Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Demonofil - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Demonofil - ebook

Karol Fil nigdy nie przypuszczał, że wyprawa na cmentarz forteczny, która miała przynieść okrutną rozrywkę kosztem kolegi ze szkoły, będzie kosztować ludzkie życie. Nie przypuszczał, że straci przyjaciół, a wszystko co sądził o świecie i rzeczywistości wywróci się do góry nogami. Przede wszystkim jednak nie przypuszczał, że dzięki istotom nadprzyrodzonym zacznie zarabiać na życie i stanie się demonofilem.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-081-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Oderwałem wzrok od monitora komputera i spojrzałem na wibrującego na łóżku smartfona. Na ekranie pojawiła się uśmiechnięta gęba Cyca. Szczerzył swoje końskie zęby i mrużył oczy. Ta fotografia dobrze oddawała jego naturę — był naprawdę niezłym zgrywusem. Musiałem jednak zaktualizować to zdjęcie, bo wyrosły mu ostatnio małe wąsiki, które nadawały mu wygląd pirata.

Spojrzałem znowu na ekran komputera, namacałem komórkę na łóżku i przełożyłem ją na blat biurka. Dałem Cyca na głośnomówiący, bo akurat kończyłem rozgrywać mecz z jakimś małolatem z Madrytu. Szczyl nakopał mi pięć goli. Pięć! Chciałem chociaż jednego honorowego strzelić, żeby nie myślał, że my w Polsce, nie umiemy grać w piłkę. Ja za rok miałem zdawać maturę, a ten dziesięcioletni hiszpaniak wdeptywał mnie w murawę, tańcząc przy tym flamenco. Nie byłem w nastroju i Cycu dobrze trafił z tym telefonem. Potrzebowałem czegoś podnoszącego na duchu. Fifę traktowałem bardzo poważnie. E-sport był tym, czym chciałem się wtedy zajmować zawodowo. W Counter-Strike’a niezbyt dobrze mi szło, ale w piłkę mogłem pykać. Podobało mi się to. Jedyny problem był taki, że nie wygrywałem wielu meczów.

— Słuchaj, Fifofil — ryknął Cycu z głośnika. — Borcio zgodził się w końcu iść na cmentarz forteczny w nocy! Rozumiesz, cmentarzofilu? Będzie niezły ubaw! To jak, idziemy?

Cycu, który tak naprawdę miał na imię Łukasz i chodził ze mną do klasy, miał irytujący zwyczaj nazywania mnie wszystkofilem. Było to spowodowane moim nazwiskiem — nazywam się Karol Fil. Od momentu kiedy Cycu dowiedział się, że przez dodanie końcówki „fil” do słowa może sugerować, że lubię to, do czego dodana jest ta końcówka, korzystał z tego niemal bez przerwy. To był żart, który nigdy mu się nie nudził. Końcówka „fil” pochodzi od greckiego słowa „philos”, co oznacza przyjaciel.

— Halo, halo? Fifofilu? Idziesz? Słyszysz mnie?

Cycu niecierpliwił się, bo zamilkłem na chwilę. Patrzyłem w monitor i grałem w Fifę. Byłem w sytuacji podbramkowej, podałem do napastnika, strzeliłem… I piłka minęła prawy słupek o milimetry. Mecz zakończył się pięć do zera. Upokarzająca porażka. Wiedziałem, że przegrana oznacza dla mnie spadek w rankingu. Wyłączyłem ze złością komputer.

— Słyszę… — mruknąłem.

— Co ty taki w złym humorze, Fileczku? Znowu ktoś ci dupę skopał? Bo słyszałem w tle jakiś meczyk.

Nie miałem ochoty omawiać z nim moich porażek, więc zmieniłem temat.

— To pewne z tym Borciem? Na pewno pójdzie na cmentarz czy tylko tak gada? Bo trzeba się przygotować.

— Pewne na mur beton, cmentarzofilu. Nawet wziąłem od niego kaucję sto złotych. Stówa to dla niego dużo. Jak nie przyjdzie, to zrobimy sobie za stówenię małą imprezkę, nie? A więc dzisiejszy wieczór jest wygrany. Tak czy siak.

Cycu był bardzo podekscytowany. Jego głos stawał się wtedy piskliwy i przez to trudny do zniesienia.

— Ale będzie ubaw, stary. Idziesz z nami czy nie?

Wyjrzałem przez okno. Nie padało, ale było już ciemno. Nie lubiłem tych jesiennych depresji, a na cmentarzu zapowiadało się na dobrą bekę. Wkręcanie Borcia zawsze wywoływało mi uśmiech na twarzy. Był taki rozkosznie debilowaty i mógł się tam porządnie wystraszyć. Nie zastanawiałem się długo, chociaż musiałem jakoś przemknąć obok rodziców. Wiedziałem, że ojciec będzie spał wieczorem, bo pewnie nachla się piwska przed telewizorem jak zwykle, ale problem był z matką. Miała pokój blisko drzwi wyjściowych.

— Pewnie, że pójdę, Cycu — odparłem po chwili zastanowienia. — A o której się umówiłeś na tym cmentarzu?

— No jak to o której, cmentarzofilu? O dwunastej. O godzinie duchów. Zobaczysz, Borcio posra się w porty, a my to nagramy.Rozdział 1

— Chłopcze, ty nie jesteś ani o nic podejrzany, ani tym bardziej oskarżony, ale jesteś naszym jedynym świadkiem, rozumiesz? — powiedział policjant i usiadł ostrożnie na krześle. Trzymał w ręce papierowy kubek z kawą z automatu. Nie chciał jej sobie wylać na niebieską koszulę.

Skinąłem głową i położyłem dłonie na blacie plastikowego stolika, przy którym siedziałem. Nie odezwałem się, tylko rozejrzałem po pokoju przesłuchań. Stały tam tylko stół i dwa krzesła. Pod sufitem wisiała kamera.

Oblizałem wargi i spojrzałem na policjanta. To był gruby facet, który mówił płasko i bez emocji, tak jakby nic go tak naprawdę nie obchodzili moi zaginieni koledzy.

— Dlatego ciągle jeszcze rozmawiamy i wałkujemy ten temat — dodał policjant i zaczął wsypywać do kawy cukier z jednorazowych torebek. Skończył dopiero na czwartej. Podniósł kubek i zaczął nim ostrożnie potrząsać, bo nie miał łyżeczki, żeby wymieszać zawartość.

— Nie mamy nic, tylko twoje zeznania, Karol, więc zastanów się, czy nic więcej nie pamiętasz. Czasami jest tak, że ludzie nawet po roku coś sobie przypominają. Nie traktuj tych naszych rozmów jak karę. Chyba chcesz, żeby twoi kumple wrócili, co? Wiesz, oni też mają rodziców i rodziny.

Znowu pokiwałem głową i zmarszczyłem brwi. Widziałem, że policja nie może pomóc, ale nie chciałem robić z siebie idioty i pośmiewiska, dlatego nie mówiłem całej prawdy. Bo przecież gdybym powiedział prawdę, to by mnie wyśmiali. Zostałbym debilem roku albo i dekady. Może jeszcze skierowaliby mnie na badania psychiatryczne.

— Poszliśmy na cmentarz o dwunastej… — zacząłem.

— Po co? — przerwał mi natychmiast policjant.

— Wypić piwo i się pośmiać.

— Ale na cmentarz? Nie ma lepszych miejsc, żeby pić piwo?

Westchnąłem.

— Może i są, ale poszliśmy tam. Przecież pan wie, że poszliśmy. Macie przecież chyba dane z komórek? Nie kłamię.

Byłem już zmęczony i zirytowany. Może o to mu chodziło, żebym się zdenerwował i żeby coś mi się wymsknęło? Ale pilnowałem się dobrze.

— Poszliśmy razem z Rafałem i Łukaszem do grobu pułkownika Aleksiejewa — kontynuowałem. — Tam chcieliśmy sobie zrobić żarty z naszego kolegi Bor… Alberta. I zrobiliśmy. Znaleźliście nasze świece i dzwonek? I karimatę, na której leżał Łukasz?

— Znaleźliśmy…

— No właśnie… Ale podczas tego żartowania sami się cholernie wystraszyliśmy i uciekliśmy. Wystraszyła nas kobieta w czarnej sukni. Nie wiem, kto to był, ale się do nas zakradła. Może to ktoś inny sobie żarty robił? Zgubiliśmy się po drodze i nie widziałem, gdzie uciekli inni.

Podczas pierwszego przesłuchania powiedziałem jak głupi o kobiecie i teraz nie mogłem się z tego wycofać. Nie wiedziałem wtedy, że mogę się nie zgodzić na wariograf, więc chciałem, żeby było najwięcej prawdy w tym, co opowiadam.

— Ale co z nimi się stało, Karolu? Przecież nie mogli się tak rozpłynąć w powietrzu. Trzech chłopców nie mogło zniknąć.

— Nie wiem… Po prostu nie wiem.

— Jakichś wrogów mieli?

— Nie mieli. To normalne chłopaki. Naszym jedynym problem była matura.

— No, dobra… — Policjant nie mógł się doczekać i upił łyk kawy. Poparzył sobie usta. — Mam tylko jeszcze jedno pytanie. Chodzi o ten portret pamięciowy, co go dałeś… Opublikowaliśmy go i zgłosił się do nas prezes Kodlińskiego Towarzystwa Historycznego i stwierdził, że opisałeś nam Ludmiłę Aleksiejewę, a to była żona tego pułkownika, co byliście na jego grobie, nie? I ta suknia to była taka, jaką ona miała w dniu samobójstwa po tym jak zabili jej męża. Słuchaj chłopaku, czy ty sobie robisz żarty jakieś? Chcesz nas przekonać, że to duch zabrał tych twoich kolegów?

Coś we mnie wtedy pękło. Przez ostatni miesiąc dzień w dzień miałem koszmary. Budziłem się z krzykiem. Każdej nocy błądziłem w ciasnych korytarzach, słyszałem carskich żołnierzy wykrzykujących komendy, a na końcu kobieta o czarnych oczach przebijała mnie szablą. Budziłem się, gdy chciałem wepchnąć własne wnętrzności z powrotem do brzucha.

Spojrzałem w przekrwione oczy policjanta.

— To ty, chłopie, mówisz o duchu, nie ja — powiedziałem. — Ktoś się, za nią przebrał, Sherlocku. Lepiej się zabierz za poszukiwanie jakichś pojebanych satanistów albo hien cmentarnych, a nie tu siedzisz i żłopiesz kawkę.

Grubas poczerwieniał, ale nic nie odpowiedział. Chyba też miał mnie dość. Puścił mnie do domu.Rozdział 2

Otworzyłem oczy. Zapiekły, bo wpłynął do nich pot. Usiadłem na łóżku, osłaniając się dłonią od ostrego światła. Piżama lepiła mi się do pleców.

— Co tak gębę drzesz, Karol? Obudziłeś mnie! — usłyszałem głos ojca.

Spojrzałem na niego. Stał w drzwiach w rozpiętej koszuli i bokserkach. Wystawał mu wielki owłosiony brzuch. W ręku trzymał puszkę piwa. Nie był jeszcze pijany albo już zdążył wytrzeźwieć. Stawiałem na to drugie.

— Z reguły to ty mnie budzisz chrapaniem — mruknąłem. — Pora na rewanż.

— Nie mów tak do ojca — wystawił grubego palucha, jakby chciał mnie nim dźgnąć, i wszedł do pokoju.

Potarłem dłońmi twarz. Policzki były gorące i mokre.

— Patrz na mnie, jak do ciebie mówię! — krzyknął. — Trochę szacunku może, co? Dla odmiany?

Spojrzałem na niego i przełknąłem ślinę. Lubiłem sobie wyobrażać, że nie mam nic wspólnego z tym człowiekiem, który właśnie stanął obok mojego łóżka, woniejąc piwem. Spłodził mnie, prawda, miał ze mną kilka zdjęć, mieszkałem pod jego dachem i jadłem jego jedzenie, ale to byłoby na tyle. Niczego mnie nie nauczył poza stekiem bzdur o szacunku, który mu się należy za to, że mnie karmi i daje mi dach nad głową. Wiedziałem, że jest do tego prawnie zobligowany. Na szacunek trzeba sobie zapracować i to nawet u własnego dziecka.

Od lat czekałem, kiedy opuszczę ten jego dach. Tylko jak miałbym zarabiać na życie? Byłem zdesperowany i dlatego przełykałem te wszystkie zniewagi i pouczenia. Kilka gorzkich chwil i kolejny dzień do przodu. Naprawdę nie wiedziałem, co robić. Ale chciałem wyjechać gdzieś daleko i dałem sobie czas do matury. Ani dnia dłużej. Miałem nadzieję, że jakoś to będzie. Zebrałem też trochę oszczędności. Liczyłem, że się uda.

— Dobra, miałem koszmar — odpowiedziałem. — Coś złego mi się śniło, dlatego krzyczałem.

— Jak dzieciak krzyczał! — Ojciec zaśmiał się sztucznie. — Ty weź się w garść lepiej. A nie jak baba… — Pokręcił głową i wyszedł z mojego pokoju.

Takie miał właśnie rady mój ojciec. Kazał mi brać się w garść, tłumaczył, że trzeba mieć twardą dupę, jak ma się miękkie serce i powtarzał, że jak on nie wychuja, to jego wychujają. Oto jego życiowe mądrości. Znałem to wszystko na pamięć.

Spojrzałem na komputer. Nie grałem w Fifę od miesiąca. Jakoś po tym, co się stało na cmentarzu, elektroniczna rozrywka przestała mnie bawić. Na świecie było wiele ważniejszych i ciekawszych rzeczy niż naciskanie klawiszy i udawanie, że się kopie nieistniejącą piłkę. To dziwne, ale od wydarzeń na cmentarzu to, co uważałem za realne, namacalne i najważniejsze w moim życiu, czyli moją karierę e-sportowca, stało się mrzonką, a to, co wydawało mi się nierealne, czyli duchy i upiory, stało się nową rzeczywistością.

Wstałem z łóżka i zgasiłem światło. Spojrzałem przez okno na księżyc. Kalendarzowa zima miała się zacząć za tydzień, ale już padał śnieg. Na parapecie zebrała się warstwa gruba na palec.

Zamknąłem oczy. Ostatnio moje sny się zmieniły. Te pierwsze były brutalne i kończyły się od razu wypruciem mi flaków, ale teraz Ludmiła pokazywała mi najpierw sarkofag męża i ułożone w słupki złote monety. Ja patrzyłem na nią bez zrozumienia. Dopiero wtedy wyjmowała szablę i wbijała mi ją w brzuch jakby chciała mi przekazać, że gdy coś dla niej zrobię, to dostanę monety, a jak zawiodę, to mnie zabije. Nie wiem, czy mogła mnie zabić w rzeczywistym świecie i czy te sny nie były wytworem mojej wyobraźni, ale przecież nie można śnić tego samego snu co noc, prawda?

W głowie zakiełkowała mi wtedy szalona myśl. Może to właśnie moje powołanie? Może miałem obcować z nadprzyrodzonym światem? Może Ludmiła przywoływała mnie, żebym jej pomógł? Łukasz, Rafał i Borcio nie dali rady. Nie wiedzieli, że trzeba okazać szacunek zmarłemu pułkownikowi i złożyć pocałunek na jego martwej dłoni. Albo wiedzieli, ale bali się to zrobić. Kawałek wiedzy, który miałem w głowie przez przypadek, ocalił mi życie. I teraz Ludmiła komunikowała się ze mną przez sny. Czuwała przy grobie męża ponad dwieście lat i może pragnęła w końcu odpocząć? Miałem wrażenie, że chciała, żebym dokończył obrządek związany ze zmarłym i ją uwolnił. W zamian oferowała złoto. A ja potrzebowałem złota.Rozdział 3

— Z pułkownikiem Aleksiejewem jest związanych tyle legend, że jakbyśmy zaczęli wymieniać, to zabrakłoby czasu… — powiedział Krzysztof Bąk, przewodniczący Kodlińskiego Towarzystwa Historycznego.

Siwy mężczyzna siedział w czarnym fotelu i palił fajkę podobnie jak jego pięciu kolegów, również siwych panów z brzuchami. Pozwalali sobie na to, chociaż byłem pewien, że w budynku był całkowity zakaz palenia tytoniu. Każdy trzymał w dłoni fajkę albo papierosa. Siedzieli na identycznych skórzanych fotelach ustawionych w krąg.

Jeszcze dwa lata temu towarzystwo liczyło dziewięciu członków, ale trzech zmarło. Zostały po nich puste fotele. Nie odstawiono ich pod ścianę. Nadal stanowiły część okręgu. Usiadłem na tym przy oknie, bo tam było najwięcej świeżego powietrza.

— Już dawno nie mieliśmy na naszym spotkaniu takiego młodego człowieka — zagadnął starzec z długim siwym wąsem. — Ale witamy, witamy i się cieszymy niezmiernie. Może zechce pan być członkiem? Mamy, jak widzisz, młodzieńcze, wolne miejsca.

— To byłby dla mnie honor — odparłem, pochylając się w jego stronę. Fotel, na którym siedziałem, zatrzeszczał przeraźliwie. — Ale dzisiaj właściwie przyszedłem, żeby porozmawiać o Aleksiejewie. Chciałem tylko czegoś się o nim dowiedzieć. Panowie na pewno wiedzą więcej niż napisano w książkach.

Krzysztof Bąk roześmiał się dobrodusznie, wypuszczając wielki kłąb dymu, który całkowicie zasłonił mu twarz.

— Coś tam zawsze się dodatkowego wie… No, dobra. Powiem krótko i na temat. A więc kiedy zbliżała się armia napoleońska, stało się pewne, że tutejszy garnizon się nie utrzyma. No i pułkownik Aleksiejew postanowił nie wypłacić żołnierzom żołdu, tylko wycofać go do Rosji. To był okrutny oficer, oj, okrutny. Rządził bezwzględną, można by rzec, morderczą ręką. Pręgierz na środku koszar codziennie spływał krwią. Wszyscy go nienawidzili, bo za wszelkie przewinienia stosował najsurowszą karę, a często nawet taką, której nie było w regulaminie. Ale odmówienie wypłacenia żołdu było kroplą, która przelała czarę goryczy. Żołnierze wzniecili bunt i zabili pułkownika. Żołdu jednak nie znaleźli, ponieważ ten gdzieś go ukrył, a tajemnicę gdzie, zabrał ze sobą do grobu.

— Bardzo ciekawe, panie Krzysztofie. Dziękuję, bo tego nie słyszałem. Ale jak wyglądał taki żołd? To były banknoty? Bo może się spaliły?

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Patrzyli po sobie ubawieni moją głupotą i pokiwali głowami. Zrobiłem się czerwony na twarzy. Nie lubiłem, gdy ludzie uważali mnie za idiotę. Zresztą chyba nikt tego nie lubi.

— Monety oczywiście, monety — odparł dobrodusznie Bąk. — Złote i srebrne. Ale nie to jest najciekawsze w całej historii. Nie pieniądze.

— Tak? A co jest najciekawsze, proszę panów? — zapytałem.

Bąk przerwał na chwilę, pewnie po to, by nadać dramatyzmu swojemu opowiadaniu. Dobił powoli fajkę tytoniem i pyknął z zadowoleniem.

— A więc podobno żołnierze dokonali rzeczy haniebnej, bo nie pozwolili pochować Aleksiejewa, zanim uciekli przed armią Napoleona. Ciała też, rzecz jasna, nie chcieli ze sobą zabrać. Pop nie odprawił mszy na cmentarzu. Na szczęście tyle było w nich honoru, że zostawili jego żonę w spokoju. Ona zawsze im współczuła i niejednemu życie wybłagała. Nawet do szpitala chodziła i plecy wybatożonym opatrywała, bandażami owijała i o higienę dbała, bo kazała te szmaty we wrzątku gotować i dzięki niej wielu nie umarło. To na tamte czasy, chłopcze, była intuicja. Wtedy chirurdzy z brudem pod paznokciami ludziom brzuchy rozcinali. Dlatego jej nie zgwałcili, jak tu się zrobił bałagan. Ale i tak Aleksiejew przez lata swojej służby podobno rozstrzelał co najmniej stu żołnierzy. Kilkunastu też umarło od zakażenia krwi po chłoście. Podobno często sam brał bat i przerywał dopiero wtedy, gdy omdlewali z powodu utraty krwi.

— No i co? — zapytałem. — Jak uciekli, to zostawili tę żonę w spokoju?

— Tak. Jedynie z adiutantem złożyła ciało męża w grobowcu na cmentarzu. Żołnierze powiedzieli popowi, że jak postawi tam nogę, to go zastrzelą. No i się nie odważył. Druga sprawa, że kawaleria napoleońska robiła podjazdy i wszyscy uciekali.

— To Aleksiejewa pochowali bez pogrzebu prawdziwego?

— Dokładnie tak. I do tego jeszcze ten adiutant Aleksiejewa zdradził. Torturami chciał z jego żony wydobyć informacje o miejscu ukrycia żołdu. Żołnierze poniechali, a ten nie. Ludmiła Aleksiejewa nie wiedziała albo nie chciała powiedzieć. I ten adiutant ją zabił i rzucił na ciało męża. Potem uciekł. Miał na tyle przyzwoitości, że zamknął płytę nagrobną, żeby psy ich kości nie rozniosły. Tylko młodzieńcze wiedz, że na to dowodów nie ma. Nie wiadomo, gdzie ta legenda powstała, ale była przekazywana wśród miejscowej ludności, która bała się cmentarza fortecznego jak ognia. Duchów się bali.

Nastała cisza. Popatrzyłem na twarze starców. Wszyscy byli zamyśleni. Palili papierosy i pykali z fajek. A ja miałem jeszcze jedno ważne pytanie.

— To straszna historia — przyznałem. — A ktoś odnalazł te monety?

— Podobno tak — odpowiedział Bąk po krótkim namyśle. — Przynajmniej te srebrne. Ale złotych nigdy nie znaleziono. To byłoby teraz dużo pieniędzy. A szukasz tych monet, chłopcze? Wielu już szukało i im się nie udało. I ja pytam nie po to, by się pośmiać. To po prostu niebezpieczne. To, co? Szukasz tych monet?

— Nie — odparłem i nawet nie skłamałem. Ja przecież ich nie szukałem. Wiedziałem dokładnie, gdzie są.Rozdział 4

Stanąłem przed bramą cmentarza i spojrzałem na zegarek. Zbliżała się północ. Za ogrodzeniem czerniły się pnie drzew, omszałe krzyże i kanciaste mogiły poległych żołnierzy. Na ziemi leżały lśniące w świetle latarki, mokre liście. Nikt ich nie grabił i nie wywoził, więc zamieniły się w wielu miejscach w butwiejącą masę kląskającą pod stopami jak błoto.

Padał deszcz i wiał chłodny wiatr, ale nie przeszkadzało mi to. Tym razem ubrałem się odpowiednio na wyprawę na cmentarz. Miałem bojówki z ochraniaczami na kolana, wysokie trapery, dwa podkoszulki, polar i grubą kurtkę. Na dłoniach rękawice, a na głowie kominiarkę. Nie chciałem marznąć jak poprzednio.

Namówiłem jednego z kolegów w klasie, by powiedział moim rodzicom, że idę do niego na noc, by grać w gry RPG. Nie był to ktoś, z kim się przyjaźniłem, bo moimi przyjaciółmi byli Rafał i Łukasz, ale dogadywałem się z nim dobrze, dlatego zgodził się skłamać. Chciałem mu dać dodatkowo za to pięć dych, ale nie przyjął pieniędzy. W zamian kazał mi obiecać, że jak on będzie chciał zniknąć na noc, to zrobię to samo. Zgodziłem się.

Zadarłem głowę i odetchnąłem zimnym powietrzem. Księżyc rozpychał się na rozgwieżdżonym, bezchmurnym niebie. Świecąc przed siebie mocną latarką, przeszedłem przez furtkę. Zamknąłem ją za sobą. Zgrzytnęła tak przeraźliwie, że odruchowo wcisnąłem głowę w ramiona.

Mimo deszczu na cmentarzu snuła się biała mgła. Zdawało mi się, że gęstniała, zamiast rzednąć. Krople deszczu waliły o liście, rozbijały się o betonowe krzyże, mogiły i sterczące, czarne gałęzie. Drzewa kołysały się z wizgiem. Gdzieś wysoko siedziały wrony, ale rzadko któraś zakrakała. Większość ptaków była pogrążona w półśnie.

Poprawiłem plecak na ramionach i ruszyłem w stronę grobu pułkownika Aleksiejewa. Czułem, że z każdym krokiem moje serce przyspiesza. Pod nogami chrzęściły gałęzie i mlaskały mokre liście. Wokół piętrzyły się usypane z ziemi i otoczone kamieniami czarne mogiły oraz pokryte mchem i liśćmi grobowce z kamiennymi wazonami na kwiaty.

Gdy wodziłem wokół siebie światłem latarki, cienie krzyży i bezlistnych krzewów rosły, malały, plątały się między drzewami jak pajęczyny i tworzyły dziwaczne kształty. Widziałem szponiaste dłonie, wyszczerzone kły, a nawet całe zgarbione sylwetki czających się na mnie stworów.

Łapczywie wciągałem powietrze, czułem w piersi łaskotanie i miałem ochotę ciągle przełykać ślinę, która ledwo się przeciskała przez gardło. Do tego robiło mi się na przemian zimno i gorąco. Jednym słowem — robiłem w gacie ze strachu, ale jednak coś ciągnęło mnie dalej. Wiedziałem co — chciałem wyrwać się z mojego gównianego życia, wyjechać i nie marnować czasu w sposób, w jaki marnowali go moi rodzice i niemal wszyscy, których znałem. Zaciskałem więc zęby i szedłem dalej. Zmiana na lepsze mogła dokonać się jedynie dzięki monetom ukradzionym żołnierzom przez pułkownika Aleksiejewa.

Wolałem iść przez cmentarz w deszczu na spotkanie demonom, bez gwarancji na sukces niż wyczekiwać czwartej po południu jako magazynier lub pracownik biurowy, by się napić piwa po robocie jak mój ojciec albo oglądać serial o głupich babach wybierających między dwoma kochającymi ją facetami, brunetem i blondynem.

Plecak ciążył od sprzętu, który ze sobą zabrałem. Niewygodnie się z tym szło, ale mniej oglądałem się za siebie, jakby te kilka warstw materiału i żelastwa na plecach chroniło mnie jak pancerz.

Zbliżając się do grobu pułkownika, mijałem coraz więcej starych drzew. Na wielu rosła biała huba drzewna, a gałęzie pokrywały sinawe i zielonkawe porosty. Podszyt stawał się gęstszy. Co chwilę potykałem się o grube konary jeżące się suchymi kikutami. Łamały się z trzaskiem. Nasłuchiwałem. Nie słyszałem jednak nic poza wiatrem, pohukującą sową i wizgiem kołyszących się drzew.

W końcu snop światła latarki odnalazł grób pułkownika Aleksiejewa. Na płycie nagrobnej leżały liście, a na środku stał kamienny wazon. Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że tkwiły w nim trzy czarne róże. Kwiaty sprawiały wrażenie, że ktoś włożył je tam przed chwilą. Ludmiła zapraszała. Czekała na mnie.

Popatrzyłem na pokrytą mchem mogiłę i przeszedł mnie dreszcz. Tam, dwa metry pod ziemią, leżał okrutnik, który powiesił bądź kazał rozstrzelać ponad stu swoich żołnierzy. Ci nie pozwolili go pochować zgodnie z prawosławnym obrządkiem i jego żona nie mogła przez to zaznać spokoju. Zdawała się pilnować grobu zarówno przed żywymi, jak i zmarłymi. Tylko dlaczego kochała takiego tyrana? Nie mogłem tego zrozumieć.

Stałem chwilę przed grobem, nasłuchując. Szumiał wiatr i trzeszczały drzewa. Słyszałem też gdzieś daleko szczekanie psów. Zdjąłem rękawiczkę i wyjąłem wszystkie róże z wazonu. Położyłem je na liściach. Liczyłem, że w ten sposób sprowokuję Ludmiłę do działania.

Cofnąłem się powoli o kilka metrów i oparłem plecami o brzozę. Kołysała się lekko. Dochodzący z góry wizg wyginającego się, mokrego drzewa sprawiał, że przechodziły mnie ciarki.

Czekałem. Poprzednio żona Aleksiejewa uzupełniła wazon różami niemal natychmiast, ale tym razem nie przychodziła. Stałem w bezruchu i drżałem na całym ciele. Pot spływał mi po plecach. Tym razem ubrałem się za ciepło.

Liczyłem, że Ludmiła pojawi się przede mną i będę mógł jej pokazać zawartość plecaka. Miałem tam sawan, czyli płótno, którym prawosławni owijają zmarłych, świece, wodę święconą i woreczek z ziemią. W pamięci smartfona przechowywałem też nagranego popa odmawiającego i wyśpiewującego w odpowiednim porządku wszystkie psalmy, pieśni i fragmenty Ewangelii. Liczyłem, że będzie to dla niej warte kilka złotych monet. Po co jej one w zaświatach?

Czas mijał, ale Ludmiła nie przychodziła. Coraz bardziej skłaniałem się ku przypuszczeniu, że będę musiał sam ją odszukać. Miałem nadzieję, że nie rozpołowi mnie od razu szablą.

Nagle usłyszałem kroki. Poczułem ciepło rozlewające się po ciele. Ruszyłem przed siebie, kierując się między krzyże, skąd dobiegał trzask gałęzi i szelest liści. Oświetlałem sobie drogę latarką.

Nie wiem, jak to było możliwe, że usłyszałem kroki, mimo padającego wciąż deszczu i szumiącego wiatru. Sądzę, że niczego nie usłyszałem wtedy uszami. Ludmiła przyzwała mnie siłą swojego umysłu.

Wyjąłem z kieszeni rozkładany teleskopowo wskaźnik do tablicy i badałem spowity mgłą grunt, żeby nie wpaść w pułapkę jak poprzednim razem. Tuż przed sobą słyszałem trzask pękających gałęzi, ale mimo mocnego światła latarki nikogo nie zauważyłem. Wskaźnik natrafiał ciągle na gnijącą masę liści i igliwia. Przechodziłem obok połamanych, omszałych krzyży i omijałem bezlistne, kolczaste krzewy drapiące spodnie.

Nagle serce podjechało mi do gardła, bo przestałem czuć grunt pod nogami. Miałem wrażenie, że otworzyła się pode mną zapadnia. Ale nie mogłem uniknąć upadku, bo to, co było pode mną, to nie był dół. Poprzedniego razu nie był i za drugim też nie. To była brama do innego świata.

Spodziewałem się miękkiego lądowania w pyle jak poprzednio, ale tym razem uderzyłem mocno o ceglaną podłogę. Krzyknąłem, bo stopę przeszył mi ból. Natychmiast podniosłem się na nogi i omiotłem przestrzeń wokół siebie światłem latarki. Prawa stopa bolała tak bardzo, że ćmiło mi się przed oczami.

Popatrzyłem w górę. Sufit tworzyła rzadka mgła przepuszczająca światło gwiazd i księżyca. Ściany byłe pochyłe i uniemożliwiały wspinaczkę. Miałem jednak teraz ze sobą młotek do rozbijania cegieł, długie gwoździe do przygotowania oparcia dla nóg i linę z kotwicą. Byłem przekonany, że gdybym musiał, dałbym radę wspiąć się na górę. To mnie trochę uspokoiło.

Powiodłem snopem światła latarki po ścianach pomieszczenia. Miało kształt gąsiora do wina, szerokie u podstawy i z długą, wąską szyjką, przez którą wpadłem. Pod ścianami stało wiele drewnianych beczek i skrzyń oraz szpule starego i zardzewiałego drutu kolczastego. Dostrzegłem też wejście do korytarza o ceglanym, półokrągłym sklepieniu. Był na tyle wysoki, że można było w nim iść wyprostowanym.

Ruszyłem wzdłuż ścian, potrącając nagromadzone na podłodze suche liście. Stopa wykręcona przy upadku bolała przy każdym kroku. W pomieszczeniu dzwoniła przejmująca, zimna cisza. Powietrze było suche i słodkawe, zupełnie inne niż na cmentarzu. Zacząłem zaglądać między zgromadzone sprzęty. Wszędzie tylko brud, kurz i góry liści. Spodziewałem się pająków i robactwa, ale nic takiego nie zauważyłem. Widocznie takie stworzenia nie miały tu wstępu.

Nagle serce zaczęło mi mocniej bić. Pod jedną ze skrzyń zauważyłem brunatną plamę. Coś wyciekało spomiędzy pozieleniałych, spróchniałych desek. Nabrałem powietrza w płuca, zatrzymałem je tam i zajrzałem do środka.

Ciało było całkowicie nagie, sine oraz ze śladami głębokich zadrapań i ugryzień. Leżało w nienaturalnej pozycji, zgniecione i wciśnięte w skrzynię nadludzką siłą. W wielu miejscach skórę przebijały połamane, ostre kawałki kości. Odwróciłem głowę trupa i zobaczyłem bezoką twarz Borcia. Na ustach zastygł mu wyraz bezgranicznego bólu i przerażenia.

Poczułem zimno w klatce piersiowej i zrobiło mi się duszno. Miałem nadzieję, że Borcio gdzieś uciekł przerażony tym, co się stało na cmentarzu. Miałem nawet cichą nadzieję, że go znajdę i uwolnię. On jednak nie umarł z głodu jak Cycu i nie rozsypał się w proch. Ktoś go zabił, rozebrał i wcisnął do skrzyni.

Usiadłem na jednej z drewnianych beczek. W jednej chwili opuściły mnie wszystkie siły. Zdjąłem kominiarkę i rękawice. Schowałem je do plecaka. Pomyślałem, że poprzednim razem udało mi się ujść z życiem tylko przypadkiem i powinienem być za to wdzięczny, a nie wracać po złoto. Plan, jaki sobie ułożyłem, wydał mi się nagle szaleństwem. Co ja sobie myślałem? Przecież nie miałem pojęcia, co robię. Ale z drugiej strony czułem się jak odkrywca. Każdą sekundę w podziemiach przeżywałem intensywniej niż cały dzień tam, na górze lub raczej powinienem powiedzieć — w tamtym świecie. W podziemiach żyłem, prawdziwie żyłem.

Nagle usłyszałem stukot podkutych butów. Ktoś szedł nierównym tempem jakby zgubił drogę i przystawał co chwilę, aby się rozejrzeć. Zszedłem z beczki, zgasiłem latarkę i ukryłem się w cieniu, aby obserwować wyjście z tunelu, z którego dochodziły odgłosy kroków. Dotknąłem wiszącego mi na pasie noża myśliwskiego, który wykradłem ojcu. Postanowiłem go użyć, kiedy już nie będzie innego wyjścia. Sprawdziłem tylko, czy gładko wychodzi z pochwy.

Od mgły tworzącej sufit biła biała poświata i tylko dzięki niej widziałem kontury skrzyń, beczek, poskręcanego drutu kolczastego, metalowych szyn i połamanych desek.

Patrzyłem w mrok korytarza, oblizując co chwilę suche wargi. Wstrzymałem oddech, bo od nadmiaru tlenu we krwi zaczęło mi się kręcić w głowie.

Nagle stukot butów ucichł na długą chwilę i pomyślałem, że ktoś w korytarzu również nasłuchuje. Zacząłem się zastanawiać, czy zwabiłem go światłem czy hałasem. Wytrzeszczałem oczy, próbując przebić wzrokiem ciemność. Miałem wrażenie, że widzę zarys człowieka.

Usłyszałem chrapliwy wdech i z korytarza wyszedł rosły mężczyzna. Miał na nogach wysokie, wiązane buty. Na szerokich, zielonych spodniach i rozchełstanej poszarzałej koszuli widniały żółte i brązowe tłuste plamy. Poruszał się chwiejnie, jedną rękę miał wysuniętą przed siebie jak ślepiec, a druga zwisała bezwładnie.

Stanął na środku pomieszczenia i uniósł głowę. Usłyszałem, jak wciąga ze świstem powietrze w płuca. Otworzył przy tym usta. Zlepione od potu i brudu długie włosy zasłaniały w części wychudłe policzki i pocięte bliznami czoło. Odwrócił się do mnie powoli. Czerwone gałki oczne zdawały się płonąć. Wyglądały jak szklane kule wypełnione krwią. Przełknąłem odruchowo ślinę, gdy zobaczyłem jego szyję. Pokrywały ją wybroczyny sugerujące, że ktoś go dusił.

Od mężczyzny cuchnęło rozkładem, czymś nieczystym i złym. Zrobiłem krok do tyłu i poczułem na plecach wilgotną, ceglaną ścianę. Przylgnąłem do niej, by być jak najdalej od upiora. Nie miałem bowiem wątpliwości, że stwór przede mną nie był istotą ludzką. Miał jedynie ciało żołnierza, którego najpewniej powieszono na rozkaz pułkownika Aleksiejewa.

Upiór chwiał się, powłóczył jedną nogą i zmierzał wprost do skrzyni z ciałem Borcia. Pomyślałem, że to właśnie on zabił nieszczęśnika, zmiażdżył, odarł z ubrania i ukrył. Tylko dlaczego?

Stanął przed skrzynią, otworzył usta i powoli wciągnął powietrze w płuca. Potem wypuścił je ze świstem. Serce podskoczyło mi, bo uznałem, że musiał wyczuć mój pot.

Bardzo powoli wyjąłem z pochwy nóż. Może i stwór przede mną był demonem, ale nie wyglądał na nieśmiertelnego. Zabił Borcia, ale on zawsze był słaby i tchórzliwy. Wątpiłem, by się bronił.

Upiór nachylił się nad wiekiem skrzyni i ściągnął je gwałtownym ruchem lewej ręki. Prawa cały czas wisiała mu bezwładnie, jakby nie miał siły, by nią ruszyć. Zbliżył twarz do ciała Borcia, wyciągnął nienaturalnie długi język i przytknął go do sinej skóry trupa. Głośno oddychał jakby delektował się jej zapachem. Potem odsłonił zęby, ugryzł i szarpnął, wydzierając z ramienia Borcia kawał skóry i mięśni.

Obserwowałem stwora, drżąc na całym ciele i zlizując co chwilę krople potu gromadzące się na górnej wardze. Miałem nadzieję, że za chwilę odejdzie, a wtedy będę mógł ruszyć na poszukiwanie Ludmiły, ale ten żuł powoli, nachylał się, odgryzał kolejny kawałek. Charczał przy tym i rzęził. Stałem bez ruchu. Musiałem jednak działać, coś zrobić, uciekać, musiałem!

Nagle upiór oderwał zakrwawione zęby od ciała Borcia i skierował wypełnione pulsującą czerwienią oczy w moim kierunku. Musiał być ślepy, ale zapewne wyczuł wyraźnie mój pot.

Strach pchnął mnie do działania. Zacząłem przesuwać się wzdłuż ściany w stronę ciemnego tunelu, z którego wyszedł upiór. Może to była jedyna okazja, by uciec? Co jeżeli po nasyceniu się zatarasowałby mi przejście? Musiałbym z nim walczyć, a ucieczka była łatwiejsza. Od wejścia do korytarza oddzielało go co najmniej pięć metrów. I do tego stał odwrócony tyłem. Miałem szansę.

Nie usłyszał mnie aż do momentu, gdy znalazłem się przed wejściem do tunelu. Kiedy odwrócił się w moją stronę i wyciągnął rozcapierzoną, zakrwawioną dłoń, było już za późno. Zapaliłem latarkę i ruszyłem przed siebie. Zaciskałem zęby z bólu, bo kostka spuchła i w bucie zrobiło się bardzo ciasno. Ceglany korytarz ciągnął się na kilkanaście metrów i kończył się ścianą. Domyśliłem się, że tam musiało być skrzyżowanie.

Obróciłem głowę i zaświeciłem w stronę pomieszczenia z ciałem Borcia. Byłem przekonany, że upiór mnie goni, ale ten nie wszedł nawet do korytarza. Widziałem jego plecy. Wciąż pochylał się nad skrzynią i żuł kawałki skóry i mięsa.

Ruszyłem przed siebie nieco spokojniej. Prześlizgnąłem się światłem po ceglanych ścianach i dostrzegłem metalowe koszyki, w które wciskano kiedyś pochodnie. Dowodziły tego czarne plamy na suficie.

Próbowałem opierać coraz więcej ciężaru ciała na skręconej nodze, bo wydawało mi się, że mniej boli, gdy dobrze stanę. Gdy stanąłem źle, wstrząsały mną ukłucia trudnego do wytrzymania bólu.

Pierwszą celę napotkałem po pięciu metrach. Za metalowymi kratami znajdowała się kwadratowa wnęka z drewnianymi pryczami na bocznych ścianach. Na cegłach zauważyłem setki napisów i rysunków. Wszystkie wydrapano albo wyrysowano czymś czarnym, najprawdopodobniej kawałkiem węgla. Żołnierze pisali cyrylicą, więc nic nie rozumiałem, ale za to odczytałem daty. Większość była z końca siedemnastego wieku i początku osiemnastego. Widziałem też rysunki. Z reguły przedstawiały konie oraz nagie kobiety.

Poszedłem dalej. Przed skrzyżowaniem minąłem jeszcze trzy podobne cele po obu stronach korytarza. Wszystkie wyglądały identycznie. W niektórych znajdowałem wiadra, blaszane talerze, a także elementy mundurów. Jednak nie napotkałem żadnego ciała ani ludzkich szczątków.

Nagle usłyszałem maszerujących żołnierzy. Odgłos niósł się echem i nie mogłem go dobrze zlokalizować. Znajdowali się gdzieś przede mną w plątaninie korytarzy. Przyspieszyłem kroku i po kilkunastu sekundach zatrzymałem się na skrzyżowaniu. Mogłem iść w prawo bądź w lewo. Na ścianach wymalowano czarną farbą napisy ze strzałkami. Pewnie wskazywały konkretne pomieszczenia, ale nie znałem rosyjskiego, więc oznaczenia były dla mnie bezużyteczne.

Stałem przez chwilę w ciszy, by uspokoić oddech. Chciałem zorientować się, z której strony zbliżają się żołnierze. Stukot ich podkutych butów był coraz wyraźniej słyszalny. Ich ruchy nie były nieskoordynowane jak upiora, który pożerał Borcia. Maszerowali jak na defiladzie. Co najmniej sześciu żołnierzy uderzało w ceglaną podłogę jednocześnie i mocno. Słyszałem też okrzyki musztrującego oddział carskiego oficera. Nie rozumiałem, co mówił, ale to były rozkazy. Ton nie pozostawiał wątpliwości.

Poszedłem na prawo. Korytarz zakręcał, prowadząc mnie po obwodzie olbrzymiego okręgu. Napotykałem skrzyżowania, ale nie wiedziałem, gdzie iść. Miałem wrażenie, że plątaninę tuneli patroluje nie jeden oddział żołnierzy, ale kilka. Dudniące kroki i ochrypłe nawoływania oficerów dochodziły z każdej strony. Spanikowałem i w pewnej chwili po prostu zacząłem biec przed siebie, by znaleźć się jak najdalej od niebezpieczeństwa.

Po obu stronach korytarza napotykałem kraty, a za nimi cele. Nie zaglądałem do środka. Chciałem po prostu uciec. Serce waliło mi w piersi, pot spływał strumieniami po plecach i brakowało mi oddechu, ale biegłem aż w ustach i gardle zebrała się metaliczna ślina. Kostka bolała przy każdym kroku, ale ignorowałem to. Ważniejsze było życie.

I nagle z mroku przede mną wyłonili się żołnierze w zielonych mundurach. Szli z podzwaniającymi u boku pałaszami. Za nimi kroczył znacznie wyższy wąsaty oficer. Widziałem z daleka białe twarze i błyszczące czerwienią oczy. Zawróciłem i pobiegłem w przeciwnym kierunku, ale z jednego z bocznych korytarzy, jakieś dwadzieścia metrów przede mną, wyłonił się podobny oddział. Tym razem oficer szedł pierwszy. Trzymał w ręku szablę. Wskazał na mnie, wywrzeszczał ochryple rozkaz, a potem rozpłaszczył się na ścianie. Oddział za nim był uzbrojony w karabiny. Dwóch pierwszych żołnierzy kucnęło i wycelowało. Ci za nimi stali i unieśli broń do twarzy.

Nie myślałem już klarownie. Przed oczami zatańczyły mi kolorowe mroczki. Byłem jak zaszczute przez psy zwierzę. Zobaczyłem przed sobą drzwi celi i wbiegłem do środka w momencie wystrzału. Zatrzasnąłem mocno kratę, aż ze stropu posypał się ceglany pył. Czekałem na ból przekonany, że któryś z żołnierzy mnie trafił. Byli przecież tak blisko! Ale jedynym bólem, jaki czułem, był ten pulsujący w stopie. Udało się. Przeżyłem.

Dopiero kiedy uspokoiłem oddech, usłyszałem, że w celi nie byłem sam. Ktoś cicho łkał i jęczał. Odwróciłem się powoli. Na jednej z pryczy leżał na brzuchu nagi mężczyzna. Głowa zwisała mu i czołem prawie dotykał podłogi. Miał białą jak papier skórę poprzecinaną krwawymi pręgami. Ciągnęły się od wygolonej potylicy przez kark aż do pośladków. Rany wypełniała lśniąca krew. Żołnierz wyglądał jak wybatożony przed kilkoma godzinami i rzucony na pryczę, by umarł. Mamrotał coś w gorączce i stękał. Jedną ręką ściskał łańcuch, na którym wisiała prycza, a drugą drapał cegły na podłodze.

Nie wiedziałem, co zrobić. Żołnierze na korytarzu zbliżali się z dwóch stron, stukając obcasami i podzwaniając rynsztunkiem. Oficerowie wykrzykiwali rozkazy. Upiór na pryczy nagle uniósł głowę i obrócił w moją stronę twarz. Utkwił we mnie szklane, wypełnione krwią gałki oczne. Wybełkotał coś przez spuchnięte usta, ale nie zrozumiałem ani słowa. Może chciał pomocy? Nie wydawał się agresywny.

Omiotłem światłem latarki ściany celi i zobaczyłem wejście do tunelu tuż nad podłogą. Serce zabiło mi mocniej. Korytarz był okrągły, wielkości studzienki kanalizacyjnej. Podobny doprowadził mnie poprzednim razem do komnaty z sarkofagiem pułkownika Aleksiejewa. Nie zawahałem się nawet przez chwilę. Od razu ściągnąłem plecak, z którym bym się pewnie nie zmieścił, wrzuciłem go do tunelu i wczołgałem się do środka.

Chwilę po tym do celi wtargnęli żołnierze z pałaszami. Usłyszałem ich krzyki i tupot butów. Nawet nie obejrzałem się za siebie, tylko zacząłem się czołgać. Bałem się, że będą mnie gonić. Mijały kolejne sekundy, w końcu pełna minuta, ale nie słyszałem pościgu. Zaświeciłem za siebie latarką. Odetchnąłem z ulgą, bo tunel był pusty.

Przez chwilę leżałem na plecach i odpoczywałem. Splunąłem gęstą śliną o nieprzyjemnym, metalicznym smaku. Byłem wyczerpany ucieczką. Stopa i kostka cały czas pulsowały nieznośnym bólem. Czułem jednak, że jestem bezpieczny. Chociaż na chwilę.

Kiedy znowu ruszyłem naprzód, zorientowałem się, że korytarz obniża się. Na dnie tunelu wyczuwałem brązowy osad, a w powietrzu unosił się swąd zepsutych jaj.

Doczołgałem się do skrzyżowania. Mogłem skierować się w prawo, w lewo lub na wprost. Na szczęście ochraniacze dobrze osłaniały przed cegłami i mogłem się czołgać wiele godzin. Problemem było jedynie zmęczenie, a nie obtarte kolana.

Otworzyłem plecak i wyjąłem z niego czarny marker. Przewidziałem, że mogę trafić do labiryntu, więc miałem zamiar robić znaki, żeby się nie zgubić. Obróciłem się i narysowałem strzałkę skierowaną w stronę, z której przyszedłem. Napisałem nad nią słowo „cela”. Potem skręciłem w prawo i po kilku metrach napotkałem kolejne skrzyżowanie, przy którym znowu zaznaczyłem, skąd przyszedłem.

Błądziłem tak co najmniej godzinę. Korytarze miały zazwyczaj kilkanaście metrów i kończyły się prostopadłymi skrzyżowaniami. Cztery razy wyszedłem do cel podobnych do tej, w której leżał wybatożony na śmierć żołnierz. Wszystkie były jednak puste. Wiedziałem, że jeżeli coś ma mnie doprowadzić do Ludmiły Aleksiejewej, to właśnie któryś z tych wąskich tuneli. Pamiętałem, że do grobowca prowadziły takie dwa, więc musiałem w końcu go znaleźć.

Cierpliwość się opłaciła. W pewnym momencie usłyszałem, płaczliwy szept. Skierowałem się w tamtą stronę. Kilka razy głos cichł i wtedy czekałem, aż znowu się odezwie. Cały czas zaznaczałem markerem zakręty, które mijałem. Była to już czternasta trasa.

Szept doprowadził mnie do dużej komnaty. Kiedy światło mojej latarki wypełzło na podłogę, ucichł.

— Kto tam? — Usłyszałem drżący męski głos.

Poznałem go. To był Rafał. Nie wiedziałem tylko, czy pozostał tym samym chłopakiem, którym był miesiąc wcześniej, czy może się zmienił. Może nawet w kogoś, kogo powinienem się bać.

— To ja, Karol.

— Dzięki Bogu. Jezu… Ale mów ciszej i chodź tutaj. Wejdź, ale zgaś latarkę.

Wahałem się, czy go posłuchać. Mógł mnie oszukiwać. Może zmienił się jak tamci żołnierze?

— Rafał…

— Co?

— Muszę cię najpierw zobaczyć.

— Po co, do cholery, Karol? Musimy uciekać.

— Nie wiem, czy nie zamieniłeś się w jednego z nich. Widziałeś ich chyba? Te demony?

Rafał zamilkł na chwilę.

— Dobra. Cofnij się do tunelu i zapal latarkę. Wejdę tam do ciebie.

Zrobiłem, co kazał i po chwili mój przyjaciel wcisnął się w korytarz. Poświeciłem na jego twarz. Był cały we krwi, blady i brudny, ale to był on. Miał normalne oczy. Później oświetliłem swoją twarz, żeby miał pewność, że z mojej strony też nic mu nie grozi.

— No to wracajmy — powiedział, wyczołgując się znowu do komnaty. — Tam jest taka ściana i przy niej jest cieplej. No chodź.

— Dobrze, ale muszę iść po plecak. Ty czekaj tu na mnie, dobra?

Zgodził się, a ja korzystając ze strzałek, wróciłem po moje rzeczy. Kiedy w końcu wypełzłem z tunelu i wyprostowałem się, poczułem na ramieniu dłoń Rafała. W pomieszczeniu nie było całkowicie ciemno. Z sufitu dochodziła lekka poświata, która pozwalała dostrzec kontury przedmiotów i ścian.

— Weź mnie za rękę i idziemy — powiedział Rafał. — Rozgrzejesz się.

— Ale mi nie jest zimno…

Poczułem, że Rafał mnie obmacuje.

— No właśnie. Jak to się stało, że masz plecak i kurtkę? Znalazłeś to gdzieś?

— Nie, mam to z domu. Wróciłem po ciebie. Chcę cię stąd zabrać.

— Cśśś — przyłożył palec do ust. — Mów ciszej, bo usłyszą.

— Kto?

— Żołnierze. — Wskazał na coś za moimi plecami.

Odwróciłem się gwałtownie i zobaczyłem wejście do wysokiego korytarza o półokrągłym sklepieniu. Czerniało na tle jaśniejszej ściany.

— Nic ci nie jest, Rafał? Ludmiła nic ci nie zrobiła?

— Kto?

— Ludmiła. Widziałem krew w krypcie.

— Ta kobieta z szablą? Skąd wiesz… Dobra, chodź tam w kąt. Jak jesteśmy przy korytarzu, to się głos niesie. Usłyszą…

Pokuśtykałem za Rafałem. Pod ścianą zauważyłem drewnianą konstrukcję pachnącą jeszcze żywicą. Składała się z pudła i dwóch słupów podtrzymujących grubą belkę na górze. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to szubienica. Brakowało tylko sznura.

Rafał położył mi palec na ustach, żebym się nie odzywał. Gdzieś w oddali powtarzało się echo zsynchronizowanych kroków.

— Musisz mi zaufać, Rafał — szepnąłem. — Wyprowadzę cię stąd. Musisz mi zaufać. We dwójkę sobie poradzimy. Trzeba tylko unikać tych żołnierzy.

Pokiwał głową. Wydawało mi się, że w jego oczach błyszczą łzy.

— A Cycu gdzie? — zapytał nagle.

— Uciekł — skłamałem. — A gdzie widziałeś Ludmiłę? — zapytałem szybko, żeby nie dać mu szansy dopytywać o Cyca.

— Ta kobieta?

— Tak. Kobieta z szablą.

— Ona mnie uratowała. Rzucili się na nią z pięściami, a ona rozpruła im brzuchy i odcięła głowy. Ona ich nienawidzi i oni jej nienawidzą. Tutaj trwa wieczna wojna. Oni szukają jej męża, a ona go broni… — Przerwał nagle i zaczął nasłuchiwać.

Żołnierski marsz rozsynchronizował się i rozbił na pojedyncze kroki. Nie słyszałem już pokrzykiwań oficera. Kroki były coraz bliżej i bliżej, aż w końcu kilku mężczyzn wyłoniło się z ciemnego tunelu i weszło do komnaty. Cofnęliśmy się pod ścianę.

Żołnierze w poszarzałych, poplamionych koszulach i ciemnych spodniach wpadali na siebie jak ślepcy, potykali się i przewracali. Mieli kłykcie otarte do krwi i długie, czarne paznokcie. Stłoczyli się na środku komnaty i zaczęli węszyć jak psy.

Rafał zbliżył usta do mojego ucha.

— Musimy uciekać — szepnął. — Zaraz nas wyczują. Oni nie widzą, tylko czują zapachy.

Pociągnął mnie za rękę i ruszyliśmy wzdłuż ściany. Dopiero wtedy zauważyłem, że Rafał miał bose stopy. Mężczyźni w koszulach rozeszli się na różne strony. Mlaskali i wyciągali języki, próbując nimi wyczuć drgania powietrza jak węże.

Rafał zaciągnął mnie do wejścia do wąskiego tunelu. To nie był ten, którym dotarłem do komnaty, ale wyglądał identycznie.

— Chodź za mną — szepnął. — Zaprowadzę cię do Ludmiły. Ale uważaj na nią.

Pierwszy ukląkł i wczołgał się w ciemność. Zdjąłem plecak, ale zrobiłem to za szybko. Uderzył lekko podłogę. Coś w środku zabrzęczało. Wszystkie niewidzące twarze demonów obróciły się w moją stronę. W oczodołach żarzyły się czerwone oczy. Poczułem, jak bryła lodu prześlizguje mi się przez gardło i ląduje w żołądku. Nie dbając o hałas, wepchnąłem plecak do dziury i wpełzłem do środka. Usłyszałem za sobą przeszywający uszy pisk i walące się na podłogę ciała stworów walczących ze sobą o to, który pierwszy wpełznie do tunelu.

Włączyłem latarkę. I tak przecież wiedziały, gdzie jestem, a dzięki temu mogłem szybciej uciekać. Poza tym Rafał zapewniał, że są ślepe. Pchałem plecak rękami, starając się robić jak najmniej hałasu. Demony pełzły za mną, ale liczyłem, że zawrócą albo je zgubię.

Po kilkunastu metrach byłem mokry od potu. Zwolniłem i wtedy szponiasta dłoń zacisnęła się na mojej skręconej kostce. Na szczęście miałem wysokie buty i demon złapał za cholewę. Wrzasnąłem bardziej ze strachu niż bólu, wierzgnąłem i piętą wolnej nogi uderzyłem stwora w głowę. Rozległ się głuchy odgłos. Nie puścił. Serce waliło mi jak oszalałe. Kopnąłem jeszcze dwa razy i w końcu uwolniłem nogę.

Przyspieszyłem. Pchałem plecak głową i czołgałem się jak najszybciej, używając rąk i nóg. W gardle drapał zalegający na dnie tunelu drobny pył. Bezustannie czułem na nogach dłonie ścigającego mnie demona. Nie mogłem zrozumieć, jakim sposobem mógł tak szybko się poruszać. Próbował mnie przytrzymać, ale za każdym razem byłem w stanie go kopnąć w dobrym momencie. Nagle jednak wyciągnął daleko dłoń i wbił mi paznokcie w łydkę nad cholewą buta. Poczułem ból i pieczenie.

— Rafał! — wrzasnąłem i wyszarpnąłem nogę z uścisku demona. — Rafał, jesteś tam?

Mój przyjaciel nie odpowiedział, a ja traciłem siły. Kolejna szponiasta dłoń zacisnęła mi się mocno na podeszwie, ale wierzgnąłem i wyrwałem się gwałtownie do przodu. Zdołałem zyskać trochę dystansu od goniącego mnie demona, ale nagle plecak przede mną się zakleszczył. Nie potrafiłem przepchnąć go dalej. Spojrzałem do tyłu. Stwory złapały mnie za obie stopy. Wyciągały szponiaste łapy, tłoczyły się i rozpychały, gryząc i drapiąc się nawzajem. Kopałem w nie, próbując trafiać w głowy. Kilka razy się udało.

— Rafał — wrzasnąłem. — Pomóż!

Naparłem z całej siły na plecak, ale ani drgnął. Musiałem uciekać. Szponiaste dłonie sięgały już moich ud. Gdyby demony nie walczyły między sobą, to już dawno by mnie rozszarpały. Usłyszałem siorbanie i chłeptanie. Niektóre zlizywały moją krew z brudnych cegieł na dnie tunelu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: