- nowość
- W empik go
Delirium - ebook
Delirium - ebook
Co dzieje się w głowie człowieka, który stoi nad przepaścią?
Przysypana śniegiem gdyńska dzielnica staje się tłem dramatu. Krzysztof zamierza spędzić noc u siostry, ponieważ tego wieczoru jego żonę odwiedzają koleżanki. Najpierw jednak postanawia spotkać się z przyjacielem z sąsiedztwa. Czekając na kolegę na swoim osiedlu, przypadkiem dostrzega w oknie swoją żonę, a tuż obok niej… cień mężczyzny.
Zawierucha panująca na zewnątrz nie może równać się z tą, która ogarnia umysł Krzysztofa. Wystarczy moment, by wierny mąż stracił wiarę we wszystko, co do tej pory stanowiło fundament jego życia. Krzysztof spędza wieczór dręczony koszmarnymi wątpliwościami.
Podjęcie decyzji wydaje się niemożliwe: wrócić do mieszkania i skonfrontować się z żoną czy odpuścić? Obie opcje wiążą się z ogromnymi konsekwencjami. Już wkrótce ogarnięty chaosem umysł zaprowadzi Krzysztofa na skraj emocjonalnej przepaści. Czy uda mu się znad niej cofnąć?
Być może chciał umrzeć, a jednak płynąc w Styksie jego przeznaczenia i stając na skraju tego, co minione, nie szedł dalej, przystanął. Gdy się więc na niego patrzyło, zdawało się, że śni, leżąc pod własnym domem w śnieżnym tużurku, opatulony puchem bieli jakby pierzyną, w barłogu mającym stać się mu grobem. Jednocześnie, spoglądając na niego, należało zadać pytanie: Czym sobie na to zasłużył?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-351-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
And I’ve been working all night long
I put my daughter on my knee, and she says
Daddy what’s wrong?
She whispers in my ear so sweet
You know what she says, she says
Ooh, daddy you’re a fool to cry
You’re a fool to cry
And it makes me wonder why….
Daddy you’re a fool
You know, I got a woman (daddy you’re a fool)
And she lives in the poor part of town
And I go see her sometimes
And we make love, so fine
I put my head on her shoulder
She says, tell me all your troubles
You know what she says?
She says, ooh, daddy you’re a fool to cry
You’re a fool to cry
And it makes me wonder why…
The Rolling stones, _Fool to cry_Myśl nasączona nieznanym, wzburzona przez niezdefiniowane połacie lęku trapiła go co jakiś czas. Tak zwykle ostatnio zaczynał się każdy jego dzień. Utopiwszy więc wzrok w przestrzeń bezimienną, daleką i niemą, instynktownie uciekał od wszelkich wzburzeń, tak by refleksje te uchronić; tak by przeczekać, jednak po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że tworzy właśnie własne fantazmaty, które – będąc nieodzownie przyjemnymi – przybierały postać jego dzieci, i w ten właściwie sposób one były tu razem z nim. Dlatego po chwili cichego, przyjemnego rozrzewnienia chwycił się przyziemnej myśli, że przecież ma jeszcze sporo pracy do wykonania. Zwrócił wzrok ku temu, co namacalne – patrzy teraz już na odzienie, ubranka dziecięce, chłopięce i dziewczęce, zawieruszone na krzesłach i wymagające uporządkowania; trzyma też w ręce sweterek, zapewne chłopca, i chyba żałuje, że nie nałożył go dziś, a tak naprawdę przecież to on sam jako ojciec nie przypilnował tego z samego rana; ale też patrzy pokątnie na ryciny, portret jego samego zrobiony przez córeczkę, ale też rysunek całej rodziny, na którym był on i żona, ale też dzieci, a to była ich wspólna praca; a jednocześnie wzrok filtruje przestrzeń i kątem oka pierwsze co, to zwraca się ku podłodze, brudnej i zakurzonej, która czekała na sprzątnięcie, a potem idzie wyżej ku meblom pełnym brudnych naczyń.
Za chwilę jednak skończy i przysiądzie. Ale nade wszystko chodziło o ten zapach… Była to wonność rodziny, świeżego prania, dopiero co wyprasowanych rzeczy, zabawek i książek różnego rodzaju, rosołu dopiero co przygotowanego, kaszki bananowej, ciasta dyniowego, pieczeni wołowej, suszonych owoców. Dalej też wonność róży, której rumiany i purpurowy posmak kojarzył się z czystością, bukietu kremów, maści, lekarstw, dawnej choroby, być może przeziębienia, dlatego też wyczuwa inny, dosadniejszy aromat, nie zwykłym smarem czy terem pachnące, a lekarstwem, czymś intensywniejszym, ale jednocześnie też niezdefiniowanym; a gdzieś w przedsionku, bliżej przedpokoju, zapach perfum męskich. Nade wszystko była to woń błogiego ciepła zmysłów.
Tymczasem doba, w rozumieniu codziennego zimowego cyklu, powoli chyliła się ku końcowi. Światło i brzask dnia, które wpadały do wnętrza pokoju, ku całemu jego przestworowi, przeczyło jednak temu zjawisku. Styczniowy czas, zwykle szary i bezbarwny, tym razem przeinaczał sens swego istnienia. Promienie słoneczne niezłomnie zostawiały ślady kończącego się cyklu życia na całej przestrzeni lokalu. Legenda słońca tego właśnie wyjątkowego dnia w ten sposób trwała i zostawiała znaki swego kończącego się procesu. Całe lokum zawarte było w jasności. Mit słonecznej i radosnej pory dnia przesiąkł wszelki pejzaż wnętrza, jego atmosferę, wszystkie detale. Pamięć o niej będzie musiała zatem trwać jeszcze długo nawet wtedy, gdy ciemny zmierzch zimy wtopi się w każdy zakamarek, w całość przestrzeni. Myśl o tym, że lipcowy, letni dzień musiał tutaj wyglądać tak samo, choć ten styczniowy powoli traci swój blask, będzie kluczowa, acz iluzoryczna. I to była ta różnica. Nie był to letni, popołudniowy słoneczny dzień, jaki zazwyczaj piętrzył się gorącej kanikuły, a zwykły zimowy schyłek doby, choć obydwa wyglądały podobnie, jeśli nawet nie tak samo. Miriady pyłów krążących po krystalicznej, ozłoconej słońcem przestrzeni nadawały jej kunsztowną przejrzystość magii, wtapiając się w każdy element pokoju, w każdy jego przedmiot, we wszystkie elementy. Piętrzyły się więc te mikroskopijne organizmy pobudzone jasnością, jaka rozpłatała przestrzeń wnętrza tylko w poblasku i błyskotliwości światła. Smugi promieni, ograniczane wzorami firanek, tworzyły korytarze wyżłobionej przejrzystości, wzory i figury przypominające jak najbardziej zwykłe przedmioty codziennej rzeczywistości. Niektóre zaś plamy słońca, nieuchwycone przez tkaninę, tworząc wyspy ogniw osiadłych w pobliżu tych brył, zdawały się ich uzupełnieniem, upiększeniem, okraszeniem. Tak powstawały słoneczne mantyle, pektorały, diamentowe biżuterie, romboidalne kosztowności i innego rodzaju drogocenności. Na tle tego słonecznego złota błyszczały posrebrzane tomy Słowackiego. Srebrne litery szkliły się w posągowym wymiarze na tle innych kolorowych dzieł. Wszystkie jednak te inskrypcje kreowały myśli, tworzyły domysły, pobudzały wspomnienia. Miały własny kontekst. Ramki ze zdjęciami indywidualizowały przeszłość, jej zdarzenia, a ich rodzinne fotografie nadawały jej uwarunkowaniu prawdziwość, przyswojoną jako chwila godna zapamiętania; moment, który gdzieś w przestrzeni czasu otrzyma swój podtekst – zarówno ten jeszcze o dawniejszej przeszłości, jak i ten o późniejszej , zawierającej interpretacje zdarzeń następnych od chwili ich stworzenia. Zatem cały ten regał i jego inwentarz miały symbolizować coś odległego, dawniejszego, starszego nawet niż moment jego rzeczywistego pojawienia się. Szczegóły, takie jak kolorowe świece, figury zwierząt czy drobne pamiątki, umykały świadomości; nietolerowane w iryzacji kolorów książek i zdjęć nikły, jakby nie miały znaczenia. Patrzył teraz na ten zwykły, zmierzchły pejzaż odchodzącego dnia; na te wszystkie szczegóły, dostrzegając w nich coś, czego wcześniej nie zauważał, a co teraz wydawało mu się czymś unikalnym i jednocześnie zanikającym z każdą chwilą.
Jednak było mu wszystko jedno. Patrzył i nie wiedział, co począć. Rana po zabiegu na głowie rwała jego nerwy. Co chwila dotykał jej okolic. Krótko wówczas czuł ulgę, jednak jej ulotność stawała się czymś błahym i prawie niedostrzegalnym, jakby była odruchem, którego nie kontrolował, a którego ciało potrzebowało do zagojenia bólu. Do tego mięło go zmęczenie oraz myśli, że niedługo będzie musiał opuścić mieszkanie i tułać się po mieście w takim stanie. Zmęczenie i potrzeba snu choć na chwilę by mu pomogły. Jednak telefon od żony, że dziś jest jej dzień na spotkanie z przyjaciółkami, jej wielka chwila w trwającym pracowitym tygodniu, odrzucił takie myśli.
Miał na sobie brzemię całego dnia. To, jak odwiózł dzieci do szkoły; to, że nie mógł ich wyjątkowo odebrać; to, jak je pożegnał, i ta długa droga pełna myśli, spacer pełen planów i drobnych zagwozdek, jakie się z nimi wiązały. Zwykły dzień w całym korowodzie swej oryginalności. Moment wbicia igły przez chirurga, by zagłuszyć to późniejsze brzemię cierpienia i ciągły nieustający powrót do tej chwili. Usunięcie zwykłego nowotworu w zwykłym, zapowiadającym się nieskończenie długo czwartku. Rozmowa o _Czarodziejskiej górze_ z doktorem, który nie wiedział o jej istnieniu. Wiara, że ta rozmowa jest przyjemna, choć w rzeczywistości była pokazem kunsztownej bezinteresowności ukrytej w różnicy klasy społecznej. Biedny człowiek i lekarz w prywatnej klinice, niepodejrzewający ubóstwa swego pacjenta. Klinika była prywatna, więc być może wszystko się zgadzało, choć była to niewątpliwa sprzeczność – tak to definiował. Tak jak ten dzień. Lipcowe słońce w swej wyrazistości i styczniowy lekki mróz okraszony ledwie wyczuwalną bryzą, której prawie nie zauważy, gdy będzie spacerował wzdłuż nabrzeża ku Skwerowi Kościuszki.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:
Czasem nasze idealy prowadza nas wprost w otchlan
Jest rok 2004. Polska powoli wchodzi w nową epokę – za kilka miesięcy ma dołączyć do krajów Unii Europejskiej. Trzej studenci, Rafał, Andrzej i Piotr, planują zamienić nudny odczyt, poprzedzający wystąpienie prezydenta, w bezkompromisową akcję polityczną. Marzy im się rewolucja i stanowcze wystąpienie przeciwko władzy. W rzeczywistości jednak każdy z nich prowadzi własną walkę, miotając się między przeszłością a teraźniejszością i gubiąc się w podejmowanych decyzjach. Kilka z pozoru zwykłych styczniowych dni dla każdego z nich okaże się decydującym momentem w życiu, a w tle działań młodych spiskowców pojawia się Gdynia – symbol odrodzonej Polski.
Czy pragnienie dążenia do lepszego jutra naprawdę jest tym, co kieruje działaniami młodych idealistów? Jaki świat sobie wymarzyli i jaką cenę przyjdzie im za niego zapłacić?