Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen - ebook
Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen - ebook
Tomasz Bonek, Demony śmierci. Zbrodniarze z Gross-Rosen
– Auschwitz? W Auschwitz w porównaniu z tym, co działo się w Gross-Rosen, było jak... w sanatorium – opowiada były więzień „kamiennego piekła”.
Lekarze z SS zabijający zastrzykami z benzyny i fenolu. Polowanie obozowych strażników na więźniów ze złotymi koronami zębowymi. Mordercza praca w kamieniołomach. Przeraźliwy głód i epidemie chorób zakaźnych. To wszystko dziesiątkowało zesłanych do KL Gross-Rosen, jednego z najcięższych obozów III Rzeszy.
Tutejszymi kapo i blokowymi zostawali przede wszystkim niemieccy recydywiści: gwałciciele, złodzieje i mordercy. To oni wraz ze zwyrodnialcami z SS znęcali się nad uwięzionymi.
Tomasz Bonek, reporter, dokumentalista i autor reportaży historycznych, dociera do zeznań więźniów niemal już zapomnianego kacetu założonego pod dolnośląską Rogoźnicą. Każdy z kolejnych analizowanych dokumentów jest bardziej przerażający. Wszystkie układają się w przejmującą opowieść o demonach śmierci – oprawcach z KL Gross-Rosen.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8761-7 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Wrocław, 16 maja 1947 roku. Poniemiecki budynek sądu przy Podwalu Świdnickim_².
– Na szubienicę z nim!
– Będziesz wisiał!
– Morderco!
Polacy zgromadzeni przed wejściem do budynku sądu, na którego ścianie wciąż jeszcze wisiały niemieckie napisy, mimo że polska władza zadomowiła się tu już na dobre, krzyczeli coraz głośniej. Z minuty na minutę było ich coraz więcej. Tłum gęstniał. Kilka osób chwyciło w dłonie granitowe kostki brukowe, których mnóstwo leżało na chodniku. Zapewne niektóre z nich wykuli w kamieniołomach więźniowie KL Gross-Rosen³.
Jakimś cudem z wojennej pożogi ocalał właśnie ten gmach, mimo że od bomb i pocisków prawie wszystkie wokół zostały zniszczone. Pobliskie muzeum legło w gruzach, a główna część sądu stała nietknięta, choć jedna trzecia jego dobudówek się spaliła. Ostał się też gmach sąsiedni – dawne Polizeipräsidium Breslau.
_Karl Gallasch._
Fot. Muzeum Gross-Rosen w Rogoźnicy
„Jakby takie było jego przeznaczenie. Jakby unikał strzałów czy bomb, bo czekał na to, że sądzeni będą w nim właśnie tacy” – dziwił się ktoś z kamieniem w dłoni. Wszyscy patrzyli, jak do wnętrza wprowadzano zbrodniarza. Już wydali na niego wyrok. W dzienniku „Słowo Polskie” przeczytali, że dziś będzie sądzony. Ale sąd był według nich zbędny. Jeszcze chwila, a sami rozprawiliby się z SS-manem.
Karl Gallasch ze spuszczoną głową wysiadł z poniemieckiej więźniarki. Jeszcze kilkanaście minut temu siedział w – jak mu się wydawało – bezpiecznej celi wrocławskiego więzienia przy ulicy Klęczkowskiej⁴, która dopiero w latach siedemdziesiątych zostanie przemianowana na Kleczkowską, dokąd trafił zdradzony przez dawną kochankę, również obozową strażniczkę.
Käthe Jeron związała się już z innym, on stanął jej na drodze. Kiedy tylko spotkała go w czerwcu 1945 roku na ulicach jeszcze płonącego Breslau, opanowanego przez Polaków i nazywanego znów Wrocławiem, natychmiast wydała go polskim funkcjonariuszom Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. W zamian mieli pozwolić jej zapaść się pod ziemię i uniknąć odpowiedzialności za to, co robiła w obozach koncentracyjnych.
Gallasch trafił natomiast za kratki, które dobrze znał. W budynkach z czerwonej cegły przy dawnej Kletschkauerstrasse gościł już wcześniej, bo szkolił się w gestapowskiej katowni, która działała tu przez długie lata wojny. Teraz w celach, w których niedawno siedzieli m.in. Polacy – okupacyjni więźniowie polityczni – zamknięto jego i jego „współbraci” – SS-manów oskarżanych o zbrodnie wojenne, o masowe mordy. Oburzał się, kiedy słyszał, że nazywa się ich – strażników z obozów – zbrodniarzami.
– Przecież my tylko wykonywaliśmy rozkazy… Robiliśmy to, co nam kazano… Była wojna... – powtarzał te slogany podczas każdego przesłuchania jak mantrę. Ale nikt mu nie wierzył.
– Milcz, niemiecka świnio! – słyszał teraz, choć jeszcze niedawno to on krzyczał w Gross-Rosen, Dyhernfurth, Langenbielau, Fünfteichen: _Ruhe, Polnische Schweine!_ („Cisza, polskie świnie!”).
– Będziesz wisiał!
– Będziesz wisiał!
– Będziesz wisiał! – skandował coraz donośniej nieprzewidywalny tłum.
Gallasch był teraz zdany na łaskę i niełaskę milicjantów.
Chyba nie pozwolą im mnie tutaj zatłuc? Nie przed sądem! – łudził się.
Miesiąc temu, 7 kwietnia 1947 roku, przez Najwyższy Trybunał Narodowy w Warszawie na karę śmierci został skazany Rudolf Höß, komendant Auschwitz-Birkenau. Wyrok wykonano 16 kwietnia 1947 roku koło budynku komendantury i krematorium I w głównym obozie w Oświęcimiu. Szubienicę, na której go powieszono, zachowano do dzisiaj.
Wkrótce miał się też rozpocząć proces załogi tego obozu.
W prasie i radiu wrzało.
– Szybciej, bo go nam tu zlinczują! – popędzał kolegę kapral konwojent i w ostatniej chwili szybkim, mocnym ruchem pochylił głowę więźnia. Rzucony z tłumu w kierunku Gallascha kamień spadł wprost pod nogi kobiety trzymającej za rękę kilkuletnią córkę.
– Co robicie? Uważajcie na naszych! – krzyknęła kobieta.
Tłum nieco się uspokoił.
Gallasch wszedł do środka.
Wnętrze zbudowanego 100 lat wcześniej przez niemieckie władze domu Temidy go onieśmieliło. Spokorniał. Poczuł, że jego przyszłość nie jest pewna, że może się nie wywinąć.
Przesiedział w areszcie już prawie dwa lata, bo wciąż prokurator miał za mało świadków. Z Konzentrationslager Gross-Rosen w lutym 1945 roku ewakuowano do innych obozów położonych w głębi Rzeszy prawie wszystkich więźniów. Większość z nich zginęła z wycieńczenia, głodu, z powodu upiornych biegunek, transportów na mrozie w otwartych wagonach węglowych i od strzałów SS-manów podczas morderczych marszów. Ci, którzy w innych kacetach doczekali wyzwolenia, jak najszybciej chcieli wrócić do domów, do rodzin, przyjaciół, dawnego życia. Wracali długimi miesiącami. Niektórzy dotarli na miejsce dopiero rok, półtora po zakończeniu wojny. Świadków w procesie Gallascha wciąż więc brakowało.
Kiedy oni wracali, w „Słowie Polskim” i innych gazetach niemal w całej Polsce drukowane były artykuły i odezwy: _Kto zna Unterscharführera SS Karola Gallascha?_⁵ – grzmiał jeden z tytułów.
_Teczka z aktami sprawy Karla Gallascha._
Fot. Tomasz Bonek / IPN
„W Prokuraturze Sądu Okręgowego we Wrocławiu toczy się dochodzenie przeciwko Karolowi Gallaschowi vel Kurtowi Aberle, byłemu Unterscharführerowi formacji SS oraz Rapportführerowi obozów w Dyhernfurth, Fünfteichen, Langenbielau, Gross-Rosen i Leitmeritz, podejrzanemu o zbrodnie z artykułu 1 Dekretu PKWN z dnia 31 sierpnia 1944 roku o wymiarze kary dla zbrodniarzy faszystowsko-hitlerowskich. Ktokolwiek wie o zbrodniczej działalności wymienionego w okresie wojny, zechce o tym ustnie lub pisemnie zawiadomić Prokuraturę Sądu Okręgowego we Wrocławiu, ulica Sądowa, pokój 547”.
***
Idę długą aleją. Po kilku minutach docieram przed obozową bramę z napisem _Arbeit macht frei_. Przypomina mi tę ceglaną z Birkenau, którą zna chyba każdy Polak i Żyd. Robi równie przerażające wrażenie, choć tu podkreśla je dodatkowo przeraźliwa cisza. Wokół nie ma zupełnie nikogo. Hula i piszczy tylko wiatr.
Przechodzę przez nią pierwszy raz w życiu. Gdy chodziłem do szkoły, zawieziono nas tylko do Auschwitz, żebyśmy dobrze poznali zbrodnie, których dopuścili się Niemcy podczas II wojny światowej. Do Gross-Rosen nikt nas nie zabrał. Może raz któryś z nauczycieli ledwie wspomniał o tym obozie. Nie mamy pojęcia o tym, co się tu wydarzyło. W zakamarkach świadomości mieszkańców tzw. Ziem Odzyskanych jest wprawdzie wdrukowane, że i tu działał obóz koncentracyjny, ale sądzimy, że był raczej obozem pracy niż zagłady. O jego ponad 120 filiach porozrzucanych po Dolnym Śląsku już naprawdę mało kto słyszał. Mało kto potrafi też wskazać na mapie położenie obozu macierzystego.
Jest rok 2002. Jestem dziennikarzem „Słowa Polskiego”, które 55 lat temu drukowało artykuły o procesie Gallascha. Chcę napisać o tych zbrodniach raz jeszcze. Coś więcej. Znacznie więcej. Nikt o nich nie pamięta, więc jest to dobry temat dla reportera.
Kilka tygodni wcześniej wpadły mi w ręce pożółkłe maszynopisy odnalezione w redakcyjnej szafie. W latach siedemdziesiątych byli więźniowie „kamiennego piekła”, jak sami nazwali to miejsce, chcieli zrobić wszystko, żeby o tym, co ich spotkało, nikt nigdy nie zapomniał. Członkowie warszawskiego koła Związku Bojowników o Wolność i Demokrację zaczęli tworzyć archiwum śmierci – zbiór dokumentów i wspomnień byłych więźniów KL Gross-Rosen. Dzięki swojej determinacji doprowadzili w końcu do powołania w 1983 roku muzeum, które zaczęło zabezpieczać ślady z przeszłości, gromadzić dokumenty, badać naukowo tę zbrodnię.
Siadam przed dawnym blokiem SS-manów i wczytuję się w zeszyty pisane przez byłych więźniów, zatytułowane przez nich samych: _Przeżyliśmy Gross-Rosen_. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Już wiem, że zbiorę jak najwięcej ich wspomnień, oficjalnych zeznań składanych przed sędziami, prokuratorami Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich oraz artykułów dotyczących tego, jak mordowano w tym obozie, i rozliczę ze wszystkich okrucieństw demony śmierci – zbrodniarzy z KL Gross-Rosen. Bo któż mógłby opowiedzieć o ludobójstwie wiarygodniej niż ci, którzy widzieli je na własne oczy, sami ich doświadczyli i tylko cudem przeżyli?
_Oficerowie SS z KL Gross-Rosen: adiutant komendanta obozu, Kuno Schramm (po lewej) i Anton Thumann (w środku)._
Fot. United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of Martin Mansson
Odkładam na chwilę maszynopisy na kamienne schody. Wyciągam z koperty odbitkę czarno-białego zdjęcia przedstawiającego trzech mężczyzn – to ono właśnie zostanie wkomponowane w okładkę tej książki. Z lewej stoi SS-man Kuno Schramm, adiutant komendanta, szyderczo się uśmiecha i ściska w zębach niewielki ogarek cygara. W środku dumnie się prezentuje Anton Thumann, w cywilu z zawodu stolarz, w obozie nienagannie ubrany oficer i zwyrodniały morderca, który zabijał jednym uderzeniem. Trzeciego, lekko puszystego SS-mana, nikt do tej pory nie zidentyfikował.
Pozują fotografowi w 1941 roku w KL Gross-Rosen. Z prosiakami na rękach! Śmieją się. Pewnie dlatego, że utuczyli je na racjach żywnościowych przeznaczonych dla więźniów. Wielu z nich przez to tuczenie prosiaków zmarło z głodu.
SS-manom towarzyszy Borys, owczarek niemiecki o lśniącej sierści – piękny, ale krwiożerczy pies, obozowy postrach, który rzucał się do gardeł najbardziej wycieńczonych skazańców.
Demonów śmierci w Gross-Rosen polowało jednak znacznie więcej...
Wkrótce rozpocznę poszukiwanie śladów ich zbrodni, by byłym więźniom pomóc ocalić tę historię od zapomnienia. Bo nadal o Gross-Rosen Polacy wiedzą niewiele.
2 Dziś ul. Podwale.
3 Wydarzenia tu przedstawione zostały odtworzone na podstawie dokumentów procesowych Karla Gallascha oraz artykułów prasowych, w których proces ten relacjonowano.
4 Dziś ul. Kleczkowska. W 1945 r. Kletschkauerstrasse przemianowano – od nazwy dzielnicy Kleczków – na Klęczkowską. Błąd w nazwie skorygowano dopiero w 1971 r.
5 Treść ogłoszenia prasowego przygotowanego przez prokuratora do publikacji w dzienniku „Słowo Polskie”.Demony wyruszają w świat
Jadą budować obóz. Wkrótce wrzucaniem więźniów do szamba wypełnionego wapnem i fekaliami rozpocznie się mordowanie w KL Gross-Rosen
– Zgłosić się do tego transportu czy nie? A może lepiej zostać tu i czekać? Nie! Na co mamy czekać? Aż nas tu wymordują? Musimy zaryzykować! Tam musi być inaczej. Tam musi dać się przeżyć, straszniej już być nie może.
– A jaką masz pewność, że tam nie będzie gorzej?
– Żadnej, ale tu nie przeżyjemy nawet miesiąca. Oni nas wykończą. Widzisz przecież, co z nami robią.
Edward Węgorzewski jeszcze miesiąc wcześniej cieszył się powszechnym poważaniem w Piotrkowie Trybunalskim jako dawny radny miejski. Jednak został złapany przez Gestapo i po kilku dniach, 16 lipca 1940 roku, wraz z 37 innymi mieszkańcami miasta przewieziony do Konzentrationslager Sachsenhausen. Od dwóch tygodni udowadniano mu, że jest niczym.
SS-mani wrzeszczeli, że jego życie nie jest nic warte i w każdej chwili może umrzeć. Próbował więc robić wszystko, żeby wydostać się z tego piekła. Wraz ze Stanisławem Wądołowskim, który trafił tu w tym samym transporcie, głowili się, jak przystosować się do nowej rzeczywistości, jak tu przeżyć albo jak się stąd wyrwać⁶.
_16 listopada 1940 roku. Transport więźniów z Piotrkowa Trybunalskiego do Gross-Rosen._
Fot. Muzeum Gross-Rosen w Rogoźnicy
A wszystko dlatego, że 27 lutego 1933 roku spłonął Reichstag. Dzień później – zaledwie niecały miesiąc po tym, jak Hitler, dzięki poparciu większości generałów, elit konserwatywnych i biznesowych został kanclerzem – wydano „Rozporządzenie wyjątkowe o ochronie Narodu i Państwa”. Dzięki niemu oddziały SA, a później SS, bez wyroku sądu mogły na czas nieokreślony aresztować każdego, kto przez byle oficera został uznany za wroga, a więc także oponentów politycznych Hitlera.
Dzięki temu prawu już 30 marca tego roku Heinrich Himmler, członek okultystycznego i rasistowskiego Towarzystwa Thule oraz Reichsführer-SS, zorganizował w Dachau pierwszy obóz koncentracyjny. Według niektórych źródeł kilka tygodni wcześniej powstał podobny w południowej części Breslau, przy Strehlener Chaussee, czyli Szosie Strzelińskiej (dzisiejszej ulicy Bardzkiej), na osiedlu Dürrgoy (wrocławskim Tarnogaju) – stąd jego nazwa KZ Dürrgoy.
Wkrótce powstały kolejne – m.in. w Oranienburgu, Berlinie, Sachsenhausen. W 1934 roku wszystkie podporządkowano SS – Schutzstaffel – paramilitarnej i jeszcze wówczas elitarnej formacji ochronnej, podległej Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników, czyli NSDAP. SS zarządzało nimi z Oranienburga. Dachau stało się natomiast obozem wzorcowym. Do wybuchu wojny umieszczono w nich około 170 tysięcy osób.
Kiedy Niemcy zaczęli podbijać Europę, zmieniła się też rola tworzonych przez SS kacetów. Teraz miały służyć już nie tylko internowaniu niewygodnych dla Hitlera Niemców, lecz także eliminacji inteligencji, kleru czy członków ruchu oporu z państw okupowanych oraz dostarczaniu darmowej siły roboczej na budowy Tysiącletniej Rzeszy. Następnie stały się ośrodkami tak zwanego ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej – zagłady Żydów.
Z roku na roku powstawały więc kolejne. I te samodzielne, i te podległe im jako filie. Rozsiane były po terytorium kontrolowanym przez Hitlera, jak strupy skrzętnie ukrywane przez nazistowską propagandę. Do końca wojny powstało ich… kilkanaście tysięcy. W samym Breslau działało kilkanaście rozmaitych komand z więźniami.
KL Stutthof założono już w roku 1939. KL Auschwitz – wiosną roku 1940, a chwilę po nim jako filia Sachsenhausen powstał obóz w małej miejscowości Gross-Rosen, w prowincji Niederschlesien⁷, daleko, daleko na rubieżach Rzeszy, tuż przy granicy z dopiero co zajętą Polską.
Wszystkie miały budować potęgę hitlerowskich Niemiec i stanowić rezerwuar bezpłatnej siły roboczej.
Aby usankcjonować ten proceder, Himmler utworzył w końcu zarządzane przez SS przedsiębiorstwa Deutsche Erd- und Steinwerke⁸, a następnie Deutsche Ausrüstungwerke⁹ i jednocześnie zadbał o to, by wprowadzić nakaz pracy dla wszystkich osadzonych w więzieniach. Tak zaczęło się piekło robotników przymusowych III Rzeszy.
Do kamieniołomu nieopodal miejscowości Gross-Rosen przyjechały więc pierwsze ekipy wykwalifikowanych pracowników z prywatnych firm budowlanych. Za całkiem niezłe wynagrodzenie postawili tu pierwsze dwa baraki – jeden dla załogi SS, drugi dla więźniów, który otoczyli płotem z drutu kolczastego. Obok stanęło betonowe koryto jako umywalnia, a nieco dalej wykopano dół i wypełniono go wapnem – miał służyć za latrynę.
_Polscy więźniowie podczas przyjmowania do KL Sachsenhausen._
Fot. Wikimedia Commons, zbiory Bundesarchiv
Wreszcie do prowincji Niederschlesien miała wyruszyć pierwsza ekipa więźniów i ich strażnicy. Przydzielono im ważne zadanie – rozbudowanie obozu, który wkrótce miał przyjąć tysiące osadzonych, przywożonych m.in. z podbitej Polski. Pod hasłem _Arbeit macht frei_ wszyscy mieli wykuwać granitowe bloki, by te mogły zostać przewiezione na place budów nowych siedzib niemieckich urzędów w Berlinie i Norymberdze oraz teatrów, wież i ulic w 20 wyznaczonych przez Hitlera miastach.
W lipcu 1940 roku w obozie Sachsenhausen, nieopodal Oranienburga, rozeszła się pogłoska, że spośród więźniów zostanie wybrana grupa fachowców budowlańców i przewieziona na jakieś roboty.
– Dokąd? Nie wiedzieliśmy – wspomina Edward Węgorzewski. – W Sachsenhausen bardzo często przez kilkanaście godzin na dobę kazano ludziom stać na baczność, śpiewać po niemiecku albo liczyć do upadłego. Przekonałem się wówczas, jak straszna jest bezczynność. Ludziom puchły nogi, wpadali w szok nerwowy. Pewnego niedzielnego popołudnia zarządzono zbiórkę dwóch polskich bloków: trzydziestego dziewiątego i czterdziestego. „Kto chce być Niemcem, ten niech stanie na prawo, a kto Polakiem, na lewo” – usłyszeliśmy. Mimo wahania wystąpiła mała grupka więźniów i stanęła po prawej stronie – wśród nich był redaktor „Dziennika Polskiego” i pewien młody człowiek, zwany w obozie Hiszpanem. W szeregach nastąpiła konsternacja. Instynktownie czuliśmy, jaki los czeka Polaków, lecz staliśmy w bezruchu. Tym, którzy chcieli zostać Niemcami, kazano iść na blok i spokojnie zjeść kolację. Nam urządzono „tańce świętego Wita”… przez dwie godziny poniewierano nas po ziemi usypanej szlaką, kazano toczyć się do nieprzytomności, bijąc i kopiąc nielitościwie. Jeden z SS-manów kopnął mnie wtedy w chorą nerkę. Drugi usiadł na parapecie okna i strzelał do nas jak do kaczek. Kapo i inni SS-mani deptali po ludziach jak po sianie. Rezultaty tej zabawy były straszne, na ziemi leżało kilku na śmierć zamęczonych ludzi.
Zapanowała przerażająca cisza.
Ta sadystyczna „zabawa” – jak katowanie nazywali w Sachsenhausen SS-mani, odcisnęła w świadomości więźniów piętno. Wielu zrozumiało, że jeżeli istnieje jakakolwiek szansa na przeżycie uwięzienia w niemieckim obozie, to tylko wówczas, jeśli uda się z niego wyrwać. Za wszelką cenę, nawet podejmując ryzyko, wybierając niepewną przyszłość, decydowali się na transport do innego komanda. Edward Węgorzewski już się nie wahał.
– Po takiej zabawie jako fachowcy zgłosiliśmy się do transportu na roboty. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, jak ciężki los wybraliśmy.
– Ale ludzie zaczęli szeptać, co mówią starzy niemieccy więźniowie, że pojedziemy gdzieś do kamieniołomów, aby budować nowy obóz koncentracyjny. My jednak nie chcieliśmy w to wierzyć. Pragnęliśmy przecież polepszyć swój los – dodaje Stanisław Wądołowski.
Ciszę i niepewność rozdarł w końcu donośny krzyk blokowego: _Aufstehen! Los, los!_ („Wstawać! Szybko, szybko!”). Stanisław Wądołowski natychmiast się poderwał z pryczy.
– Zaczął się szaleńczy wyścig do mycia, słania barłogów, sprzątania, zamiatania, a wszystko przy piekielnym wrzasku i biciu przez barakową służbę porządkową, składającą się z niemieckich więźniów kryminalnych. Po wypiciu około pół litra gorącego, gorzkiego płynu, zwanego kawą, parzącego usta, ciągle popędzani, znów bici, znów przy dzikich, zwierzęcych wrzaskach, ustawiliśmy się piątkami przed barakiem. Przyszli SS-mani, komendanci baraków. Starszy bloku zdał raport o stanie obecnych i w absolutnej ciszy czekaliśmy na dalsze rozkazy. Wkrótce potem usłyszeliśmy: _Mützen auf_ („Czapki włóż”) – oznajmił SS-man na zakończenie oficjalnego apelu. I rozległ się wrzask wyczytywanych z listy numerów więźniów zapisanych wczoraj na transport… „na roboty”, jak sobie wmawialiśmy. Sformowano z nas grupę, wyprowadzono z małego obozu i ustawiono przed główną bramą wejściową. Było nas dziewięćdziesięciu ośmiu. Wszyscy więźniowie polityczni, przywiezieni do Sachsenhausen z zakładów karnych w Radomiu, Kielcach, Piotrkowie Trybunalskim i Tomaszowie Mazowieckim. W przeważającej większości członkowie organizującego się ZWZ¹⁰ lub podejrzani o przynależność do ruchu konspiracyjnego, który wiosną 1940 roku zaczął się bujnie rozwijać na terenie tak zwanego dystryktu radomskiego.
Do stojącej pod bramą grupy dołączono dwóch więźniów – Niemców. Na pasiakach naszyte mieli zielone trójkąty, co oznaczało, że są kryminalistami. Mówiono o nich _Berufsverbrecher_ – zawodowi przestępcy.
– Mieli pełnić funkcję naszych wychowawców i nauczycieli – tłumaczy Stanisław Wądołowski. – Jeszcze ostatnie spojrzenie na baraki, które półkolem otaczały rozległy plac apelowy. Ostatnie spojrzenie na wielkie białe litery wypisane na frontonach tych baraków. I odczytywanie po raz nie wiadomo który sentencji: _Es gibt einen Weg zur Freiheit. Seine Meilensteine beißen: Gehorsam, Fleiss, Ordnung, Ehrlichkeit, Sauberkeit, Nüchternheit, Wahrhaftigkeit, Opfersinn und Liebe zum Vaterland_. To znaczyło: „Istnieje jedna droga do wolności. Jej kamienie milowe to: posłuszeństwo, pracowitość, porządek, uczciwość, czystość, trzeźwość, prawdomówność, poczucie poświęcenia i miłość do ojczyzny”. Jakże obłudny i perfidny był ten cytat wypisany tam przez morderców. Zaledwie kilka tygodni pobytu w obozie wystarczyło, aby wyrobić sobie pogląd o jego zupełnie innym przeznaczeniu.
Drugiego sierpnia o ósmej rano wyruszyło więc w nieznane 98 Polaków oraz dwóch więźniów niemieckich: kapo i kucharz. Na czele transportu stał podoficer SS Anton Thumann. Towarzyszyło tej grupie jeszcze kilkudziesięciu SS-manów ze sforą psów. Wszystkich załadowano na pięć samochodów ciężarowych. Jechała też kuchnia polowa ze skromnym prowiantem.
Przejeżdżali przez Berlin, ale nawet nie pozwolono im wyjrzeć spod plandeki samochodu.
– W ciężarówkach jechali więźniowie w pasiakach, po dwudziestu pięciu w każdej, i po pięciu uzbrojonych SS-manów jako eskorta – dodaje Stanisław Wądołowski. – Oprócz tego dwa samochody osobowe z SS-mańskim kierownictwem przyszłego obozu. Podczas przejazdu przez Berlin, poprzez szpary między plandekami, widzieliśmy ulice wielkiego miasta z jego szyldami. Migały nam sklepy, różne instytucje oraz tablice z kierunkami i wypisanymi na nich odległościami do innych miast. Zorientowaliśmy się, że jedziemy ciągle na południe. Po okrążeniu wielkiego Berlina obwodnicą zwaną Berliner Ring wyjechaliśmy na autostradę Berlin–Breslau. Ze strzępków rozmów SS-manów wywnioskowaliśmy, że faktycznie jedziemy budować jakiś nowy obóz w kamieniołomach koło Legnicy. Nadzieje nasze, jeszcze wczoraj tak optymistyczne, zamieniały się w przygnębienie i lęk przed nieznanym, a gdy słyszeliśmy urywki zdań rzucanych przez eskortę, oczami wyobraźni widzieliśmy, jakimi kolejami potoczy się nasz los. Wiedzieliśmy już z całą pewnością, że jedziemy do kamieniołomów. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy pierwszą setką więźniów, która rozpocznie budowę nowego obozu koncentracyjnego. Nie mogliśmy, rzecz jasna, porozumiewać się ze sobą. Słysząc najcichszy szept, konwojenci wrzaskiem nakazywali nam milczenie i nie szczędzili razów zadawanych kolbami karabinów i kopniaków podkutymi butami.
Na krótki postój kolumna zatrzymała się dopiero za stolicą. O osiemnastej była już na miejscu. Edward Węgorzewski był wstrząśnięty.
– To, co ujrzeliśmy, było straszne! Faktycznie były tam kamieniołomy. Stał już też samotny mały barak okolony drutem kolczastym, stały cztery wieżyczki wartownicze. W jego sąsiedztwie, ale poza drutami, znajdował się podobny blok dla SS-manów.
SS stworzyła KL Sachsenhausen jako obóz wzorcowy pod względem organizacyjnym. To na jego terenie znajdował się Inspektion der Konzentrationslager¹¹, który zarządzał wszystkimi niemieckimi obozami koncentracyjnymi. To do niego na szkolenia przyjeżdżali kandydaci na strażników, a przede wszystkim kolejni komendanci i wysokiej rangi funkcjonariusze, którzy stanowili kadrę zarządzającą kacetów. To w nim doświadczenie zdobywał Rudolf Höß – późniejszy komendant KL Auschwitz. Nic więc dziwnego, że z Sachsenhausen wyjechała pierwsza ekipa, która miała stworzyć nowy lager w prowincji Niederschlesien, tuż przy granicy z dopiero co podbitą Polską, tuż przy wielkich i cennych wyrobiskach granitu.
– Kazano nam wysiadać z aut. Ustawiono przed bramą ogrodzenia. Przeliczono – opowiada Stanisław Wądołowski. – Nowo mianowany Lagerführer, SS-Oberscharführer Anton Thumann, wygłosił do nas przemówienie, mniej więcej takiej treści: „Przyjechaliście tutaj budować nowy obóz. Po was będą przychodziły następne transporty więźniów. Będziecie wydobywać cenny granit dla potrzeb Wielkiej Rzeszy. Wy jako niższa rasa, podludzie, musicie ze wszystkich sił pracować, i tylko pracować. Ociąganie się w pracy, niedbałe jej wykonywanie będzie natychmiast surowo karane. Nawet śmiercią. Udacie się teraz do baraku, gdzie przydzielone zostaną wam miejsca do spania, oznajmiony zostanie regulamin obozowy, a po kolacji i apelu wieczornym zarządzone zostaną cisza nocna i sen”.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
6 Opisane w tym i kolejnych rozdziałach wydarzenia zostały odtworzone na podstawie materiałów zgromadzonych w Archiwum Muzeum Gross-Rosen, Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Archiwum Państwowym, Bundesarchiv, Instytucie Pileckiego itd. Wypowiedzi więźniów pochodzą m.in. z zeszytów opracowanych przez członków warszawskiego koła kombatanckiego Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, zatytułowanych przez nich _Przeżyliśmy Gross-Rosen_. Dokonano w nich jedynie skrótów, korekty językowej i poprawiono oczywiste błędy.
7 Niederschlesien – Dolny Śląsk.
8 DEST – Niemieckie Zakłady Gliny i Kamienia utworzono w 1938 r.
9 DAW – Niemieckie Zakłady Wyposażenia powstały w 1939 r.
10 ZWZ – Związek Walki Zbrojnej, organizacja powołana rozkazem generała Władysława Sikorskiego 13 listopada 1939 r.
11 Inspektion der Konzentrationslager – Inspektorat Obozów Koncentracyjnych.