzia­łem, że to źle zie­wać w ko­ście­le. Spo­glą­dam na mamę, lecz mama uda­je, że mnie nie wi­dzi, spo­glą­dam w drzwi otwar­te i wi­dzę ba­ra­na, praw­dzi­we­go ba­ra­na, któ­ry się na­my­śla, czy może zaj­rzeć do ko­ścio­ła.

Tak mi się strasz­nie nu­dzi, że chciał­bym ko­niecz­nie coś zro­bić, i boję się, że po­wiem co gło­śno. Przy­glą­dam się ścia­nom i bia­łym ta­bli­com, oczy ta­kie zmę­czo­ne, że za­my­kam je na chwi­lę, sły­szę gło­sy i śpie­wy, po­tem wszyst­ko cich­nie, i na­gle spa­dam z ław­ki z okrop­nym ło­sko­tem.

Peg­got­ty mię po­ry­wa i wy­no­si na­wpół ży­we­go ze stra­chu.

A te­raz pa­trzę na dom nasz od dro­gi: okna otwar­te, i bia­łe fi­ran­ki lek­ko się po­ru­sza­ją, a świe­że i sło­necz­ne po­wie­trze na­pły­wa do chłod­ne­go po­ko­ju. Na wy­so­kiem drze­wie ko­ły­sze się wiel­kie, opusz­czo­ne gniaz­do.

Ale we­se­lej jesz­cze z tam­tej stro­ny, gdzie jest po­dwór­ko z pu­stym go­łęb­ni­kiem i psią budą, za­mknię­te wy­so­kim par­ka­nem i ogrom­ną kłód­ką przy bra­mie. Tu na drze­wach ta­kie owo­ce, ja­kich nig­dy w ży­ciu nig­dzie po­tem nie wi­dzia­łem, a mama z ko­szycz­kiem cho­dzi po­mię­dzy grząd­ka­mi i zbie­ra pysz­ny agrest albo zry­wa śliw­ki. Sto­ję przy niej i cza­sem – pra­wie nie­umyśl­nie – ścią­gam słod­ką ja­go­dę i sta­ram się zjeść ją nie­znacz­nie.

To znów mi­nę­ło lato, wi­cher i zim­no na świe­cie, drze­wa stra­ci­ły li­ście, sto­ją na­gie, a w ba­wial­nym po­ko­ju pło­nie ogień na ko­min­ku, i mama tań­czy ze mną, póki jej sił nie za­brak­nie.

Po­tem pada na krze­sło tak strasz­nie zmę­czo­na, że nie może od­dy­chać, a ja pa­trzę na nią, i wi­dzę, że jest ślicz­na, i wiem, że się z tego cie­szy. Roz­sy­pa­ły jej się ślicz­ne zło­te wło­sy, bawi się nie­mi i zwi­ja je w pal­cach.

Ta­kie są naj­wcze­śniej­sze moje wspo­mnie­nia. Nie pa­mię­tam, kie­dy za­czą­łem się uczyć, lecz przy­po­mi­nam so­bie po­tem lek­cje z mamą, któ­re były bar­dzo przy­jem­ne, po­nie­waż czy­ta­li­śmy bar­dzo cie­ka­we książ­ki. Nie wiem, czy do­brze się uczy­łem, ale mama mia­ła za­wsze twarz ła­god­ną i nie gnie­wa­ła się nig­dy.

Była zresz­tą tak do­bra, że nie mogę na­wet wy­obra­zić jej so­bie roz­gnie­wa­ną.

Obo­je ba­li­śmy się tro­chę Peg­got­ty i zwy­kle ule­ga­li­śmy jej żą­da­niom. Wi­dzę te­raz i ro­zu­miem, że była nie­tyl­ko moją, ale na­szą opie­kun­ką, i przy­wy­kli­śmy jej słu­chać.

Był wie­czór i już póź­no. W ba­wial­nym po­ko­ju sie­dzia­łem sam z Peg­got­ty i czy­ta­łem jej o kro­ko­dy­lach. Mu­sia­ły to być rze­czy bar­dzo zaj­mu­ją­ce, gdyż pa­mię­tam, że słu­cha­ła mię z dziw­ną uwa­gą, czo­ło mia­ła zmarsz­czo­ne, brwi zsu­nię­te i twarz po­chmur­ną, a oczy tak da­le­ko gdzieś wpa­trzo­ne, jakg­dy­by tam w prze­strze­ni wi­dzia­ły strasz­li­we­go kro­ko­dy­la.

Od nie­ja­kie­go cza­su mama wy­cho­dzi­ła dość czę­sto wie­czo­ra­mi do zna­jo­mych, i wi­dzia­łem, że Peg­got­ty nie jest z tego za­do­wo­lo­na. Więc chcia­łem ją za­ba­wić, czy­ta­jąc gło­śno pięk­ne książ­ki, ale dziś by­łem ja­koś okrop­nie zmę­czo­ny i śpią­cy. Oczy mi się kle­iły i le­d­wo już mo­głem usie­dzieć na swo­jem wy­so­kiem krze­seł­ku, a jed­nak za nic w świe­cie nie był­bym spać po­szedł, nie do­cze­kaw­szy się po­wro­tu mamy. Wkoń­cu sen­ność ogar­nę­ła mię do tego stop­nia, że Peg­got­ty za­czę­ła po­więk­szać mi się w oczach, i przy­bie­rać ogrom­ne kształ­ty.

Prze­zwy­cię­ży­łem wiel­ką ocię­ża­łość i za­czą­łem pal­ca­mi otwie­rać po­wie­ki. Wi­dzia­łem ją przed sobą, po­chy­lo­ną nad ce­ro­wa­niem przy bla­sku wo­sko­wej świe­cy. I na­gle przy­szła mi do gło­wy myśl dziw­na.

– Peg­got­ty – rze­kłem – czy ty mia­łaś męża?

– W imię Ojca i Syna! – krzyk­nę­ła Peg­got­ty, co­fa­jąc się przede mną. – A to­bie zno­wu co przy­szło do gło­wy?

Krzyk­nę­ła tak gło­śno, że roz­bu­dzi­łem się zu­peł­nie i tem­bar­dziej pra­gną­łem za­spo­ko­ić swo­ją cie­ka­wość.

– Po­wiedz mi – po­wtó­rzy­łem – czy nie mia­łaś męża? Prze­cie je­steś pięk­na ko­bie­ta.

– Nie mam męża i nie mia­łam, dzię­ki Bogu – od­po­wie­dzia­ła szorst­ko. – Skąd ci do gło­wy przy­szły ta­kie my­śli?

– Nie wiem, ale mi po­wiedz: czy każ­da ko­bie­ta może mieć tyl­ko jed­ne­go męża?

– Spo­dzie­wam się – od­po­wie­dzia­ła.

– A je­śli ten umrze? Czy może wziąć so­bie dru­gie­go?

– Jak jej się po­do­ba – mruk­nę­ła nie­chęt­nie, ru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Na­gle po­chy­li­ła się ku mnie, odło­ży­ła na bok poń­czo­chę, któ­rą ce­ro­wa­ła, ob­ję­ła moją gło­wą i moc­no przy­ci­snę­ła do sie­bie. Wiem na­pew­no, że uści­snę­ła mię moc­no, bo zwy­kle przy sil­niej­szym ru­chu od­ry­wa­ły się z lek­kim trza­skiem gu­zi­ki u jej sta­ni­ka, za­pi­na­ne­go zty­łu. I te­raz usły­sza­łem naj­wy­raź­niej dwa lek­kie prztycz­ki przy sta­ni­ku.

– Po­czy­taj­że mi o tych kro­ko­dy­lach – po­wie­dzia­ła, bio­rąc na nowo poń­czo­chę. – Taka je­stem cie­ka­wa.

Nie­bar­dzo ro­zu­mia­łem, z cze­go dziś Peg­got­ty jest nie­za­do­wo­lo­na, dla­cze­go mię ści­ska, a po­tem zno­wu pra­gnie słu­chać o kro­ko­dy­lach, ale za­czą­łem czy­tać. Nie wiem, czy trwa­ło to dłu­go, lecz skoń­czy­li­śmy już o kro­ko­dy­lach i za­czą­łem nowy roz­dział o ali­ga­to­rach, gdy u furt­ki ozwał się dzwo­nek.

Po­bie­gli­śmy otwo­rzyć. We­szła mama, a za nią ja­kiś pan wy­so­ki, z bar­dzo pięk­ne­mi czar­ne­mi wło­sa­mi i bro­dą po obu stro­nach twa­rzy. Wi­dzia­łem go już w nie­dzie­lę, bo nas od­pro­wa­dzał z ko­ścio­ła do domu. Mama wy­glą­da­ła ślicz­nie. Uśmiech­nę­ła się do mnie, ob­ję­ła ser­decz­nie i uca­ło­wa­ła mię w czo­ło i w gło­wę. Obcy pan pa­trzył na to z ja­kimś dziw­nym uśmie­chem i po­wie­dział, że je­stem szczę­śliw­szy od kró­la, czy coś tam po­dob­ne­go.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­łem, pa­trząc przez ra­mię mamy. Po­kle­pał mię po gło­wie, a po­nie­waż z tego po­wo­du ręka jego do­tknę­ła wło­sów mamy, więc cof­ną­łem się przed nim żywo.

– Dewi! – szep­nę­ła mama jakg­dy­by z wy­rzu­tem.

– Ko­cha­ny chło­piec – rzekł gen­tle­man gło­śno. – Wca­le mu się nie dzi­wię.

Twarz mamy sta­ła się jesz­cze pięk­niej­sza i taka ró­żo­wa, jak nig­dy przed­tem nie wi­dzia­łem. Po­wie­dzia­ła mi słod­ko, że je­stem nie­grzecz­ny, że nie trze­ba być ta­kim, ale jed­no­cze­śnie tu­li­ła mię do sie­bie i czu­łem jej ser­decz­ny uścisk. Po­tem od­wró­ci­ła się znów do ob­ce­go, prze­pra­sza­ła i dzię­ko­wa­ła, że miał z nią tyle kło­po­tu, i mó­wiąc: do­bra­noc, po­da­ła mu rękę.

Gen­tle­man po­chy­lił gło­wę w od­po­wie­dzi i zno­wu spoj­rzał na mnie ja­kimś dziw­nym wzro­kiem.

– Do­bra­noc, chłop­cze – rzekł bar­dzo uprzej­mie.

– Do­bra­noc – od­po­wie­dzia­łem.

– Po­daj mi rękę i bądź­my od­tąd przy­ja­ciół­mi. Po­nie­waż pra­wą rękę mia­łem w dło­ni mamy, więc po­da­łem mu lewą.

– O, tak nie moż­na, Dewi! – za­śmiał się je­go­mość. Mama pu­ści­ła za­raz moją rękę, ale się upar­łem po­sta­wić na swo­jem i po­da­łem mu lewą.

Po­trzą­snął nią moc­no, na­zwał mię dziel­nym zu­chem i, raz jesz­cze po­że­gnaw­szy nas ukło­nem, skie­ro­wał się do furt­ki i wy­szedł na uli­cę.

Peg­got­ty na­tych­miast prze­krę­ci­ła gło­śno klucz w zam­ku, a ja z mamą we­szli­śmy do po­ko­ju.

Lecz mama nie usia­dła dzi­siaj przy ko­min­ku i nie wzię­ła mię na ko­la­na, wy­py­tu­jąc, co ro­bi­łem przez ten wie­czór, tyl­ko cho­dzi­ła, nu­cąc, jak­by o mnie za­po­mnia­ła.

Wtem we­szła Peg­got­ty z za­pa­lo­ną świe­cą i sta­nę­ła na­prze­ciw mamy. Zda­wa­ło mi się, że pa­trzy tak na nią, jak­by­śmy zbro­ili co złe­go. Przy­po­mnia­łem so­bie, że jest bar­dzo póź­no, i to praw­da, że po­win­ni­śmy spać obo­je.

W tej sa­mej chwi­li oczy ja­koś mi się za­mknę­ły, uczu­łem, że za­sy­piam, że mi bar­dzo wy­god­nie na ni­skim fo­te­lu, ale sły­sza­łem cią­gle gło­sy roz­ma­wia­ją­cych.

Na­gle – nie wiem dla­cze­go – obu­dzi­łem się zu­peł­nie. Spoj­rza­łem na mamę, mia­ła twarz, za­la­ną łza­mi, – spoj­rza­łem na Peg­got­ty, łzy jej pły­nę­ły po twa­rzy.

– Nie taki, o, nie taki! – po­wta­rza­ła gło­śno, łka­jąc i z tru­dem wy­ma­wia­jąc sło­wa. – Grzech, nie­szczę­ście, krzyw­da dziec­ka!

– Boże! – jęk­nę­ła mama, chwy­ta­jąc się za gło­wę. – Ja do­praw­dy zwar­ju­ję. Ja­kiem pra­wem tak do mnie mó­wisz? Je­stem zu­peł­nie sama na tym świe­cie, nikt się za mną nie uj­mie i dla­te­go… i dla­te­go…

– Dziec­ko – szep­nę­ła ła­god­niej Peg­got­ty. – Kto ma dziec­ko, sam nie jest i nie może my­śleć o so­bie.

– A więc je­stem złą mat­ką? – za­py­ta­ła mama. – Prze­ba­czam ci, Peg­got­ty, boś nie­spra­wie­dli­wa przez mi­łość dla nie­go, ale je­steś nie­spra­wie­dli­wa. Mój Boże, ileż nocy prze­pła­ka­łam, my­śląc, jak ja po­tra­fię go wy­cho­wać sama jed­na, nie­do­świad­czo­na. Chło­piec po­trze­bu­je ojca, rzecz wia­do­ma. Ja po­trze­bu­ję tak­że opie­ku­na, obo­je go po­trze­bu­je­my i bar­dzo.

– Nie ta­kie­go, nie ta­kie­go! – za­czę­ła znów gło­śno i łka­jąc Peg­got­ty.

Mama wy­buch­nę­ła pła­czem i ja tak­że.

Wte­dy mama przy­po­mnia­ła so­bie, że tu je­stem, i rzu­ci­ła się ku mnie. Ob­ję­ła mię moc­no, tu­li­ła do sie­bie, czu­łem łzy jej na swo­jej twa­rzy, a po­śród łkań szep­ta­ła słod­kie sło­wa.

– Zła je­stem mat­ka, Dewi? Za mało cię ko­cham? Po­wiedz, czy to praw­da? Czy Peg­got­ty ko­cha cię wię­cej ode mnie?

Obu­rzy­łem się na to i ze­rwa­łem z krze­sła, Peg­got­ty wy­ko­na­ła ruch taki, jak­by chcia­ła rzu­cić na zie­mię lich­tarz z za­pa­lo­ną świe­cą, lecz po­sta­wi­ła go tyl­ko na sto­le, zbli­ży­ła się do mamy, wzię­ła mię z jej ko­lan, za­nio­sła na górę i, za­pew­ne, ro­ze­bra­ła i po­ło­ży­ła do łóż­ka, ale tego już nie pa­mię­tam.

Jesz­cze coś mię zbu­dzi­ło, otwo­rzy­łem oczy i uj­rza­łem nad sobą po­chy­lo­ną twarz mamy. Sie­dzia­ła za­pła­ka­na i pa­trzy­ła na mnie, jej ręka do­ty­ka­ła mo­jej gło­wy i spo­czy­wa­ła na ra­mie­niu.

Uczu­łem się bar­dzo szczę­śli­wy.

Nie pa­mię­tam do­brze, ile cza­su upły­nę­ło, za­nim uj­rza­łem zno­wu gen­tle­ma­na o czar­nych wło­sach, wiem tyl­ko, że to była znów nie­dzie­la. Od­pro­wa­dził nas z ko­ścio­ła do domu, bo chciał zo­ba­czyć prze­ślicz­ną ge­ran­ję, któ­ra za­kwi­tła w oknie. Zda­wa­ło mi się jed­nak, że za mało ją po­dzi­wiał, cho­ciaż na­mó­wił mamę, żeby uła­ma­ła dla nie­go je­den kwia­tek.

To mi się nie po­do­ba­ło. By­łem o nie­go za­zdro­sny i nic mu od­tąd nie wie­rzy­łem, bo po­wie­dział, że ten kwia­tek uła­ma­ny bę­dzie mu do koń­ca ży­cia przy­po­mi­nał pięk­ną nie­dzie­lę. Choć by­łem ma­łym chłop­cem, ale już ro­zu­mia­łem, że kwia­tek naj­da­lej za parę dni zwięd­nie, a po­go­da tak­że nie była zbyt pięk­na. Do­praw­dy, mama jest za­nad­to do­bra, uda­jąc przez grzecz­ność, że wszyst­kie­mu wie­rzy.

On był z tego za­do­wo­lo­ny i przy­cho­dził do nas dość czę­sto, a je­że­li nie przy­szedł, spę­dza­łem wie­czo­ry sam z mamą, bo Peg­got­ty te­raz mia­ła cią­gle ja­kieś za­ję­cie i rzad­ko do nas przy­cho­dzi­ła.

Zato mama wte­dy była taka do­bra. Czy­ty­wa­li­śmy ra­zem, mama mi opo­wia­da­ła ja­kieś prze­ślicz­ne hi­stor­je. Mó­wi­ła, że chcia­ła­by, że­bym był bar­dzo mą­dry. Że męż­czy­zna musi być mą­dry i dziel­ny, bo jest opie­ku­nem ko­bie­ty. Że ni­ko­mu, ni­ko­mu nie po­wi­nie­nem wie­rzyć, gdy­by mi mó­wił, że ona mię nie ko­cha.

Jak­że mógł­bym uwie­rzyć ta­kiej rze­czy?

Pew­ne­go dnia w je­sie­ni by­łem z mamą w ogro­dzie od uli­cy, kie­dy zo­ba­czy­li­śmy pana Murd­sto­ne kon­no. Za­trzy­mał się przy furt­ce, po­ca­ło­wał mamę w rękę i po­wie­dział, że je­dzie obej­rzeć yacht czy­li mały sta­tek swe­go przy­ja­cie­la, i je­śli mama po­zwo­li, za­brał­by mię z sobą. Mogę sie­dzieć przed nim na sio­dle.

Dzień był cie­pły i pięk­ny, nig­dy jesz­cze w ży­ciu nie je­cha­łem kon­no na sio­dle, więc mia­łem ogrom­ną ocho­tę, a mama chęt­nie ze­zwo­li­ła.

Po­bie­głem do Peg­got­ty, żeby się tro­chę prze­brać i przy­cze­sać, a pan Murd­sto­ne z mamą spa­ce­ro­wa­li tym­cza­sem po alei, wpo­bli­żu furt­ki, ocze­ku­jąc mego po­wro­tu,

Peg­got­ty była ja­koś w złym hu­mo­rze, nie­bar­dzo de­li­kat­nie przy­cze­sa­ła mi wło­sy, nie mo­gła zna­leźć szczot­ki, żeby oczy­ścić ubra­nie, wkoń­cu jed­nak wy­rwa­łem się uszczę­śli­wio­ny i po­bie­głem zno­wu do furt­ki.

Za chwi­lę zwol­na je­cha­łem uli­cą, oglą­da­jąc się jesz­cze na mamę.

Było mi bar­dzo dziw­nie sie­dzieć przed pa­nem Murd­sto­ne i od cza­su do cza­su od­wra­ca­łem gło­wę, aby na nie­go spoj­rzeć. Jego bar­dzo czar­ne oczy wy­da­wa­ły mi się dziw­ne, jak­by pu­ste, ale mu­sia­łem przy­znać, że jest bar­dzo pięk­ny. Miał świe­żą cerę, rysy re­gu­lar­ne, prze­ślicz­ne czar­ne wło­sy, brwi pra­wie zro­śnię­te i pur­pu­ro­we usta.

Nad mo­rzem za­trzy­ma­li­śmy się przed za­jaz­dem, pan Murd­sto­ne od­dał ko­nia czło­wie­ko­wi, a sam wszedł ze mną do po­ko­ju, gdzie cze­ka­ło na nie­go dwóch przy­ja­ciół.

Pa­li­li cy­ga­ra i byli oto­cze­ni dy­mem, lecz uj­rzaw­szy pana Murd­sto­ne, pod­nie­śli się z ha­ła­sem i wi­ta­li go gło­śne­mi okrzy­ka­mi.

– My­śle­li­śmy, że już nie ży­jesz!

– Za­wcze­śnie, moi dro­dzy.

– Cóż to za kota zna­la­złeś po dro­dze?

– To Dewi Cop­per­field – uśmiech­nął się mój opie­kun.

– Aha – mruk­nął z nich je­den – mniej po­trzeb­ny do­da­tek do cza­ru­ją­cej wdo­wy?

– Ostroż­nie! – rzekł pan Murd­sto­ne. – Są tu cie­ka­we uszy.

– Gdzie? – spy­tał obcy, roz­glą­da­jąc się po ścia­nach i su­fi­cie.

I ja tak­że spoj­rza­łem wgó­rę, gdyż zro­bi­ło mi się nie­przy­jem­nie.

– Jan­ka z Shef­field – rzekł pan Murd­sto­ne.

Obaj pa­no­wie wy­buch­nę­li śmie­chem, a ja do­zna­łem ulgi, gdyż przed­tem zda­wa­ło mi się, że roz­ma­wia­ją o mnie. Da­le­ko wolę prze­cież, że o Jan­ku.Śmie­li się obaj dłu­go i po­da­wa­li mi ręce, po­trzą­sa­jąc moją bar­dzo moc­no, wresz­cie je­den za­py­tał:

– A cóż Ja­nek mówi o tym in­te­re­sie? Czy bar­dzo za­chwy­co­ny?

– Wąt­pię – od­rzekł pan Murd­sto­ne – ale to rzecz przy­szło­ści. Obec­nie, zda­je mi się, nie­wie­le ro­zu­mie.

Zno­wu śmie­li się gło­śno. Je­den z nich za­dzwo­nił i słu­żą­cy przy­niósł na tacy bi­skwi­ty, szklan­ki i bu­tel­kę. Na­la­li dla mnie tak­że i bar­dzo mi sma­ko­wał słod­ki na­pój! Pod­nio­słem swo­ją szklan­kę i za­wo­ła­łem gło­śno:

– Nie­chaj zwięd­ną cie­ka­we uszy Jan­ka!

Wszy­scy pod­nie­śli szklan­ki i zro­bi­ło się bar­dzo we­so­ło. Uda­li­śmy się wresz­cie na po­kład prze­ślicz­ne­go yach­tu.

Pan Murd­sto­ne z przy­ja­ciół­mi za­mknę­li się w ka­ju­cie i czy­ta­li ja­kieś pa­pie­ry, a ja zo­sta­łem na po­kła­dzie z chłop­cem, któ­ry miał dużą gło­wę, rude wło­sy i gru­be nie­bie­skie ubra­nie, ja­kie­go jesz­cze nig­dy nie wi­dzia­łem. Opro­wa­dzał mię wszę­dzie, po­ka­zy­wał wszyst­ko, o co go za­py­ta­łem, ale nie­zaw­sze mo­głem zro­zu­mieć, co mó­wił.

Wró­ci­li­śmy do domu do­pie­ro wie­czo­rem, pan Murd­sto­ne za­siadł z mamą przy ko­min­ku, a ja po­sze­dłem na her­ba­tę, do Peg­got­ty, opo­wia­da­łem jej dłu­go o yach­cie i wresz­cie zna­la­złem się w łóż­ku.

Mama przy­szła, za­nim usną­łem, i cho­ciaż bar­dzo mi się spać chcia­ło, znów ka­za­ła so­bie opo­wie­dzieć wszyst­ko, co wi­dzia­łem i sły­sza­łem na wy­ciecz­ce. Za­pew­ne by­łem sen­ny i źle opo­wia­da­łem, bo mię nie ro­zu­mia­ła i ka­za­ła so­bie po­wta­rzać to samo, wkoń­cu uca­ło­wa­ła mię ser­decz­nie.

Wy­da­je mi się, jak­by to było na­za­jutrz, ale praw­do­po­dob­nie było znacz­nie póź­niej.

Znów sie­dzie­li­śmy we dwo­je z Peg­got­ty w ba­wial­nym po­ko­ju, gdyż mama po­szła na wi­zy­tę. Ona ce­ro­wa­ła przy świe­cy poń­czo­chy, a ja czy­ta­łem jej o kro­ko­dy­lach albo, bar­dzo być może, o in­nych ja­kich po­two­rach. Peg­got­ty, jak za­wsze, słu­cha­ła uważ­nie i spo­strze­głem, że czę­sto wpa­tru­je się we mnie z otwar­te­mi usta­mi, jak­by mia­ła co po­wie­dzieć lub za­py­tać. Ale nic nie mó­wi­ła, więc czy­ta­łem da­lej, przy­jem­nie pod­nie­co­ny jej uwa­gą.

– Dewi – za­czę­ła wresz­cie, opusz­cza­jąc poń­czo­chę na ko­la­na – co­byś po­wie­dział na to, że­by­śmy się we dwo­je wy­bra­li na wy­ciecz­kę na parę ty­go­dni? Mo­gli­by­śmy po­je­chać do bra­ta mego, do Yar­mo­uth, nad mo­rzem. To by­ła­by przy­jem­ność.

Pa­trzy­łem na nią ogrom­nie zdzi­wio­ny, chę­ci mi nie bra­ko­wa­ło, ale… ale… –

– A jaki jest ten brat twój? – za­py­ta­łem.

– Oh! – od­par­ła Peg­got­ty, wzno­sząc wgó­rę oczy i ręce. – To jest naj­lep­szy czło­wiek, jaki może być na świe­cie. A oprócz tego jest tam prze­cie mo­rze, stat­ki, łód­ki, ry­ba­cy, ba­wił­byś się z Cha­mem.

Cham to był jej bra­ta­nek.

Pro­po­zy­cja Peg­got­ty była tak olśnie­wa­ją­ca, że nie śmia­łem wie­rzyć, aby się zi­ścić mo­gła. Zro­bi­ło mi się ogrom­nie go­rą­co, ale po­my­śla­łem o ma­mie. Czy­by mię pu­ści­ła z Peg­got­ty?

– Mama nie po­zwo­li – ode­zwa­łem się, tłu­miąc wes­tchnie­nie.

– Kto wie – od­par­ła, lek­ko ru­sza­jąc ra­mio­na­mi, z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy. – Chcesz, to za­py­tam, jak tyl­ko po­wró­ci dziś jesz­cze.

Prze­ra­zi­łem się pra­wie tym po­śpie­chem.

– Do­brze – rze­kłem nie­pew­nym gło­sem. – Ale cóż się sta­nie z mamą? Nie może tu być sama w pu­stym domu.

Peg­got­ty bar­dzo dłu­go i uważ­nie oglą­da­ła poń­czo­chę, wsu­nię­tą do ce­ro­wa­nia na rękę, zda­wa­ło się, że ko­niecz­nie chce w niej zna­leźć dziu­rę.

– Czy sły­szysz? – po­wtó­rzy­łem. – Mama nie może prze­cież zo­stać sama.

– Po­cóż ma zo­stać sama? – ode­zwa­ła się wresz­cie Peg­got­ty. – Może się tak­że wy­brać na wi­zy­tę. Tyle ma zna­jo­mych.

– To praw­da! – za­wo­ła­łem. – Je­śli mama ze­chce, je­śli mama po­zwo­li… Ach, to bę­dzie do­pie­ro praw­dzi­wa przy­jem­ność!

Na­tu­ral­nie mu­sia­łem cze­kać, aż po­wró­ci, aby tę spra­wę za­ła­twić od­ra­zu, i chy­ba jesz­cze nig­dy nie ocze­ki­wa­łem jej z ta­kiem upra­gnie­niem.

Na­de­szła wresz­cie i po­zwo­li­ła od­ra­zu, nie oka­zu­jąc na­wet wiel­kie­go zdzi­wie­nia. Był­bym się nad tem może za­sta­no­wił, gdy­by pro­jekt wy­ciecz­ki nie po­chło­nął mię tak cał­ko­wi­cie, gdy­bym mógł jesz­cze my­śleć o czem in­nem.

Wszyst­ko ukła­da­ło się tak dziw­nie pręd­ko. Mama dała pie­nią­dze na moje ży­cie i po­dróż, Peg­got­ty ukła­da­ła w nie – wiel­kiej wa­liz­ce moję suk­nie i bie­li­znę, obu­wie, wszyst­ko to było ta­kie nie­zwy­czaj­ne, nowe. Na­za­jutrz zra­na mie­li­śmy wy­je­chać i du­żo­bym dał za to, żeby mi po­zwo­li­li tę noc ostat­nią prze­spać w ubra­niu i bu­tach.

Kie­dy dziś o tem my­ślę, do­zna­ję dziw­ne­go uczu­cia, że mi tak pil­no było roz­stać się z dro­gą mamą i ko­cha­nym do­mem, po­rzu­cić całe szczę­ście lat dzie­cię­cych, któ­re tu upły­nę­ły niby dzień po­god­ny, i nie mia­łem prze­czu­cia, iż że­gnam to wszyst­ko na za­wsze.

Mie­li­śmy je­chać pocz­tą i pierw­szy spo­strze­głem, że ko­nie sta­nę­ły przed do­mem. Peg­got­ty wy­nio­sła na­tych­miast wa­liz­ki, ja po­że­gna­łem mamę i usia­dłem pręd­ko na sie­dze­niu. Ale mama sta­nę­ła obok przy po­wo­zie i wy­cią­gnę­ła do mnie obie ręce. Spo­strze­głem, że ma łzy w oczach, i wy­buch­ną­łem pła­czem. Mama pła­ka­ła tak­że.

Wresz­cie ko­nie ru­szy­ły. Obej­rza­łem się jesz­cze: mama sta­ła przed do­mem. Zno­wu wy­cią­gnę­ła ręce i za­wo­ła­ła tak gło­śno, że woź­ni­ca sta­nął. Przy­bie­gła do nas i okry­ła mię po­ca­łun­ka­mi.

– Dewi, mój dro­gi Dewi! – po­wta­rza­ła. – Mama cię ko­cha bar­dzo.

Na­ko­niec ru­szy­li­śmy. Jesz­cze raz się obej­rza­łem i ze zdzi­wie­niem spo­strze­głem obok mamy pana Murd­sto­ne. Coś do niej mó­wił, roz­kła­da­jąc ręce, i nie wiem, dla­cze­go przy­szło mi do gło­wy, że mówi o mnie i że jest tego zda­nia, iż nie po­win­na pła­kać z po­wo­du mego wy­jaz­du.

– Co mu do tego? – po­my­śla­łem so­bie, zdzi­wio­ny jego obec­no­ścią, i zro­bi­ło mi się dziw­nie nie­przy­jem­nie.

Peg­got­ty też spoj­rza­ła za sie­bie i mu­sia­ła wy­ko­nać ja­kiś ruch gwał­tow­ny, bo sły­sza­łem kil­ka­krot­ny trzask gu­zi­ków, od­ry­wa­ją­cych się od jej sta­ni­ka.II. ROZ­KOSZ­NA WY­CIECZ­KA.

Był to chy­ba naj­le­niw­szy koń na świe­cie ten, któ­rym je­cha­li­śmy, – szedł ze spusz­czo­ną gło­wą, i nic go to nie ob­cho­dzi­ło, że ktoś się nie­cier­pli­wi i chciał­by prę­dzej być u celu. Woź­ni­ca mó­wił, że on słu­cha tyl­ko bata, lecz praw­dę mó­wiąc, i ten nasz woź­ni­ca był naj­zu­peł­niej po­dob­ny do ko­nia. Tak samo zwie­sił gło­wę i zda­wał się drze­mać, wła­ści­wie nie wiem, po co on sie­dział na koź­le, bo tak samo je­cha­li­by­śmy i bez nie­go.

Na po­cie­chę Peg­got­ty mia­ła duży ko­szyk, pe­łen wy­bor­nych rze­czy. Trzy­ma­ła go na ko­la­nach i otwie­ra­ła czę­sto, bo in­a­czej do­praw­dy trud­no­by było wy­trzy­mać. My­śla­łem, że jej cięż­ko z ta­kim du­żym ko­szem, ale od­po­wie­dzia­ła, że nie je­dzie­my prze­cież do Lon­dy­nu, i stąd się do­my­śli­łem, że w dro­dze do Lon­dy­nu wszyst­ko cię­ży da­le­ko wię­cej.

Przez tego ko­nia czę­sto drze­ma­li­śmy. Wte­dy Peg­got­ty opie­ra­ła czo­ło o po­kryw­kę ko­szy­ka i chra­pa­ła tak gło­śno, że był­bym temu nig­dy nie uwie­rzył, gdy­bym nie sły­szał sam, na wła­sne uszy.

Sta­wa­li­śmy też czę­sto w przy­droż­nych za­jaz­dach i to wszyst­ko tak mię zmę­czy­ło, że by­łem za­do­wo­lo­ny, kie­dy wresz­cie z da­le­ka uj­rze­li­śmy Yar­mo­uth.

Ob­ją­łem wzro­kiem wiel­ką piasz­czy­stą rów­ni­nę, cią­gną­cą się wzdłuż mo­rza gdzieś bez koń­ca, i mi­mo­wo­li na­su­nę­ły mi się wąt­pli­wo­ści, czy rze­czy­wi­ście zie­mia jest taka ku­li­sta, jak pi­szą w geo­gra­fji. Może ten pan nie wi­dział Yar­mo­uth? Albo – chy­ba że tu jest może bie­gun?

Peg­got­ty nie mo­gła mi tego wy­tłu­ma­czyć.

Im bar­dziej zbli­ża­li­śmy się do mia­stecz­ka, tem wy­raź­niej w niem wi­dzia­łem wie­le bra­ków i nie kry­łem tych spo­strze­żeń przed Peg­got­ty. Mo­jem zda­niem, by­ło­by le­piej od­su­nąć tro­chę domy od wy­brze­ża i od­gro­dzić od wody ja­kim mu­rem lub wa­łem. Lecz Peg­got­ty od­po­wie­dzia­ła mi z ży­wo­ścią, że trze­ba przy­jąć rze­czy tak, jak są, a oprócz tego wia­do­mo, że Yar­mo­uth jest naj­pięk­niej­szem mia­stem w świe­cie, o czem każ­dy po­wi­nien wie­dzieć.

Za­sta­no­wi­łem się nad jej sło­wa­mi i, wje­chaw­szy w uli­ce mia­sta, za­czą­łem zmie­niać zda­nie. Przedew­szyst­kiem uczu­łem moc­ny za­pach ryby i smo­ły, po­tem oto­czył mię ruch nad­zwy­czaj­ny. Krę­ci­li się majt­ko­wie w swo­ich nie­zgrab­nych suk­niach, tur­ko­ta­ły wozy po nie­rów­nym bru­ku, a po­nie­waż słoń­ce świe­ci­ło, więc we­so­łość pa­no­wa­ła nad­zwy­czaj­na.

Wy­ra­zi­łem szcze­rze swój za­chwyt Peg­got­ty i przy­ję­ła go z za­do­wo­le­niem.

– Otóż Cham na nas cze­ka – po­wie­dzia­ła, za­trzy­mu­jąc się przed go­spo­dą, gdzie stał wy­so­ki chło­piec z kę­dzie­rza­wą gło­wą i bar­dzo sze­ro­kie­mi ra­mio­na­mi.

Zdzi­wi­łem się, że mię po­znał i po­wi­tał mo­jem imie­niem, cho­ciaż go nie wi­dzia­łem nig­dy w ży­ciu, bo nig­dy nie był w na­szym domu. Ale za­przy­jaź­ni­łem się z nim bar­dzo pręd­ko, zwłasz­cza gdy mię po­sa­dził na swo­ich sze­ro­kich ra­mio­nach. Miał na so­bie płó­cien­ną blu­zę i ta­kie sztyw­ne spodnie, że mo­gły same stać, choć­by w nich nóg nie było. Nie będę już nic mó­wił o jego ka­pe­lu­szu, któ­ry no­sił nie na gło­wie, ale na bar­dzo buj­nych po­krę­co­nych wło­sach. To wszyst­ko utwier­dza­ło mię w po­wzię­tem prze­ko­na­niu, że Yar­mo­uth jest mia­stecz­kiem peł­nem oso­bli­wo­ści, i za­słu­gu­je na uzna­nie świa­ta.

Cham, nio­sąc mię na ple­cach, dźwi­gał jesz­cze w ręku wa­liz­kę, a Peg­got­ty szła obok nie­go z dru­gim na­szym pa­kun­kiem. Mi­ja­li­śmy uli­ce peł­ne ru­chu i uj­rze­li­śmy na­ko­niec przed sobą tyl­ko ogrom­ne mo­rze i pu­ste wy­brze­że.

– Oh, i nasz dom! – we­so­ło rzekł Cham, ru­sza­jąc gło­wą. Spoj­rza­łem w tym kie­run­ku, jak mo­głem naj­da­lej na pust­ko­wie, na mo­rze, zno­wu na brzeg, lecz domu nie wi­dzia­łem nig­dzie ani śla­du. Był tyl­ko ja­kiś sta­tek, za­grze­ba­ny w pia­sku, z dłu­gą rurą za­miast ko­mi­na, lecz nic wię­cej przed sobą nie wi­dzia­łem, nic nie przy­po­mi­na­ło ludz­kie­go miesz­ka­nia.

– Gdzie dom? – spy­ta­łem Cha­ma. – Wi­dzę tyl­ko okręt na pia­sku.

– To wła­śnie – od­parł chło­piec. – Tu miesz­ka­my.

Gdy­by sta­nął przede mną pa­łac Al­la­dy­na z "Ty­sią­ca i jed­nej nocy", nie mógł­bym być nim wię­cej za­chwy­co­ny. Więc tu bę­dzie­my miesz­kać, w tym okrę­cie? Co za roz­kosz! Wy­dał mi się cu­dow­ny i prze­ślicz­ny.

Bo czyż moż­na wy­my­ślić coś za­baw­niej­sze­go: miesz­ka­nie w okrę­cie na zie­mi. Były tam małe drzwicz­ki od zie­mi aż do da­chu i ma­leń­kie okien­ka w ścia­nach, ale rzecz naj­waż­niej­sza, że to był praw­dzi­wy okręt, któ­ry nie­gdyś pły­wał po mo­rzu i nie spo­dzie­wał się wca­le, że bę­dzie kie­dyś ludz­kiem miesz­ka­niem na lą­dzie.

W środ­ku było nad­zwy­czaj­nie czy­sto i tak miło, jak tyl­ko moż­na so­bie wy­obra­zić. Stół stał na środ­ku, pod ścia­ną ko­mo­da, w gó­rze przy­bi­ty ze­gar, a na ko­mo­dzie opar­ta o ścia­nę taca ma­lo­wa­na: ja­kaś pani w ogro­dzie, z pa­ra­sol­ką, i chłop­czyk, bie­gną­cy za kół­kiem. Przed tacą po­ło­żo­na była gru­ba bi­bl­ja, pew­no dla­te­go, żeby nie mo­gła upaść, bo po­tłu­kła­by wszyst­kie kub­ki i spodecz­ki, usta­wio­ne do­ko­ła na ko­mo­dzie. Na ścia­nach wi­sia­ły prze­ślicz­ne ob­ra­zy z Pi­sma świę­te­go: Abra­ham w czer­wo­nej suk­ni i Iza­ak w nie­bie­skiej, Da­niel w żół­tej, po­mię­dzy zie­lo­ne­mi lwa­mi. Da­lej był pięk­ny ma­lo­wa­ny okręt z praw­dzi­wym drew­nia­nym ste­rem. Pod ścia­na­mi sta­ły skrzyn­ki i ku­fer­ki, za­stę­pu­ją­ce krze­sła, a w bel­ki pod su­fi­tem wbi­te ogrom­ne haki, któ­rych prze­zna­cze­nia nie mo­głem so­bie wy­tłu­ma­czyć.

Peg­got­ty spo­glą­da­ła na mnie wciąż z uśmie­chem, wi­dząc, jak bar­dzo wszyst­ko mi się tu po­do­ba. Kie­dy się ro­zej­rza­łem już do­kład­nie, otwo­rzy­ła ma­leń­kie, ma­le­niecz­kie drzwicz­ki i po­ka­za­ła mi moją ka­jut­kę. Nie­po­dob­na so­bie na­wet wy­obra­zić, jaki to był prze­ślicz­ny i mały po­ko­ik, z ma­lut­kiem oknem, ma­łem lu­ster­kiem na ścia­nie, w któ­rem mo­głem się przej­rzeć, sto­jąc. Ramy lu­stra były z mu­sze­lek. W ką­cie małe łó­żecz­ko, jak­by dla mnie zro­bio­ne, a na ma­łym sto­li­ku błę­kit­ny ku­bek z kwia­ta­mi. Ścia­ny były tak bia­łe, a po­kry­cie na łóż­ku tak ja­skra­we, że mu­sia­łem mru­żyć oczy, pa­trząc na nie.

Jed­na rzecz wszak­że dzi­wi­ła mię naj­bar­dziej od po­cząt­ku w tym za­chwy­ca­ją­cym dom­ku, to szcze­gól­ny i dziw­nie moc­ny za­pach ryby. Po bar­dzo krót­kim cza­sie, gdy wy­ją­łem chust­kę z kie­sze­ni, pach­nia­ła tak, jakg­dy­bym za­wi­nął w nią raka.

Po­wie­dzia­łem to po­ci­chu Peg­got­ty.

– Nie dziw się – od­po­wie­dzia­ła. – Mój brat jest ry­ba­kiem, łowi ryby i raki mor­skie, któ­re na­stęp­nie sprze­da­je. Ryby i raki tak­że sta­no­wią tu­taj głów­ne po­ży­wie­nie, su­szą się tu na słoń­cu, a koło domu znaj­dziesz peł­no mu­sze­lek i sko­rup.

Zro­zu­mia­łem spra­wę do­kład­nie i nie dzi­wi­ła mię wię­cej.

Na pro­gu tego dom­ku po­wi­ta­ła nas bar­dzo uprzej­mie ko­bie­ta w du­żym bia­łym far­tu­chu, któ­rą wi­dzia­łem zda­le­ka, sie­dząc na ra­mio­nach Cha­ma. Obok niej sta­ła prze­ślicz­na dziew­czyn­ka w nie­bie­skich pa­cior­kach na szyi, imie­niem Emil­ka. Chcia­łem ją po­ca­ło­wać, lecz ucie­kła.

Usie­dli­śmy do sto­łu i po­da­no obiad: małe ryb­ki go­to­wa­ne, kar­to­fle i ma­sło, wszyst­ko wy­śmie­ni­te. Mnie Peg­got­ty na­ło­ży­ła cały ta­lerz i za­ja­da­łem z ogrom­nem za­ję­ciem, kie­dy wszedł ja­kiś czło­wiek o ła­god­nej twa­rzy, lecz cały za­chla­pa­ny bło­tem.

Peg­got­ty się za­śmia­ła, on ją po­kle­pał po twa­rzy, a po­tem po­ca­ło­wał, z cze­go do­my­śli­łem się za­raz, że musi być jej bra­tem. Znał mnie tak­że (nie wiem skąd), gdyż za­raz się przy­wi­tał i po­wie­dział uprzej­mie:

– Pro­sto tu u nas, Dewi, ale­śmy ci ra­dzi i chcie­li­by­śmy bar­dzo, żeby ci do­brze było.

Po­dzię­ko­wa­łem grzecz­nie i od­po­wie­dzia­łem, że musi mi być do­brze w tak prze­ślicz­nem miej­scu.

Pan Peg­got­ty był rad nie­zmier­nie, lecz nim usiadł do sto­łu, mu­siał umyć się przed­tem w ca­łym ko­tle go­rą­cej wody, bo – jak sam mó­wił – zim­na nie zmy­ła­by bło­ta. Kie­dy się znów uka­zał, był da­le­ko ład­niej­szy, ale taki czer­wo­ny, iż przy­szło mi na myśl, że jest po­dob­ny do raka, któ­ry też w go­rą­cej wo­dzie z czar­ne­go sta­je się czer­wo­ny.

Po her­ba­cie wie­czo­rem sie­dzie­li­śmy wszy­scy wko­ło du­że­go sto­łu i do­pie­ro wte­dy od­czu­łem naj­moc­niej, jak tu miło i bło­go w tym ja­snym i cie­płym po­ko­ju, kie­dy tuż za okna­mi mgła, wi­cher i zim­no. Pan Peg­got­ty za­pa­lił faj­kę, a ja uczu­łem się uspo­so­bio­ny do swo­bod­nej roz­mo­wy z tymi do­bry­mi ludź­mi.

– Pro­szę pana – za­czą­łem – czy pan dla­te­go na­zwał syna Cha­mem, że miesz­ka­ją pań­stwo w tej arce?

Pan Peg­got­ty po­waż­nie spoj­rzał na mnie i na­my­ślał się nad czemś głę­bo­ko.

– Ja mu nie da­wa­łem żad­ne­go imie­nia – ode­zwał się na­resz­cie.

– Żad­ne­go? A dla­cze­go na­zy­wa się Cha­mem?

– Tak na­zwał go oj­ciec, brat mój, Joe.

– Ach! – zdzi­wi­łem się bar­dzo. – Więc jego oj­ciec nie żyje?

– Uto­nął – rzekł pan Peg­got­ty z wes­tchnie­niem. Ogrom­nie mię zdzi­wi­ło to od­kry­cie. Może tak samo my­lę­się co do Emil­ki, więc spy­ta­łem nie­pew­nym gło­sem:

– Ale Emil­ka prze­cież pań­ska cór­ka?

– Nie, Dewi. Tom, mój szwa­gier, był jej oj­cem.

– Był? Więc nie żyje? – szep­ną­łem z wes­tchnie­niem.

– Uto­nął – od­parł ry­bak.

Zro­bi­ło mi się smut­no, ale za­pra­gną­łem wy­ja­śnić rzecz zu­peł­nie, to też po chwi­li mil­cze­nia ode­zwa­łem się zno­wu.

– Pan wca­le nie ma dzie­ci?

– Nie, Dewi, nie mam żony ani dzie­ci.

– Nie ma pan żony? – Sze­ro­ko otwo­rzy­łem oczy i spoj­rza­łem na ko­bie­tę w czy­stym bia­łym far­tu­chu. – Ja my­śla­łem…

– To pani Gum­mid­ge – rzekł ry­bak. – Wdo­wa po przy­ja­cie­lu, któ­ry tak­że uto­nął.

Peg­got­ty za­czę­ła mó­wić o czem in­nem i do­brze zro­bi­ła, bo za wie­le już tych lu­dzi uto­nę­ło. Wkrót­ce na­de­szła pora uda­nia się na spo­czy­nek. Peg­got­ty za­pro­wa­dzi­ła mię do mego łóż­ka, pani Gum­mid­ge z Emil­ka mia­ły taki sam po­ko­ik w prze­ciw­nym koń­cu izby i za­bra­ły z sobą Peg­got­ty, a na że­la­znych ha­kach, któ­re mię za­cie­ka­wia­ły, za­wie­szo­no ha­ma­ki dla Cha­ma i pana Peg­got­ty.

Do­zna­łem roz­ko­szy, wy­cią­gnąw­szy się w czy­stem łó­żecz­ku, sen kle­ił mi po­wie­ki, ale jed­no­cze­śnie sły­sza­łem za ścia­ną tak groź­ne wy­cie wi­chru i ryk mo­rza, iż za­czą­łem lę­kać się bu­rzy, a może na­wet dru­gie­go po­to­pu. Lecz przy­po­mnia­łem so­bie, że je­ste­śmy w arce, i to uspo­ko­iło mię zu­peł­nie. Z okrę­tem prze­cież nie moż­na uto­nąć, zwłasz­cza, że pan Peg­got­ty jest z nami.

Za­sną­łem też spo­koj­nie i zbu­dzi­ło mię po­ran­ne słoń­ce. Za­gra­ło ślicz­ną tę­czą w musz­lach koło lu­stra i na ten wi­dok wy­sko­czy­łem z łóż­ka, aże­by nie mar­no­wać tak pięk­ne­go cza­su.

Po śnia­da­niu po­bie­gli­śmy z Emil­ka zbie­rać mu­szel­ki i ka­mycz­ki na wy­brze­żu. Było to dla nas naj­mil­sze za­ję­cie i nig­dy nam się nie nu­dzi­ło. Po­dzi­wia­łem, że Emil­ka spo­strze­ga mu­szel­ki i ka­mycz­ki tak szyb­ko i od­da­je mi naj­pięk­niej­sze.

– Ja tu zo­sta­nę – rze­kła, kie­dy nie chcia­łem przy­jąć – i znaj­dę so­bie wię­cej, może da­le­ko ład­niej­szych, a ty masz cza­su mało.

– Z cie­bie praw­dzi­wy ma­ry­narz – od­par­łem, chcąc po­wie­dzieć jej coś grzecz­ne­go.

– O nie – od­po­wie­dzia­ła Emil­ka, po­trzą­sa­jąc gło­wą ener­gicz­nie – ja się boję mo­rza.

– Bo­isz się? – za­py­ta­łem z wy­ra­zem wyż­szo­ści, przy­bie­ra­jąc od­waż­ną minę. – Ja nie boję się wca­le.

– Mo­rze jest złe, okrut­ne – szep­nę­ła Emil­ka – wi­dzia – łam. Wi­dzia­łam, jak roz­bi­ło sta­tek więk­szy od na­sze­go domu w drob­ne szcząt­ki.

– Ale to nie ten sta­tek, gdzie był… Nie śmia­łem skoń­czyć.

– My­ślisz o moim ojcu? Nie, tego stat­ku nie wi­dzia­łam nig­dy. I ojca nie pa­mię­tam. By­łam jesz­cze bar­dzo mała.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: