Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Demonomachia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Demonomachia - ebook

Wciągająca powieść o demonach i Galicji przełomu XIX i XX wieku.

Gimnazjalista Stefan Zborski nie może pogodzić się z nagłą śmiercią ojca. Pragnie znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania, których nie zdążył zadać mu za życia. Choć nie wierzy w istnienie świata duchów, to jednak — pod wpływem irracjonalnego impulsu — organizuje seans spirytystyczny.

Nieśmiadom mocy, w jaką podczas seansu wyposażyły go demony, Stefan rzuca klątwę na żydowskiego chłopca. Szlomek w najmniej spodziewanych momentach wije się jak wąż i wydaje z siebie wwiercające się w umysł kocie wrzaski.

Oto początek śledztwa w sprawie demonicznej.

Rozmodleni Żydzi z Podgórza i orgie artystów młodopolskiego Krakowa, siła rozumu i moc wiary, niewinna miłość i bezduszne wyuzdanie.

Na granicy dwóch światów niedoszły egzorcysta Zborski szuka odpowiedzi na pytanie: „Czy dybuki istnieją?”.

Marek Krajewski – autor bestsellerowych powieści kryminalnych. Laureat prestiżowych nagród literackich i kulturalnych. Filolog klasyczny. Miłośnik filozofii.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6473-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Bestialstwo

Dwunastoletni Salomon Kranz zachowywał się jak zwierzę. Tak go przynajmniej określiły w swych myślach osoby, które widziały chłopca o poranku tego ciepłego wiosennego dnia w roku przedostatnim wieku dziewiętnastego. Każda z nich była obdarzona nadzwyczajnym talentem imaginacyjnym i to właśnie ich bujna wyobraźnia zdeformowała widok Salomona, tarzającego się w błocie podwórka, i umieściła go pośród różnych przedstawicieli świata fauny.

Węża w swym wnuku widział Dawid Bochner. Stary wdowiec, uczony talmudysta i wędrowny introligator w jednej osobie, pokonał o świcie dziewięć kilometrów łączących jego wieś Wróblowice z podkrakowskim miasteczkiem Podgórze, gdzie przy ulicy Mickiewicza 25 skromne dwupokojowe mieszkanie zajmowała jego córka Laura Kranz wraz z pięciorgiem dzieci i z mężem, nauczycielem w chederze.

Bochner zatrzymał tam swoją dwukółkę ciągniętą przez chorego na nosaciznę konia, rozpiął chałat, z kieszeni kamizelki wyciągnął zegarek i spojrzał uważnie na cyferblat. Szedł pierwszy kwadrans na ósmą rano. Stary jechał tu nieco ponad godzinę.

Dokonał w pamięci szybkich obliczeń, by dobrze zaplanować ten dzień. Choć w młodości zgłębiał filozofię na trzech uniwersytetach – w Krakowie, we Lwowie i w Czerniowcach – i mocno się wtedy wyemancypował, to w wieku średnim wrócił do odwiecznej tradycji przodków. Zgodnie z nią dzielił każdy dzień na tuzin części. Codziennie wypisywał z żydowskiego kalendarza godzinę wschodu i zachodu słońca, po czym czas ograniczony owymi liczbami dzielił przez dwanaście. Sześć pierwszych całostek wyznaczało porę pracy zawodowej, sześć pozostałych poświęcał na obliczenia gematryczne i na medytacje nad mistyczną księgą _Sefer Jecira_.

Dzisiejszy dzień – dwudziesty miesiąca nisan, roku pięć tysięcy sześćset pięćdziesiątego dziewiątego od stworzenia świata – był jednak półświąteczny, bo przypadał na szósty dzień święta Paschy. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem można było dzisiaj pracować, ale powrót do domu o zmroku był wykluczony. Czekał go zatem przyjemny wieczór w gronie rodziny, wolny od studiowania kabały. Tak czy inaczej – cały dzień miał trwać trzynaście godzin i pięć minut, a zatem na pracę miał poświęcić nieco ponad sześć i pół godziny.

– Git! – mruknął do siebie i schował zegarek. – Czas zacząć, czas ustawić szyld.

Szyldem okazał się pas brudnego materiału z napisem: „D. Bochner / Introligatornia obwoźna / Dziś zbieram książki stare / jutro oddaję jak nowe”.

Rozpiął ten szyld pomiędzy luśniami dwukółki, koniowi nasypał owsa do worka uwiązanego na jego szyi, usiadł wygodnie na wozie i skręcił papierosa z machorki. Zapalił, pogładził gęstą siwą brodę, zasłaniającą mu pół piersi, i spojrzał z czułością w okno na parterze, gdzie teraz jego córka najpewniej wyprawiała do szkoły dzieci – Salcię, Rojzę, Cecylkę, Wolfa i ukochanego przez dziadka najmłodszego Salomona, zwanego pieszczotliwie Szlomkiem. Miał cichą nadzieję, że już przed południem ujrzy i ucałuje swe wnuczęta, a jego Laura przerwie na chwilę domowe czynności, zniesie mu na dół śledzia, kubek mleka czy też zawiniątko z tytoniem i pogawędzi przez chwilę, co urozmaiciłoby mu czas oczekiwania na klientów.

Miejsce, w którym zamierzał dziś pracować, było nader odpowiednie nie tylko ze względów uczuciowych. Wkrótce zaczną przechodzić tędy jego potencjalni klienci – gimnazjaliści i ich profesorowie, zmierzający na ostatnie przed wakacjami wielkanocnymi lekcje do podgórskiego Cesarsko-Królewskiego Gimnazjum, położonego przy ulicy Mickiewicza, tuż obok Rynku Głównego.

Właśnie tu, pod domem swej córki, mógł się im pokazać i zachęcić ich do skorzystania z jego sztuki rzemieślniczej, a w razie deszczu okryć wóz brezentem i udać się do krewnych. Najpoważniejszym natomiast minusem tej lokalizacji była bliskość Rynku. Właściciel tamtejszej znanej introligatorni Baruch Drostowski mógł szybko odkryć działalność wędrownego konkurenta i spaść mu na głowę wraz ze znanym tutaj stróżem prawa – Józefem Gawronem, noszącym dumny tytuł „oficjała” cesarsko-królewskiej ekspozytury policji w Podgórzu.

Chociaż obawy o odwet Drostowskiego okazały się dziś płonne, to dzień ten był jednak jednym z najgorszych, jakie stary Żyd przeżył. I nie chodziło tu bynajmniej o niewielki, prawie głodowy, utarg, lecz o ukochanego wnuczka Szlomka.

Bochner nie zdążył nawet papierosa wypalić ani się w okno swej córki napatrzeć, aby myślami ściągnąć ją samą lub jej pociechy, kiedy się ono otwarło i buchnął z niego wielki lament.

Po chwili dziadek stał na małym podwórzu i patrzył z przerażeniem na wnuka. Salomon Kranz wił się jak wąż pod nieotynkowanym ceglanym murem, oddzielającym posesję od ulicy Krzemionki. Nad nim klęczała matka i szlochając, trzymała chłopca za głowę. Nagle Szlomek zaczął przesuwać nogami i rękami, rysując w błocie dziwny wzór.

Laura Kranz widziała kiedyś na Wzgórzu Lasoty jaszczurkę, którą zmiażdżył kamieniem któryś z gromadzących się tam włóczęgów i szumowin. Zwierzę leżało na ścieżce i przebierało kończynami w przedśmiertnych drgawkach – zupełnie jak teraz jej synek.

Do kota natomiast porównała chłopca osiemnastoletnia Regina Feintuch, która – zaalarmowana okrzykami z podwórza – wypadła na galeryjkę swego mieszkania na ostatnim piętrze, by zobaczyć, co też się tam dzieje na dole. Stała oparta o poręcz i wpatrywała się w scenę poniżej. Jej ciemnorude włosy opadały gęstymi falami z obu stron bladej twarzy. Miała na sobie – jak zawsze, gdy wychodziła z mieszkania, by przywitać się z dniem i rozprostować po śnie młode kości – tylko lekką podomkę narzuconą na koszulę nocną, co wzbudzało zawsze zgryźliwe uwagi sąsiadek przyzwoitek oraz tęskne i melancholijne spojrzenia jednego z lokatorów – maturzysty Stefana Zborskiego.

Podobieństwo do kota, swego ulubionego zwierzęcia, Regina dostrzegała nie w aparycji małego sąsiada, nie w jego konwulsyjnych ruchach, ale raczej w działaniu, które z przypadkowego i bezwładnego stało się nagle celowe.

