Demony Leningradu - ebook
Demony Leningradu - ebook
Koszmar, który dusi grozą nawet zimne, bezlitosne serce Ławrienitja Berii.
Ulicami udręczonego głodem, oblężonego Leningradu przemyka wcielona Śmierć. Coś więcej niż oszaleli z rozpaczy kanibale, żerujący na trupach poległych towarzyszy. Coś, co nawet w ludziach, którzy przetrwali stalinowskie czystki oraz furię dywizji Wehrmachtu, czy Waffen SS powoduje skrajne przerażenie.
Kiedy ryczą działa budzą się demony.
Istoty, których istnienie nie mieści się w bolszewickiej ideologii. Tam gdzie nie wystarcza rozkaz Stalina, furia Berii i bestialstwo katów z NKWD - tam wkraczają do akcji drużyny GRU - wojennoj razwiedki.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-617-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
K amienne, przysypane śniegiem nagrobki – niektóre przedrewolucyjne, z krzyżami podobnymi do wyciągniętych ku niebu w daremnym geście ramion – przypominały las. Zimowy, okrutny, pozbawiony soków i życia. Groźny. Nawet ostentacyjnie ateistyczne płyty nagrobne z czerwoną gwiazdą tchnęły jakimś ponurym mistycyzmem. Być może sprawiały to porzucone na cmentarzu zwłoki. Większość spoczywała niedaleko bramy – zapewne grabarze starali się ułożyć je w schludny stos, jednak wyglądało, że pomysł nie wypalił. Tylko pierwsza, kładziona wprost na ziemi warstwa, została sformowana na kształt regularnego czworoboku; reszta zwalona byle jak tworzyła nieforemny kopiec. Tu i ówdzie w głębi cmentarza widać było też pojedyncze ciała; w alejkach, czasem przytulone do ścian dawnych grobowców, tak jakby nieboszczykom zabrakło sił, aby spocząć w wybranym przez siebie miejscu. Przypominały sztywne połcie mięsa, ciśnięte niedbale gdzie bądź, bez śladu należnego zmarłym szacunku. Niepokoiły.
Bachałowa poprowadziła nas do mogiły strzeżonej przez figurę dzierżącego pęk lilii anioła, na marmurowej płycie wyryto lakoniczny napis: Raisa Fiodorowna Małkina, diewica, skonczałas’ 19 diekabria 1897 goda. Bez słowa wskazała leżące tuż obok zwłoki. Jeden z ludzi Kutiepowa przydeptał trupa ciężkim wojskowym buciorem, szarpnął brutalnie za okrywający go długi do kostek płaszcz. Rozległ się suchy chrzęst i enkawudzista poleciał w tył, trzymając w dłoni kawałek zamarzniętej tkaniny. Ktoś zaśmiał się nerwowo, po dłuższej chwili daliśmy radę odsłonić nogi nieboszczyka; przez rozcięte spodnie dostrzegliśmy ubytki na udach martwego mężczyzny. Odplułem w śnieg podchodzącą do gardła żółć, trzasnąłem Bachałową w twarz. Kutiepow poprawił, zwalając kobietę z nóg, zajęczała bezradnie kopana ze wszystkich stron. Na chwilę zapomnieliśmy o wzajemnej wrogości, zjednoczeni w obliczu złamania jednego z najważniejszych tabu ludzkości – zjadania osobników tego samego gatunku. Wkrótce Bachałowa przypominała bardziej zakrwawiony łachman niż człowieka. Już nie jęczała. Wreszcie pułkownik spojrzał na mnie wymownie, jakby chciał spytać, czy jest jeszcze do czegoś potrzebna. Pokręciłem przecząco głową. Szczęknął bezpiecznik pistoletu, rozległ się strzał.
– Wracajmy – zaproponowałem znużonym tonem.
Uniosłem brwi, widząc, że Kutiepow siada w przydzielonym mi wozie – na cmentarz przyjechał własnym, eskortując Bachałową, jakby chciał podkreślić fakt, że to on kontroluje więźnia. Ruszyliśmy natychmiast; kierowca czekał, nie wyłączając silnika, wolał nie ryzykować przy tej temperaturze. Nikomu nie uśmiechał się marsz ulicami Leningradu.
– Możecie mi wyjaśnić, gdzie podział się kapitan Riumin? – zapytał enkawudzista, zapalając papierosa.
Tym razem mnie nie poczęstował, tak jakby wyczerpał zapasy uprzejmości na dzisiaj. Nie zdziwiłem się, że zna stopień Saszki. Pewnie miał jego akta, może kazał śledzić?
– Właśnie chciałem z wami o tym porozmawiać, towarzyszu...
– Słucham. – Zachęcił mnie gestem.
– Wysłałem go do sztabów armii i floty, ma tam poprosić o listę żołnierzy ponadprzeciętnie odpornych na chłód. Na pewno są tacy i trudno, aby ktoś tego nie zauważył. Raczej nie afiszują się, biegając po mrozie w gimnastiorkach – przyznałem – ale tak czy owak, przynajmniej część z nich poznamy.
– Myślicie, że w ten sposób znajdziecie sekciarzy? A co, jeśli traficie na zwykłych, tyle że nieco bardziej wytrzymałych sołdatów? Zabijecie wszystkich?
– Kazałem Riuminowi powiedzieć, że szukamy ludzi na misję specjalną. Nagrodą dla ochotników ma być parę kilogramów konserw i wódka... Przetestujemy ich, wystawiając na działanie mrozu, tuż przy szpitalu, żeby w razie czego udzielić natychmiast pomocy. Myślę, że nie zabraknie chętnych, bo Riumin ma zasugerować, że nie chodzi o akcję przy „Drodze Życia”. Niemniej jednak będę potrzebował waszej pomocy...
– Jak zwykle – odburknął Kutiepow.
Puściłem to mimo uszu.
– Zakładam, że część sekciarzy się zgłosi. Dodatkowe racje żywnościowe to gratka nie do pogardzenia, ale pewnie nie wszyscy. Chciałbym, żebyście skorzystali z waszej agentury i wyłowili pozostałych. Tych... ostrożnych.
– Rozumiem, że liczycie na to, iż zdemaskowani członkowie sekty w czasie przesłuchania wydadzą innych?
Potwierdziłem nieartykułowanym pomrukiem.
– A co, jeżeli okażą się odporni nie tylko na mróz, ale i ból?
– Wątpię. Nie doszukujcie się w tym jakiegoś mistycyzmu, towarzyszu – odparłem z pobłażliwym uśmiechem. – Być może są pod działaniem narkotyków albo uprawiają jakieś ćwiczenia...
– Ćwiczenia?! – przerwał mi poirytowanym tonem.
– Tybetańscy mnisi potrafią topić śnieg ciepłem własnego ciała – zauważyłem. – Zresztą będziemy się tym martwić, jak przyjdzie pora. Na razie priorytetem jest wyłapanie wszystkich mrozoodpornych.
– Wytłumaczcie mi w takim razie te morderstwa oraz fakt, że nie złapano żadnego z ludojadów, którzy jak się zdaje, bez większego trudu zabijali naszych żołnierzy, nie byle jakich żołnierzy – poprosił z ironią.
– Zastanawiałem się nad tym, jednak to tylko hipoteza – zacząłem ostrożnie. – Jeśli się nie mylę, to nasi byli mordowani przez własnych kolegów, członków sekty. Nikt ich nie podejrzewał, mieli sposobność, przewagę zaskoczenia.
– I byli kuloodporni. Ten ostatni patrol piechoty morskiej został wybity przez jednego człowieka, znaleziono łuski...
– Owszem, znaleziono – wszedłem Kutiepowowi bezceremonialnie w słowo. – Ktoś, niekoniecznie jedna osoba, uśmiercił żołnierzy, prawdopodobnie nożem, tak jak i innych wcześniej. Rozstrzygnie to sekcja. Napastnicy wycięli ofiarom serca i wystrzeliwszy uprzednio trochę amunicji, zniknęli. Jeśli byli żołnierzami, nic w tym dziwnego, znali teren. Odeszli, stawiając stopy w tych samych miejscach. Każdy, kto kiedykolwiek walczył w zimie, zna tę sztuczkę. A padający wówczas śnieg błyskawicznie zatarł kontury śladów, pozwalając jedynie na określenie, w jakim kierunku się oddalili.
– Znakomita dedukcja. I jakże godne szacunku! odrzucenie wszelkiego mistycyzmu. Imponujące! – rzucił Kutiepow z wyraźną złośliwością w głosie.
Jego oczy błysnęły w półmroku, niczym ślepia polującego tygrysa.
– Tak zostałem wychowany – odparłem ostrożnie. – Komsomoł, później partia...
– Razumowski to raczej szlacheckie nazwisko?
– To nazwisko pastuszka, którego caryca wzięła sobie do łóżka i obdarowała paroma tytułami – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – Zresztą niejeden Razumowski na świecie.
– Oczywiście, macie rację. – Przytaknął grzecznie enkawudzista. – Wracając do sprawy, mam coś dla was, znaleźliśmy to w mieszkaniu podejrzanej. – Podał niewielką, oprawioną w czerwony marokin książkę. – Wydaje się, że została dopiero co podrzucona, tak zeznała Bachałowa, a ponieważ nie znaleźliśmy na kartkach należących do niej odcisków palców, wypada przypuszczać, że mówiła prawdę.
Z największym trudem powstrzymałem się przed złapaniem Kutiepowa za gardło. Dał mi książeczkę dopiero teraz, kiedy Bachałowa już nie żyła, zabita za moim przyzwoleniem, w obecności trzech świadków z NKWD. Brawo, towarzyszu Razumowski! Cóż za przykład wybitnej inteligencji i sprytu... Mogłem tylko mieć nadzieję, że kobieta rzeczywiście nic nie wiedziała na temat przekazanego jej tekstu. Przez resztę drogi milczałem – wolałem się nie odzywać, konfrontacja z NKWD nie poprawiłaby mojej sytuacji, choć mina zadowolonego z siebie bezpieczniaka działała mi na nerwy. Pożegnałem Kutiepowa pod kamienicą na Marata, gdzie przesiadł się do swojego samochodu, i poinstruowawszy szofera, ruszyłem na górę. Chłopcy przywitali mnie gorącą herbatą i kieliszkiem wódki. Wypiłem jedno i drugie, zakąsiłem wyczarowanym nie wiadomo skąd kiszonym ogóreczkiem, po czym odesławszy wszystkich poza Riuminem, przewertowałem książeczkę przy stole. Wbrew moim oczekiwaniom nie zawierała żadnych wskazówek czy inkantacji, nie opisywała bluźnierczych ceremonii. Napisana mętnym, bełkotliwym językiem odnosiła się do kwestii „zatraty duszy”, nawiązując ni to do doktryny gnostyków, ni to do teorii okultystycznych. Nie znalazłem żadnej wzmianki o kulcie kanibali.
– Co o tym myślisz? – spytałem, podawszy książkę Saszce.
Otworzył ją ostrożnie, powąchał – pachniała jak świeża gazeta – i mruknąwszy coś pod nosem, zagłębił się w lekturze. Widząc, że zajmie mu to chwilę, wyjąłem z szafki puszkę świńskiej mielonki, otworzyłem paroma ruchami noża i wygarnąłem zawartość na talerz. To skutecznie oderwało Saszkę od tekstu, zerknął na mnie z niepokojem w oczach – sytuacja wymagała rygorystycznego racjonowania żywności, co wśród permanentnie wygłodzonych ludzi nie było rzeczą łatwą, złamanie zasad, przekroczenie dziennego przydziału skutkowało przymusowym postem. Przy tych temperaturach można go było nie przeżyć.
– Spokojnie! – roześmiałem się, widząc minę Riumina. – Załatwiłem na jutro dodatkowe żarcie, wiesz, racje majora. Ma je przywieźć osobiście moja słodka Nadia Elizarowna, cesarzowa kuchni oficerskiej.
Podzieliłem konserwę, polałem wódki. W GRU obowiązuje, rzecz jasna, hierarchia służbowa, ale dowódcy nie trzymają na dystans swoich ludzi, starają się żyć tak jak oni. No, przynajmniej w czasie akcji...
Rozpogodzony Riumin ochoczo sięgnął po kieliszek, zagryzł tuszonką i powrócił do czytania. Zanim zjadłem swoją część, w drzwiach pojawili się Kotuszew i Drozd, za ich plecami ujrzałem dziewczynę z parteru. No tak, wywąchali żarcie.
– Jak ta mała ma na imię? – Trąciłem Saszkę w bok.
– Wiera – wymruczał, nie przerywając lektury.
Pokiwałem głową, czyszcząc talerz z resztek konserwy. Wiera... Tak jak Bachałowa. Niczego! Tamta nie żyje, nie będą mi się mylić.
– Słucham, panowie? – zwróciłem się surowym tonem do podwładnych.
– Chcieliśmy tylko sprawdzić, czy komandir zwariował, czy może... – Kotuszew zawiesił głos z nadzieją.
Chłopak wciągnął policzki, udając przesadnie wychudzonego, zakończył grymas niewinnym uśmiechem.
– Po pół konserwy na łeb – oznajmiłem, patrząc na niego spod oka.
– A ona? – zerknął za siebie Drozd.
Prychnąłem rozbawiony – jeszcze trochę i wraz ze zwiększonymi racjami żywnościowymi powróci cywilizacja, porucznik Drozd właśnie ujął się za damą...
– Niech tam! – Machnąłem ręką. – Ona też.
Syknąłem, dotknąwszy nieostrożnie rozgrzanego piecyka, z cichym przekleństwem przymknąłem drzwiczki. Z trudem oderwałem się od obserwacji płomieni, ogień wywoływał wrażenie domowej przytulności, rzadko obecnie dostępne w Leningradzie ze względu na wszechogarniający chłód. Tu marzło się nawet w łóżku, pod grubym okryciem, dzień po dniu. Po prostu czasem mniej niż zwykle. W rogu kuchni – tak czy owak najcieplejszego pomieszczenia w całym mieszkaniu – przy oknie, stała zainstalowana jeszcze przez poprzednich lokatorów burżujka. Nie używaliśmy jej wcześniej, bo miała zapchaną rurę kominową, ale teraz, w przypływie dobrego humoru po dodatkowej kolacji, Drozd – syn kominiarza – doprowadził instalację do stanu używalności. Ot, co może zdziałać odrobina żarcia... Riumin jeszcze raz obejrzał dokładnie marokinową okładkę i rzucił niedbale książkę na stół. Mimo półmroku widać było wyraźnie obłoczki naszych oddechów. Nawet nie chciało mi się sprawdzać, jaka jest temperatura. Co to w końcu za różnica? Kurewski ziąb i tyle.
– Okładka wyszła chyba ze szkoły paryskiej: linearne tłoczenia, dublura – mruknął wreszcie Riumin. – Nasi robili to trochę inaczej. Musieli ją zedrzeć z jakiejś innej książki, nie daliby rady wykonać takiej na miejscu. Koźla skóra, złocenia... Na ich szczęście żadnych napisów. Za to zawartość jest ewidentnym fałszerstwem. Czuć jeszcze farbę drukarską.
– Tyle to sam wydedukowałem, Watsonie – podsumowałem zgryźliwie jego wywody. – Powiedz mi coś, czego nie wiem.
– No więc nasuwa się pytanie: po czorta ci to dali? Przecież Bachałowa nie żyje, nie musieli w ogóle o tym mówić.
– Fakt. – Zagryzłem z namysłem wargi. – Może Kutiepow obawiał się zataić informację? W końcu Gławkom...
– Kiedy to fałszywka, a nie żadna informacja. Bełkot skompilowany z paru idiotycznych tekstów w ciągu godziny czy dwóch. Strach może Kutiepowa powstrzymać przed sabotowaniem śledztwa, w końcu wie, że jedziemy na jednym wózku, jednak w tym jest coś więcej... On musiał się czegoś dowiedzieć od Bachałowej.
– Więc... Zaraz! – krzyknąłem. – Ten gnojek próbuje mnie zniechęcić do poszukiwania tekstu, prawdziwego tekstu, opisującego idee, jakimi kierują się Doskonali, na wypadek gdyby ktoś mi szepnął o jego istnieniu. Chce, żebym zbagatelizował tę wiadomość, myśląc, że to jakieś bzdury! Kochanka Bieliajewa musiała go o tym poinformować.
– Tak! – potwierdził Riumin, waląc pięścią w stół. – O to mu chodzi! Ale dlaczego? Jeżeli księga, ta autentyczna, zawiera coś istotnego dla naszego dochodzenia, nie wykonamy zadania i postawią nas między ślepym murem a plutonem egzekucyjnym, to jego także. Nie wywinie się. Decyzję będzie podejmował osobiście towarzysz Stalin, a jemu wsio rawno, pułkownik czy major, NKWD czy GRU... – dokończył ciszej.
– A gdyby tekst nie miał nic wspólnego ze śledztwem? – spytałem. – Nie zawierałby żadnych ważnych informacji, jedynie...
– Tak?
– Jedynie opisywał, jak stać się Doskonałym. Nie w sensie dołączenia do sekty, ale podawał szczegóły techniczne tej... przemiany. Bo rzecz chyba nie w mrozoodporności, a przynajmniej nie tylko.
– Unoszenie się w powietrzu? Przechodzenie przez ściany? Niewidzialność? – zadrwił Riumin.
– Nieważne – mruknąłem. – Nie ma co dywagować, jednak nasuwa się jeden oczywisty wniosek: musimy być szybsi i uprzedzić towarzysza Kutiepowa, pierwsi znaleźć tę książkę. O ile, rzecz jasna, takowa istnieje... Głupio by było tracić czas na jakieś bzdury.
Przytaknął ruchem głowy, jednak widziałem, że coś go gnębi, kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, jakby nie mógł się zdecydować, czy powiedzieć mi o czymś, czy lepiej milczeć. Czekałem cierpliwie.
– Rumunia – wymamrotał wreszcie. – Pamiętasz akcję w Rumunii?
Zacisnąłem zęby. Pamiętałem. My, ludzie radzieccy, odrzucamy wszelkie burżuazyjne przesądy, nie wierzymy ani w Boga, ani w czary. I mamy rację; Boga nie ma – historia ludzkości jest najlepszym tego dowodem, a magia i wszelkie hokus-pokus to wymysły zabobonnych wieśniaków. Jednak czasem... Każdy oficer GRU od kapitana w górę otrzymuje dostęp do akt opisujących szczególnie niebezpieczne akcje – dla przestrogi i nauki. W zeszłym roku wysłano doborowy oddział wojennoj razwiedki – Moskowskij Otriad Spiecjalnowo Naznaczenija – do jednego z rumuńskich klasztorów. Nie wiem, na czym polegała sama misja, dokumenty tego nie precyzowały, jednak kilka kwestii podkreślono dobitnie: zadanie zostało wykonane, straty własne wyniosły trzydziestu dwóch zabitych na czterdziestu ośmiu biorących udział w akcji, a przeciwnicy wykazywali alergię na srebro. No, alergia normalna rzecz, sam widziałem, jak jeden z moich ludzi umarł ukąszony przez zwykłą pszczołę, choć fakt zgromadzenia tylu alergików w jednym miejscu mimo wszystko zastanawiał, ale te straty... W klasztorze mieszkało szesnastu mnichów, a każdego z chłopaków, których tam wysłano, postawiłbym śmiało przeciwko dziesięciu żołnierzom, naprawdę dobrym żołnierzom... Być może wyjaśnieniem całej sprawy były narkotyki, w czasie walk na Filipinach amerykańskich żołnierzy przez dłuższy czas masakrowali wyskakujący z dżungli, uzbrojeni jedynie w maczety tubylcy – byli tak naćpani, że nie czuli strachu ani bólu, podobno nawet mniej krwawili. Można ich było oczywiście zabić, tyle że z trudem, z wielkim trudem...
– Spokojnie, Saszka – westchnąłem. – Wystarczy większy kaliber i trzeba strzelać w łeb. Może ktoś zdąży nacisnąć spust czy pchnąć nożem z kulą w sercu, ale z mózgiem na suficie nie ma szans. Co do tej książki...
– Mam pomysł – wszedł mi w słowo Riumin. – Byłem dziś w bibliotece i archiwum, chciałem zobaczyć, jak radzi sobie Drozd, ale...
– Tak?
– To beznadziejna robota. – Wzruszył ramionami. – Sami nic nie znajdziemy, nie ma mowy. Próbowano wywieźć część zbiorów, w efekcie powstał taki burdel, że nikt nie wie, gdzie co jest. Poza pracownikami – dodał. – Tyle że większość z nich ma jakie takie pojęcie jedynie o swoich działach. Całością zbiorów opiekuje się niejaki profesor Dankell.
– To Niemiec z pochodzenia, prawda? – wtrąciłem szybko.
– Tak, miał niemieckich przodków, co prawda jest członkiem partii, lecz w obecnej sytuacji naprawdę niewiele potrzeba, aby posądzić kogoś o szpiegostwo, więc powinien być otwarty na... perswazję.
– Dobry pomysł – pochwaliłem. – Zaraz z rana wybierzemy się do pana profesora. Ale teraz – ziewnąłem szeroko – czas spać. To był męczący dzień.
Zza drzwi dobiegły mnie dźwięki gitary, po chwili zawtórował im całkiem zgrany damsko-męski trójgłos – najwyraźniej panienka porzuciła nieśmiałość:
Kak na kijewskom wokzalie mienia bladju obozwali. Nu kakaja że ja blad’, jesli niekomu jebat’.
– Dzieciaki – wymamrotałem. – Dzieciaki.
Ktoś zatykał mi nos i usta, brakowało mi tchu. Wychynąłem gwałtownie ze stanu nieświadomości, odpychając napastnika. Blada jak płótno Wiera wskazywała na okno, wydając dziwne, charkotliwe dźwięki. Czułem kwaśny zapach jej strachu, w porannym półmroku widziałem wykrzywioną przerażeniem twarz. Z ulicy dobiegł mnie tupot ciężkich wojskowych buciorów. Kilkanaście osób kłębiło się pod bramą kamienicy, pękały z hukiem rąbane siekierami deski. Doskonali. W cywilnych ubraniach, ale uzbrojeni w pepesze i pistolety, bez płaszczy, futer i czapek. Nieczuli na mróz. Oprzytomniałem błyskawicznie i nie zważając na kąsający bose stopy chłód, wypadłem do przedpokoju, porywając w przelocie trzymaną pod poduszką broń.
– Ko mnie, riebiata, ko mnie! – ryknąłem.
Drozd i Kotuszew przyczaili się za stosem drewna, Riumin krzyczał coś do telefonu – miałem nadzieję, że zdąży wezwać pomoc, na sąsiadów nie było co liczyć. Załomotały schody, posypały się drzazgi z prutych długimi seriami drzwi. Rozległ się trzask – wejście do mieszkania stanęło otworem. Zakląłem bezsilnie; pistolety to niewiele przeciwko takiej przewadze, jedynie pochodzący z Syberii Kotuszew przywarł do kolby mosina, no tak – myśliwy nigdzie nie rusza się bez karabinu... Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli, oderwanych od siebie obrazów, zastanawiałem się gorączkowo: skąd ten napad? Co zrobiłem, aby go sprowokować? Kto nasłał na mnie Doskonałych? Rozjuszony aresztowaniem kochanki Bieliajew? Bzdura, Bachałowa, sypnęłaby go natychmiast, gdyby miał cokolwiek wspólnego z kanibalizmem. To tylko złodziej i oportunista, nikt więcej. Kutiepow? Wprowadził mnie w błąd i zabił Bachałową zanim zdążyłem ją przesłuchać, to fakt. Jednak gdybym się uparł, żeby z nią pogadać, nie mógłby mi przeszkodzić – ba! – nie odważyłby się nawet. Jeśli zginę, będzie pierwszą osobą, od której Gławkom zażąda wyjaśnień, a to nie żarty, oj, nie... No i skąd sekciarze znali mój adres? Gdyby ktoś mnie śledził, zorientowałbym się z łatwością, teraz po ulicach Leningradu chodzili tylko ci, którzy musieli, nie było jak schować się w tłumie. Kutiepow wiedział, gdzie mieszkam, ale poza nim... Nadia! Podałem jej swój adres! Zaproponowała mi dostarczenie racji żywnościowych dopiero po tym, kiedy zasugerowałem, że Bachałową interesuje się NKWD. No i wyznałem, że nie jestem porucznikiem, tylko majorem. Jeżeli należała do Doskonałych, nietrudno jej było skojarzyć fakty... Nadia, ty suko!
Brodata twarz o błyszczących fanatyzmem oczach pojawiła się nagle, by zniknąć sekundę później w krwawym rozbryzgu, sucho szczęknął mosin. Riumin wychylił się ze swojego pokoju i zamaszystym gestem rzucił granat na schody. Przypadliśmy do podłogi, nad głowami zaświszczały odłamki.
– Ko mnie! – wrzasnąłem ponownie, strzelając do nacierających sekciarzy.
Któryś odpowiedział ogniem, na szczęście niecelnie. Kotuszew, osadziwszy bagnet na karabinie, zablokował wąskie przejście między stertą drewna a ścianą i walczył po mistrzowsku, dając mi czas na przeładowanie broni. Drozd z Riuminem zniknęli w jednym z pomieszczeń, atakowani przez kilku napastników. Zdążyłem załadować trzy naboje, wszystkie wystrzeliłem w muskularnego draba pochylającego się nad porąbanym siekierami Kotuszewem. Obok leżały jakieś ciała, chłopak nie sprzedał życia darmo. Widząc kolejnych wrogów przeskakujących zaimprowizowaną barykadę, uciekłem do pokoju. Pierwszego, który wbiegł za mną, uderzyłem kolanem w krocze. Kiedy zgiął się wpół, łupnąłem w kark kolbą pistoletu. Skończyły się naboje? Niczego! – dalej miałem w garści prawie kilogram żelaza. Następnego trzasnąłem tokariewem w bark, ale z jakichś względów nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Stalowy obojczyk czy co? Pchnął mnie otwartą dłonią, niczym w przyjacielskiej sprzeczce, ale poleciałem na ścianę jak po zderzeniu z ciężarówką. Chciałem wstać, jednak moje ciało ni stąd, ni zowąd przybrało konsystencję ciężkiego roztopionego metalu, gapiłem się bezradnie na pędzące ku mojej szyi ostrze siekiery. Zanim doszedł mnie pocałunek śmierci, w nagłym, bolesnym rozbłysku światła ujrzałem Wierę wirującą z przyczepioną do dłoni stalową smugą, twarz obryzgała mi ciepła krew. Potworne uderzenie wyparło resztki powietrza z moich płuc i zapadłem w ciemność.