- promocja
Dawno temu w Warszawie - ebook
Dawno temu w Warszawie - ebook
Stało się.
Świat się skończył.
Nadeszło Groźne i Inne.
Przestańcie się mazać, to dopiero początek.
Nie zapinajcie pasów. To bez sensu.
2014. Jacek Nitecki stoi samotny przed halą odlotów Okęcia. Zaczyna padać deszcz. Dzwoni telefon. Jacek odbiera, myśląc, że jego droga do piekła właśnie się skończyła. Ale ona dopiero się zaczyna.
2020. Warszawa wchodzi w kolejną falę pandemii.
Lockdown zamyka ludzi w ich domach, w ich głowach, w kleszczach lęku. W środku tego szaleństwa Marta Pazińska próbuje walczyć o życie i godność tych, którzy są samotni i bezbronni. Nie rozumie jednak, że cała Warszawa stała się bezbronna jak dziecko. A ci, którzy przez lata czaili się w ciemności, teraz ruszyli po władzę. Idą po nią po trupach dzieciaków, policjantów, polityków. Kości chrzęszczą pod ich stopami.
Parę lat po wydarzeniach ze Ślepnąc od świateł bohaterowie tamtej powieści schodzą pod powierzchnię miasta, zanurzają się w płynącym pod nim złu. A zło jest zimne. I gęste.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-259-8 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Kruczek.
– No, właśnie. Czy na żonie. Po co za pospolitość sprać kogoś po mordzie. Można się obrzydzenia do siebie samego nabawić.
Wiesław Myśliwski, _Widnokrąg_PROLOG
Prolog
Pod Warszawą, listopad 2020
Stało się.
Świat się skończył.
Nadeszło Groźne i Inne.
Przestańcie się mazać, to dopiero początek. Nie zapinajcie pasów, to bez sensu, auto jedzie zbyt szybko. Ten czas będzie trwał dłużej, niż potraficie sobie wyobrazić; będzie trwał jeszcze długo po tym, jak umrą wasze dzieci. Mamy nowe dni, tygodnie, nowe lata. Potrzebujemy nowego kalendarza, nowych nazw miesięcy, nowych świąt.
Jesteśmy pod Warszawą, na płaskim terenie dookoła miasta, poprzecinanym rzekami i równymi kwadratami lasu o przeznaczeniu gospodarczym, na ziemi, która podczas wszystkich pór roku ma ten sam cmentarny kolor. Stoimy na łące, nieopodal Bugu. Na horyzoncie majaczą silosy, magazyny, wielkie i kanciaste domy jednorodzinne. Niektóre wciąż niedokończone, martwe pomniki nieudanych interesów. Jakby zabrane tajemniczą siłą z zupełnie innego miejsca, zrzucone tutaj w ramach niezrozumiałego dowcipu. Wszystkie udają, że są puste. Nikogo nie słychać i nas też nikt nie usłyszy. Jest jesień. Świat się skończył, ale jeszcze nie umarł. Ta śmierć potrwa długo, co najmniej całe wasze życie.
Łącznie jest nas sześciu. Dzielimy się na dwie grupy, klęczących i stojących. Stojących jest czterech. Ja, on i jeszcze dwóch, nazwijmy ich Wysoki i Szeroki. Nazywają się inaczej, ale to nieważne. Wysoki jest człowiekiem. Szerszy jest nim trochę mniej.
Pozostałych dwóch klęczy na ziemi. Za chwilę umrą.
Przywieźliśmy ich tutaj z różnych miast. Pierwszego wyjęliśmy z rodzinnego domu, zabraliśmy od dzieci i żony.
Drugi, z drugim był kłopot, komedia pomyłek, ale o tym później. Na razie to bez znaczenia.
Wszyscy kochacie Warszawę i jej legendy. Sądy podziemne, Kierownictwo Walki Cywilnej. To, co zrobiliśmy, to prawie to samo. Zaraz, nie oburzajcie się tak. Przecież znacie te baśnie z książek. Kochacie je, bo czynią was częścią czegoś większego. Owszem – wtedy trwała wojna, żołnierze walczyli o honor, Warszawę, Polskę, a my jesteśmy zwykłymi bandytami. Mordercami, gorszymi niż Pruszków i Wołomin. Jesteśmy zmorą tego kraju, jego cichymi okupantami.
Upaśliśmy się na jego krwi jak kleszcze.
Ale posłuchajcie – tak naprawdę każda sytuacja, w której ktoś klęczy na ziemi, a ktoś inny trzyma mu pistolet przy głowie, jest taka sama. Dobro i zło to dekoracja. Program operacyjny.
Ojczyzna, pieniądze, honor, zysk, triumf są ważne dla tego, kto patrzy, i dla tego, kto trzyma pistolet. Ale nie mają już żadnego znaczenia dla tego, który klęczy na ziemi.
– Błagam was, darujcie, ludzie, darujcie. – Widzę, jak w powietrzu dookoła jego ust znikają kropelki śliny.
Ten pierwszy to zwykły mężczyzna. Najzwyklejszy Polak w Polsce. Ma idealnie obojętną fryzurę, trochę przerzedzoną na czubku głowy. Jest między trzydziestym a pięćdziesiątym rokiem życia. Nosi tanie ubrania i sportowe buty. Przestał o siebie dbać, bo teraz musi dbać o innych. Pozbył się większości marzeń, słusznie, one bardzo przeszkadzają. Jest pragmatyczny, nawet silny, chociaż nie tak silny jak jego ojciec i dziadek.
Ten drugi nie mówi nic. Jest umięśniony, zrobiony z żył i zmarszczek. Twarz, pozbawioną wyrazu, zalewa krew. Ta krew ścieka na dresową bluzę. Mężczyzna ma złamany nos, wybite przednie zęby. Strasznie wrzeszczał, ale teraz jest cicho.
Spokojnie, to tylko otchłań. Tam nikogo nie ma. Jest cicho i bezpiecznie.
To łatwe, złapać kogoś, popchnąć w stronę samochodu, zawieźć na śmierć. To łatwe, ale i potężne. Ludzie nie rozumieją, dlaczego zabić kogoś to tak poważna sprawa. Nie umieją wyobrazić sobie, jak to jest – zgasić cały pojedynczy kosmos. A jednak robią to cały czas. Zabijają się codziennie. Powoli i szybko. Okrutnie i łagodnie. Dla zysku i dla zabawy.
Za parę minut będziemy iść przez łąkę, jakiś kilometr, aż dojdziemy do nieutwardzonej drogi. Na drodze czekają pojazdy: dwa czarne range rovery oraz brudny biały mercedes sprinter. Spotkamy tam jeszcze trzech mężczyzn. Dołączymy do nich, wsiądziemy do aut. Dojedziemy do głównej drogi. Sprinter tam zostanie; oblany benzyną i spalony.
Ten pierwszy, zwyczajny mężczyzna zanosi się płaczem.
– Ludzie, to nie ja, to nie był mój pomysł. To naprawdę nie byłem ja. Nie ja, nie ja, nie ja. Ja mówiłem, aby tego nie robił. Mówiłem mu, kurwa! – Już nie ma siły błagać. Krztusi się, charczy.
– Ale się obsrał – komentuje Szeroki. Żyły wiją mu się pod skórą czaszki jak korzenie pasożytującej na nim rośliny.
I Szeroki, i Wysoki znają takie sytuacje. Różnica jest taka, że Szeroki jest stąd, z kraju, który przeżył swoje największe piekło jeszcze przed jego narodzeniem. Jest tutaj, bo dokonał wyboru. Wysoki nie jest stąd. Wysoki jest ze Wschodu. Dla Wysokiego spokój to krótka anomalia w przerwach od wojny.
Ale tak naprawdę istotni jesteśmy tylko ja i on.
Być może istniejemy tylko my, ja i on.
Tutaj, na krwawym dysku w samym środku Polski.
– Dziękuję – mówię mu. Teraz jest moim wspólnikiem. Być może jest też moim kumplem. Jedynym, jakiego mam.
– Nie ma za co, miłości ty moja – odpowiada.
Ten drugi również zaczyna głośno płakać.
– A ty nie płacz, cweluchu. Sam sobie to zrobiłeś. Sam tu przylazłeś i sam ukląkłeś – mówi on.
Stoi z pistoletem w ręku i czeka. I dłoń, i pistolet są ciężkie, nieforemne. Dwie kule brudnego chleba, prawie bez paznokci. Jego czaszka – stary kamień. Słowa, które wypowiada, na początku są śmieszne, ale tylko na początku. Ma głos kogoś, kto nie powinien istnieć. Każdego, kto go usłyszy, piecze serce z lęku. Zresztą spójrzcie na niego. On tylko na pozór jest zabawny, nieprawdziwy. Popatrzcie na wytartą na łokciach skórzaną kurtkę, taką, jakie noszono w filmach o polskiej mafii w latach dziewięćdziesiątych, na ubłocone adidasy, niegdyś białe, podróbki kupione w Wólce. Bluzę starej rapowej firmy, spraną i gdzieniegdzie dziurawą. A potem spójrzcie mu w oczy. Skorupka jest cienka, cieńsza niż u kogokolwiek innego. To, kim jest naprawdę, pulsuje odkryte pod szarym niebem.
– Nie musicie tego robić – wyrzuca z siebie ten pierwszy na bezdechu. – Po prostu… ja wiem, że… dwadzieścia pięć lat, ja jestem gotów… ja… obaj jesteśmy gotowi.
– Nie musimy tego robić. – On go przedrzeźnia. – Ty nie musisz być cweluchem, cweluchu. Masz teraz okazję, by się zmienić, zostać chłopem wielkim dębem. Na samiuśki koniec, ale zawsze coś. Zawsze warto sobie wyjąć kamyk z buta, nawet na mecie.
Poza strachem mężczyzna czuje potworne upokorzenie. Zasługuje na to wszystko, na każdą z tych potwornych sekund.
– Więc co wybierasz, chłopie?
Oto wyrok w imieniu Polski podziemnej. Podziemnej, bo zamieszkanej przez robaki i krety.
To my jesteśmy Polską podziemną.
Właśnie wychodzimy na powierzchnię.
Po brunatnej łące błąkają się bezdomne duchy. Ludzie uwięzieni w pustostanach trzęsą się ze strachu. Jesteśmy pod Warszawą, ale zaraz będziemy w Warszawie. Jesteśmy pod Polską, ale zaraz będziemy w Polsce. Wygrzebujemy się, odwracamy do słońca. Nic nie zstąpi i nic nie odnowi. Za późno, za mało.
Na wystrzał zrywają się ptaki. Ciała opadają miękko w mokrą ziemię, bezdźwięcznie. Niebo mętnieje. Na sekundę ból przeszywa mi brzuch.
To ten stary, martwy ja. Czasami odzywa się zza grobu, próbuje mnie przewrócić, ale stoję stabilnie na ziemi. Cofam się parę kroków. Śmierć jest zwyczajna. Gdyby nie dziury w czaszkach, martwi ludzie wyglądaliby jak menele śpiący w parku.
Oddaję mu broń. On jej nie chce. Rzuca ją między trupy, jakby pstrykał petem. Podnoszę ją z ziemi. Wkładam za spodnie. Pozbędę się jej później.
Jeszcze raz wyobraźcie sobie tę scenę. Wejdźcie w nią. Butwiejąca trawa, powietrze przesycone zapachem węgla. Grafitowe niebo. Ja, on i oni. Nie różnimy się niczym od ludzi, których podziwiacie, od ludzi, którzy wami rządzą, od ludzi, którzy was bronią.
Zobaczcie. Teraz, tutaj, w samym środku niczego, znika wasza przyszłość. Wasza nadzieja. Wasza tożsamość. Bajki, w które wierzycie. Honor, prawdomówność. Odwaga, męstwo, bezwzględność. Nie ma ich. Oto rządy grozy. Oto nowy kalendarz. Oto jego nowi władcy. Ty i ja jesteśmy dziećmi tego dziwnego i krótkiego momentu, podczas którego ludzie myśleli, że będzie lepiej, że są czymś więcej niż ludźmi, że jest dla nich jakaś nadzieja.
Strzał w tył głowy to strzał w tył głowy. Ciała na ziemi to ciała na ziemi. Śmierć to tylko śmierć.
Zobaczcie rzeczywistość, zapraszam.
Przestańcie się mazać.
Wydmuchajcie nosy.
Tania skórzana kurtka, ubłocone adidasy.
On zaczyna śpiewać piosenkę, ostatnio śpiewa ją bez przerwy, w kółko, jeszcze raz, i jeszcze raz, do oporu. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, w końcu krzyczy:
_Miłowania głodni jak wilcy,_
_nauczymy się w tym kraju od pierwszego dnia,_
_słów, którymi mówią tubylcy¹._
Jakimi słowami mówią tubylcy?
Ja nie wiem, ale on wie.
Kiedyś byłem Jackiem i udawałem Ducha. Teraz jestem duchem. Jacek umarł, na drugim końcu świata. Noszę kamuflaż z jego twarzy i ciała.
Idziemy przez pole, on przede mną, lekko podskakuje z ekscytacji, jak człowiek, który po ciężkim tygodniu wybrał się na wódkę.
Jest wesoły.
Ludziom rzadko jest dzisiaj wesoło.
– Co się zaczęło – woła – już się nie zakończy!
I tak zaczyna się pożar.