Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Debiutantka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Debiutantka - ebook

Tuż przed swoimi osiemnastymi urodzinami znika córka znanego polityka, Sara Lewicka. Jej bliscy łudzą się, że to kolejny wybryk dziewczyny – uciekała już nieraz, zawsze jednak dawała znać, że żyje. Tym razem jest inaczej, Sara z nikim się nie kontaktuje i ginie po niej wszelki ślad. Wszystko wskazuje na to, że weszła w świat seks-biznesu, a ten bezlitośnie wciągnął ją w swoje tryby.

Wkrótce po zaginięciu Sary na terenie Kampinosu zostają znalezione zwłoki dwóch młodych kobiet. Ich ciała leżą we wspólnym grobie, ubrane w ascetyczne białe koszule, a na szyjach zmarłych połyskują święte medaliki. Choć miejscowi twierdzą, że za wszystkimi nieszczęściami, jakie dzieją się w okolicy, stoi zemsta diabła, jest wśród nich ktoś, kto dobrze wie, że to nie szatan układa swoje ofiary do wiecznego snu…

Śledztwo w sprawie zabójstw rozpoczyna komisarz Górny, natomiast prawdę o tym, co się stało z Sarą, próbuje poznać detektyw Julia Krawiec. By do niej dotrzeć, będzie musiała przeniknąć do warszawskiego półświatka i znaleźć odpowiedź na pytanie, czy ciemne strony życia stolicy i mroczne sekrety mieszkańców puszczy mają ze sobą coś wspólnego.

Debiutantka to szósty tom serii kryminalnej z bezkompromisową Julią Krawiec.

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią „Uśpienie”, która dała początek popularnej sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory charakteryzuje wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, zgłębia w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani są bohaterowie jej książek. Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną „Jej wszystkie śmierci”, a także thriller psychologiczny „Lęki podskórne”.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-215-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Nie mogła wie­dzieć, że las potrafi być tak bar­dzo ciemny. Heba­nowy. Smo­li­sty. Dotarło to do niej o wiele za późno, gdy była już zbyt daleko, by zawró­cić. Bie­gła więc dalej, na oślep, z rękami wycią­gnię­tymi przed sie­bie, jakby chciała roz­pruć nimi czarną płachtę mroku i wpu­ścić choćby odro­binę świa­tła księ­życa. Darem­nie. Blask sączący się przez chmury omia­tał jedy­nie wierz­chołki drzew, nie docie­ra­jąc nawet do połowy chro­po­wa­tych pni.

Gąszcz wcią­gał ją w swój bez­kres coraz głę­biej, zamy­ka­jąc za jej ple­cami drzwi z ostrych gałęzi. Roz­dzie­rały białą nocną koszulę na wątłych ramio­nach i raniły łydki. Nie czuła ani bólu, ani tego, że nocna wydzie­lina drzew oble­pia jej skórę. Nie czuła nic poza stra­chem.

Dobry Boże, któ­rędy teraz…

Dusiło ją w pier­siach, ale nie prze­sta­wała biec. Co parę chwil coś z piskiem prze­la­ty­wało nad jej głową i wzbi­jało się wysoko, po czym piko­wało mię­dzy sosny. To tylko polu­jące nie­to­pe­rze, nie ma się czego bać, uspo­ka­jała samą sie­bie. Gdyby mogła, tak jak one, wzbić się i zoba­czyć z góry jakąś drogę, jakiś dom.

Nic poza czarną ścianą pni.

Kolejna gałąź i kolejne ostre igli­wie, które wbiło się w stopę. To wszystko nie­ważne, musi biec. Odgar­nęła z twa­rzy lepką paję­czynę, która przy­warła do policz­ków i rzęs.

Któ­rędy, któ­rędy…

Wytę­żyła wzrok, szu­ka­jąc choćby naj­mniej­szego śladu ścieżki, wąskiego prze­smyku, który mógłby zapro­wa­dzić ją w bez­pieczne miej­sce.

Wszę­dzie ciem­ność.

Przy­sta­nęła tylko na chwilę, by nie umrzeć ze zmę­cze­nia. Serce dud­niło jej w pier­siach, a płuca zda­wały się roz­pa­dać na milion kawał­ków. Oparła się ple­cami o drzewo i jęk­nęła. Naj­ci­szej, jak tylko mogła.

Wdech.

Wydech.

Wdech.

Jesz­cze chwila, zaraz znowu ruszy. Nie powinna przy­sta­wać. Oble­pione żywicą, prze­po­cone ciało zdą­żyło już przy­cią­gnąć owady. Czuła, jak jej skóra puch­nie od dzie­siąt­ków uką­szeń. Nie może o tym myśleć. To wszystko minie.

Musi biec.

Ostatni oddech.

Ode­rwała się od drzewa i schy­liła, by przejść pod powa­lo­nym kona­rem. Naprzód, naprzód! Ten las musi się wresz­cie skoń­czyć. Tylko czy nie zbo­czyła, gdy upa­dła i stra­ciła na moment orien­ta­cję? Nic nie widać, dokąd teraz…

To świa­tło tam migo­cze? Jesz­cze daleko, jakieś trzy­sta metrów, ale widać je wyraź­nie. Dotrze tam i oca­leje.

Szyb­ciej, szyb­ciej!

Tam są ludzie. Pomogą jej. Nie zosta­wią na pastwę losu.

Nad­sta­wiła uszu. Coś sły­chać, coraz wyraź­niej, ale to nie ludzie. Echo nie­sie z innej strony.

Wycie, wście­kłe uja­da­nie. Po pusz­czy szwen­dają się wilki, sły­szała o tym. Mają młode, które muszą jeść. Potrze­bują mięsa. Głu­pia była, że nie prze­wi­działa tego. Za bar­dzo się śpie­szyła. Zresztą, jaki miała wybór? Mogła cze­kać na śmierć w tam­tym okrop­nym miej­scu lub zary­zy­ko­wać i puścić się bie­giem w ciem­ność, kiedy tylko nada­rzyła się ku temu oka­zja. Teraz to już nie­ważne. Jest za późno, by to roz­trzą­sać. Odgłosy są coraz bli­żej i coraz wyraź­niej sły­chać dysze­nie. Nie­cier­pliwe, pod­nie­cone, jak na polo­wa­niu.

Powoli zaczy­nało do niej docie­rać, że nie cho­dzi o sarnę ani inną zwie­rzynę. To ona jest celem.

To jest polo­wa­nie na nią.ROZ­DZIAŁ I

Julia zatrza­snęła za córką i rodzi­cami drzwi pociągu rela­cji War­szawa–Zako­pane i odsu­nęła się od torów. Pode­szła pod okno ich prze­działu i naka­zała Syl­wii je otwo­rzyć.

– Baw się dobrze. Ale nie tak dobrze, żebym musiała inter­we­nio­wać! – zawo­łała, gro­żąc pal­cem.

Syl­wia potrzą­snęła grzywką zabar­wioną fio­le­to­wym spre­jem.

– Tro­chę zaufa­nia, mamo. Nie jestem dziec­kiem.

– Pamię­taj, żeby codzien­nie wysy­łać mi wia­do­mość i zdję­cie z gór. Skła­dane kijki są w dużej walizce, a inha­la­tor w ple­caku. Nie zgub!

– Spo­kojna głowa. Kijki i inha­la­tor – powtó­rzyła Syl­wia.

– I daj znać, jak tylko doje­dzie­cie. Powin­ni­ście być na miej­scu o ósmej rano.

Widziała, jak na tyłach prze­działu ojciec układa bagaże na gór­nych pół­kach, a matka wyj­muje pro­wiant i ter­mos, a zaraz potem pom­po­wane poduszki do spa­nia. Decy­zję o wyjeź­dzie pod­jęli trzy dni temu. Uko­cha­nej wnuczce nale­żał się wypo­czy­nek w zamian za przej­ście do kolej­nej klasy. Świa­dec­two było co prawda bez paska, ale ważne, że zakoń­czyła rok szkolny bez popra­wek. Jej zacho­wa­nie wycho­waw­czyni okre­śliła jako poprawne, co i tak, bio­rąc pod uwagę liczbę uwag w e-dzien­niczku, Julia uznała za suk­ces.

Mały pen­sjo­nat na obrze­żach Zako­pa­nego już na nich cze­kał. Podob­nie jak oscypki na Kru­pów­kach i biały niedź­wiedź na Guba­łówce.

Pociąg ruszył pla­nowo, gdy tylko tablica świetlna poka­zała 22.45. Cała trójka wychy­liła się przez okno i poma­chała Julii na odjezdne.

Dwa tygo­dnie spo­koju i odpo­czynku.

Na samą myśl o ciszy panu­ją­cej w domu zro­biło jej się błogo. Miała zamiar jedy­nie czy­tać książki i oglą­dać filmy. Może uda się jesz­cze zmie­nić ten kosz­marny zie­lony kolor ścian w sypialni Syl­wii i wysko­czyć w ramach nagrody na dobry taj­ski masaż.

Wbie­gła po scho­dach na poziom zero i skie­ro­wała się na par­king. Zapa­liła sil­nik w sko­dzie i włą­czyła radio.

_W cen­tral­nej czę­ści kraju po ostat­nich opa­dach desz­czu spo­dzie­wany jest wzrost tem­pe­ra­tury nawet do trzy­dzie­stu jeden stopni. Na połu­dniu czy­ste niebo, jedy­nie w week­end należy spo­dzie­wać się zachmu­rze­nia i umiar­ko­wa­nych opa­dów desz­czu. W Wiel­ko­pol­sce zapo­wia­dane jest…_

Prze­cięła Aleje Jero­zo­lim­skie i wje­chała w Emi­lii Pla­ter. Minęła stare kamie­nice i kilka kawia­re­nek, przy któ­rych stały sto­liki z tlą­cymi się lata­ren­kami. Lato roz­piesz­czało napęcz­nia­łymi od zie­leni drze­wami, pod któ­rymi przy­sta­wali grup­kami mło­dzi ludzie albo spa­ce­ro­wi­cze z psami.

Dwa tygo­dnie raju.

Julia uśmiech­nęła się na tę myśl i z zado­wo­le­niem zakrę­ciła pal­cami młynka na kie­row­nicy. Dawno nie była taka roz­luź­niona. Nie wci­snęła klak­sonu nawet wtedy, gdy na rogu z Wil­czą jakiś chło­pak ze słu­chaw­kami na uszach nie­mal wlazł jej pod koła. Prze­pu­ściła go, wyko­nu­jąc miękki ruch ręką, i już miała ruszyć, kiedy usły­szała sygnał poli­cyj­nej syreny.

Obró­ciła głowę w lewo i zoba­czyła, jak radio­wóz pod­jeż­dża wła­śnie przed jedną z kamie­nic, a następ­nie pod­ska­kuje, par­ku­jąc czę­ściowo na kra­węż­niku. Nie miała pew­no­ści, czy w pół­mroku wzrok jej nie zwo­dzi, ale wydało jej się, że jedna z wysia­da­ją­cych z auta osób ma na sobie zna­jomą bluzę Aber­crom­bie. Wrzu­ciła wsteczny bieg i cof­nęła się o kilka metrów, by swo­bod­nie wykrę­cić w Wil­czą. Sta­nęła tuż za radio­wo­zem i wyłą­czyła sil­nik.

Teraz miała już pew­ność, że to Górny. Pod­szedł do klatki scho­do­wej i cze­ka­ją­cego tam męż­czy­zny, który wyglą­dał na znie­cier­pli­wio­nego i spię­tego. Ręce mu się trzę­sły, gdy wyj­mo­wał z kie­szeni spodni skła­dany port­fel. Mach­nął Gór­nemu przed nosem dowo­dem oso­bi­stym i jesz­cze jakimś doku­men­tem. Musiał być do niego bar­dzo przy­wią­zany, bo nie miał zamiaru wypu­ścić go z dłoni. Oka­zany kwit nie zro­bił na Gór­nym wiel­kiego wra­że­nia. Rzu­cił jedy­nie okiem, by spi­sać dane, po czym naka­zał męż­czyź­nie scho­wać oba doku­menty, a potem pod­szedł do drzwi wej­ścio­wych kamie­nicy i wci­snął guzik domo­fonu.

Julia trza­snęła drzwiami skody i ruszyła w ich kie­runku. Górny, sły­sząc kroki za ple­cami, obró­cił się odru­chowo.

– Co tu robisz? Nie­ważne, zacze­kaj. – Zatrzy­mał ją gestem dłoni, nim zdą­żyła podejść bli­żej.

Pode­szła znowu do skody i oparła się ple­cami o drzwi. Obser­wo­wała, jak Górny wraca z niczym sprzed klatki i ponow­nie wdaje się w dys­ku­sję z męż­czy­zną, który gesty­ku­luje zacie­kle przed jego twa­rzą. W końcu prze­stał. Zwie­sił ręce i zaczął szu­kać cze­goś po kie­sze­niach. Fajki. Lep­sze od Nervo­solu. Kil­ka­krot­nie pró­bo­wał zapa­lić papie­rosa, jed­nak za każ­dym razem zapałka łamała się, gdy pocie­rał nią o dra­skę. Górny pod­su­nął mu w końcu zapal­niczkę i wska­zał ławkę pod oknami kamie­nicy. Miał cze­kać.

– Co się dzieje? – spy­tała Julia, gdy w końcu do niej pod­szedł, zosta­wia­jąc męż­czy­znę samego. – Jakaś domowa szar­pa­nina? Wła­śnie prze­jeż­dża­łam i zoba­czy­łam, że jest akcja.

Górny wska­zał ruchem głowy na męż­czy­znę.

– Ten gość w gar­ni­tu­rze od kilku mie­sięcy szuka swo­jej córki. Ucie­kła z domu na początku marca i od tam­tej pory ode­zwała się tylko dwa razy, i to do sio­stry.

– Coś zanie­po­ko­iło rodzinę?

– Niby nie, nie spra­wiała wra­że­nia, że dzieje się jej krzywda. Ale ta roz­mowa odbyła się pod koniec kwiet­nia i potem kon­takt już cał­kiem się urwał. Ktoś ją tu widział, więc ojciec dziew­czyny zażą­dał naszej inter­wen­cji. Podobno zako­twi­czyła się w tej kamie­nicy.

– Facet chce odzy­skać mało­let­nią córkę, nie ma w tym nic dziw­nego.

– Nie taką znowu mało­let­nią. Panna ma osiem­na­ście lat.

– Zatem ma prawo robić po swo­jemu. Może wraz z otrzy­ma­niem dowodu oso­bi­stego zama­rzyło jej się żyć na wła­sny rachu­nek, zara­biać i utrzy­my­wać za wła­sne pie­nią­dze. Nie­je­den ojciec by się z tego ucie­szył.

– Ale nie ten. Ten chce ją z powro­tem.

– Oba­wiam się, że jest na stra­co­nej pozy­cji. Ten, jak mu tam…

– Lewicki.

– Lewicki powi­nien przy­jąć do wia­do­mo­ści, że epoka patriar­chatu dawno się skoń­czyła. Jedyne, co możesz zro­bić, to spraw­dzić, czy dziew­czy­nie nic nie grozi. Przy­pusz­czal­nie ich wza­jemne rela­cje to jeden wielki baj­zel, więc jeśli ona nie ma ochoty na kon­takty z ojcem, do niczego jej nie zmusi. Jak wspo­mnia­łeś, jest doro­sła.

– Pro­blem w tym, że w chwili znik­nię­cia nie była.

– I nie pofa­ty­go­wał się wtedy na poli­cję?

– Wolał nie robić sen­sa­cji. To grub­sza sprawa.

Julia przyj­rzała się Gór­nemu z cie­ka­wo­ścią. Miała za sobą wiele spraw o zagi­nię­cie, ale nie sły­szała jesz­cze, by oso­bie, któ­rej ginie dziecko, zale­żało na dys­kre­cji.

– Ludzie robią raban, kiedy znika im pies, a co dopiero córka – zauwa­żyła.

– Nie wiesz wszyst­kiego. – Adam zer­k­nął kątem oka na męż­czy­znę. – W każ­dym razie ogra­ni­czył się do wsta­wie­nia zdję­cia dziew­czyny na stro­nie o zagi­nio­nych mło­do­cia­nych. Jeden z miesz­kań­ców tej kamie­nicy zaj­rzał tam, bo sam aku­rat szuka bra­tanka, i zoba­czył ogło­sze­nie. Przy­po­mniał sobie, że natknął się na tę dziew­czynę parę razy na klatce scho­do­wej. Zawsze póź­nym wie­czo­rem, kiedy wra­cał z dru­giej zmiany. Zadzwo­nił więc i teraz Lewicki waruje tu od dwóch godzin. Domo­fon w jej miesz­ka­niu nie odpo­wiada. Miesz­kańcy nie chcieli go wpu­ścić na klatkę scho­dową, bo obcy.

Julia prze­su­nęła wzro­kiem po oknach kamie­nicy. W więk­szo­ści były ciemne, tylko gdzie­nie­gdzie paliła się żarówka.

– Gdyby dziew­czyna chciała się z nim spo­tkać, zeszłaby już dawno temu. Cały blok patrzy zza fira­nek na tę poli­cyjną dys­ko­tekę, więc chyba nie masz wąt­pli­wo­ści, że ona też zdą­żyła już ją zauwa­żyć.

Spoj­rzeli na jed­nego z towa­rzy­szą­cych Gór­nemu funk­cjo­na­riu­szy, który zaczął z kimś dys­ku­sję przez domo­fon.

– Na klatkę wej­dzie­cie, tylko co potem? – Julia wzru­szyła ramio­nami. – Wywa­ży­cie drzwi? Szkoda tego Lewic­kiego, kim­kol­wiek jest, ale według mnie jego córka już pod­jęła decy­zję.

Górny wsu­nął dło­nie w kie­sze­nie spodni.

– Idź i mu to powiedz. Pofi­lo­zo­fuj o trud­nej mło­dzieży i o tym, że patriar­chat to prze­ży­tek. Powi­nien zro­zu­mieć, bo głupi nie jest. Tylko zała­many. Możesz przy oka­zji napo­mknąć, że za wpro­wa­dza­nie orga­nów ści­ga­nia w błąd grozi mu pół­tora kafla grzywny albo areszt. Facet led­wie się ławki trzyma, ale wyrzuć to z sie­bie. Dobij czło­wieka.

– A tak kon­kret­nie to za co niby ta grzywna?

– Lewicki twier­dzi, że dziew­czyna została zma­ni­pu­lo­wana i jest tu prze­trzy­my­wana wbrew wła­snej woli.

– Że niby wpa­dła w macki jakiejś szem­ra­nej sekty? – Julia zmarsz­czyła brwi. – Mało praw­do­po­dobne. Sek­cia­rze nie bun­krują się w cen­trum mia­sta. Mają do tego porzu­cone chaty na wsiach. Komuna rzą­dzi się wol­no­ścią i nie wdy­cha smrodu spa­lin. Poza tym w takiej kamie­nicy wystar­czy gło­śniej krzyk­nąć przez ścianę o pomoc.

– Wła­śnie o tym mówię. Być może Lewicki odgrywa tu jakiś teatrzyk. Według dru­giej z jego córek, tej od tele­fo­nicz­nych połą­czeń, ta cała obława to tylko bez­za­sadna poka­zówka. Lewicki pró­bo­wał ją tu ścią­gnąć, żeby prze­ko­nała sio­strę do wyj­ścia, ale odmó­wiła.

Julia wyj­rzała zza ramie­nia Gór­nego i zatrzy­mała wzrok na męż­czyź­nie. Sie­dział pochy­lony, z sze­roko roz­sta­wio­nymi kola­nami, na któ­rych opie­rał łok­cie. W pal­cach trzy­mał tlą­cego się papie­rosa, ale nie palił, pozwa­la­jąc bibułce spo­pie­lać się mili­metr po mili­metrze.

– Na moje oko dziew­czyna zwiała, bo miała dość życia w gołę­bim puchu – stwier­dził Górny. – Rodzina jest usta­wiona, facet to poli­tyk. Żyje na świecz­niku.

– Jak wysoki jest ten świecz­nik?

– Wystar­cza­jąco, żeby nie chcieć jazgotu wokół swo­ich bli­skich.

– Jazgot w przy­padku zagi­nięć zazwy­czaj pomaga.

– To twoja per­spek­tywa, Julia. Lewicki to pra­wi­cowy dzia­łacz. Poglądy fun­da­men­talne, czy­stość przed­ślubna, wycieczki do Liche­nia i tak dalej. Dziew­czy­nie takie życie zapewne sta­wało kością w gar­dle, więc gdyby przy­szło do publicz­nego pra­nia rodzin­nych bru­dów, kilka z nich mogłoby wypły­nąć na powierzch­nię. Nie każdy lubi tra­cić twarz w takich oko­licz­no­ściach.

– Mło­dych bar­dziej cią­gnie do życio­wej kaska­derki niż do kon­ser­wa­ty­zmu, i z tym nie ma co dys­ku­to­wać. Wyświad­czę ci przy­sługę. Wejdę na górę i z nią poroz­ma­wiam. Nie chce gadać z wami, ale może mnie się uda do niej dotrzeć.

– Liczysz na soli­dar­ność jaj­ni­ków?

– Na nie­pi­sany pakt o kobie­cej nie­agre­sji. To jesz­cze dzie­ciak, może po pro­stu potrze­buje się wyża­lić i wybe­czeć. Ojca trzy­maj z daleka od drzwi miesz­ka­nia, tych dwóch gli­nia­rzy też. Na ich widok dziew­czyna może spa­ni­ko­wać. Zabun­kruje się i tyle ją zoba­czy­cie. O ile w ogóle tam jest.

Widziała, że Górny się waha. Może bił się z myślami, czy aby nie powi­nien umyć od tej sprawy rąk i prze­ka­zać jej oby­cza­jówce. Albo nie chciał dopu­ścić Julii do kon­fron­ta­cji z rodziną Lewic­kich. W końcu miało być dys­kret­nie i bez szumu.

– Nic na siłę – powie­działa Julia, zga­du­jąc, że nic tu po niej. – Na pewno świet­nie to wszystko ogar­niesz. Spo­koj­nej nocy, Górny. Wra­cam do sie­bie, do wanny z bąbel­kami i mięk­kiego łóżka.

Zabrzę­czała klu­czy­kami i ode­szła w stronę skody. Nie zdą­żyła otwo­rzyć drzwi, kiedy Lewicki sta­nął za jej ple­cami.

– Sły­sza­łem, co pani mówiła. Jeśli uważa pani, że jest inny spo­sób, by dotrzeć do Sary, ani­żeli za pomocą poli­cji, to…

Obró­ciła się i spoj­rzała w sta­lo­wo­szare oczy męż­czy­zny. Były zmę­czone, jakby nie spał od tygo­dni. Zapewne tak wła­śnie było. Trudno się zasy­pia ze świa­do­mo­ścią, że w pokoju za ścianą bra­kuje jed­nego członka rodziny.

– Sara. Piękne biblijne imię. – Uśmiech­nęła się cie­pło.

– Sam je dla niej wybra­łem. Chcia­łem, by była silna i oddana Bogu.

– „Będę jej bło­go­sła­wił tak, że sta­nie się ona matką ludów i kró­lo­wie będą jej potom­kami”. Tak to brzmiało?

– Mniej wię­cej. Księga Rodzaju.

– Wiem.

Ski­nął z uzna­niem głową, odwza­jem­nia­jąc uśmiech. Nawet jakby się bar­dziej wypro­sto­wał. Kiedy sie­dział przy­ku­lony z papie­ro­sem w dłoni, nie zwró­ciła uwagi na jego wygląd. W mdłym świe­tle ulicz­nej latarni trudno dostrzec szcze­góły, wyda­wał się tylko beżową plamą. Teraz widziała go dokład­nie. Wysoki, ubrany w mar­kowe ciu­chy i modne moka­syny pasu­jące odcie­niem do reszty. To jed­nak nie był beż, lecz taupe, bar­dziej szla­chetny odcień. Ide­alny na letni wie­czór.

– Moje nazwi­sko Lewicki – powie­dział, zga­du­jąc, że Julia pró­buje sko­ja­rzyć jego rysy.

Łukasz Lewicki, poli­tyk optu­jący za ochroną kato­lic­kich rodzin, zago­rzały lob­by­sta moral­no­ści. Już roz­po­znała tę twarz. Jakiś czas temu sprawa Lewic­kiego prze­wi­jała się przez nagłówki inter­ne­to­wych arty­ku­łów. Cho­dziło o jakiś skan­dal, ale nie pamię­tała szcze­gó­łów.

– Julia Kra­wiec. – Wycią­gnęła do niego rękę. – Mogę spró­bo­wać poroz­ma­wiać z pań­ską córką, ale… w takich spra­wach radzi­ła­bym sko­rzy­stać z pomocy spe­cja­li­sty.

– Nego­cja­tora? – Męż­czy­zna uniósł brwi.

– By­naj­mniej. Nego­cja­cje z doro­słymi dziećmi to sprawa z góry prze­grana. Cho­dziło mi raczej o dobrego psy­cho­loga. Jeśli rozu­miem sytu­ację, córka nie chce w ogóle z panem roz­ma­wiać, a pan nie ma poję­cia dla­czego.

– Zapo­mniała, kim jest. Pogu­biła się. Ktoś namą­cił jej w gło­wie i ode­szła z domu bez słowa. Sara jest taka… pokorna. Takie jak ona naj­ła­twiej skrzyw­dzić.

– A pan chce tylko jej dobra.

– Jak każdy ojciec. To moje uko­chane dziecko. Niby wszyst­kie dzieci kocha się tak samo, a mimo to… Niech ją pani stam­tąd wycią­gnie, może pani posłu­cha.

Górny nie wyda­wał się zachwy­cony, kiedy wró­cili przed drzwi klatki scho­do­wej.

– Miesz­ka­nie na par­te­rze, to z zacią­gnię­tymi zasło­nami. – Lewicki wska­zał pal­cem na okno.

Mimo cie­płego wie­czoru pozo­sta­wało zamknięte. Jed­nak w środku ktoś był. W pokoju paliła się lampa, wąska prze­rwa mię­dzy szkar­łat­nymi sto­rami wypusz­czała na zewnątrz cienki pasek przy­ga­szo­nego świa­tła.

Jeden z poli­cjan­tów już od dłuż­szej chwili stał w progu otwar­tej klatki scho­do­wej. Julia wbie­gła po stop­niach i sta­nęła przed masyw­nymi drzwiami w ciem­no­brą­zo­wym kolo­rze. Po naci­śnię­ciu dzwonka odpo­wie­działa jej cisza. Zapu­kała. W przed­po­koju coś się poru­szyło, jed­nak nikt nie pod­cho­dził do wej­ścia.

– Saro? – zawo­łała. – Otwórz, chcę poga­dać. – Zało­mo­tała ponow­nie i szarp­nęła za klamkę. – Wejdę sama, obie­cuję.

Znów usły­szała jedy­nie szmer dobie­ga­jący z wnę­trza miesz­ka­nia.

Sto­jący na dole klatki scho­do­wej Górny pokrę­cił głową z rezy­gna­cją.

– Masz swój pakt o nie­agre­sji.

– Spraw­dzi­li­ście, do kogo należy ten lokal? – zapy­tała Julia, widząc, że nie ma tabliczki z nazwi­skiem. W sta­rych blo­kach i kamie­ni­cach wciąż można było takie spo­tkać. Zwłasz­cza ludzie w pode­szłym wieku nie pozby­wali się ich z sen­ty­mentu do daw­nych cza­sów, gdy były normą.

Górny nie zdą­żył zare­ago­wać, kiedy dobiegł ich dźwięk otwie­ra­nia drzwi po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Sta­nął w nich pękaty męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce z nie­umie­jęt­nie przy­twier­dzo­nym do głowy czar­nym tupe­tem, ubrany w roz­cią­gnięte spodnie od dresu i poma­rań­czową bluzę z dekol­tem.

– Ja pań­stwu powiem, co się tam dzieje – ode­zwał się, robiąc krok do przodu. – Zwłasz­cza po nocach. Drzwi to się tutaj nie zamy­kają – dodał roz­wle­kle i na tyle zna­czą­cym tonem, by wszy­scy dobrze go zro­zu­mieli. – Miesz­ka­nie jest wynaj­mo­wane, odkąd jego wła­ści­ciel dwa lata temu wyje­chał do Japo­nii. Nie był tu ani razu, więc nie ma poję­cia, że Sodoma i Gomora…

Julia odnio­sła wra­że­nie, że cokol­wiek dzieje się za drzwiami miesz­ka­nia, facet z peruką musi bar­dzo cier­pieć, że nie bie­rze w tym udziału.

– Po pro­stu roz­wal­cie te drzwi i wymieć­cie stąd to towa­rzy­stwo – pod­po­wie­dział Tupet, popra­wia­jąc ręką spodnie w kroku. – Wstyd na całą kamie­nicę. W końcu z poli­cji jeste­ście, stróże prawa, nie? No, na co cze­ka­cie?

Julia pode­szła do niego i wska­zała ruchem głowy przed­po­kój.

– Lepiej będzie, jeśli wróci pan do sie­bie. Życzę spo­koj­nej nocy.

Odcze­kała, aż za męż­czy­zną szczękną zamki, i wró­ciła pod cięż­kie drzwi.

– Nie odejdę stąd bez córki – ode­zwał się Lewicki. – Cokol­wiek się dzieje za tą ścianą, zabiorę ją stąd. Jesz­cze dziś zaśnie w swoim łóżku, a jutro usią­dzie z całą rodziną przy stole i będzie zdmu­chi­wać świeczki na uro­dzi­no­wym tor­cie.

– Jutro? – zacie­ka­wiła się Julia.

Kiw­nął od nie­chce­nia głową.

– Zatem wciąż jest nie­let­nia. Tupet miał rację, trzeba roz­wa­lić drzwi. Masz powód, Górny, żeby wejść tam siłą. Pan, panie Lewicki, zostaje na dole – zazna­czyła.

Pod drzwi ktoś pod­szedł. Usły­szała prze­krę­cany od środka zamek.

W progu sta­nęła około trzy­dzie­sto­let­nia kobieta, szczu­pła, o czar­nych wło­sach zwią­za­nych w cia­sny war­kocz się­ga­jący pasa. Ubrana w spodnie moro i spor­towy pod­ko­szu­lek z błysz­czą­cymi lite­rami ukła­da­ją­cymi się w napis „sexy lady”. Sexy były też grube ciemne brwi i różowa pomadka na wypeł­nio­nych ponad miarę ustach.

– Wszystko sły­sza­łam – powie­działa, opie­ra­jąc się o futrynę. – Sta­ruch łże, aż mu dym uszami idzie. Więc dla jasno­ści, bo nie chcę mieć pro­ble­mów z wła­dzą: pro­wa­dzę pry­watny salon spor­towy. Dla VIP-ów, ma się rozu­mieć, dla­tego to chyba jasne, że przy­cho­dzą o róż­nych porach. Bywa, że i o pół­nocy, w końcu mia­sto nie śpi. – Poru­szyła dwu­krot­nie brwiami. – Za to sta­ruch już powi­nien, zamiast wisieć na juda­szu. A ta smar­kata, co o nią ten cały cyrk przed oknami… mówiła, że skoń­czyła dwu­dziestkę. Ina­czej bym jej tu nie wpu­ściła. I żeby była jasność: do niczego jej nie zmu­sza­łam. Sama chciała.

Górny stał już za Julią.

– Salon spor­towy – powie­dział z prze­ką­sem. – A Lewicka pra­co­wała zapewne na recep­cji. Zapisy robiła.

– Powiedzmy.

– To pani miesz­ka­nie?

– Moje. Sta­ruch z naprze­ciwka gówno wie. Kupi­łam je sobie od Japońca na Gwiazdkę. Taki pre­zent za ciężką pracę.

– A pani to?

– Ange­lina Jolie. Nie widać? – Dziew­czyna mach­nęła war­ko­czem.

– Widać – przy­znał Górny. – Doku­menty pani popro­szę.

Wyjęła z wiszą­cej w przed­po­koju torby port­fel i podała mu dowód oso­bi­sty wysta­wiony na nazwi­sko Andże­liki Wasiak.

– Gdzie jest dziew­czyna?

Wasiak wzru­szyła ramio­nami.

– Nie wiem, nie naję­łam się na jej niańkę.

– Od kiedy tu mieszka?

– Pro­po­nuję ina­czej zadać pyta­nie: od kiedy tu nie mieszka. Od kilku tygo­dni. Zaraz, niech pomy­ślę. No, będzie ze dwa mie­siące, jak się zwi­nęła razem ze swo­imi kla­mo­tami. Krzy­żyk jej na drogę.

– Rozej­rzymy się, jeśli to nie kło­pot.

– Żaden, byle szybko, bo gra­fik mam napięty. Po dziew­czy­nie nie ma śladu, nie znaj­dzie­cie nawet włosa. A co do sta­ru­cha, to powtó­rzę: pie­przy jak potłu­czony. Dzia­łam dys­kret­nie i żadne balangi tu nie odcho­dzą. Jeśli coś sły­chać, to od wysiłku. Ludziom zda­rza się jęk­nąć. Co za typ… Pew­nie znów macał się po roz­porku, zbok jeden. Manię ma jakąś. W jego wieku roz­glą­da­ła­bym się raczej za trumną, a nie fan­ta­zjo­wała! – krzyk­nęła w stronę drzwi naprze­ciwko. – No to jak, wcho­dzi­cie?

Przed­po­kój z wbu­do­wa­nymi w ścianę sza­fami o lustrza­nych fron­tach roz­dzie­lał się na dwa pokoje, kuch­nię i łazienkę. Julia pchnęła pierw­sze drzwi po pra­wej.

Pokój, jak przy­stało na starą kamie­nicę, był pokaźny. Zwy­kle w takich murach pomiesz­cze­nia mają metraż dwóch izb z kla­sycz­nego bloku – tutaj też tak było. Wyso­kość pomiesz­cze­nia także impo­no­wała. Trzy metry, może nawet z górką. Nie to jed­nak przy­kuło uwagę Julii. Dwie ściany wyło­żone były lustrami, a mię­dzy nimi znaj­do­wał się pła­ski podest z wbitą weń meta­lową rurką, któ­rej drugi koniec zamo­co­wano przy sufi­cie. Wokół pode­stu usta­wione były w czwo­ro­bok dłu­gie kanapy obite czarną skórą.

– Pole dance? – Julia weszła na podest i pocią­gnęła za rurkę. – Dobra rzecz, ostat­nio w tren­dach. Wystar­czy mieć tro­chę mię­śni w udach.

Kobieta puściła do niej oko.

– Mocne uda to pod­stawa. Widzę, że się pani zna. Pole­cam spró­bo­wać.

– O niczym innym nie marzę – odparła Julia, widząc sza­tań­ski uśmie­szek Gór­nego. – A to – wska­zała na kanapy – prze­bie­ral­nia czy widow­nia?

Nie miała wąt­pli­wo­ści, że zna­la­zła się w cen­trum roz­rywki. Bra­ko­wało tylko leżą­cego gdzieś zwitka bank­notu, prze­oczo­nego przez sprzą­taczkę. Pod­łoga była jed­nak ide­al­nie wyczysz­czona, podob­nie jak dywan, który dodat­kowo musiał być świeżo po odku­rza­niu. Czer­wony włos ukła­dał się ide­al­nie w jedną stronę.

Lokal gotowy na przy­ję­cie VIP-ów, pomy­ślała Julia, po czym prze­nio­sła wzrok na sto­jący pod oknem barek-komodę. Lśnił czer­nią lakie­ro­waną na wysoki połysk. Usta­wione na nim kie­liszki, odwró­cone den­kami do góry, błysz­czały w mdłym świe­tle pod­su­fi­to­wej listwy ledo­wej.

– Miło tu – przy­znała Julia. – Aż się nie chce wycho­dzić.

Otwo­rzyła drzwi barku. Liczba bute­lek rudego bour­bona i whi­sky zawsty­dzi­łaby nie­jedną uliczną knajpę.

– Coraz milej – zauwa­żyła z uzna­niem.

Kobieta tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Dla roz­luź­nie­nia po wysiłku. Jedni wolą ener­ge­tyki, inni pro­centy.

– A jesz­cze inni pró­bują zro­bić z nas idio­tów. Wie­dzia­łeś, Górny, że tak teraz wyglą­dają sale tre­nin­gowe?

Adam skrzy­żo­wał ręce na pier­siach.

– Naj­wy­raź­niej coś mnie omi­nęło. Zasta­na­wiam się, co czeka nas za kolej­nymi drzwiami.

– Obsta­wiam, że orbi­trek, ławka do ćwi­czeń i rower – odparła z rezo­nem Julia. – Prze­cież pani powie­działa wyraź­nie, że cho­dzi o gim­na­stykę.

Julia wymi­nęła ją i pchnęła drzwi do dru­giego pokoju. Był bar­dziej wypo­czyn­kowy niż spor­towy. Nie­mal całą jego prze­strzeń zaj­mo­wało wyso­kie łóżko z meta­lo­wym, ażu­ro­wym wez­gło­wiem i mię­si­stym mate­ra­cem. W jego nogach leżała zło­żona piko­wana narzuta w kar­mi­no­wym kolo­rze. Pod ścianą stała prze­szklona gablota.

– Liny, meta­lowe zapię­cia i łań­cu­chy – mruk­nął Górny, zaglą­da­jąc przez szybę. – Praw­dziwa świą­ty­nia sportu.

Ukuc­nął i przyj­rzał się, co stoi na niż­szej półce. Żele w różo­wych i nie­bie­skich butel­kach.

– To dla lep­szego pośli­zgu? – zapy­tał na widok napisu „Back door”. – Domy­ślam się, że goście wyle­wają tu litry potu. A teraz do rze­czy. Sara Lewicka. Co tu robiła?

Wasiak naj­pierw popra­wiła narzutę na łóżku, wygła­dza­jąc zagię­cie, po czym usia­dła na jego brzegu.

– Pan wła­dza pyta serio? Mam to wyra­zić expli­cite? – spy­tała nie­win­nie, gła­dząc pal­cami biel mate­raca. – A co niby może robić ładna młoda dziew­czyna w takim miej­scu? Sara dawała ludziom szczę­ście. To chciał pan usły­szeć?

Zapa­ko­wa­nie Andże­liki Wasiak do radio­wozu zajęło Gór­nemu zale­d­wie kilka minut. Kobieta popro­siła jedy­nie o czas, by odwo­łać umó­wio­nych klien­tów, a potem ze spo­ko­jem wsia­dła ze swoją torbą LV do auta.

– Jak nic dosta­nie dzie­sięć lat za strę­czy­ciel­stwo. – Adam trza­snął za nią drzwiami.

– Naj­pierw musisz jej udo­wod­nić, że zmu­szała Lewicką do pro­sty­tu­cji – odparła Julia. – A na to nie masz żad­nych dowo­dów. Kasy fiskal­nej w miesz­ka­niu Wasiak jakoś nie zauwa­ży­łam. Poza tym Sara mogła pra­co­wać na wła­sny rachu­nek, a pokój tylko wynaj­mo­wała.

– Musia­łaby spać na mate­racu w kuchni, bo prze­cież nie w głów­nej loży ani w pokoju wspi­nacz­ko­wym – zdia­gno­zo­wał Górny. – Wezmę tę gwiazdę fit­nessu na magiel, to może wyśpiewa coś wię­cej. Przez to zamie­sza­nie zapo­mnia­łem spy­tać, co u cie­bie. Odwio­złaś rodzinkę na sta­cję?

Julia kiw­nęła głową. Zgod­nie z roz­kła­dem PKP Syl­wia z dziad­kami powinni wła­śnie mijać Żyrar­dów.

– Przede mną dwa tygo­dnie nic-nie-ro-bie-nia. Już zapo­mnia­łam, jak to jest. Jutro zamie­rzam spać do dzie­sią­tej, i ani minuty kró­cej.

– Może mógł­bym…

– Naj­pierw załatw sprawę z Wasiak.

Ode­szła do swo­jego auta i prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce. Chciała jak naj­szyb­ciej wró­cić do miesz­ka­nia i pozbie­rać z pod­łogi poroz­rzu­cane przy pako­wa­niu ubra­nia Syl­wii. Potem cze­kała na nią już tylko radość z dopiero co odzy­ska­nej wol­no­ści.ROZ­DZIAŁ III

_Wresz­cie oprzy­tom­niała. – Ręka unio­sła się nad zmi­ze­ro­waną twa­rzą, po czym prze­su­nęła w lewo i w prawo. – Docho­dzi do sie­bie. Wzrok ma jesz­cze błędny, jakby wypiła pół litra, ale chyba nas widzi. No, ode­zwij się, mała. Widzisz nas? Kiw­nij głową._

_Obrzmiałe powieki drgnęły. Chciała wyko­nać jaki­kol­wiek ruch, jed­nak ból był nie do znie­sie­nia. Ciało pie­kło, jakby dopiero co wycią­gnięto ją z ognia._

_– Nie chce kiw­nąć. Uparta jaka._

_Zamknęła na powrót oczy. Wolała nie widzieć tego, co się dzieje wokół niej. Byłoby lepiej, gdyby umarła tam, w lesie, z dala od tego prze­ra­ża­ją­cego miej­sca. Tu miesz­kało Zło, jak je nazwała pierw­szego dnia. Nie mogła nadać mu innej nazwy, jakie­goś imie­nia. Nic innego nie paso­wa­łoby do tego czło­wieka. Tylko Zło. Zło w czy­stej postaci._

_– Jutro zmie­nimy ci ban­daże, te już cał­kiem prze­sią­kły – usły­szała. – I nie wierć się za bar­dzo, bo jesz­cze szwy ci na żebrach popę­kają. Cią­gną, co? Nie krzyw się, muszą cią­gnąć. Przy­wyk­niesz, ślicz­notko. Jesz­cze nikt od tego nie umarł. Poboli, popie­cze i w końcu prze­sta­nie. No chyba że wda się zaka­że­nie od nici – zachi­cho­tało podle Zło. – Ale innych nie było, tylko zwy­kłe, do ower­loka. Chyba nawet już się wdało. Niech no cię pową­cham… Ano, już tro­chę śmier­dzisz. Też to czu­jesz? Ropa. Trzeba przy­ło­żyć spi­ry­tus, a jutro wresz­cie porząd­nie cię wyką­pać._

_Chciała krzyk­nąć, ale obło­żone kom­pre­sem wargi wydały z sie­bie tylko cichy jęk._

_– Co mówisz? Że tęsk­nisz za wanną? Będzie wanna, ja zawsze dotrzy­muję słowa, prze­cież wiesz._

_Znów ten śmiech. Cham­ski i odra­ża­jący._

_– Jutro, ślicz­notko, jutro. Teraz odpo­czy­waj. Musisz szybko dojść do formy. Potrzebna jesteś, ale nie w takim sta­nie. Nie śmier­dząca._

_Nogi, obute w cięż­kie trepy, zaszu­rały. Spod przy­mknię­tych powiek obser­wo­wała, jak ciemna ludzka postać oddala się od jej posła­nia. Ten potwór zaraz stąd znik­nie. Odej­dzie, ale za kilka godzin znowu wróci. Przy­nie­sie spi­ry­tus i ohydną papkę do jedze­nia. A jutro… lepiej, żeby jutra nie było._

_Na samą myśl o tym, że wszystko znów zacznie się od nowa, łzy napły­nęły jej do oczu._

_– Zostaw ją już! – usły­szała jak przez mgłę drugi głos. Jemu też nadała imię. Był Cie­niem, mrocz­nym uczniem swego mistrza. – Nie pieść się z nią tak, nie warto._

_Syl­wetka, która poja­wiła się w prze­świ­cie drzwi, kiwała się nie­cier­pli­wie._

_– Idę prze­cież – odpo­wie­działo Zło. – Koc jej tylko dam, bo się tele­pie jak w febrze._

_Poczuła, jak na jej wychło­dzone piersi owi­nięte metrami ban­dażu spływa cie­pło. Nagroda za to, że przez ostat­nią dobę nie zro­biła żad­nego głu­piego numeru. Gdyby nawet chciała, nie byłaby w sta­nie. Pełna przy­tom­ność wró­ciła jej dopiero nad ranem. Zoba­czyła zagrzy­biony sufit i wiszący na cegla­nej ścia­nie obra­zek z napi­sem „Uśmiech­nij się, to będzie dobry dzień”. Zro­zu­miała, że znów tu jest, w swoim wię­zie­niu z wąskim mate­ra­cem zamiast łóżka i z wia­drem na odchody._

_Odcze­kała, aż zosta­nie sama. Aż zga­śnie żarówka w wąskiej ślu­zie pro­wa­dzą­cej z jej celi do wnę­trza domu i szczękną drzwi do piw­nicy. Pod­cią­gnęła się na zdar­tych łok­ciach i spró­bo­wała poru­szyć nogami. Ból był zbyt silny, opa­dła na poduszkę i zakryła dłońmi usta, by stłu­mić krzyk. Trzeba się uspo­koić i oszczę­dzać siły. Kiedy minie zaka­że­nie, ponow­nie spró­buje się stąd wydo­stać. Do tego czasu będzie posłuszna i pokorna. Musi, o ile na­dal chce żyć._

* * *

Micha­lina przy­nio­sła z kuchni dwa stołki i posta­wiła je pod oknem w zie­lo­nym pokoju. Obsta­wiony kosme­ty­kami para­pet szybko zamie­nił się w toa­letkę, nawet zasłony wyre­gu­lo­wała tak, by wpa­da­jące przez szybę świa­tło stało się mięk­kie i spra­wiało wra­że­nie wie­czor­nego. Otwo­rzyła paletki z cie­niami i oparła je luster­kami o szybę.

– Usiądź wresz­cie – powie­działa do Julii, pokle­pu­jąc sie­dzi­sko jed­nego ze stoł­ków. – Z taką twa­rzą nie pój­dziesz prze­cież w mia­sto. Trzeba cię koniecz­nie pod­ra­so­wać.

Z taką twa­rzą? Julia nie widziała nic złego w swo­jej twa­rzy. Na co dzień wystar­czały jej jedy­nie krem nawil­ża­jący i błysz­czyk. Po tusz i szminkę się­gała w sytu­acjach wyjąt­ko­wych. Dla Micha­liny naj­wy­raź­niej każdy dzień był wyjąt­kowy, odkąd odkryła magię kosme­ty­ków. Obok cieni i mascary na para­pe­cie sta­nął eyeli­ner i roz­świe­tlacz do policz­ków.

– Tylko na sie­bie popatrz. Chyba sama zda­jesz sobie sprawę z tego, że…

– Że co, Bod­nar?

– Że odsta­jesz. Pro­blem jest, Julia. Jak by to ująć, żebyś dobrze mnie zro­zu­miała… Uwa­żam, że masz za niski poziom War­szawki we krwi.

– Według mnie poziom jest opty­malny. Poza tym nie idę na randkę, tylko do pracy. – Julia otwo­rzyła kolo­rowe pude­łeczko z pach­ną­cym różem. – Ale ty się szy­kuj, z przy­jem­no­ścią popa­trzę, jak robisz z sie­bie słodką Bar­bie.

Micha­lina prych­nęła z obu­rze­niem.

– Bar­bie to może mi co naj­wy­żej stopy wyma­so­wać. Sia­daj i ucz się.

Julia przy­cup­nęła na stołku obok i zaczęła obser­wo­wać, jak czarny eyeli­ner sunie po gór­nej powiece Micha­liny, robiąc kocie oko. Doszedł do tego smo­li­sty tusz i szary cień, który utwo­rzył smoky eye.

– Nie­źle, co? – zamru­czała Bod­nar. – Tydzień ćwi­czy­łam, gapiąc się jed­nym okiem w lusterko, a dru­gim na maki­ja­żowe tuto­riale na YouTu­bie. Ale warto było. Jest moc. No, teraz ty. Kre­ska, a potem cień. Dobie­rzemy pod kolor tęczówki. Powiekę masz zwy­kłą czy tłu­stą?

Julia spoj­rzała z rezerwą na wycią­gniętą w jej stronę dłoń z eyeli­ne­rem.

– Nawet nie wiesz, o czym do cie­bie mówię – wes­tchnęła Micha­lina. – Zatrzy­ma­łaś się w śre­dnio­wie­czu. Wło­sów też pew­nie nie nosisz? – zapy­tała, przy­glą­da­jąc się kucy­kowi Julii.

Się­gnęła po dużą kosme­tyczkę i wyjęła z niej spięte gumką pasma blond loków.

– Praw­dziwe, dro­gie jak cho­lera – poin­for­mo­wała z bólem w gło­sie. – Ter­mo­loki cho­ciaż masz?

Aku­rat były, wystar­czyło wci­snąć wtyczkę do gniazdka. Po kilku minu­tach wałki nagrzały się na tyle, by Bod­nar mogła je zawi­nąć na pasma i przy­twier­dzić klip­sami do wła­snych wło­sów.

– Pierw­sze wra­że­nie robi się tylko raz – powie­działa do swo­jego, pra­wie już gwiaz­dor­skiego, odbi­cia w lustrze. – A ja mam dziś zamiar pod­bić ten syreni gród i tro­chę pohu­lać. Więc nie zdziw się, jeśli nie wrócę na noc. Kto wie, dokąd mnie zapro­wa­dzi świa­tło księ­życa.

– Świa­tło księ­życa czy raczej sek­su­alny post?

Micha­lina roz­tarła opuszką palca szminkę na ustach.

– O ile mój post się dziś zakoń­czy, o tyle końca two­jego raczej nie widać. Powiedz lepiej, czy masz jakieś dobre per­fumy, bo swo­ich zapo­mnia­łam.

Julia przy­nio­sła z łazienki opróż­niony do połowy fla­ko­nik Ple­asure.

– Bieda. Nie masz nic innego?

– Nie prze­gi­naj, Bod­nar. Jesz­cze do nie­dawna sma­ro­wa­łaś się po szyi zwy­kłym dez­odo­ran­tem w kulce.

Zosta­wiła ją w zie­lo­nym pokoju. W salo­nie się­gnęła po tele­fon i wybrała numer do szpi­tala. Poranna sytu­acja z naćpa­nym chło­pa­kiem z placu Szem­beka nie dawała jej spo­koju. W ostat­nich tygo­dniach media stale trą­biły o kolej­nych ofia­rach dopa­la­czy i gan­gach sprze­da­ją­cych dragi nie­wia­do­mego pocho­dze­nia. Dzie­ciaki z blo­ko­wisk zała­py­wały się na tanie tabletki, chcąc odpły­nąć na kilka godzin i zapo­mnieć o ojcu pijaku lub hej­cie w szkole. Ten nasto­la­tek też pró­bo­wał uciec w nir­wanę. Nawet nie zapy­tała go o imię. Dobrze, że przy­naj­mniej zapa­mię­tała nazwi­sko leka­rza, który pod­pi­nał go pod tlen w karetce.

Połą­czono ją z tym czło­wie­kiem, ale dowie­działa się tylko tyle, że po dotar­ciu do szpi­tala prze­ka­zał chło­paka dalej, na OIOM. To zna­czyło, że było z nim naprawdę kiep­sko. Praw­do­po­dob­nie miał niską satu­ra­cję krwi albo dostał drga­wek z powodu nar­ko­tycz­nego szoku. Niech pani spró­buje zła­pać dok­tora dyżur­nego, usły­szała.

Spró­bo­wała, ale dyżurny był nie­osią­galny. Roz­łą­czyła się i wyszła z papie­ro­sem na bal­kon. Wypa­liła dwa, jeden po dru­gim, aż serce zaczęło jej bić nie­po­ko­jąco mocno.

– No i jak?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: