- W empik go
Deo gratis - taki modlitewnik - ebook
Deo gratis - taki modlitewnik - ebook
Czy jesteś Adolfem Hitlerem, czy emerytem z Pułtuska, Elvisem P. albo szczurem; gadasz z Nim! Gadasz z Absolutem!
I nie ma tu znaczenia, czy jest to akt strzelisty, czy akt kupna tandetnej konewki w markecie.
Prywatny detektyw, clown z wrestlingu, ciotka dewotka, pan Zenek vel Zorro; każdy przeżywa tu swój Armagedon.
Dzięki Diabłu kontakty z Bogiem mogą być ciekawe. Tak, jak te niekonwencjonalne mikro-słuchowiska
Uwaga: materiał nie dla dewotów!
E-book dostępny także w wersji audio.
Współczesny modlitewnik.
RECENZJE:
Byłam szczerze porażona treścią tej książki, jej szczerością, bezkompromisowością i oryginalnym podejściem do tematu relogijności. Sacrum miesza się tu z profanum. Sprawy wyższe z popkulturą. Zupełnie jak w życiu. Choć nie chcemy o tym pamiętać, gdy co 15 seksund wzywamy imienia Boga, zaklinamy się w Jego imię i przyrzekamy, że już nigdy więcej "jak Boga kocham"...
Na pierwszy rzut oka teksty te mogą naruszać uczucia religijne Polaków. Są to jakby podsłuchane modlitwy tak zwanych zwykłych ludzi. A więc coś intymnego. Jednak ci, co się oburzają zapominają, że w modlitwach tak naprawdę zwracamy się do Najwyższego z najbardziej błahymi sprawami, uważając, że jesteśmy w Jego oczach najważniejsi. A tymczasem...
Jest to z pewnością książka dla ludzi myślących, i na pewno... wierzących. Pozwala ujrzeć się po drugiej stronie lustra.
Zachwyciła mnie wersja audio. Teksty znakomicie czytane przez lektorów robią niesamowite wrażenie.
Anna K.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-225-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(partytura audio)
Elvis Presley żyje lecz nie czuje się najlepiej. To fakt; podagrycznie bolesny, reumatycznie upierdliwy ale niezbity, jak konieczność wyjścia po zakupy. Elvis żyje, ale nie ma już marchewki i musi iść ją kupić w warzywniaku na dole. Potem utrze ją na tarce, sparzy wrzątkiem z czajnika, doda masła i zje, bo żeby żyć trzeba się odżywiać.
Elvis naciąga spodnie wierzchnie na spodnie od piżamy i myśli, że trzeba by kurtkę wyprać, bo strasznie sparszywiała od marcowej pluchy. Za oknem wciąż paskuda, a okno nieszczelne. Na zimnym piecu stoją przyprószone zamszem pleśni buty. Jeszcze poczekają, bo Elvis musi najpierw wetknąć dół spodnich spodni za skarpety, żeby ich przy wciąganiu te wierzchnie nie podwijały w górę. Nie jest łatwo być sobą, gdy ma się na sobie cudze łachy z lumpeksu, więc im niżej Presley się schyla, tym wyżej idą mankiety od kusych nogawek piżamy. Nie jest łatwo być Królem i iść na kompromisy, ale Elvis na nie idzie i odpuszcza mitręgę, a niech się podwijają, może same opadną, nim wyjdzie na ulicę.
Schody w starych czynszówkach są jak czułe drewniane organy; stacatto sprężystych adidasów brzmi tu brutalnym fałszem czczej apokalipsy, ale gdy stąpa po nich starzec, o, wtedy jest muzyka. Elvis chwyta się poręczy a nikły pisk luźnej tralki rozpina w dół skali schodów sekwencję chwiejnych skrzypień i trzeszczących wycichań. Pod stopami Elvisa naprężenia i powroty konstrukcji budują akord trwałości w tonacji rdzy i próchna. Krucha wytrwałość, konieczność zbędnego piękna, drzemka uschniętego pająka. Żeby to zagrać potrzeba starego mistrza i wiekowego instrumentu; żeby to usłyszeć trzeba być Królem. Elvis gra, lecz już tego nie słyszy – Król jest głuchy i idzie kupić sobie marchewkę.
Ulica Kluczborska to zły adres dla wiosny. Pogodne niebo nie spływa w ten wąwóz o ścianach postrzelanych w bitwie, której nie przyjęła historia żadnej z walczących stron. Nikt z żyjących tu teraz starców też tego nie pamięta, przyciągnęli tu później; pan Kazik spode Lwowa, pani Kobierska z Mławy, czy Elvis Presley z Memphis, Tennesee. Oni czują niekiedy jakiś ciężar w powietrzu nie świadomi, że to fasady domów wciąż walczą, napierają na siebie aż pęka tynk, paczą się ramy przeciwstawnych okien a z przyduszonych piwnic wyciska się szara butwa i mokry dym. Teraz mży z odbić chmur w kałużach a Elvis wychodzi z bramy i niepewnie patrzy, kogo przyjdzie mu minąć w drodze do warzywniaka; Przy starej, po wielekroć zgwałconej beemce stoi dwóch i się buja w rytualnej nawijce. To oni, stracone pokolenie; nie znają rockandrolla, nie wiedzą nawet, że ich dance music to taka odmiana polki. Elvis nie istniał dla nich nigdy, nie dostrzegą go i teraz, nie zaczepią, nie musi się ich bać.
Ale lęk jest. Nie chodzi o to, że mogli by go pobić, bo mogliby – tylko po co? Powodów mają za mało, ale też dość, by mogli zrobić tego bez powodu. Przechodzący obok Elvis jest dla nich tylko miękkim kawałkiem ich ulicy, dziadygą z parafii, gzymsem na drugim piętrze, brakiem drzewa, które nigdy tu nie wyrosło. Czego się zatem lęka, mijając tych dwóch młodzieńców w barokowych dresach, co kiedyś dostali wpierdol wraz z Andrew Golotą? Presley tego nie wie, ale czuje w sobie czegoś zbędność, jakąś wyrwę po mantrze: „zwyciężaj albo giń” i czczy ból nieznanej łaski.
Błogosławieni miłosierni.BUDWAJZER
Słońce miłosiernie grzało dolinę, zmieniając ją w rozedrgany, horyzontalny staw. Porastające żwirowaty grunt ostrokrzewy tańczyły w żarze, jak przybrzeżne wodorosty, grzechotniki-mureny przywarły do ostatnich cienistych rozpęklin dna. Pokruszony asfalt drgał suchą parą już kilkanaście metrów przed zderzakiem jadącego drogą, rozklekotanego deomobila – za kierownicą siedział Bóg.
We wnętrzu d-moba było goręcej, niż na zewnątrz, bo urwana korbka nie pozwalała opuścić zamkniętej szyby drzwi kierowcy, a model był już z rocznika, w którym zrezygnowano z funkcji uchylnej szyby przedniej. Tak zatem podmuch wytwarzany jazdą omijał Boga niewidzialnym strumieniem, całkiem jak ruch na autostradzie opływał tę okolicę.
Ci, co jeszcze zostali w słonecznej dolinie wierzyli święcie, że owa nowa droga kończy się zionącą przepaścią u obu jej krańców. Wszak nikt, kto stąd wyjechał nie przysłał już tu żadnej kartki, listu, czy nawet rachunku za smród.
Aurę potwierdzenia tej tezy utrwalała mumia listonosza, oparta o słup nieczynnej trakcji telegrafu, pod którą właśnie przejeżdżał spocony Bóg.
Dalej wzdłuż drogi stał gotycki kościół z dykty i blachy falistej scytyjsckiego pastora-jezuity, który z podziemnej studni-ambony ubliżał co dzień diabłu i wzywał go na pojedynek. Bóg, jak zawsze, gdy mijał ten kościół, pomyślał, by zajrzeć tam i się przywitać i – jak zawsze – wcisnął głębiej pedał gazu z lęku przed brakiem tematów do rozmowy.
Po kilkuset metrach zauważył, że welon żaru na asfalcie przed szybą zaczął gęstnieć i unosić się wyżej. Fatamorgana? – pomyślał, a po chwili zrozumiał, że zagotowała mu się woda w chłodnicy. Kłąb wydobywającej się spod maski pary skłonił go, by po pół mili skręcić na parking przed przydrożnym barem „U Yoyoo”.
Szmatę miał zawsze przygotowaną pod siedzeniem, więc zaraz po zatrzymaniu wozu, wysiadł, uniósł pozbawione blokady skrzydło maski i owiniętą materiałem dłonią poluzował lekko korek od chłodnicy. Buchnęło, jakby przyjechał tu parowozem, ale nie bryznęło wrzątkiem.
Ma się to wyczucie! – Bóg uśmiechnął się pod nosem, ułożył szmatę na błotniku, by przeschła, otarł czoło i ruszył ku drzwiom baru.
Wewnątrz upał był o tyle mniejszy, o ile bardziej wilgotnawy, przy barze siedział sinawy dzieciak z kokluszem, a jego brat-półbliźniak spał oparty ostatnim przednim zębem o bilardowy stół.
Barmana nie było, więc Bóg sam wziął sobie piwo z lodówki, otworzył je o klamrę pasa i rozejrzał się, gdzie by tu siąść. Upatrzywszy sobie stolik przy wejściu do kibla, podszedł jeszcze do szafy grającej, wrzucił kapsel do otworu i wcisnął wytarty klawisz z ulubionym kawałkiem pt. „Janek znów dostaje wpieprz”.
*
Wstałem z mokrego chodnika, roztarłem krew z nosa i dygocąc poszedłem w listopadową noc – to piwko było dobrze schłodzone i miało swoją moc.