- nowość
- W empik go
Demony Przeszłości - ebook
Demony Przeszłości - ebook
„DEMONY PRZESZŁOŚCI” to powieść historyczno-obyczajowa z wątkiem fantasy. Opowiada o tym, jak trudno jest mężczyźnie wyrwać się spod wpływu ojca, o solidarności kobiet, oraz o wyrozumiałej, dojrzałej miłości. Przede wszystkim jednak mówi o demonach przeszłości, które wloką się za człowiekiem przez całe życie i kąsają zawsze wtedy, kiedy się tego najmniej spodziewamy. Bohaterowie powieści, podobnie, jak my obecnie, walczą o miłość, uratowanie niedopasowanego związku. Borykają się z destrukcyjną relacją z toksycznym dzieckiem, oraz z własną niejednoznaczną tożsamością. Tu dotykamy świata fantasy: Zmagający się ze swym wilkołactwem Jarogniew musi dokonać wyboru pomiędzy światem ludzi a sferą istot demonicznych i zdecydować, kim tak naprawdę jest! Wszystko to dzieje się na tle pierwszego kryzysu Państwa Piastów, którzy, nie zwykli liczyć się z opinią ludzi ani wolą Bogów, czym ściągają na siebie gniew przedwiecznych demonów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397411814 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historia to nie tylko daty i fakty z życia królów i księżniczek. Dla mnie jest to raczej skrzynia pełna tajemnic, lub sekretny dziennik prostego człowieka, który żył wczasach, jakie dziś trudno jest nam sobie wyobrazić.
Zawsze uwielbiałem tajemnicze raporty z odkryć archeologicznych, oraz fascynujące wyniki badań historyków, które odnaleźć można czeluściach uniwersyteckich bibliotek. Są wśród nich prawdziwe perły, takie jak te:
I. w połowie X wieku, na terenie Wielkopolski wycięto niemal wszystkie drzewa. Jak mówią paleobotanicy: w warstwach kulturowych z tego okresu udział pyłków dębów, jesionów i buków zmniejszył się do wartości śladowych.
II. Około roku 940, na obszarze Wysoczyzny Gnieźnieńskiej, która była krainą ubogą i słabo zaludnioną, w krótkim czasie wzniesiono kilkanaście potężnych grodów. Zbudowano je z bali dębowych, specyficzną techniką przekładkową z hakami. Inwestycje te przypisuje się rodowi Piastów. w tym samym czasie inne, wcześniejsze grody straciły na znaczeniu, lub spłonęły. Wszystkie, oprócz Giecza i Kalisza.
III. Pomiędzy Gieczem a Lednicą, na wysokim morenowym wzgórzu, wznosi się grodzisko w Kociałkowej Górce. Budowa wałów wskazuje na jego starożytną metrykę. Jest bez wątpienia starsze od Gniezna, Lednicy, czy Grzybowa. Nigdy jednak nie rozwinęło się wokół niego miasto. Spalone w połowie X w. zniknęło w pomroce dziejów. Nie znamy powodów jego upadku.
IV. Giecz – gród starszy od Poznania i Gniezna, uznawany przez niektórych historyków za kolebkę Piastów, nigdy nie został stolicą ich państwa, pomimo że w 938 został rozbudowany i powiększony.
Czyż można przejść obojętnie obok takich faktów i nie napisać o nich książki? – Pewnie można, ale ja nie potrafiłem.
Przemysław TądrowskiROZDZIAŁ I
KREW W DĄBROWIE — ROK 938
Nad rozległym, chaotycznym karczowiskiem unosił się welon siwego dymu. Snuł się nisko jak wąż wypełzający z licznych, dogasających palenisk. Wokół, jak okiem sięgnąć, majaczyły bezładne sterty gałęzi, dramatycznie wznoszących w niebo odarte z kory, poskręcane ramiona. Po krótkim, styczniowym dniu mrok zapadał szybko i nieubłaganie.
Jarogniew od dłuższego czasu stał w milczeniu na leśnym pobojowisku, wpatrując się uważnie w odciśnięte na śniegu ślady stóp. Na korze powalonych dębów połyskiwały plamy krwi. Westchnął ciężko. Ostrożnie przekroczył martwe ciało zamordowanego drwala i ruszył w kierunku osady, opuszczonej przez zdjętych paniką wieśniaków. Nie był w stanie pojąć, co tu się właściwie wydarzyło.
Drwale od dawna już narzekali na zagrożenie ze strony tutejszych wilków. Stąd ten wieniec ognisk, którym pomysłowi chłopi odgradzali się od agresywnych drapieżników. Jarogniew nie rozumiał tylko, po co wilki miałyby atakować hałaśliwych i uzbrojonych w siekiery drwali; był dopiero początek stycznia, śnieg zaledwie przyprószył leśną ściółkę – drapieżniki miały zwierzyny pod dostatkiem, więc nie musiały tego robić.
Takich incydentów w okolicy nie brakowało. Chłopi zaczęli ginąć zaraz po Szczodrych Godach¹.
Kiedy tylko minęły święta i dzieci zakończyły kolędowanie z kłapiącym paszczą turoniem, wszyscy wieśniacy wyruszyli w dąbrowy, by ciąć dębinę na budowę grodu. Jednak panika wśród ludzi spowodowała, że roboty całkowicie zamarły i wyrąb ustał. Nikt już nie chciał zwłóczyć powalonych pni i zwozić ich na budowę nowych, coraz to potężniejszych wałów rodzinnego grodu Piastów.
Odpowiedzialny za organizację ich wycinki namiestnik Giecza, Radomir z Dzieżnicy, krążył pomiędzy wioskami wściekły jak zbudzony zimą niedźwiedź. Nie potrafił przekonać ludzi, aby wrócili do pracy. Na nic zdawały się krzyki i groźby. Chłopi, przerażeni napastliwością wilków, woleli dostać batem po plecach, niż iść z siekierą z siekierą do lasu. Nie mogąc nic wskórać, namiestnik odchodził od zmysłów i już zaczął w duchu przeklinać swe niewczesne ambicje, które skłoniły go do sięgnięcia po godność zarządcy Grodziszczka².
Teraz, poniewczasie, Radomir uwierzył w plotki, które krążyły po podgrodziu, o nagłej śmierci jego poprzednika. Mówiono, że każdy, kto włada Gieczem, popada w obłęd i kończy marną śmiercią, niegodną mężczyzny i wojownika.
Wszyscy wciąż pamiętali Weszpryma z Biechowa, który zamknął bramę przed powracającym z Gniezna kniaziem Lestkiem i zbuntował załogę przeciwko swemu władcy. Zdrajca nie nacieszył się długo swoją władzą. Kiedy kniaź powrócił w chwale i został obrany wodzem wszystkich Polan, Weszprym nie odważył się stanąć przed swym panem i spojrzeć mu w oczy. Powiesił się w izbie biesiadnej na zgrzebnym powrozie, a wszystko, co wcześniej zjadł i wypił, wyciekło z niego, brocząc podłogę i ławę, z której zeskoczył. Czy mu kto w tym pomógł, czy też sam wpadł na tak genialny pomysł? Nikt już potem nie dociekał prawdy. Tym bardziej że Lestek, zastawszy swój dwór tak podle skalanym, obrzydził sobie do cna Grodziszczko. Opuścił rodzinne gniazdo i więcej już jego noga tu nie postał.
Minęły długie lata. Teraz, kiedy syn kniazia – Siemomysł – zarządził rozbudowę Grodziszczka, namiestnik gotów był użyć wszelkich środków, aby wykonać rozkaz władcy. Po tylu latach obojętności i omijania Giecza szerokim łukiem potomek Piasta zwrócił łaskawe oko na dom swojego dzieciństwa. Zrozpaczony namiestnik posłał po słynnego w okolicy łowczego i zaufanego zwiadowcę – Jarogniewa z Kociałkowej Górki.
– Ani chybi wilkołaki to są jakieś przeklęte. Nie bojają się ognia ani żelaza, a przychodzą o zmroku i mordują mi niewinnych ludzi. Co ja powiem kniaziowi, kiedy przybędzie na wiosnę i każe wznosić nowe wały? Chłopy nie pójdą bić się z wilkołakami. Przerażone wszystkie, co do jednego, siedzą po chałupach i nie mogę ich nagnać do roboty. – Mimo pozorów, w głosie namiestnika drżała nieskrywana nuta paniki i bezradności.
– Nie sądzę, Radomirze – zaprzeczył spokojnym głosem Jarogniew. Przysunął do siebie dzbanek z grzanym piwem i uzupełnił po brzegi swój prosty, gliniany kubek. – Wierzaj mi! Gdyby w okolicy pojawił się jaki wilkołak, wiedziałbym ja o tym niechybnie! Będzie to już ze dwadzieścia lat, jak ostatni skonał na mych oczach i spłonął w ogniu na Świętej Górze Lecha. Długo jeszcze potem nie mogłem zmyć z siebie śladów jego krwi! – Jarogniew zawiesił głos i zamarł na chwilę w zamyśleniu. Tyle już lat minęło, odkąd pożegnał swoją dziką towarzyszkę Nyję. Tak bardzo zmieniło się przez ten czas jego życie, że niemal zapomniał o tamtych tragicznych, acz pełnych namiętności chwilach. Dziś nagle, przywołana wspomnieniami, stanęła mu przed oczyma jego duszy w całej swej pięknej i przerażającej zarazem postaci, a w sercu ukłuł go stary, zapomniany cierń żalu.
– To nie wilkołaki napastują twoich drwali, Radomirze! Powiem ci też w zaufaniu, że to nieprawda, iż nie ima się ich żelazne ostrze. To zwykłe bajki. Ten ostatni, o którym ci wspomniałem, pomarł od żelaza właśnie! Możesz powtórzyć to swoim ludziom. Nie muszą mieć srebrnych toporów czy mieczy. Mogą się bronić każdą bronią, ale najlepiej nogami.
– Co też wielmożny prawisz? Żarty się was trzymają? Tam ludzie giną jak muchy!
– Nie żartuję, Radomirze! Każdy, kto zobaczy demona czy wilka, najlepiej zrobi, jeśli użyje swoich nóg. To najpewniejszy sposób, aby przeżyć takie spotkanie. Uciekać co sił w nogach! Najlepiej każdy w inną stronę. – Jarogniew dopił swoje wystygłe już piwo. Nie miał wprawdzie pomysłu, jak zaradzić atakom. Zbyt mało jeszcze wiedział, ale dalsze siedzenie przy stole zdawało się być całkowicie nieskuteczną metodą na rozwiązanie zagadki.
– Dasz mi kilku silnych młodzików z drużyny grodowej! – powiedział, wstając powoli z wygodnej ławy. W głosie Jarogniewa nie dało się usłyszeć najlżejszej nuty rozkazu, tylko pewność siebie i spokój, wynikające z długich lat doświadczenia w swej profesji. – Niech to będą ochotnicy, bo nie chcę mieć za plecami tchórzy. Pójdę z nimi na wycinkę i przekonamy się, kto przyjdzie po zmroku, aby nas przegonić. Chcę na własne oczy zobaczyć zabójcę drwali. Z tego wszystkiego, com tu usłyszał, to widzi mi się, że napadają was ludzie w wilczych skórach. Może odkryłeś zbójecką kryjówkę? Kto wie?
Nie będziemy niepotrzebnie martwić kniazia, opowiadając mu bajki o wilkołakach. Dość ma on, ostatnimi czasy, zmartwień na głowie. Nie potrzebuje nowych, na dodatek wyssanych z palca problemów.
* * *
Siemomysł siedział zamyślony w przestronnej hali poznańskiego dworu. W izbie panował półmrok, rozświetlany jedynie przez żar bijący z kominka. Ponure myśli kłębiły się w jego głowie jak stado wron, kołujących nad świeżo zaoranym zagonem. Właściwie to podjął już decyzję. Nie chciał jednak postępować pochopnie, aby nie zostać źle zrozumianym i nie urazić gospodarzy, którzy, odkąd pamiętał, traktowali go jak syna.
Świętopełk Morawski wraz z żoną byli zawsze dla niego najbliższą rodziną. Od chwili pamiętnej ucieczki z Giecza, zamieszkał z nimi na poznańskim grodzie i tutaj czuł się najlepiej. Do tego stopnia, że nigdy dotąd nie pomyślał nawet o założeniu własnego domu. Zastąpili mu rodziców i od pierwszej chwili, kiedy tu przybył, z tym miejscem wiązał wszystkie dobre i ciepłe wspomnienia odległego dzieciństwa. Jakżeby zresztą mogło być inaczej. Wojewoda Lestkowiców, dziarski pięćdziesięciolatek, Świętopełk Mojmirowic, był człowiekiem powszechnie szanowanym i lubianym. Absolutnie wszyscy mieszkańcy Poznania, począwszy od wąsatych drużynników ojca, po prostych wieśniaków z Rataj czy Rybaków, uwielbiali pogodnego i mądrego namiestnika Piastów.
Podobnie jego żona, niewiele odeń młodsza Milena, była w grodzie pierwszą i bezapelacyjnie najważniejszą gospodynią dworu. Zresztą w oczach służby i poddanych to ona została dziedziczką władzy i autorytetu swego ojca, którego imieniem nazwano gród i całą Nadwarciańską Ziemię.
Już od czasów młodzieńczych, kiedy wyrwała chorowitego Siemomysła ze szponów bladej śmierci, Milena stała się dla młodego Piasta matką i siostrą zarazem. To jej jako jedynej zwierzył się ze swej niewysłowionej żałoby, gdy powrócił z wyprawy przeciw Sasom i nie zastał wśród żywych swej ukochanej dziewczyny, z którą wiązał nadzieje na szczęśliwe życie. Komuż by innemu miał się zwierzyć? Przecież nie ojcu, który wyrwał go z objęć wybranki i wysłał w dalekie kraje na ciężką i nikomu niepotrzebną wojnę.
Siemomysł szanował Milenę i cenił jej zaradność i umiejętność zarządzania dworem. Doskonale rozumiał, że nie był to lekki chleb. Od wielu już lat Poznań pełnił funkcję stołecznego grodu Piastów. Pomimo że mieli przecież swój Giecz, gród na Siekierkach i odbudowane po pożarach Moraczewo, a nade wszystko świeżo wzniesiony, ogromny, warowny garnizon w Grzybowie niedaleko Gniezna. Jednak to Poznań był tym miejscem, gdzie najchętniej wracali po wojennych wyprawach. Tu zwykle zimowali, bo tylko w Poznaniu czuli tę niepowtarzalną atmosferę domowego ogniska, której niewątpliwym źródłem byli właśnie Świętopełk z Mileną. W tym jednym Siemomysł zgadzał się z ojcem. Obaj darzyli Świętopełka przyjaźnią i zaufaniem. Poza tym, jako kniaź, musiał przecież gdzieś trzymać swoje trzy żony, z którymi ojciec wyswatał go jeszcze w dzieciństwie. Milena doskonale radziła sobie z trzymaniem krótko za mordę tych kłótliwych i zawistnych białek³. Gdyby nie jej zdolności dyplomatyczne, z pewnością już dawno powyrywałyby sobie włosy. Siemomysł nie czuł potrzeby zajmowania się humorami swoich oficjalnych małżonek. Nawet w przerwach pomiędzy wyprawami wojennymi, na które
wyruszali z ojcem każdej jesieni, nie narzekał na nadmiar wolnego czasu. Tym bardziej ostatnio, gdy ojciec, raniony w bitwie, zdał całkiem na niego obowiązki władcy i przestał angażować się w przyziemne problemy zarządzania rozrosłym niepomiernie państwem.
Siemomysł żył w ciągłych rozjazdach. Jak wiadomo, życie w drodze nie sprzyja zbytnio pielęgnowaniu uczuć rodzinnych. Szczególnie że nigdy nie zabierał ze sobą w podróż taboru wozów, które pomieściłyby jego dwór wraz z żonami i służbą. Tymczasem sprawy skomplikowały się znacznie, odkąd jedna z jego żon, Stanisława, powiła zdrowego chłopca. Wyglądało na to, że Siemomysł doczekał się dziedzica. Malec był silny i zdrowy, wypadało więc pomyśleć o urządzeniu jakiegoś stałego domu, gdzie dziecko mogłoby się wychowywać.
– Chyba jej tego znowu nie zrobisz? – Świętopełk nie spuszczał wzroku z Siemomysła, próbując wyczytać z nich skryte zamiary i myśli kniazia. – Nic mi do twoich spraw sercowych, ale mógłbyś raz, choć dla oczu poddanych, spędzić wieczór z rodziną. Wypadałoby poświęcić trochę czasu i uwagi kobiecie, która dała ci syna!
Siemomysł milczał, nawet gestem nie próbując uspokoić obaw wojewody.
– Milena prosi cię do nas na wieczerzę – kontynuował Morawianin. – Będzie tam także kilku znaczniejszych gości z przebywających obecnie w grodzie możnych. Przyjdź, proszę, i nie wystawiaj bliskich na pastwę domysłów i plotek. Jako przyszły kniaź powinieneś zadbać o przyjaźń stronników, którzy opowiedzą się kiedyś za tobą na walnym wiecu.
– Nie tak prędko to nastąpi! – skwitował beznamiętnie Lestkowic. – Ojciec nie odda mi władzy, dopóki sam zdoła utrzymać się w siodle. Widzisz przecie, jak go rozpiera energia i żądza życia. Nawet zimą nie zjechał z drużyną do Poznania. Odkąd zbudowałeś mu twierdzę w Grzybowie, całkiem przestał zajmować się objazdem i rokami⁴ wśród podległych plemion. Tylko wojaczka i wyprawy mu w głowie!
– Zawsze był taki! Odkąd pamiętam, zawsze przedkładał wojowanie nad zarząd krajem – potwierdził Świętopełk. – Kiedyś mnie zlecał te obowiązki. Teraz zaś ma ciebie i może być spokojny o dobrostan ziemi. Ufa ci. Jesteś jego jedynym dziedzicem, więc tobie, nie komu innemu, odda kiedyś swą władzę.
– Tak jak mówisz, wojewodo. Jest dokładnie tak, jak mówisz! „Kiedyś odda”. Mam trzydzieści osiem lat i wciąż jestem tylko dziedzicem. Od wiosny do zimy, od Jarych do Szczodrych Godów, włóczę się po grodach i opolach, które ON zdobył. Nie popasam nigdzie dłużej niż to konieczne, a i tak całe życie mi schodzi na rozsądzaniu plemiennych waśni i pobieraniu danin. Widzisz, ja zwyczajnie nie mam czasu na jakieś tam „życie rodzinne”. Sam wiesz, jak to jest w służbie u ojca. Nie jestem nawet panem swojego własnego czasu!
Świętopełk zamyślił się na chwilę nad gorzkimi słowami Lestkowica. Nie mógł zaprzeczyć, że w skargach Siemomysła tkwiło sporo prawdy.
– Rozumiem twoje rozgoryczenie i znam dobrze mnogość obowiązków, które na ciebie złożył. Nie pocieszy cię pewnie, jeśli powiem, że takie właśnie jest życie kniazia! Nie ma w nim zbyt wiele wzniosłych chwil i legendarnych uroków władzy, o jakich śnią nasi poddani. Życie jest jak dziecinna koszulina. Zawsze za krótkie i zasrane! – Mówiąc to, mierzył
Piastowica pełnym sympatii i zrozumienia wzrokiem. – Przyjdź, proszę, do nas na wieczerzę, Siemko! Jedno jeszcze ci powiem na ostatek – zawiesił głos, by wstać z ławy i wyprostować obolałe krzyże. – Nikt nie jest wieczny! Pomyśl o tym!
* * *
Pomimo że pojawili się na wyrębie późnym popołudniem, Jarogniew rozkazał strażnikom z Giecza, aby chwycili topory i przekonywająco udawali zwykłych drwali. Ci marudzili trochę, bo nie dość, że musieli pracować w ciężkich kolczugach, to jeszcze nakazał im okryć zbroje chłopskimi baranicami. Tak więc już po kilku minutach pracy w takich strojach spocili się jak szczury, ale namiestnik Radomir przykazał surowo, aby słuchali tego dziwnego człowieka. Nie buntowali się, tylko sumiennie walili siekierami w pnie dębów.
Jarogniew nie wyglądał na możnego pana. Nie nosił nawet zbroi ani miecza jak znaczni wojowie z drużyny. Od pierwszej chwili wyczuwali jednak doświadczenie i pewność siebie, które przebijały z jego słów, wypowiadanych cichym i spokojnym głosem. Był bardzo skupiony na zadaniu, którego się podjął. Zamierzał wyjaśnić zagadkę brutalnych morderstw, zanim wieści o krwiożerczych bestiach rozniosą się po okolicy. Próbował nawet rozpalać ogniska wzdłuż ściany lasu, aby zasadzka, którą przygotował, była jak najbardziej wiarygodna, ale oblepione mokrym śniegiem gałęzie nie chciały się palić. Dymiły tylko beznadziejnie, co dodatkowo ograniczało widoczność. Nie to było jego zamiarem, ale pomyślał, że może dzięki snującym się nisko chmurom dymu napastnicy nie zauważą oszczepów bojowych i szyszaków jego ochotników, które niczym garnki z ciepłą kolacją spoczywały wśród korzeni drzew, zawsze w zasięgu rąk tarczowników.
Jarogniew sam wysunął się przed wszystkich. Stanął w cieniu wielkiego drzewa kilka kroków w głąb dąbrowy i czujnie wpatrywał się w szarzejącą w zmroku, nieruchomą, lecz z pewnością niemartwą knieję. Pomimo mroźnej zimy i pozornego uśpienia natury dla bystrych zmysłów łowcy las pełen był śladów życia oraz dźwięków, które je zdradzały. W najbliższej okolicy nic jednak nie świadczyło o obecności ludzi. Wydeptane przez dziki i sarny ścieżki prowadziły w różnych kierunkach, ale były to już stare, częściowo zatarte ślady. Nic dziwnego – odkąd ludzie zaczęli masową wycinkę lasów, zwierzyna łowna wyniosła się w odległe, spokojniejsze i bezpieczniejsze okolice. Nie dotyczyło to tylko wszędobylskich, ciekawskich zajęcy, których charakterystyczne tropy przecinały zasypane śniegiem połacie, klucząc bez ładu i składu pomiędzy drzewami. W zapadającej ciemności dostrzegł jeszcze ślady wilczych łap. Były to jednak ślady jednego, samotnego drapieżnika, nie zaś zimowej watahy, która podczas ciężkiego głodu mogłaby poważyć się na zaatakowanie grupy ludzi.
Nagle gwałtowny podmuch wiatru ugiął gałęzie drzew i uniósł z poszycia tuman liści, śniegu oraz drobnych gałązek. Las natychmiast ożył, zafalował i zdał się buntowniczo
potrząsać koronami drzew w proteście przeciwko ekspansji człowieka. Ledwo tlące się ogniska, które nie chciały wcześniej poddać się ogniowi, rozbłysnęły jasnymi płomieniami i rozświetliły karczowisko. Ludzie zaprzestali pracy. Ten i ów z niepokojem rozglądał się dookoła, zdziwiony nagłym przebudzeniem wichury. Znikąd jednak nie pojawiły się ani wilki, ani inne bestie spragnione ludzkiej krwi. To tylko las przebudził się z pozornego snu. Próbował zrzucić z siebie resztki zeschłych liści jak pies wytrząsający pchły ze skudlonej sierści. W rozbłyskach światła rój ruchomych cieni zatańczył na pniach drzew i połaciach śniegu. Jarogniew dostrzegł ulotny zarys ogromnej, cienistej postaci Pana Lasów. Przez chwilę wydawało mu się, że w koronach dębów widzi także potężny wieniec jelenich rogów. Wiatr jednak ustał. Pomknął dalej skrajem lasu na inne karczowiska. Las uspokoił się natychmiast i znów zasnął. Zapadł mrok. Nic już więcej nie zakłóciło nocnej ciszy. Jarogniew wyszedł z cienia i przyklęknął na mokrym poszyciu. Pochylił głowę. Z namaszczeniem dotknął czoła wierzchem dłoni. Trwał tak jeszcze chwilę, w pełnym szacunku pokłonie, ale nie poczuł ani nie usłyszał już więcej żadnych oznak Jego obecności. Powstał i wrócił do wojaków z Giecza. Nie było po co czaić się tu dłużej. Drwale nigdy nie pracowali nocami na wyrębach. Wszelkie więc ataki, które dotychczas miały miejsce, musiały wydarzyć się w tej szarej godzinie zmierzchu, kiedy kolory bledną i szarzeją, a ludzki wzrok płata różne figle. Wyobraźnia pozwala ujrzeć wszystko, co strach podpowie umysłowi.
Po wszystkim łowczy zdał raport namiestnikowi Grodziszczka. Nie wdając się w szczegóły, zalecił mu prowadzić prace tylko za dnia i zapewnić drwalom ochronę grodzkich tarczowników. Radomir nie chciał tak łatwo ustąpić. Dopytywał nachalnie, co też wydarzyło się na wyrębie, ale Jarogniew nie miał zamiaru tracić nocy na zawiłe opowieści, a towarzyszący mu ludzie niczego nie widzieli i nie potrafili powiedzieć nic więcej. Wykręcił się zmęczeniem i obiecał przyjść doń rano, na dłuższą rozmowę, po czym udał się do chaty na podgrodziu, gdzie miał zanocować.
Kiedy goszczący go chłopi posnęli, Jarogniew ubrał się i cicho opuścił przytulną półziemiankę rolników. Przeciągnął z zadowoleniem ścierpnięte ramiona i pobiegł lekkim truchtem na północny zachód, w kierunku swego domu. Wcale nie był pewny tego, co zobaczył tam, w koronach drzew na wyrębie. Nie zdziwiłby się, gdyby Leszy, zaniepokojony niewyobrażalnym pogromem dębów, jaki ludzie zgotowali okolicznym lasom, postanowił stanąć w obronie swych terenów. Jarogniew sam był zaskoczony niespotykaną skalą wycinki, która odsłoniła bezkresne, zdawać by się mogło, połacie ziemi. Nie dotyczyło to wyłącznie okolic Giecza. Poległy również dąbrowy otaczające Grzybowo, które zostało ubiegłego roku rozbudowane tak bardzo, że na tamtejszym majdanie można było urządzać gonitwy konnej drużyny.
Poznań tymczasem powiększył się o podgrodzie otoczone niebosiężnymi wałami szerokości niemal dwudziestu pięciu kroków. Państwo Piastów rosło w siłę i nie szczędzono wysiłków, aby zaznaczyć potęgę i obronność centralnych grodów strzegących ich ziemi.
* * *
Jarogniew z dumą spoglądał na strome wały jego własnego grodziska ukrytego wśród bagien, na skraju Doliny Cybiny. Gródek, zwany przez okolicznych chłopów Kociałkową Górką, zbudowano rzeczywiście na sporym, naturalnym wzniesieniu. Jego wały nie były może tak nowoczesne jak te piastowskie. Nie zbudowano ich z dębowych i jesionowych bali, przewiązanych warstwa po warstwie tłustą, szaro-zielonkawą gliną, lecz z drobnego piasku, ujarzmionego drewnianymi skrzyniami. Zbocza nasypów wzmocniono za to kamieniami i rzędami pali, wbitymi skośnie w stoki wzniesienia. Szczyt wałów wieńczyła palisada, którą od wewnętrznej strony obiegały pomosty dla obrońców.
Mijało właśnie dwadzieścia lat, odkąd Jarogniew zamieszkał tu i nazwał to miejsce swoim domem. Dwadzieścia lat cudownego, spokojnego życia u boku kochającej kobiety, która bez reszty zajmowała serce i umysł mężczyzny, nie pozwalając demonom przeszłości zawładnąć jego duszą. Ostrożnie uchylił drzwi do izby i bezszelestnie wemknął się do ciepłego wnętrza chaty. Był niemal środek, ciemnej, styczniowej nocy, więc Anuszka spała spokojnie w przyległej komorze. W pomieszczeniu panował miły półmrok rozświetlany jedynie żarem dogasających właśnie grubych, bukowych polan. Jarogniew przystanął na chwilę zamyślony nad promieniującym, ciepłem paleniskiem. Wtem niespodzianie uderzyła go w nozdrza niepokojąca, obca woń. Jarogniew zareagował błyskawicznie, niczym dzikie zwierzę wyczuwające zapach drapieżnika w pobliżu gniazda. Przyczaił się pomiędzy ławą a paleniskiem i pochyliwszy nisko głowę, wbił wzrok w ciemny kształt majaczący w mrocznym kącie izby. Źrenice łowczego rozszerzywszy się błyskawicznie, zajęły teraz niemal całą powierzchnię szeroko otwartych oczu. Kąciki ust odruchowo uniosły się w mimowolnym skurczu, a w krtani wraz z głębokim wdechem zrodził się złowrogi warkot.
Ktoś obcy był w chacie! W rogu pomieszczenia, za skrzynią, w której trzymali odzież na zimę, zawinięta w ciepłą derkę kuliła się drobna postać. Teraz zobaczył ją bez trudu, choć jedynym, co wyzierało spod zwojów sukna, były przerażone oczy dziecka. To nie mógł być wróg ani dzikie zwierzę. Jarogniew uspokoił się szybko, wypuszczając z płuc nadmiar sprężonego powietrza i rozluźniając spięte do skoku mięśnie. Jeszcze nie wiedział, jak w jego domu znalazło się to zaczajone dziecko, ale domyślił się, że pewnie rankiem usłyszy pełną wersję wydarzeń. W lot zdał sobie sprawę, że zareagował
instynktownie, ale nieco zbyt nerwowo w stosunku do sytuacji. Sięgnął po kubek i napił się zimnej wody ze stojącego pod ścianą cebrzyka. Chciał się odezwać, zapytać gościa, kim jest. W tym jednak momencie w drzwiach ich sypialnej komory pojawiła się zaspana Anuszka i bez chwili zwłoki zawisła mężowi na szyi, domagając się powitania, jak zwykle, kiedy wracał do domu. Potem wciągnęła go do sypialni i szybko wyszeptała na ucho to, o co sam nie zdążył zapytać.
– Znalazłam dziś w lesie sierotkę, najmilszy. Bądź cichutko, bo możesz biedactwo wystraszyć!
„Tak, właściwie to chyba nie powinienem być zdziwiony” – pomyślał, ściągając buty i siadając na skraju łózka. Znajdowanie samotnych kociąt i porzuconych przez matki zajączków było częstym zwyczajem w ich domu. Przywyknął już, że wszystkie zagubione istoty lgną do jego małżonki jak muchy do miodu. Gród na Górce stał się przytułkiem dla wielu wiewiórek i sarenek, które z czasem, odchowane przez Anuszkę, wracały do swojego lasu, robiąc miejsce kolejnym zabiedzonym, puchatym znajdom. Taki właśnie miała dar i taki litościwy charakter, że nie byłaby w stanie przejść obok, nie udzieliwszy pomocy tym wszystkim słabym stworzeniom. Uśmiechnął się i bez słowa wsunął pod kołdrę. Przytulił się do gorących pleców i pośladków żony, a potem objął ją czule ramionami. Od wielu już godzin marzył w duchu o tej chwili, kiedy zatopi się bez pamięci w jej cieple i uśnie rozkosznie, zmęczony długim biegiem przez puszczę. Spojrzał jeszcze ostatkiem świadomości na drzwi do sypialni.
„Powinienem był je zamknąć na zasuwę!” – była to jednak ostatnia świadoma i trzeźwa myśl tego wieczora. Po chwili już spał, wciągając w płuca upojny i kojący aromat ciała ukochanej kobiety.
Rankiem, kiedy tylko otworzył sklejone jeszcze słodkim snem powieki, z sąsiedniej izby dobiegł go zapach mocnego ziołowego naparu. Rozkosznie przeciągnął rozleniwione mięśnie ramion, po czym, nagi, podreptał do kuchni za kuszącym, pobudzającym zmysły aromatem.
– Ubierz się! – fuknęła oburzona jego swobodą Anuszka. – Przestraszysz to biedne dziecko! Dość się już napatrzyła na to! – Faktycznie, zapomniał o wczorajszym nocnym spotkaniu. Sięgnął po porzucone na podłodze spodnie i zarzucił na plecy jedną z włóczkowych chust Anuszki. Potem usiadł do stołu. Z lubością objął kubek z porannym napojem, grzejąc dłonie o jego gorące ścianki.
– Gdzie nasz gość? – zapytał.
– Wyszła za potrzebą, zaraz wróci. Bądź dla niej miły, proszę! Jest bardzo wylękniona i nieśmiała. Znalazłam ją w wykrocie na porębie. Biedactwo, była cała umazana krwią i błotem. Wiesz, ludzie to potworne bestie. Nie rozumiem, jak można tak skrzywdzić dziecko! – Przysiadła obok niego na ławie. Wtuliła się ramieniem w tors męża, jak gdyby szukała w jego cieniu wsparcia i bezpiecznej kryjówki. Wtedy uchyliły się drzwi, a do izby, wraz z podmuchem lodowatego powietrza, weszła drobna, ciemnowłosa dziewczyna. Znieruchomiała, widząc Jarogniewa i zaczęła bojaźliwie się rozglądać, szukając najlepszej drogi ucieczki. Na szczęście panujący na zewnątrz zimny wicher odwiódł ją od pomysłu czmychnięcia z powrotem do lasu. Ta chwila zawahania wystarczyła. Anuszka zerwała się z ławy, podbiegła i przytuliła, uspokajając ją jak dzikie zwierzątko.
– Ciiii! Ciiii. Wszystko dobrze. Jesteś tu bezpieczna! To jest mój Jarogniew, mój mąż – mówiła do niej szybko, cichym, kojącym głosem. – On jest miły i dobry! Obroni nas! –
Posadziła dziewczynkę przy stole, lecz ta odsunęła się zaraz na sam koniec ławy, byle dalej od mężczyzny, który spoglądał na nią z zaciekawieniem. Nie odezwał się do niej, więc w izbie zaległa krepująca cisza.
Kiedy wyciągnęła ręce po kubek, który podawała jej Anuszka, derka zsunęła się nieco z ramion dziewczyny. Wtedy spostrzegł, że jest strasznie chuda, ale bynajmniej nie była już wcale takim dzieckiem, jak opisała ją wczoraj Anuszka. Nie zmieniało to oczywiście postaci rzeczy; Jego kobieta, z właściwą sobie opiekuńczością, przygarnęła kolejną skrzywdzoną istotę i był to fakt, przeciw któremu nie zamierzał protestować. „Może to i lepiej” – pomyślał. „Będzie miała towarzyszkę na czas mojej nieobecności, a może też jaką pomoc w obowiązkach domowych? Swoją drogą, czy to nie ironia, że tak wrażliwa na krzywdę i opiekuńcza kobieta nie zaznała od Bogów łaski macierzyństwa?”. Razem stworzyli dom pełen ciepłych uczuć i zaufania, a dzięki hojności Piastów nie narzekali na brak powszedniego chleba. Bez wątpienia wyżywiliby się i wychowali całą gromadkę ślicznych dzieci. Niestety ich miłość nie zaowocowała w ten sposób, choć oboje tego pragnęli. Jarogniew nie zwykł jednak poświęcać zbyt wiele czasu na myślenie o sprawach, na które nie miał najmniejszego wpływu. Otrząsnął się więc z zadumy i opuścił ciepłą chatę z zamiarem dowiedzenia się czegoś więcej o drwalach krzywdzących dziewczynki na niezbyt odległej porębie.
O tej porze roku Jarogniew nie miał zbyt wiele obowiązków związanych z zaszczytną funkcją Wielkiego Łowczego. Nikt nie urządzał łowów w środku zimy. Postanowił więc przypomnieć sobie dawne czasy, kiedy to jako zwiadowca wypełniał poufne misje na zlecenie samego księcia Świętopełka Morawskiego oraz jego sojusznika kniazia Lestka z Piastów.
Wypytał Anuszkę, gdzie znalazła sierotę. Okazało się, że na wznoszących się na północy wzgórzach, nieopodal osady zwanej Nową Górką, na rozkaz kniazia Siemomysła rozpoczęto kolejną wycinkę, aby zaopatrzyć w dębinę rozbudowę grodu na Lednicy⁵. Tam właśnie postanowił rozpocząć śledztwo.
* * *
Wokół Nowej Górki próżno było już szukać dobrze wyrośniętej dąbrowy. Polana wykarczowana pod uprawę prosa rozszerzyła się jak łysina na starym kożuchu. Rozlała się daleko na wschód oraz na północ od niewielkiej osady. Nieregularny stukot siekier i huk walących się drzew wskazywał jednak nieomylnie miejsce, gdzie skoncentrowały się brygady drwali. Aby nie wzbudzać podejrzeń, Jarogniew ubrał baranicę. Zostawił też w domu swoje wygodne, wysokie buty z krowiej skóry. Wziął siekierę i przyłączył się do mężczyzn pracujących na skraju lasu. Na szczęście ci drwale nie byli mieszkańcami okolicznych wsi, którzy mogliby go rozpoznać. Kniaź sprowadził do wycinki chłopów z odległych rejonów Ziemi Gnieźnieńskiej. Wszyscy ci ludzie byli niezadowoleni i niechętnie nastawieni do pracy.
Nie rozumieli, po co Piastom tyle zdrowej dębiny, że każą ją ciąć i rozszczapiać na smukłe kłody, a potem zwłóczyć hen, aż nad jezioro, i tam spławiać wodą w nieznane. Dotąd wystarczało ludziom wypalić bór sosnowy, aby potem wykarczować płytko ukorzenione odziomki, których poniechał ogień. Tak właśnie od pokoleń zdobywano ziemię pod uprawę roli. Teraz możnym panom poprzewracało się we łbach. Kazali rąbać twardą dębinę, jakby nie wiedzieli, że pod dąbrowami ziemia kwaśna i przesycona goryczą dębowej kory i liści, nie nadaje się pod pszenicę czy owies.
Jarogniew widział już, jak Lestek budował gród w Moraczewie. Rozumiał, dlaczego tylko gorzka, niechętnie gnijąca dębina nadaje się na misterne konstrukcje grodowych umocnień. Wiedział też, jak trudno jest podpalić taką zwartą, oblepiona gliną ścianę. Nie zamierzał się jednak dzielić tą wiedzą z drwalami. Ich zadaniem było tylko zwalić drzewa, pozbawić je konarów i dostarczyć nad wodę. Oczywiście trudno się też dziwić niezadowoleniu prostych kmieci. Bolało ich, że nie mogą jak dawniej siedzieć w chatach i tylko czekać do wiosny, kiedy da się w końcu wyjść i pracować w polu. Cóż, nowy pan – nowe obowiązki. Narzekanie na niedolę i ciężką pracę zawsze było największą przywarą tego ludu i to się chyba nie zmieni aż do końca świata.
Jarogniew pracował dłuższy czas przy odcinaniu konarów, nasłuchując rozmów zatrudnionych w pobliżu mężczyzn. Nic jednak nie wskazywało na to, żeby byli wśród nich jacyś zwyrodnialcy zdolni skrzywdzić zabłąkaną sierotę. Koło południa, kiedy kobiety z Nowej Górki przyniosły drwalom posiłek, Jarogniew oddalił się nieco i usiadłszy na zgromadzonych na skraju poręby pniach, obserwował wszystkich z dystansu, licząc na rozprężenie, jakie wdarło się pomiędzy stłoczonych wokół jadła pracowników. Nigdzie nie widział zbrojnych.
Jedynie sołtys z Wierzyc reprezentował tu władzę Piastów i nadzorował roboty, pokrzykując bez przekonania na drwali.
W drugiej części dnia Jarogniew przyłączył się do grupy mężczyzn ścinających drzewa na zachodnim, bardziej oddalonym od wioski skraju poręby. Z ich zdawkowych i powściągliwych słów, którymi porozumiewali się podczas pracy wywnioskował, że drwale ci pochodzą znad Obry i że są jeńcami wojennymi, przyprowadzonymi przez kniazia z ostatniej wyprawy. Tym bardziej zdziwił się, że nie pilnuje ich żaden oddział straży ani nawet pojedynczy drużynnik z grodu.
„Być może nie mają już dokąd wracać"– wytłumaczył sobie w duchu. Wielu brańców przywiedzionych z wypraw wojennych, którzy nie wyrazili chęci przyłączenia się do armii Piastów, rozsyłano po wioskach i osadach leśnych. Liczono na to, że zadomowią się wśród Polan znad Warty.
Wolno im było żenić się z tutejszymi kobietami i osiedlać się na nowinach wydartych własnymi rękami dzikiej przyrodzie. Z czasem wielu z nich asymilowało się na tyle, że ich synowie i córki czuli się pełnoprawnymi poddanymi Piastów. Ci jednak ludzie, z którymi Jarogniew obalał właśnie kolejne drzewo, nie wyglądali na takich, którzy do końca pogodzili się z losem niewolnych jeńców i nie całkiem jeszcze zapomnieli o swej prawdziwej ojczyźnie. Spoglądali na niego nieufnie i pomrukiwali między sobą oszczędne komendy niezbędne przy zespołowej pracy. Dopiero niebezpieczny wypadek, podczas którego jeden z drwali o mało nie został przygnieciony przez rozłożyste konary upadającego jesionu, wywołał w nich żywszą reakcję i serię kpin z niezbyt rozgarniętego kolegi. Wtedy do wyczulonych uszu Jarogniewa dotarły strzępki słów, które brzmiały: „Rozmarzył się o chudej dupie”. W głowie zwiadowcy natychmiast zapaliła się gwiazdka nadziei, że tym razem trafił na podejrzanych osobników.
Oczywiście nie dał nic po sobie poznać. Pracował dalej sumiennie i starał się wkraść w ich wąskie grono dzięki swej pracowitości i pomysłowości, która pozwalała zaoszczędzić wysiłków, jeśli się tylko potrafiło pokierować upadającym drzewem i zwalić je we właściwe miejsce. Przeczuwając, że oto znalazł się niedaleko rozwiązania zagadki, Jarogniew przyczepił się do tej grupy drwali jak rzep do kożucha. Nie odstąpił ich aż do wieczora, kiedy to sołtys zwołał wszystkich do obozu. Drwale nie wracali na nocleg do wioski. No, może tylko ci, którzy stamtąd pochodzili i mieli tam swoje chaty i rodziny. Pozostali mężczyźni zatrudnieni przy wyrębie obozowali w prowizorycznie skleconych szałasach, ogaconych⁶ grubą warstwą mchu i suchych liści.
Obóz rozłożono kilkaset kroków od ściany lasu. Nie był on otoczony płotem ani nie pomyślano o tym, aby choć od strony lasu postawić straże, które mogłyby ostrzec śpiących przed niespodziewanym atakiem drapieżników. Najwyraźniej wieści o wilkach grasujących w okolicach Giecza nie dotarły tu jeszcze, albo zwyczajnie nie dawano im wiary.
Szałasy pobudowano w kręgach, wokół ognisk, które rozpalone wraz z zapadnięciem zmierzchu ogrzewały wnętrza schronisk i oświetlały zgromadzonych w nich, zmęczonych ludzi. Ten i ów podgrzewał w płomieniach jadło, w które zaopatrzyła go zapobiegliwa kobieta, ale większość spędzała ostatki dnia, tuląc garniec piwa, które przywieźli z Wierzyc poganiacze wołów. Krążyli oni bez przerwy pomiędzy porębą w Nowej Górce a Lednicą, nad którą wznosiły się co dzień większe i większe stosy dębowych bali. Zaopatrzenie drwali w jadło i napitek było obowiązkiem miejscowego sołtysa, lecz ten najwyraźniej nie docenił pragnienia i możliwości pięćdziesięciu spragnionych mężczyzn wyrwanych mocą kniaziowego
rozporządzenia spod zapobiegliwej i, co tu dużo mówić, uczłowieczającej władzy ich własnych żon i matek.
Oczywiście brak piwa był poważnym i niewybaczalnym niedopatrzeniem władz, które wygenerowało wśród drwali podły nastrój nędzy i beznadziei, a także wzmógł krytyczne opinie wiejskich filozofów i domorosłych wichrzycieli. Wnet dały się słyszeć ponure głosy, złorzeczące niezaradnemu sołtysowi oraz jego matce. Z czasem zaś narzekania przerodziły się we wróżby, które wieszczyły rychły koniec władzy Piastów na Ziemi Gnieźnieńskiej, skoro nie potrafią zadbać o podstawowe potrzeby ludu pracującego.
Jarogniew szybko wpadł na pomysł zaskarbienia sobie sympatii współpracowników. Udał, że idzie w krzaki za potrzebą i pobiegł do domu, skąd przyniósł wypełniony syconym miodem, skórzany bukłak podróżny. Uspokoił przy okazji Anuszkę i uprzedził ją, że zamierza zostać na noc na porębie. Żal mu było dobrego miodu na takich mało sympatycznych drani, ale liczył na to, że mocny trunek rozwiąże im języki i tym sposobem odkryje prawdę, którą zawzięcie taili.
Rzeczywiście jego notowania w oczach kompanów wzrosły niepomiernie. Jeszcze tego samego wieczora zasłużył na poufałe poklepanie po plecach z ręki herszta zwanego Wojtanem, jednak srodze zawiódł się w oczekiwaniach co do ich rozmowności. Niestety jak się okazało, miód przyniósł wprost odwrotny efekt. Po wypiciu całego bukłaka, drwale zrobili się osowiali i przysypiali na siedząco. Jarogniew zaryzykował w końcu zagadnięcie siedzącego najbliżej mężczyzny.
– Same stare baby przywożą nam tu jadło – wymamrotał jakby sam do siebie, udając bardziej pijanego, niż był w rzeczywistości. – Nie mają to tam, w osadzie, młódek jakich?
– He, he, patrzcież, czego to się młodziakowi zachciewa! – Usłyszał bełkotliwą odpowiedź. – Jak cię tak jajca swędzą, to idź do zagrody wołów. Może tam se jaką młódkę upatrzysz!
Nie było sensu dłużej wypytywać, żeby nie nabrali wobec niego podejrzeń. Udał więc, że usnął, zmożony miodem.
* * *
Następnego dnia czas ciągnął się Jarogniewowi jak flaki z olejem. Zrezygnowany opuścił kompanię milczących drwali i poszedł pomagać poganiaczom wołów. Udało mu się zatrudnić jako pomocnik do jednego z zaprzęgów, ale i tam nikt nie słyszał o żadnej zaginionej dziewczynie. Przeszedł wraz z nimi całą drogę nad Lednicę i z powrotem, lecz zajęty podważaniem kłód, które ciągnięte po ziemi co rusz zaczepiały się o wystające korzenie, nie miał okazji zagadywać poganiaczy. Dopiero kiedy dzień miał się już ku końcowi, Jarogniew wrócił na porębę i postanowił raz jeszcze spróbować wśród drwali. Oni jako jedyni na całej polanie zasiali w nim podejrzenie swymi słowami i zachowaniem.
Przyłączył się do rąbania potężnego dębu, który jako ostatni tego dnia miał zwalić się z łoskotem na ziemię. Podczas pracy zauważył, że tuż przed zmrokiem nasilił się wiatr od zachodu. Gwałtowny podmuch wichru przygiął nagle korony drzew i wzniecił tumany suchych liści.
Ścinane drzewo przechyliło się niebezpiecznie i runęło z trzaskiem pękających gałęzi na inne pnie, pozbawione już konarów i czekające na swoją kolej do wywózki.
Dobrze już się zmierzchało, kiedy jeden z drwali zostawił swoją siekierę i oddalił się za sporą stertę gałęzi. Jarogniew poszedł za nim. Udał, że i on odczuwa nieprzepartą potrzebę opróżnienia pęcherza, więc stanąwszy obok, głośno westchnął z ulgą.
– Szkoda, że wam ta dziwka uciekła – stwierdził z udawanym żalem. – Poruchałoby się teraz, że hej!
– Ano, szkoda! – potwierdził tamten. – Trzymalim ją na postronku, jak świnię w wykrocie. Trzy dni mielim zabawę, ale przegryzła więzy i ućkła! – Jarogniew nie potrzebował więcej dowodów jego winy. Gniew ogarnął go niczym płomień suchy snop słomy. Gwałtownie pchnął drwala na pień dębu, a gdy ten usiadł, stanął za nim i zatykając mu usta czapką, uderzył go w krocze trzonkiem topora. Po gwałtownym szarpnięciu wszystkich mięśni przeciwnika rozpoznał, że dobrze trafił. Drwal wił się spazmatycznie w jego rękach, wciągając gwałtownie powietrze. Jarogniew nie dał mu odetchnąć. Kneblując go skutecznie, nacisnął z całych sił toporem i kręcąc mściwie styliskiem, zmiażdżył mu jądra przyparte do dębowego bala. Na spodniach wykwitła mu plama krwi, po czym drwal zemdlał. Nagle zwiotczał i wysunął się z objęć Jarogniewa.
Niestety w tej samej chwili Morawianin poczuł czyiś oddech na karku. Tylko błyskawiczny skok w gęstwinę gałęzi pozwolił mu uniknąć ciosu obuchem siekiery Wojtana. Pozostali mężczyźni pojawili się nagle i otoczyli zwiadowcę szczelnym półkolem. Było ich pięciu. Gotowali się do ataku, wznosząc swe spracowane siekiery. Bali się jednak zacząć, a może czekali na rozkaz herszta. Jarogniew, przyparty plecami do sterty konarów, również groził im swym toporem. Widział dobrze ich skrzywione w nienawistnym grymasie twarze. Nadal zachowywali się cicho jak wyszkoleni zabójcy. Żaden nie obejrzał się nawet na dogorywającego u ich stóp kamrata;
Ich sapiące, podniecone oddechy świadczyły o wściekłości i ekscytacji na myśl o nadchodzącej bitwie.
– Czegoś skrzywdził Izborka? – wycedził przez zęby herszt bandy. – Wadził ci co? Tera ty zdechniesz, psie. Nie ujdziesz pomsty! – Nim skończył, w mroku, tuż za jego plecami, zamajaczyła ciemna, kosmata postać. Potężny niedźwiedź wyrósł jakby spod ziemi i rzucił się na zaskoczonych drwali z pazurami. Żaden nie zdążył uderzyć zwierza toporem, choć próbowali. Jarogniew też nie czekał na zaproszenie. Jednym zamachem rozpłatał głowę Wojtanowi i błyskawicznie rzucił się na kolejnego napastnika.
Drwale krzyczeli do siebie coś w swoim narzeczu. Jedno zdołał zrozumieć tylko słowo: „Bies!”. Co dziwne, niedźwiedź nie ryczał, atakując ludzi. Cała scena rozegrała się niemal w mgnieniu oka. Po chwili ostatni z drwali zawył dziko i upadł na ziemię z przetrąconym kręgosłupem i rozoraną pazurami twarzą. Jarogniew stał oko w oko ze wspiętym na tylne łapy niedźwiedziem i obaj mierzyli się teraz groźnym wzrokiem. Myśli w głowie zwiadowcy kłębiły się dramatycznie, lecz to nie one, lecz instynkt, któremu postanowił zaufać, sprawił, że opuścił topór i rozłożył szeroko ręce, jak gdyby chciał objąć bestię w uścisku.
– Nie idź dalej, Panie! – krzyknął błagalnym głosem. Od strony obozu już biegli w ich kierunku ludzie z siekierami i oszczepami. Niedźwiedź wpatrywał się w niego swymi czarnymi oczyma, lecz nie zaatakował. Opadł na cztery łapy i odwrócił w stronę ściany lasu. Jeszcze raz spojrzał na Jarogniewa, potem na nadbiegających ludzi i ruszył do lasu, niknąc w mroku jak cień. Zdawać by się mogło, że rozpłynął się w powietrzu i tylko kolejny podmuch wichru przeczesał korony drzew szumiących w ciemnościach nocy.
* * *
Dopiero nad ranem Jarogniew zdołał wyrwać się z towarzystwa sołtysa i innych drwali, którzy w przypływie wdzięczności uparli się, by ugościć bohatera i wynagrodzić go godną wieczerzą, która przerodziła się w nocną libację. Wielu z nich widziało, jak dzielnie stanął na drodze bestii i odstraszył niedźwiedzia – mordercę.
– Ani chybi Dziad to był Borowy! – tłumaczył kompanom doświadczony leśnik. – Widzieliśta, jak zamienił się wew wiater i odleciał do matecznika? Dziad to był, znaczy Leszy, mówię wama, któren zeźlił się na nas za wygubienie całej jego dąbrowy.
– Zaś tam, bajki gadacie, kumie! – zaprzeczył mu wierzycki sołtys, mamlając z ustami pełnymi jadła. Nie chciał dopuścić do rozpowszechnienia się wśród ludzi takiej przerażającej wersji wydarzeń. – Zwykły to miszka, obudzon przez uczynione w lesie hałasy. Zeźlił się, bośmy mu sen zimowy przerwali i tyle! Jakże było? Powiedzcież, bohaterze! Tyś jeden z bliska widział bestyję. Niedźwiedź to był, azaliż demon jakowy? – Zwrócił się do Jarogniewa, mając nadzieję, że jego opinia rozwieje fantastyczne teorie leśnika.
– Skąd mnie wiedzieć takie rzeczy? Dobrzy ludzie, ja nietutejszy. W moich stronach mówili, że lasu pilnuje Leśny Dziadek, ale ten tu, jako żywo, nie wyglądał na nijakiego dziadka. Po mojemu to niedźwiedź był przebudzony, jako prawi pan sołtys. Ino że wielki potwornie i zły jak bies jaki.
– Jak bies! Słyszeliśta? – Podchwycił słówko leśniczy i wznosząc w górę ociekający sosem palec, oznajmił tonem wszystkowiedzącego proroka: – Wielki był potwornie! Znaczy się potwór!
– Zaraza z tym nawiedzonym leśnikiem! – mruknął niechętnie sołtys. – Co nam teraz czynić? – Zwrócił się bezpośrednio do Jarogniewa. – Przecie może poszedł już sobie gdzie w knieję i nie wróci więcej?
– Ognie trzeba palić – odpowiedział Jarogniew. – Ognie palić wzdłuż ściany lasu. Zwierzęta się ognia boją. Pracę zaś kończyć przed zmrokiem i nie łazić w nocy poza obóz. Tak rozkazał namiestnik z Giecza, jak mu wilki drwalów podchodziły. Myślę, że i tu nie zawadzi takich środków bezpieczeństwa się imać.
Sam nie do końca był przekonany do tego, co im powiedział. Od ostatniego spotkania z Leszym, czyli od dobrych dwudziestu pięciu lat, odkąd Jarogniew zamieszkał w tej okolicy, ani razu nie spotkał Pana Lasu, pomimo że sam żył w kniejach i włóczył się po nich bez przerwy. Słyszał jednak legendy i miejscowe podania, które przedstawiały Leszego jako demona często zmieniającego postać. Podobno chętnie zmieniał się w wiatr. Jeśli zaś chciał przepłoszyć ludzi próbujących polować w pobliżu mateczników, przybierał postać niedźwiedzia. Wszystko się zgadzało. Trudno było się dziwić prastaremu opiekunowi lasu, że postanowił zatrzymać masowe wycinki drzew, które robiły wrażenie nawet na rolnikach kochających rozległe łąki i pola.
Jarogniew czuł, że stawia go to w niezręcznej i dwuznacznej sytuacji. Nie chciał walczyć z Leszym. Z drugiej strony był przekonany, że ludzie tak łatwo nie odpuszczą i konflikty pomiędzy światem ludzi i zwierząt będą się z czasem nasilały.
Do domu dotarł dopiero kiedy zimne, styczniowe słońce wzniosło się już ponad korony drzew otaczających grodzisko. Pomimo dość późnej pory, zaskoczyła go cisza i bezruch
panujące wewnątrz grodziska. Zdziwił się nieco, bo Anuszka była zawsze raczej rannym ptaszkiem i bardzo poważnie traktowała obowiązki związane z prowadzeniem domu i ich małego gospodarstwa. Tymczasem z dymników⁷ znajdujących się u szczytu dachu nie snuła się nawet smużka dymu. Nie zobaczył też żadnej z kur na wewnętrznym podwórku. Od pewnego czasu zamykali je na noc, aby ochronić kurczęta przed nocnymi wizytami kuny. Zwykle jednak Anuszka wypuszczała je o świcie, karmiąc przy okazji całe stado ziarnami jęczmienia. Uwolnił z kurnika zdezorientowane ptaki i skierował się do domu.
Na ławeczce obok wejścia, na której oboje tak lubili odpoczywać po pracy, siedziała nastroszona jak puchaty kłębek futra ich ulubiona, bura kotka. Kiedy jednak zbliżył się do niej, spojrzała na niego wzrokiem wypranym z najmniejszej odrobiny szacunku, położyła po sobie uszy i zasyczała ostrzegawczo, obnażając przy tym kły podobne do ostrych, cierniowych kolców.
– Tak, tak, Mimi. Ja ciebie też kocham! – Uśmiechnął się do niej. Starał się nie odsłaniać zębów, aby niepotrzebnie nie zaostrzać konfliktu. Przyzwyczaił się już do jej humorzastego charakteru. Mógł być pewien, że jeśli zrobi coś nie tak, jeśli czegokolwiek zaniedba, to od kochającej żony nie usłyszy ani jednego słowa krytyki. Natomiast ich kotka na pewno nie oszczędzi mu wyrzutów i mściwie upomni go swym krytycznym, surowym spojrzeniem.
Wewnątrz domu panowała podobna, senna atmosfera, było mrocznie i zimno. W kuchennym palenisku, nad którym o tej porze gotowała się zwykle poranna owsianka, straszyły blade grudy wystudzonego popiołu. Coraz bardziej zaniepokojony uchylił cicho drzwi do komory. Tam, w półmroku, ujrzał na posłaniu jasną głowę Anuszki. Wciąż spała w najlepsze, przykryta po uszy puszystą pierzyną. Obok, przytulona do jej piersi jak dziecko, spała nowa podopieczna. Kiedy drzwi skrzypnęły, dziewczyna obudziła się pierwsza. Ledwo ich spojrzenia spotkały się w mroku, w jej źrenicach rozbłysła iskra panicznego strachu. W mgnieniu oka zsunęła się z łóżka i uciekła w ciemny kąt izby, by ukryć się przed wzrokiem mężczyzny. Jarogniew usiadł na posłaniu i pogładził żonę po włosach. Nie dziwił się zachowaniu dziewczyny. Pamiętał to, co usłyszał z ust drwali. Jeśli było to prawdą, miała powód, aby obawiać się każdego obcego człowieka.
„Biedna istota – pomyślał. Po takim strasznym przeżyciu trudno jej będzie na nowo odzyskać wiarę w ludzi”. Anuszka także przebudziła się, czując dotyk jego dłoni na głowie.
– Co to jest za spanie do południa? – zapytał z uśmiechem, całując ją w usta ściągnięte w pocieszny „dziubek”.
– Przepraszam, mój panie! Zaspałam okropnie, jak dziecko. Takie straszne miałam sny tej nocy. Nie mogłam zaczerpnąć tchu ani otworzyć oczu. To pewno przez ten dym. Tak strasznie kopciło się wczoraj w palenisku, że nawet Mimi uciekła z chaty. Nie mogłam jej wieczorem znaleźć, choć wołałam i kusiłam ją mlekiem. – Szczebiotała zakłopotana tym, że zaspała na swoje obowiązki. Wdziewała ciepłą sukienkę, przewiązując splątane włosy, tkaną w wielobarwne wzory chustą. Nie chciała już tracić czasu na ich czesanie, tylko biec do kuchni, przyrządzić mężowi śniadanie. Wtem znieruchomiała. Przypomniała sobie nagle o istnieniu dziewczyny z lasu. Rozejrzała się zdziwiona po izbie i zaraz podbiegła do skulonej w kącie sieroty. Przytuliła ją, szepcząc coś do niej pieszczotliwie.
– Twój kot znalazł się sam – poinformował Jarogniew. – Siedzi na zewnątrz i ma za złe całemu światu, że jak jest zima, to musi być zimno.
– I nie weszła tu z tobą do ciepła? To do niej niepodobne!
– Nie raczyła skorzystać z zaproszenia. Znowu ma coś do mnie, czy coś tam? Weź i sama pogadaj z tym kotem, bo ja nie mam do niej siły. Tyle lat jest już z nami, że chyba powinna zapamiętać, kto ją karmi.
– To nie jest kot, mój drogi, tylko kotka!
– No tak, to by w zasadzie wszystko wyjaśniało. – Jarogniew uśmiechnął się i zajął rozpalaniem ognia. Od lat pomiędzy nim a kotką trwała krucha i szorstka relacja, oparta w głównej mierze na oszczędnej, nienachalnej tolerancji.