A celem był wielki szczur, który ciężkim i chwiejnym krokiem przebiegał pod murem. Mały Szlomek, ujrzawszy zwierzę, rzucił się na nie z wyciągniętymi rękami i z obnażonymi zębami. Gryzoń uciekł za wychodek stojący w kącie podwórka, a dziecko kłapnęło i zazgrzytało uzębieniem tak mocno, że Regina usłyszała ten dźwięk z wysokości drugiego piętra.

U nasady szyi, pomiędzy obojczykami, przeszył ją przeraźliwy dreszcz. Poczuła dławiący strach – identyczny jak ten w niedawnym koszmarnym śnie, gdy jakiś potwór, jakby biblijny wąż morski Lewiatan, szczerzył na nią zębiska, po których spływały gęste krople śliny zmieszanej z krwią.

Schowała się szybko do mieszkania i zatrzasnęła za sobą drzwi. Drżąc cała, pobiegła do pokoju, który zajmowała wraz z bratem Jakubem i siostrą Lilly. Wskoczyła do ciepłego jeszcze łóżka i naciągnęła pierzynę na głowę. Tu było cicho i bezpiecznie.

Po jej ciele rozlała się fala błogiego spokoju. Była sama i nadchodził czas jej rozkoszy. W jednej chwili zapomniała o Lewiatanie.

Słyszała teraz nad głową spokojne kroki ojca, Markusa Feintucha, lustrującego strych kamienicy przed rychłym remontem. Brat i siostra opuścili już mieszkanie. Obydwoje – Jakub, uczeń klasy szóstej słynnego krakowskiego Gimnazjum Świętej Anny, i Lilly, bibliotekarka w Czytelni dla Kobiet Narodowo-Żydowskich „Ruth” – przed godziną zostali przez służącą Zosię Żądnik odwiezieni bryczką do metropolii, połączonej z ich Podgórzem kamienno-drewnianym mostem Cesarza Franciszka Józefa przerzuconym przez szerokie koryto Wisły.

Regina była zatem w domu zupełnie sama, nie licząc dwóch małych siostrzenic, sześcioletniej Rozalki i pięcioletniej Pepi, które o tej porze smacznie spały w pokoju obok. Obiema dziewczynkami, osieroconymi po śmierci jej drugiej siostry Adeli i jej męża, opiekowało się starsze rodzeństwo, a utrzymywał je oczywiście dziadek, właściciel tej kamienicy.

Dziewczyna poczuła, jak pod jej pierzynę wślizguje się czarny kot, noszący, nie wiadomo dlaczego, biblijne imię Noe. Futerko zwierzątka otarło się o jej kolana, później pogłaskało uda. Regina zacisnęła wargi. Jednym ruchem nogi odrzuciła pierzynę i podciągnęła podomkę oraz koszulę nocną aż na wysokość pępka. Przysiadła na piętach i zaczęła się poruszać, trzymając grzbiet mruczącego lekko Noego pomiędzy rozgrzanymi udami. Ocierała się o niego najpierw powoli, potem przyspieszyła lubieżne ruchy. Regina zamknęła oczy i westchnęła głęboko. Kotek nie protestował. Znał dobrze obyczaje pani, którym się dość często oddawała – pod nieobecność ojca i rodzeństwa, przed śniadaniem i przed przybyciem w ich progi guwernantki, która przygotowywała ją do eksternistycznej matury.

Pan Markus Feintuch – w odróżnieniu od kota Noego – o porannych namiętnościach swej córki nie miał zielonego pojęcia. Do dzisiaj. Do teraz.

Byłoby lepiej dla Reginy i dla jej ojca, gdyby ten w czasie porannego obchodu strychu – po przesunięciu jakiegoś grata – nie odkrył, że szpara, która pojawiła się jakiś czas temu na suficie pokoju jego dzieci, jest głębsza, niż się wydawało… Że sięga też desek pokrywających belki stropowe tuż nad sypialnią. Nie dostałby prawie udaru wśród kurzu, pajęczyn i suszącej się bielizny, gdyby pohamował ciekawość i nie spojrzał w dół – gdzie jego córka dygotała z żądzy na żelaznym łóżku.

Dobrze, że Stefan Zborski, maturzysta mieszkający na pierwszym piętrze, nie odkrył, iż jest na poddaszu miejsce, z którego można by podglądać pannę Feintuch. Gdyby znalazł się w tej chwili na miejscu pana Markusa Feintucha i zobaczył, co się dzieje w sypialni dziewczyny, cały jego wyidealizowany obraz Reginy, w której skrycie się kochał od dawna, rozsypałby się w proch.

Gimnazjalista był jednak teraz gdzie indziej – i ciałem, i duchem. Stał w otwartym oknie swej izdebki z kubkiem cienkiej herbaty w jednej dłoni i czerstwą bułką w drugiej. Jadł to swoje biedaśniadanie i patrzył na podwórko, gdzie wił się w drgawkach Szlomek Kranz.

Kiedy chłopiec w pewnej chwili uniósł się na sztywnych rękach i nogach, a potem usiłował wcisnąć się pomiędzy mur a szopę, w której dozorca Bogdanowicz trzymał miotły i szpadel do odłupywania lodu z chodnika, Stefanowi przyszło do głowy nieoczekiwane porównanie. Wyprostowane kończyny małego sąsiada przypomniały mu – zachowawszy wszelkie proporcje – wyjątkowo wysokie odnóża prusaka, jaki dzisiaj z samego rana wylazł zza żelaznego piecyka w jego stancji. Owad wspiął się wolno na ścianę i – zaniepokojony ruchem powietrza, jaki wywołał rulon zwiniętej gazety – wbiegł z powrotem w opuszczony przez siebie ciemny zakamarek. Gazeta owa, której użył współlokator Stefana student matematyki Kazimierz Solawa, pacnęła o pustą ścianę i wzbiła tylko mały obłoczek kurzu, pozostawiając samego owada w dobrym zdrowiu. Solawa odrzucił precz gazetę i mruknął: „Dobrze, że zaraz wybywam z tej zakaraluszonej nory i nie będzie mnie tutaj przez kilka dni”, oznajmiwszy w ten sposób, iż wyjeżdża do rodzinnych Myślenic na wakacje wielkanocne, czego jeszcze wczoraj nie był pewien.

Stefan Zborski nie przejął się zbytnio widokiem paroksyzmów, jakie dziś rano ogarnęły małego Kranza. W głębi duszy uważał, że taki napad drgawek jest słuszną karą za jego głupotę i łotrostwo. Nie znosił tego chłopaka, który w ciągu pięciu lat, jakie uczeń spędził na tej stancji, zamienił się z sympatycznego urwisa we wrednego i złośliwego podleca.

Gimnazjalista dopił herbatę, lecz już nie wypalił papierosa, jak to miał w porannym zwyczaju. Dzisiaj się spieszył. Wiadomość o wyjeździe Kazika Solawy, który rzadko zwierzał się ze swoich planów, a zmieniał je często, skłoniła go do pośpiechu. Była jak długo oczekiwany prezent od losu. Aby ten prezent w pełni wykorzystać, Stefan musiał przed lekcjami załatwić pilną sprawę – udać się do zakładu stolarskiego pana Adamskiego przy uliczce Kącik, odległego o dobrych dwadzieścia minut marszu od jego kwatery.

Zapiął mundur, włożył czapkę, a przez ramię przerzucił owinięte paskiem książki, kajety i drewniany piórnik zawierający obsadkę, stalówki i kałamarz. Do kieszeni spodni z lampasami włożył papierośnicę po ojcu oraz zapałki. Zbiegł po schodach, skacząc po dwa stopnie, i wypadł na ulicę. A dzień był bardzo ciepły jak na końcówkę marca.

Załatwiwszy sprawę w stolarni, Zborski był w szkole minutę po ósmej. Wbiegł do gmachu gimnazjum dokładnie w tym momencie, gdy stary woźny, pan Gerard Misiągiewicz, po raz ostatni poruszył wielkim mosiężnym dzwonem, ogłaszając początek lekcyj.

Już przy wejściu Zborski poczuł na sobie surowe spojrzenie łacinnika i dyrektora szkoły Tomasza Sołtysika. Pedagog ten ograniczył się tym razem jedynie do pogrożenia sztubakowi palcem. Ta łaskawość – zamiast potężnej reprymendy – była spowodowana nieznacznym tylko spóźnieniem Zborskiego. Spiżowy głos dyrektora rozlegnie się, jak Stefan dobrze wiedział, zapewne za chwilę, gdy kolejni spóźnialscy przekroczą granicę trzech minut. Kwadrans spóźnienia równał się natomiast zamknięciu w kozie, toteż uczniowie woleli raczej nie przyjść na pierwszą lekcję, niż narażać się na straszliwy werdykt „Grubego”, jak powszechnie nazywano dyrektora.

Gabinet katechetyczny, dokąd Zborski zmierzał szybkim krokiem, znajdował się na parterze budynku. Ósmoklasista minął idących obok siebie i żywo dyskutujących dwóch nauczycieli dwóch różnych religii. Katecheta, ksiądz prefekt Jan Tomasik, niewysoki i pękaty, toczył się jakby obok kroczącego wolno poważnego i wysokiego nauczyciela religii mojżeszowej Samuela Spitzera, który już z daleka błyskał swymi binoklami z grubego szkła. Obaj mieli teraz lekcję w klasie ósmej, ten drugi z pięcioma uczniami, tamten pierwszy – z dwunastoma, co w przybliżeniu odzwierciedlało procentowy skład narodowościowy i wyznaniowy miasta.

Zborski należał właśnie do owych dwunastu. Odwróciwszy się do obu pedagogów, ukłonił im się dość nonszalancko, wpadł do klasy i przywitał się głośno z kolegami. Już, już chciał dwóm z nich przekazać cicho nader ważną wiadomość o tym, że wieczorem na stancji, opuszczonej chwilowo przez Solawę, będą mogli wprowadzić w życie swój tajny i dawno już opracowany plan, kiedy ksiądz Tomasik wszedł do sali i swym wysokim głosem kazał mu zająć miejsce. Na twarzy kapłana – zamiast zwykłego dobrotliwego uśmiechu – płonął teraz jowiszowy gniew.

„Albo wstał lewą nogą, albo poranna dyskusja ze Spitzerem poszła nie po jego myśli” – doszedł do wniosku Stefan.

Usiadł jak zwykle w trzeciej ławce w rzędzie pod ścianą. Obaj koledzy i współspiskowcy, Tadeusz Lesiecki i Ludwik Maroni, zajmowali miejsca tuż za nim, ale wolał nie przekazywać im teraz wieści o wyjeździe Solawy, ponieważ katecheta wciąż nie spuszczał z niego oczu.

Stefan wyłożył na pulpit zeszyt i katechizm, otworzył piórnik i odkręcił kałamarz. Jednak zamiast pisać, zapatrzył się na starą, popękaną nieco tablicę, zwykle spowitą kredowym pyłem, który obficie osiadał teraz na sutannie preceptora; na piec, z którego zimową porą oprócz ciepła wydostawały się czarne kleiste osady; na wielką mapę Palestyny z łacińskimi nazwami miast, gór i rzek wiszącą tuż nad nim.

Tymczasem nauczyciel się uspokoił i – sprawdziwszy obecność – rozpoczął lekcję bez odpytywania z omówionego wcześniej materiału. Dzisiaj był wykład z dziejów świętych ze Starego Testamentu.

Monotonny wywód o prarodzicach, Adamie i Ewie, z jednej strony znużył Stefana, z drugiej zaś skierował jego myśli ku własnym rodzicom. Oczyma wyobraźni ujrzał liche wnętrze rodzinnego mieszkania w Chrzanowie, gdzie matka, pracowita i nigdy na nic się nie skarżąca krawcowa, szyła dniami i nocami konfekcję dla żydowskich odbiorców, aby zapewnić wikt swemu jedynakowi pobierającemu nauki w Podgórzu. Z kolei ojciec – niespełniony artysta, co to musiał uznać marność swego talentu, porzucić sztalugi i zostać malarzem pokojowym – rzadko pracował, a najczęściej wylegiwał się na kozetce i narzekał na cały świat albo roił mrzonki o różnych machinacjach finansowych, które pozwolą familii „stanąć znów na nogi”. Owe machinacje – już w świecie realnym – doprowadziły go do krakowskiego więzienia Świętego Michała, a tam do gruźliczej śmierci. Matka, nie uroniwszy nawet łzy na jego pogrzebie, tuż po owej uroczystości uśmiechnęła się do syna, mówiąc niemal tryumfalnie: „Już dłużej nie muszę utrzymywać tego darmozjada”.

Stefan myślał o zmarłym ojcu bardzo rzadko i najczęściej źle, co później wywoływało u niego bolesne wyrzuty sumienia, które niedawno – nie wiedzieć dlaczego – mocno się nasiliły. Jego stan psychiczny w ogóle się pogorszył. Ostatnio doszły do tego przeraźliwe senne koszmary. W tych majakach wślizgiwała się do jego pokoiku naga Regina Feintuch z kopytami zamiast stóp. Miewał też – najczęściej w czasie żarliwej modlitwy w kościele – dziwne stany mistyczne, w których przychodziły mu do głowy różne sposoby zagłuszenia owych wyrzutów sumienia. Jeden z nich miał wprowadzić w życie tegoż wieczoru.

Głos księdza prefekta wznosił się tymczasem w niespotykane – nawet u tego kontratenora – wysokie rejestry. Piszczał przenikliwie, co kontrastowało z ponurą tematyką wykładu. Mówił bowiem o upadłych aniołach:

– Wielu zuchwałych aniołów zbuntowało się przeciw Bogu i _eo ipso_ dobrowolnie siebie zgubiło. Pan Bóg surowo ich ukarał, odebrał swoje łaski i wtrącił do piekła na męki wieczne. I tak oto stali się nieszczęśliwi i złośliwi. Z nienawiści i zazdrości usiłują nam szkodzić na ciele i na duszy! Kuszą i pobudzają do grzechu, aby i nas doprowadzić do zguby wiecznej! I tych pysznych aniołów nazywamy teraz czartami, diabłami, szatanami, złymi aniołami, złymi duchami, duchami ciemności, mocami piekielnymi, ojcami pychy, kłamstwa _et cetera_!

Słowa te cięły duszne powietrze sali, w którym kłębiła się woń niezbyt czystych młodzieńczych ciał oraz nikotynowe wyziewy ich ust. Mimo straszliwej tematyki wywodu Stefan poczuł ogarniającą go senność. Nie mógł się opanować. Zamknął oczy, otworzył usta i lekko zachrapał.

– Tak! Patrzcie na Zborskiego, moi panowie – usłyszał nagle nad uchem głos katechety. – Patrzcie no tylko! Usta otwarte, jak wierzono w średniowieczu, są drogą, którą może wnijść diabeł! Cóż tam pan chcesz powiedzieć, Maroni! No! Powiedz pan nam wszystkim, nie tylko koledze Lesieckiemu na ucho!

– To stąd się chyba bierze ten stary zwyczaj – odezwał się z tyłu uczeń Maroni swym niezwykłym jak na osiemnastolatka tubalnym głosem. – Żeby stukać się kieliszkami w czasie uczty. Hałas odpędza diabła, tak czytałem… Czy to prawda, proszę księdza prefekta? Bo ten diabeł mógłby wejść do ust, kiedy otwarte do łykania, prawda?

Już zaczynały się kpiny z księdza, już cała dwunastka parskała. Poważni maturzyści zamieniali się w dokazujących łobuzów.

– Lepiej powiedzieć, Maroni, że Szatan włazi między wódkę a zakąskę! – wrzasnął z ostatniej ławki drugoroczny dryblas Henryk Hoferek.

Wszyscy „dzicy apostołowie”, jak ksiądz Tomasik nazywał ósmoklasistów – ze względu na ich liczbę – ryknęli śmiechem. Zborski śmiał się najkrócej z nich.

– Ja nie wierzę w demony – powiedział scenicznym szeptem, gdy zapadła cisza. – To zabobony, które wszystkie razem przez naukę mogą być wyjaśnione.

Wykładowca popatrzył ze smutkiem na ulubionego ucznia, w którym wszyscy katecheci tak wielkie pokładali nadzieje. Kiedy przejmował tę klasę, jej poprzedni nauczyciel, wybitny teolog ksiądz Wiktoryn Hulewicz, szykując się do wyjazdu na studia do Rzymu, powiedział swemu następcy: „Zobaczy ksiądz, z tych chłopców przynajmniej trzech pójdzie do seminarium. A już najpewniej ten Zborski. Jeszcze nie miałem ucznia, który by tak przenikliwie odpierał zarzuty ateuszów”.

„Przepowiednia Hulewicza raczej się nie spełni” – pomyślał ksiądz Tomasik.

– Wierzę w siły natury, będę studiować medycynę – dodał Stefan, zdając sobie sprawę, że każde jego słowo jest jak miecz wbity w serce katechety, który od początku klasy maturalnej faworyzował go i podsuwał mu różne pobożne lektury, by wzmocniły jego duchową formację i skierowały na drogę teologii.

Lesiecki i Maroni, słysząc tę deklarację, spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Kapłan pokiwał głową w milczeniu. Chciał powiedzieć tym wszystkim niedowiarkom, iżby nie brali na poważnie opowieści o wnikaniu demonów przez usta. Powstrzymał się jednak. Wiedział, że teraz każde jego słowo zabrzmiałoby fałszywie wśród tych rozbawionych sztubaków.

Bez przekonania podjął dalsze wątki wykładu – o dobrych aniołach i archaniołach, o upadku pierwszego człowieka i o innych równie zajmujących kwestiach. Mówił jakby do siebie, nie patrząc na coraz bardziej znudzoną klasę.

Nie zauważył zatem, jak Zborski rzucił na ławkę zajmowaną przez Lesieckiego i Maroniego złożoną na osiem części kartkę papieru. Nie widział też zaszyfrowanego – w razie wpadki – napisu, który zdawał się całkowicie przeczyć zdecydowanej naturalistycznej deklaracji Stefana sprzed kilku minut.

Na kartce były narysowane dwie dłonie stykające się kciukami, a pomiędzy nimi sześć półksiężyców. Koledzy wiedzieli dobrze, co to znaczy. Na pewno nie był to symbol wiary w naukę, którą ich druh przed chwilą tak żarliwie głosił.

Po lekcjach uczniowie Lesiecki i Maroni przynieśli z warsztatu pana Adamskiego na stancję Stefana wypożyczony im na dzisiejszy wieczór duży stół, który – jak zapewniał stolarz – nie miał w sobie żadnego metalowego elementu. Zborski w tym czasie za pięćdziesiąt halerzy kupił w sklepie Korschbauma na Kalwaryjskiej porcelanowy talerzyk i gruby karton. Potem sporządził z niego planszę, na której wypisał cyfry i litery.

W Podgórzu słońce zaszło po szóstej wieczór i zapadł ciepły zmierzch. Wszyscy gimnazjaliści wyznania rzymskokatolickiego – w tej liczbie również Zborski i jego dwaj kompani – zjawili się wtedy w kościele Świętego Józefa, by pod duchową opieką księdza Tomasika czuwać przy Grobie Pańskim.

Sześć godzin później w bladym świetle gazowej latarni Lesiecki i Maroni wspięli się na mur odgradzający ulicę Krzemionki od podwórka kamienicy Feintucha, a potem zeszli na dach przybudówki. Zborski gwizdnął na nich cicho ze swojego okienka. Bezgłośnie przeszli po dachu w stronę galeryjki, z której prowadziły drzwi do stancji ich kolegi. Mimo późnej pory niektóre okna były jeszcze rozświetlone i otwarte.

Na parterze zabrzęczał zdarty przez nikotynę głos lekarza, doktora Henryka Piska.

– To była _psychosis epileptica_, panie Kranz – usłyszał Zborski. – Ona nigdy nie trwa długo. Chłopiec już dochodzi do siebie.

Z najwyższego piętra dobiegł do ich uszu podniecony głos pana Markusa Feintucha:

– W tym tygodniu wyjeżdżasz do Lwowa pod opiekę ciotki Meli, rozumiesz, Regino, czy nie?! – wrzeszczał kamienicznik. – Ona ma twardą rękę! Ona ci znajdzie odpowiedniego narzeczonego! Ona poskromi twoje bestialstwo! Twoją sodomię!

Kiedy weszli do pokoiku Zborskiego, gospodarz zapalił lampę naftową. Lesiecki w jej mętnym świetle spojrzał na kartkę, na której widniały dłonie złączone kciukiem i cztery półksiężyce pomiędzy nimi. Oznaczało to: „Seans spirytystyczny o czwartej godzinie nocy”, czyli cztery godziny po zmierzchu.

– Wywołujemy ducha Mickiewicza? – zapytał Maroni.

– Nie – odparł gospodarz. – Ducha mojego ojca.

W odległych o dziewięć kilometrów Wróblowicach stary Dawid Bochner skończył swe kabalistyczne i gematryczne medytacje.

Poszły mu gorzej niż zwykle. Ciągle się mylił. Nie mógł się skupić.

Myślał o wnuku. Miał bardzo złe przeczucia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: