Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Destabilizacja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Destabilizacja - ebook

Na terenie rafinerii w Płocku dochodzi do wybuchu. Służby zajmujące się śledztwem od razu wpadają na trop islamskich terrorystów, jednak podporucznik Robert Jackiewicz jest przekonany, że coś tu się nie zgadza. Hipoteza śledczych, uznawana za pewnik przez opinię publiczną, wydaje mu się mocno podkoloryzowana. Jackiewicz wciąż nie wie, kim jest kobieta, którą dostrzegł na miejscu katastrofy, i dlaczego świadkowie znikają szybciej, niż się pojawiają.

Wkrótce okazuje się, że cała sprawa tylko na pozór jest tak oczywista, a tropy prowadzą do maleńkiej wioski oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od Tibilisi. Podporucznik Jackiewicz rozpoczyna nieoficjalne śledztwo, którego efekty nakazują mu zaliczać do kręgu podejrzanych najważniejsze osoby w państwie. Z każdym dniem widmo destabilizacji coraz bardziej zbliża się do Polski…

– Czego właściwie chcesz, Ahmed? – zapytał, gdy pojedynek wygrała ciekawość. – Zaczepiasz mnie na pustej ulicy i nazywasz bratem – powiedział odważniej, robiąc niewielki krok w stronę Ahmeda.
– Chciałbym, abyś wykonał misję w imię naszego Pana. Abyś ukarał niewiernych z tego, tfu – splunął teatralnie na ziemię – kraju. Zabijali naszych braci w Iraku, Afganistanie i nie ponieśli nigdy za to żadnej kary. Nasi bracia wyznaczyli ciebie na wykonawcę tej szlachetnej misji. Zostaniesz za to wynagrodzony przede wszystkim w niebie, ale i tu, na Ziemi zostaniesz doceniony. Ty i twoja rodzina. (…)

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-386-7
Rozmiar pliku: 1 000 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Jak co dzień od ponad pół roku Murtazi Shamatava minął strzeżoną bramę zakładów Polskiego Koncernu Naftowego Orlen S.A. w Płocku. Mimo iż nie znał zbyt dobrze języka polskiego, to był lubiany w swojej firmie, a ochrona zakładu przepuszczała go bez większych problemów. Ot, czasami rutynowa kontrola plecaka, stanu trzeźwości i przejście przez wykrywacz metali. Nie były to częste czynności wśród znudzonych swoim zajęciem pracowników uzbrojonych formacji ochronnych zakładu. Za każdym razem, gdy mijał ich posterunki wartownicze, pozdrawiali się na migi i łamaną polszczyzną z elementami języka rosyjskiego.

Murtazi Pracował dla polskiej firmy Budex z siedzibą w Katowicach zajmującej się budową instalacji visbreakingu na terenie rafinerii. Do jego zadań należało wykonywanie prac spawalniczych związanych z łączeniem sporych elementów stalowych podtrzymujących całą konstrukcję. Po tak długim czasie przebywania na terenie zakładu znał z widzenia większość pracowników PKN Orlen i firm zewnętrznych pracujących w jego rejonie. Jego osoba nie wzbudzała już zainteresowania, kiedy przechadzał się w okolicy prowadzonych prac lub kiedy szedł do szatni i plastikowego wychodka firmy TOI, szumnie nazywanego toaletą.

Kiedy jednak zapuścił się w miejsce, w którym być go nie powinno, nieporadnie tłumaczył, że nie zna języka i znalazł się w danym miejscu z ciekawości lub przez przypadek. A interesowało go dosłownie wszystko – od instalacji, rekuperatorów przez gazociągi, drogi kablowe i całą technologię, jaka znajdowała się na terenie zakładu.

Tego dnia, opuszczając Orlen, był wyraźnie podenerwowany jak nigdy wcześniej. Dziś miała mieć finał akcja, do której przygotowywał się kilka tygodni, a której realizację skrupulatnie prowadził od kilku dni. Kiedy wykona zadanie, otrzyma drugą połowę z umówionych pięciu tysięcy dolarów, a jego rodzina będzie w końcu bezpieczna i wreszcie dadzą mu spokój, którego tak pragnął.

Murtazi pochodził z gruzińskiej wioski Sapudzrebi znajdującej się w Dolnej Kartlii, jakieś czterdzieści minut jazdy samochodem od pięknie położonej na wzgórzu twierdzy Birtwisi. Zarówno on, jak i jego rodzina byli w niewielkiej grupie około dziesięciu procent ludności Gruzji wyznającej Islam. Sam Murtazi nie był przesadnie wierzącą i praktykującą wiarę przodków osobą. Właściwie tylko wtedy, kiedy było trzeba, oddawał się praktykom religijnym – zwykle podczas ważnych obrzędów rodzinnych. Aby podziwiać przemysł, który tak go interesował i fascynował, musiał udawać się do Rustawi, miejscowości oddalonej o około dwie godziny jazdy od domu, gdzie znajdował się ogromny zakład metalurgiczny. W okolicach rodzinnych stron nie miał dostępu do tego typu obiektów, a jedyne co mogło kogoś zainteresować, to przepiękne widoki Płaskowyżu Dżawacheckiego, otaczające zewsząd wioskę Sapudzrebi.

Od dzieciństwa, na przekór wszystkim, a także rodzinnym tradycjom, Murtazi łaknął jednak spotkania z przemysłem ciężkim i technologią przemysłową. Niestety cała jego rodzina od pokoleń zajmowała się wypasem bydła i wszelkimi pracami związanymi z prowadzeniem niewielkiego gospodarstwa rolnego, które przekazywano z pokolenia na pokolenie. Dla niego również przewidziana była taka przyszłość. Nie było mowy o tym, by Murtazi przeniósł się do Rustawi i zaczął pracę w hucie, co było jego marzeniem. Jego ojciec planował przekazać gospodarstwo synowi, by ten kontynuował rodzinną tradycję, i żadne tłumaczenia czy próby zmiany tej tradycji nie dawały rezultatów. Wręcz przeciwnie. Ojciec coraz bardziej się zacietrzewiał i każda kolejna rozmowa na ten temat kończyła się większą awanturą.

Jednak Murtazi zawsze chciał czegoś więcej, nie chciał tkwić w pasterskiej krainie do końca życia. W wieku dwudziestu dwóch lat ożenił się z piękną Rimą, która mieszkała w sąsiedniej wsi. Oczywiście ślub był zaaranżowany przez rodziców państwa młodych, ale na ich szczęście oboje przypadli sobie do gustu, a Murtazi nie mógł oderwać wzroku od ślicznej małżonki. Po roku urodził się im syn, któremu nadali imię Bakuri. Chłopczyk był największą dumą ojca, który opowiadał każdemu, kto tylko chciał słuchać, o tym, jaki jest przystojny i mądry. Po tacie, rzecz jasna. Po kolejnym roku na świat przyszła córka Dali, która otrzymała imię po babci Rimy.

W dniu trzydziestych urodzin Gruzina z Sapudzrebi odprawiono huczne przyjęcie, na którym pojawił się również jego szwagier, były żołnierz. Wysoki, smukły, o ciemnej karnacji, z burzą czarnych, gęstych włosów wyglądał jak model z plakatu reklamującego służbę w siłach zbrojnych. Irakli był snajperem w jednostkach specjalnych i brał udział w walkach z Rosjanami w dwa tysiące dziewiątym roku, dzięki czemu cieszył się w rodzinie i okolicznych wioskach wielkim szacunkiem za to, co robił dla ojczyzny.

Podczas trwania przyjęcia urodzinowego w pewnym momencie Irakli odciągnął na bok gospodarza i zagadnął go prowokacyjnie.

– Bracie, masz w sobie tyle odwagi, żeby wyrwać się stąd i poprawić swoje życie? Swoje i swojej rodziny?

– Oczywiście, bracie! Jeszcze kiedyś im wszystkim tutaj pokażę! – Murtazi zaczął bełkotliwie się odgrażać, kręcąc dookoła ręką, jakby wskazywał, komu dokładnie ma zamiar pokazać w przyszłości.

Po kolejnej tej nocy butelce czaczy obaj usnęli przy stole biesiadnym, ledwo mieszcząc głowy między naczyniami i potrawami, które ciasno pokrywały stół. Obudzili się dopiero rano, gdy jedzenie było już zimne, a dookoła walały się puste butelki i wysypujące się z popielniczek niedopałki papierosów. Murtazi jak przez mgłę pamiętał rozmowę ze szwagrem, który roztaczał przed nim wizję wyjazdu na Zachód i zarabiania ogromnych pieniędzy. Nie do końca pamiętał, na czym w końcu stanęły ich odważne plany, ale jak to przy akompaniamencie alkoholu pewnie zaplanowali, że podbiją świat i wrócą do domu jako królowie.

Gdy mężczyźnie powoli przestawało szumieć w głowie, poskładał strzępki rozmowy, które zachowały się w pamięci, i doszedł do wniosku, że faktycznie to było jak zwykle tylko gadanie: co zrobimy, żeby było lepiej; jak to nie zwojujemy świata… A pewnie i tak zostaniemy tu do końca życia, pasąc owce, kozy i krowy.

Po wyjściu z pijackiego letargu Irakli podniósł się z krzesła, na którym spędził noc, i wzrokiem poszukał jakiegoś papierosa. Prawie na końcu stołu dostrzegł paczkę, z której wystawał przynajmniej jeden. Ciężko było mu wstać, ale nałóg domagał się swojej porcji nikotyny, więc musiał się ruszyć. Pierwszy wdech dymu tytoniowego spowodował odruch wymiotny, który ledwo powstrzymał, ale drugi i następne przeszły do płuc bez żadnych problemów. Dopalającego się papierosa zgasił w przepełnionej kiepami popielniczce i sięgnął po szklankę, w której, jak sądził, zostało jeszcze niedopite trochę czaczy. Przełknął z trudem trunek, po którym niespodziewanie na jego twarzy wystąpił delikatny uśmiech, i cały aż rozpromieniał. Spojrzał na Murtaziego, który nie wyglądał najlepiej, a jego wzrok błądził w poszukiwaniu nieznanego celu.

– Pewnie myślisz, bracie, że nocne rozmowy to tylko takie gadanie – rozpoczął jeszcze niepewnie Irakli, ale z widocznymi oznakami działania starodawnej metody na kaca, czyli klasycznego klina. – Dogadałem się z mężczyzną, który załatwia pracę na Zachodzie wraz z przejazdem. Do tego ewentualne szkolenia i oczywiście noclegi na miejscu.

Murtazi wyglądał, jakby jeszcze nie do końca był w stanie trzeźwo myśleć, bo cały czas rozglądał się po pokoju, jak gdyby czegoś szukał. A może, co bardziej prawdopodobne, po prostu nie mógł skupić wzroku w jednym miejscu.

– Można zarobić tysiąc dolarów za miesiąc pracy – rzucił jakby od niechcenia Irakli, uważnie obserwując reakcję szwagra, i powoli odsunął krzesło, na którym siedział, i zaczął wstawać.

Shamatava wyprostował się jak rażony piorunem, kiedy usłyszał kwotę, która – jak na warunki gruzińskiej wsi – wydawała się niewyobrażalna. Było to mniej więcej tyle, ile mógł zarobić na wsi w ciągu pół roku ze sprzedaży wyrobów spożywczych. Mógłby przesyłać pieniądze do domu, aby żona i dzieci spokojnie żyły na wsi, i jeszcze odkładać sporą sumę co miesiąc. Popracuje tak dwa, góra trzy lata i wróci w rodzinne strony, by odłożone pieniądze zainwestować w rozwój małego gospodarstwa, co podniesie zyski. Miał świadomość, że za zapewnienie sobie i najbliższym lepszej przyszłości zapłaci rozłąką z nimi, ale z drugiej strony, jeśli pozostanie tutaj, to nic więcej niż jego ojciec i dziadek nie osiągnie.

Tylko że oni nie mieli takich możliwości, jakie on miał teraz. Nie musiał się długo nad tym zastanawiać, wiedział, że chce pojechać ze szwagrem, że chce zarabiać tysiąc dolarów miesięcznie. Wiedział, że to przepustka do lepszego życia dla niego i jego rodziny. Był zdecydowany. Pozostawało tylko… tylko i aż… przekonanie Rimy, że czas spędzony osobno jest ceną, którą muszą zapłacić za spokojną przyszłość. Długo układał w głowie przebieg rozmowy z żoną. Przywoływał wszystkie argumenty, jakie przychodziły mu do głowy, by choć trochę złagodzić złość, jaką wywoła jego decyzja. W rozmowie użył ich wszystkich, jednak wydawało się, że na próżno, gdyż Rima pozostawała niewzruszona na argumenty męża. Koniec końców cała rozmowa zakończyła się kłótnią i awanturą.

– Miejsce męża jest przy rodzinie! Przy żonie i dzieciach, a nie na drugim końcu świata! – wykrzyczała z całą stanowczością.

Nieistotne było to, że Europa Zachodnia to nie koniec świata, a jedynie kilka tysięcy kilometrów, które dzięki technologii można było wirtualnie skrócić. Argumenty trafiały jednak w próżnię, w ogóle nie przemawiając do Rimy, która była nieugięta.

Nie minął miesiąc od urodzin, gdy w ich domu znowu pojawił się szwagier, żeby pożegnać się z siostrą i jej rodziną przed wyjazdem do Europy Zachodniej, jak nazywali ją Gruzini. Szwagier pożegnał się ze wszystkimi, a na końcu podszedł do Murtaziego i położył prawą rękę na jego ramieniu.

– Jesteś pewny, że zostajesz, bracie?

To, wydawałoby się niewinne na pozór pytanie, było jak sole trzeźwiące podstawione pod nos. W tym momencie Murtazi podjął najważniejszą i najodważniejszą decyzję w swoim dotychczasowym życiu. Wyjeżdża ze szwagrem. Rima mu wybaczy, kiedy zacznie przesyłać pieniądze do domu. Na pewno.

Bardzo szybko przygotował się do wyjazdu, gromadząc najpotrzebniejsze rzeczy i dopełniając wszelkich formalności w urzędach. Przez dwa tygodnie przygotowań Rima praktycznie nie odzywała się do męża, co ten znosił z wielkim trudem. Czekała go minimum półroczna rozłąka, zanim pierwszy raz wróci do domu, więc nie chciał rozstawać się w ten sposób. Dopiero ostatniej nocy przed wyjazdem Rima wtuliła się w niego i poprosiła, by ten mocno ją przytulił i obiecał, że będzie ostrożny, bo ona będzie odliczała dni ich rozłąki.

– Niech Allah cię prowadzi i strzeże przed wszelkimi niebezpieczeństwami – powiedziała kobieta, nim wtuleni w siebie zasnęli.2

Po długiej podróży mało wygodnym busem przez kraje wschodniej Europy dotarł w końcu do Polski. Celem jego podróży była stolica województwa śląskiego, przemysłowe serce kraju, w którym zamierzał spędzić najbliższe miesiące. Mimo swojej buńczucznej postawy, jaką prezentował w obecności szwagra, w środku był pełny wątpliwości i najzwyklejszego strachu przed nieznanym. Nigdy do tej pory nie wyjechał nawet za najbliższą granicę, a co dopiero tyle tysięcy kilometrów od domu. Przez całą podróż bezmyślnie wpatrywał się w obrazy przesuwające się za oknem i rozważał raz po raz wszystkie za i przeciw, chociaż i tak było już za późno, bo musiał odrobić poniesione koszty. Dylemat na tyle zaprzątał mu głowę, że nie zmrużył oka ani na minutę, mimo że ze spaniem w środkach lokomocji nie miał najmniejszych problemów. Kiedy dojechał do celu, Murtazi był tak zmęczony, że czuł się tak, jakby przebył całą drogę na własnych nogach.

Irakli, będący na miejscu już od kilkunastu dni, z niecierpliwością czekał na przybycie szwagra. Wprawdzie nie był sam na obcej ziemi, a jednak co rodzina, to rodzina. Byli nią od prawie dekady, a znali się jeszcze dłużej, od kilkunastu lat. Brat Rimy miał nadzieję, że kiedy obaj będą wspólnie pracować i mieszkać, rozłąka z rodziną i ojczyzną nie będzie tak uciążliwa jak do tej pory i ani się spostrzegą, jak będą wracać.

Pracownicy z Gruzji zakwaterowani zostali w parterowych, murowanych barakach zlokalizowanych na tyłach posesji zbudowanej w podmiejskiej dzielnicy Brynów. Od ulicy budynki przysłonięte były przez zbudowany z cegły i nieotynkowany dom w kształcie klasycznej gierkowskiej kostki z płaskim dachem. Stary płot otaczający zaniedbany teren posesji wykonany był ze spawanych metalowych przęseł i wyglądał na niemalowany ani razu w tym wieku. Roślinność pokrywająca przestrzeń niewyłożoną starymi i popękanymi płytami chodnikowymi zdawała się rosnąć według własnego, dzikiego planu, nie niepokojona przez nikogo od lat.

Cały przybytek należał do niewysokiego, korpulentnego mężczyzny o wyglądzie podstarzałego boksera, właściciela trzech wydatnych podbródków. Kulfoniasty nos dominował na okrągłej twarzy, a kilka blizn na obu łukach brwiowych zdawało się podkreślać jego przeszłość pięściarza. Nazywał się Sławomir Nowaczyk i od kilku miesięcy zajmował się pośredniczeniem w zatrudnianiu Gruzinów na terenie Polski oraz zapewnieniu im transportu oraz noclegów. Zakwaterował przybyłych, których łącznie z Iraklim było czterech, w jednym z baraków za domem.

W środku znajdowały się piętrowe łóżka, co nadawało im bardziej wygląd więziennej celi niż miejsca zakwaterowania, ale Gruzini na warunki nie narzekali. Sławek, jak się okazało – faktycznie były bokser, pobierał opłatę w wysokości trzystu pięćdziesięciu złotych za miesiąc za jedno łóżko, co rekompensowało wszelkie niedogodności. W końcu Gruzini przyjechali tam zarabiać pieniądze, a nie na wakacje do hotelu Hilton.

Dwa dni po przybyciu do Katowic Gruzini rozpoczęli pracę w miejscowej firmie budowlanej Budex. Początkowo pracowali jako pomocnicy zajmujący się noszeniem ciężkich elementów rusztowań lub mieszaniem zapraw dla bardziej doświadczonych budowlańców. Dzięki swojej pracowitości i wrodzonej chęci do uczenia się dostawali coraz ambitniejsze zadania do wykonania. Po kilku miesiącach pracy Irakli i Murtazi zostali wysłani na kurs spawacza. Pomimo sporej bariery językowej w końcu uzyskali uprawnienia do spawania stali różnymi metodami. Wtedy też firma podniosła im stawkę za pracę do tysiąca dwustu pięćdziesięciu dolarów za miesiąc i wysłała na realizowaną przez nich dużą inwestycję na terenie rafinerii w Płocku. Informację o przenosinach i podwyżce przyjęli entuzjastycznie, świętując ją pozostawioną na specjalną okazję, ostatnią butelką przywiezionej z Gruzji domowej czaczy.

Po przeprowadzce do Płocka nie narzekali na warunki mieszkaniowe i długi czas pracy. Wykonywali swoje obowiązki wytrwale dzień za dniem w monotonnym cyklu zdającym się nie mieć końca. Każdy dzień wydawał się za każdym razem taki sam – pobudka o piątej rano, śniadanie, wyjazd do pracy, powrót o siedemnastej, kolacja, piwo i spanie. Po dwóch miesiącach od przybycia Gruzini otrzymali informację, że teść Murtaziego, a ojciec Irakliego, gorzej się poczuł i trafił do szpitala. Lekarze zdiagnozowali u niego ostatnie stadium raka jelita grubego i może kwestią tygodni lub nawet dni było, kiedy umrze. Irakli natychmiast się spakował i po krótkiej informacji rzuconej kierownictwu firmy udał się w podróż powrotną do domu. W takiej sytuacji nie zależało mu na tym, czy będzie mógł wrócić do pracy czy nie, bo nie mógł pozwolić na to, by ojciec umarł, nie pożegnawszy się z nim.

Dla Murtaziego oznaczało to, że pozostanie w Płocku sam. Wiedział, że jego powrót do domu zakończy się tym, że jego żona nie puści go z powrotem do Polski. Już po paru dniach od wyjazdu szwagra Murtaziemu zaczęła doskwierać samotność. Gdyby nie sporadyczne kontakty z żoną przez internet, to nie miałby nawet do kogo otworzyć ust po gruzińsku.

Po kilku tygodniach od wyjazdu szwagra Murtazi jak co dzień opuścił zakład i wrócił firmowym samochodem wraz z pracownikami z Polski do hotelu robotniczego. Pokoje nie różniły się wiele od celi, w jakiej mieszkał w Katowicach. Na szczęście spali na pojedynczych łóżkach w trzyosobowych pokojach, które nie wyglądały na więzienne cele. Po kąpieli i zjedzeniu kolacji jak zwykle udał się do pobliskiej Żabki po produkty spożywcze na kolejny dzień. I oczywiście po piwo. Zawsze po pracy wypijał jedno i namiętnie palił do niego papierosy, których nigdy nie miał dosyć. Na terenie całego zakładu rafineryjnego obowiązywał całkowity zakaz palenia, więc jego organizm domagał się uzupełnienia codziennej dawki nikotyny.

Po wyjściu z niewielkiego, lekko odrapanego z żółtej farby hotelu robotniczego skierował się w stronę zardzewiałej bramki, którą otworzył i wyszedł na szeroki chodnik. Po kilkunastu krokach przeciął ulicę, przechodząc pomiędzy zaparkowanymi wzdłuż drogi kilkoma samochodami. Panował już jesienny mrok, rozświetlany żółtawym światłem lamp ulicznych, które zatrzymywało się na konarach drzew rosnących wzdłuż chodnika, rzucając mroczne cienie na ulicę. Brak przechodniów i przejeżdżających samochodów sprawiał lekko niepokojące wrażenie. W powietrzu czuć było nachodzącą jesień, a zimny wiatr przypominał, że niedługo można się już spodziewać nocnych przymrozków. Z wolna spadające, pożółkłe liście powoli zaczynały pokrywać chodniki i place grubym dywanem.

Po kilku minutach spokojnego marszu zobaczył w oddali świecący się między konarami zielony neon sklepu. Pomyślał, że ma ochotę na paczkowane salami, które właściwie z prawdziwym salami nie miało wiele wspólnego, może oprócz nazwy. Kiedy miał zejść z chodnika pomiędzy drzewa, by o kilka kroków skrócić sobie drogę do Żabki, zaczepił go mężczyzna wyłaniający się z cienia.

– Przepraszam, ma pan może ognia? – zapytał po polsku pozostający w cieniu rzucanym przez drzewa nieznajomy.

– Nie rozumiem – odparł ze sztucznym uśmiechem, ale i z lekką obawą w głosie Murtazi. Opuścił wzrok, wbijając go w ścieżkę przed sobą i przyspieszył kroku. Nie raz został zaczepiony przez grupki miejscowych dresów, którym nie podobał się jego lekko ciemny kolor skóry lub to, że nie mówił po polsku. Raz wyrostki nie odpuściły tak łatwo i pobiły go tak dotkliwie, że wylądował w szpitalu na kilka dni. Pomny nieprzyjemnych wydarzeń starał się jak najmniej rzucać w oczy i nawet wzrokiem nie przyciągać nieznajomych. Od tego nieprzyjemnego incydentu minęło jednak kilka miesięcy i właściwie o nim zapomniał. Do teraz.

– Przepraszam, ma pan może ognia? – zapytał jeszcze raz nieznajomy. Tym razem po gruzińsku.

Murtazi stanął jak wryty, bo nie spodziewał się usłyszeć zdania w języku ojczystym w tym miejscu. Od kiedy szwagier wyjechał do Gruzji, z nikim nie mógł tu porozmawiać swobodnie. Zszokowany przystanął, podniósł wzrok i obrócił się w stronę mężczyzny. Ten ubrany był w brązową, skórzaną kurtkę z wysokim, postawionym kołnierzem, czarne spodnie i czarne wojskowe buty. Na głowę naciągnął wełnianą czapkę, która jednak nie przykrywała uszu. W panującym żółtawym półmroku rzucanym przez sodowe lampy uliczne nie potrafił dostrzec twarzy obcego.

– Yyy… Tak, oczywiście – odparł po chwili milczenia. – Proszę. – Przeszukał kieszenie w kurtce i spodniach, a gdy wreszcie znalazł zapalniczkę, wyciągnął rękę i podał ją nieznajomemu. Ten po kilku próbach rozniecił ogień, odpalił papierosa i oddał Gruzinowi zapalniczkę. Murtazi nie mógł się zdecydować, czy powinien coś pierwszy powiedzieć czy jednak milczeć albo odejść. W momencie gdy chciał coś powiedzieć, nieznajomy go uprzedził.

– Jestem Ahmed. – Wyciągnął w stronę Gruzina rękę w skórzanej rękawiczce.

– A ja Murtazi – zawtórował mu. – Nietypowe imię jak na Gruzina – zdobył się na odwagę i rozpoczął konwersację. Bacznie przyglądał się nieznajomemu i próbował dostrzec barwę jego skóry, co w panujących warunkach wydawało się jednak niemożliwe.

– Nie jestem Gruzinem – odparł tamten, jeszcze bardziej stawiając kołnierz skórzanej kurtki, osłaniając się od jesiennego wiatru, jednocześnie skuteczniej zasłaniając twarz.

Gruzin z całych sił próbował przebić mrok, by rozpoznać i zapamiętać twarz obcego. Nadaremnie.

– Mam dla ciebie misję, bracie. – Nieznajomy odezwał się głosem pozbawionym emocji, ale ostatnie słowo zostało wypowiedziane z trudnym do sklasyfikowania namaszczeniem, które wprawiło Murtaziego w lekki niepokój.

– Nie jesteśmy braćmi – odparł zmieszany, lekko się jąkając.

– Oczywiście, że jesteśmy, bracie – odparł nieznajomy niezmiennym tonem i spojrzał w górę. – Jesteśmy dziećmi jedynego pana, Allaha. A więc jesteśmy braćmi, nieprawdaż? – ciągnął.

Murtazi poczuł, jak w jego głowie zaczynają walczyć ze sobą dwa odmienne stany świadomości – strach z ciekawością.

– Czego właściwie chcesz, Ahmed? – zapytał, gdy pojedynek wygrała ciekawość. – Zaczepiasz mnie na pustej ulicy i nazywasz bratem – powiedział odważniej, robiąc niewielki krok w stronę Ahmeda.

– Chciałbym, abyś wykonał misję w imię naszego Pana. Abyś ukarał niewiernych z tego, tfu – splunął teatralnie na ziemię – kraju. Zabijali naszych braci w Iraku, Afganistanie i nigdy nie ponieśli za to żadnej kary. Nasi bracia wyznaczyli ciebie na wykonawcę tej szlachetnej misji. Zostaniesz za to wynagrodzony przede wszystkim w niebie, ale i tu, na Ziemi zostaniesz doceniony. Ty i twoja rodzina. Otrzymasz dziesięć tysięcy dolarów i zapewnimy ci bezpieczny powrót do domu.

Podczas przemowy obcy sprawiał wrażenie natchnionego, wręcz fanatycznego. Tak jakby rzeczywiście wierzył w samodzielne wymierzanie sprawiedliwości całym narodom w imię Allaha i w imię świętej wojny z niewiernymi. Jakby działania terrorystyczne wymierzone w niewiernych miały podobać się jakiemukolwiek bogu.

– Chyba nie jestem zainteresowany… Dziękuję za propozycję – rzekł niepewnie, przestraszony już nie na żarty Murtazi i zrobił pierwszy krok, by ruszyć w kierunku hotelu. „Pieprzyć piwo i jedzenie” – pomyślał przestraszony.

– Piękna ta twoja Rima! – krzyknął za próbującym się oddalić Gruzinem nieznajomy.

Po raz kolejny tego wieczora Murtazi stanął w miejscu. Do tej chwili był przestraszony, ale kiedy nieznajomy wymienił imię jego żony, zimny pot zalał jego ciało, a serce załopotało, jakby chciało wyskoczyć mu z piersi.

– Skąd znasz imię mojej żony? – zapytał ściszonym i jednocześnie przerażonym głosem.

Nieznajomy przez chwilę stał w bezruchu, po czym wyrzucił niedopałek papierosa na ziemię i sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni w kurtce. Po chwili w jego dłoni pojawiła się niewielka fotografia, którą podał Murtaziemu. Gruzin wziął ją i przyjrzał się z przerażeniem. Przez brak tchu wydawało mu się, że zaraz upadnie na ziemię. Czuł się tak, jakby ktoś mu odłączył prąd.

– Myślę, że lepiej będzie, jeśli przyjmiesz naszą propozycję współpracy – odrzekł Ahmed i skulił się na skutek zimnego podmuchu wiatru.

Na Murtaziego podmuch nie zadziałał. Nie czuł nic, żadnych bodźców zewnętrznych. Nie potrafił się poruszyć, stał, ciągle wpatrując się w fotografię, aż poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. Przestało mu się chcieć palić i stracił ochotę na piwo, mimo że w ustach zaschło mu, jakby zjadł łyżkę piachu. Na fotografii widać było w oddali dom i ludzi krzątających się dookoła niego, kilka drzew i pasące się bydło domowe: kozy, owce i krowy. Kiedy uważnie się przyjrzał, dostrzegł również dwójkę małych dzieci. To był jego dom i jego rodzina.3

Przez kolejnych kilka tygodni Murtazi spotkał się z Ahmedem ponad dziesięć razy. Nieznajomy tłumaczył mu plan oraz kazał nauczyć się tego, w jaki sposób zmontować bombę z dostarczonych mu elementów. Po zakończeniu nauki i szkolenia Murtazi przez kilka dni przemycał na teren rafinerii elementy mające mu posłużyć do skonstruowania ładunku wybuchowego. Części składowe bomby były na tyle niewielkie, że spokojnie ukrywał je w plecaku, który zawsze miał, gdy wchodził na teren zakładu. Od dobrych kilku miesięcy nikt nie kazał mu otwierać plecaka, ale Ahmed kazał być bardzo ostrożnym. Nie mogli pozwolić sobie na wpadkę i fiasko wyznaczonej mu misji, bo drugiej szansy nie będzie.

– Pamiętaj, że jeśli z jakichś przyczyn twoja święta misja się nie powiedzie, zostaniesz ukarany. Ty i twoja rodzina – nie pozostawił żadnych złudzeń Ahmed.

Murtazi wcale nie myślał o obiecanych mu pieniądzach, bo te dla niego teraz się nie liczyły. W głowie miał tylko życie i bezpieczeństwo swoich bliskich. Dotychczas przejście przez posterunek ochrony nie było dla niego żadnym problemem. Wiedziano bowiem, że Murtazi alkoholu nie pije i nikt zazwyczaj go nie zatrzymywał. Główną przyczyną kontroli przy wejściu na teren różnych zakładów jest wyeliminowanie wnoszenia napojów zawierających alkohol. Jednak sam fakt wnoszenia elementów mających posłużyć do zbudowania bomby sprawiał, że każde wejście przez posterunek było okupione stresem i strachem.

Pewnego dnia zimny pot oblał Gruzina, gdy chłopakowi wchodzącemu do zakładu przed nim kazano otworzyć plecak w ramach losowej kontroli wchodzących. Murtazi poczuł się tak, jakby nagle czas zwolnił, a obraz przed oczami przesuwał się w zwolnionym tempie. Na szczęście gdy strażnik popatrzył na Gruzina, to rozpoznając go, tylko przyjaźnie się uśmiechnął i kiwnął na niego, by szedł dalej.

Kiedy Murtazi mijał bramę, kierował się tak jak zwykle wprost do szatni, przecinając zakład wyznaczonymi traktami komunikacyjnymi. Po drodze zatrzymywał się przed niewielkim parterowym budynkiem i w drewnianej skrzyni służącej w zimie za miejsce do magazynowania piasku, którym posypuje się ciągi piesze, ukrywał elementy mechanizmu wybuchowego. Podnosił wieko niewielkiej skrzyni i kilkoma ruchami odsuwał piasek z metalowej skrzyneczki wielkości pudełka na buty. Otwierał ją i wkładał kolejne elementy wraz z następną porcją materiału wybuchowego. W dużym pojemniku schował kolejne trzy metalowe opakowania, w których musiał upchnąć jeszcze piętnaście kilogramów materiału wybuchowego.

Gdy do wykonania misji pozostały tylko dwa dni, w Murtazim zaczęły wzbierać uzasadnione wątpliwości co do aktu terroryzmu, który de facto miał przeprowadzić. Postanowił sprzeciwić się Ahmedowi i zakomunikował mu, że nie wykona powierzonego mu zadania. Nie chciał montować i uruchamiać ładunków, bo przecież ci biedni ludzie nic mu nie zrobili. Wręcz przeciwnie. Polacy przyjęli go do swego kraju, dając mu pracę i szansę na godne życie.

W odpowiedzi Ahmed delikatnie się uśmiechnął i znowu sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyciągając kolejną fotografię, jak poprzednim razem. Pokazał mu zdjęcie jego syna z przyłożonym pistoletem do skroni. W sekundzie skruszał, a wszystkie jego wątpliwości uleciały jak puszczony na silny wiatr suchy, jesienny liść.

W dniu zemsty na niewiernych, jak mawiał nieustannie Ahmed, podczas przerwy w pracy Murtazi udał się po plecak i zabrał ze skrzyni potrzebne elementy do zmontowania ładunku. Z plecakiem wszedł do niewielkiego wychodka, gdzie na opuszczonej klapie muszli klozetowej łożył w całość niezbyt skomplikowany mechanizm ładunku wybuchowego. Dokładnych instrukcji udzielił mu nieznajomy, z którym krok po kroku kilkukrotnie zmontowali podobny na zewnątrz zakładu.

Mając w pamięci zdjęcie, które pokazał mu mężczyzna, podczas precyzyjnej operacji strasznie drżały mu ręce. Połączył kilka kabelków z niewielką płytką obwodu drukowanego za pomocą wcześniej przygotowanych styków niewymagających lutowania. Serce biło mu jak młot, kiedy montował poszczególne elementy w jeden mechanizm, wykonując automatycznie wyuczone ruchy. Materiałem wybuchowym, który miał dokonać zniszczenia, był semtex, potocznie zwany czeskim plastikiem. Materiał na bazie pentrytu produkowany najpierw przez czechosłowacką, a później czeską fabrykę w Pardubicach – co wyjaśniało pochodzenie nazwy – był ulubionym materiałem wybuchowym terrorystów, gdyż moc jego wybuchu była stosunkowo duża, wielokrotnie wyższa od trotylu czy C4. Ale chyba najważniejszą jego cechą była trudna wykrywalność przez rentgeny lub wszelkiej maści skanery.

Zmontowaną bombę Murtazi wsadził do plecaka, który założył na jedno ramię i wyszedł z ubikacji. Cała bomba ważyła ponad piętnaście kilogramów, co czyniło ją sporym ładunkiem wybuchowym, który wyraźnie obciążał plecak. Zgodnie z instrukcjami Ahmeda zabrał go do szatni i tam zostawił w szafce do końca dnia roboczego. Gdy ośmiogodzinna dniówka dobiegła końca, Murtazi wszedł do szatni jako ostatni. Podczas gdy wszyscy brali kąpiel w łaźni sąsiadującej z pomieszczeniem, wymknął się chyłkiem z plecakiem na ramieniu i pobiegł kilkanaście metrów w stronę instalacji znajdujących się obok ogromnych, kulistych zbiorników.

Jak tylko znalazł się w miejscu, które wcześniej na fotografiach wskazał mu Ahmed, położył plecak koło ogromnego zaworu pomalowanego na żółty kolor i przykrył plecak niewielką, zieloną płachtą. Sprawdził, czy nikt go nie zauważył, i w mgnieniu oka oddalił się w stronę szatni. Każdy z pracowników zajęty był sobą i tym, by jak najszybciej opuścić miejsce pracy, więc nikt nie zwrócił uwagi na późne dołączenie Murtaziego do reszty. Wpadł do szatni ledwo żywy ze stresu. Przerażenie ściskało mu żołądek do wielkości orzecha włoskiego tak mocno, że czuł, iż zaraz zwymiotuje.

Po przejściu przez bramę Murtazi wraz z resztą pracowników skierował się do starego renault kangoo w kolorze zgniłej zieleni, zaparkowanego na parkingu zakładowym. Dolna część samochodu w większości była pokryta sporą warstwą rdzy, a spod farby w kilku miejscach wystawała pianka montażowa mająca wypełnić luki w blacharce. Czterech ludzi wsiadło do samochodu i kierowca jak co dzień ruszył w kierunku hotelu robotniczego, gdzie mieli się znaleźć po dziesięciu minutach.

Murtaziemu podczas jazdy w głowie przewalały się setki myśli na sekundę. Cały czas myślał to o ładunku, to o rodzinie i o Ahmedzie, który miał go zaraz zabrać spod hotelu. Krok po kroku odtwarzał w myślach sekwencję montażu bomby i im więcej o tym myślał, tym mniej był pewny, czy zrobił wszystko, jak należy. W międzyczasie jego myśli odpływały również w stronę rodziny czekającej na niego w Gruzji i długiej podróży, która go do nich czekała.

Zgodnie z planem Ahmed miał zabrać Gruzina o godzinie piętnastej trzydzieści spod hotelu i skierować się wprost na Słowację, a stamtąd w dalszą drogę do domu. Ładunek miał zostać odpalony zdalnie przez Ahmeda punktualnie o godzinie dwudziestej za pomocą telefonu komórkowego. W tym czasie Gruzin będzie dojeżdżał do granicy polsko-słowackiej i nikt nie powinien przeszkodzić mu w przekroczeniu granicy państw.

Mijając znane obrazy przesuwające się za oknem firmowej renówki, Murtazi zaczął się zastanawiać. Właściwie to dlaczego niewierni mają zostać ukarani przez wybuch w rafinerii, a nie na przykład w centrum handlowym albo jeszcze lepiej w kościele, których w tym kraju nie brakuje? Przecież zgodnie z założeniem to niewierni powinni umierać, a nie ich gospodarka. A cios prosto w najbardziej zatłoczone miejsca byłby jak ostry sztylet wbijający się w ciało niewiernego kraju.

Nagle z zamyślenia wyrwał go potworny huk ścierającej się ze sobą i giętej blachy. Stara, ciężka wywrotka marki Kamaz wbiła się w bok kangoo w miejscu, gdzie siedział Murtazi. Kilkanaście ton stali wraz z ładunkiem uderzyło w dużo mniejszy pojazd z siłą i gracją pociągu towarowego, rozprawiając się z nim jak z plastikową zabawką. Hałas zgniatanej stali zagłuszył krzyki rannych i konających w mniejszym samochodzie ludzi. Przód ciężarówki niczym prasa hydrauliczna zgniótł jak pustą puszkę po piwie dużo mniejszy pojazd, zamieniając w miazgę jego pasażerów. Dla jadących renault prawa fizyki były nieubłagane, nie dając im żadnych szans na przeżycie.4

Od przeszło trzydziestu lat Eugeniusz Macherski pracował w rafinerii w Płocku. Do miasta przyjechał z małej wsi położonej koło Radomia w połowie lat osiemdziesiątych jako niespełna dwudziestopięciolatek. Przeszedł przez wszystkie szczeble technicznej kariery, nabierając doświadczenia, ucząc się oraz w międzyczasie studiując. Teraz pełnił funkcję kierownika jednej z wielu instalacji na terenie zakładu, która jednocześnie była wśród trzech największych. Był dumny z faktu, że jest jednym z najstarszych stażem wciąż pracujących osób w rafinerii.

Na terenie zakładu czuł się na tyle dobrze, że często zastanawiał się, które miejsce było jego pierwszym domem – mieszkanie, w którym czekała ta sama od trzydziestu pięciu lat żona Mirosława, czy zakład, któremu poświecił całe życie zawodowe.

Macherski po zakończeniu pracy pierwszej zmiany zawsze miał w zwyczaju obchodzić podległą mu instalację, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i nie wymaga natychmiastowej interwencji. Zazwyczaj spokojny spacer wokół zbiorników oraz wzdłuż rurociągów zajmował mu około dwudziestu minut, podczas których kontrolował porządek oraz wpatrywał się w rurociągi i wsłuchiwał w poszukiwaniu ewentualnych wycieków. Jego zwyczaj budził u współpracowników zdziwienie, a czasami nawet politowanie, że nie chce jak wszyscy opuszczać miejsca pracy w najszybszym możliwym tempie, by usiąść spokojnie przed telewizorem.

Znudzony docinkami na swój temat Eugeniusz zaczął mawiać, że po zakończeniu pierwszej zmiany są straszne korki przy wyjeździe z parkingu, więc i tak musiałby czekać. Prawda była taka, że czuł wewnętrznie, że musi dopilnować swojego… No właśnie, czego? Domu?

Kiedy był w trakcie mniej więcej połowy zwyczajowego spaceru, dostrzegł leżącą na ziemi w cieniu zbiornika zieloną, brezentową płachtę. Nie powinno jej tam być! W sumie nie powinno jej być nigdzie na podległym mu terenie, a już w szczególności nie powinna leżeć koło zaworu pod ogromnym kulistym zbiornikiem. W przypadku jego nieszczelności płachta mogła skutecznie zasłonić wyciek i pracownicy nie zareagowaliby w odpowiednim momencie. Poza tym bałagan i walające się niepotrzebne śmieci doprowadzały go do białej gorączki. Jego podwładni o tym wiedzieli i dziwił się, że nikt nie dopilnował, aby ta samotna płachta nie kłuła go w oczy.

– Jutro Wójcik dostanie zjebę! To jego teren – powiedział do siebie zdenerwowanym głosem kierownik instalacji. Następnie podszedł, żeby sprawdzić, co to za płachta i kto ją mógł zostawić. Kiedy zrobił w jej stronę kilka kroków, zauważył, że pod zielonkawym, lekko wyblakłym materiałem jeszcze coś leży. Zaciekawiło go to, gdyż w tym miejscu koło zaworu nie powinno być zupełnie nic. Szarpnął ze złością róg płachty, a ta, unosząc się, odsłoniła leżący pod nią szary, wypchany plecak.

– A to co, kurwa, jest? – zaklął na głos, choć nikt nie mógł go usłyszeć, bo na terenie instalacji był przecież sam. Były to ostatnie słowa, które wypowiedział w życiu Eugeniusz Macherski. Po ich wypowiedzeniu na milisekundę rozbłysło oślepiające światło, przywodzące na myśl nagły rozbłysk łuku spawalniczego, a następnie rozległ się gwałtowny wybuch. Tego ostatniego kierownik instalacji już nie usłyszał. Rozerwała go potężna siła wybuchu piętnastu kilogramów semteksu rozchodzącego się z prędkością ponad sześciu tysięcy metrów na sekundę. Po ułamku sekundy, siła została wzmocniona wybuchającymi czterema ogromnymi zbiornikami łatwopalnych gazów.

W tym samym czasie w bloku przy Łukasiewicza w Płocku lekko siwawy mężczyzna stał w oknie kuchni mieszkania na dziesiątym piętrze budynku i palił papierosa. Zjadł właśnie obiad i dopełniał codziennego, popołudniowego rytuału, na który składała się kawa i papieros palony przed wyjściem na drugą zmianę do pracy. Połączenie idealne z rana, po przebudzeniu, jak i po obiedzie. Pożółkłe wąsy pod nosem, tak jak pożółkłe dwa palce w prawej ręce, jasno mówiły o tym, że mężczyzna prawdopodobnie całe dorosłe życie oddawał się zgubnemu nałogowi palenia niezbyt dobrych jakościowo papierosów.

Teraz stał tak, opierając się łokciami o parapet zewnętrzny, i co chwilę mechanicznym ruchem strzepywał popiół, który niesiony wiatrem rozwiewał się po okolicy. Mężczyzna jak zawsze dokładnie lustrował otoczenie i odległy parking dla mieszkańców, który z tej wysokości wydawał się miniaturową makietą. Kierując wzrok na wprost przed siebie, widział odległe zarysowania kominów rafinerii, w której pracował, jak zresztą trzy czwarte ludzi mieszkających w Płocku i wielu z okolicznych miejscowości. Wpatrywał się w charakterystyczny dla rafinerii widok wysokiej na kilkadziesiąt metrów „świeczki”, na której końcu migotał kilkumetrowy płomień, w którym spalano nieprzydatne substancje powstałe na skutek procesów rafinacji.

Nagle papieros wypadł mu spomiędzy palców, gdy w oddali zobaczył najpierw jeden błysk, później drugi i następny, a po nim kolejne. Mimo wczesnopopołudniowej pory rozbłyski i kule ognia były doskonale widoczne ponad lasem oddzielającym rafinerię od mieszkalnej części Płocka. Po chwili odrętwienia, w które wprawiła go feeria barw ognistych kul, dotarła do niego seria stłumionych huków. Mężczyzna uświadomił sobie, że nie wie, czy ma dokąd dzisiaj iść do pracy.5

Na miejsce najpotężniejszego od czasu zakończenia drugiej wojny światowej wybuchu na terenie Rzeczypospolitej Polskiej ciągnęły korowody karetek, wozów strażackich, radiowozów policyjnych i samochodów wojskowych. Niebieskie światła zdawały się migać w każdym rejonie Płocka, odbijając się w każdej szybie czy witrynie wystawowej. Kakofonia syren pojazdów uprzywilejowanych powodowała wrażenie wszechobecnego chaosu ogarniającego całe miasto. Obrazu kompletnej dezorganizacji dopełniał widok przeciskających się przez zatłoczone ulice pojazdów ratowniczych, torujących sobie drogę wśród samochodów osobowych za pomocą świateł drogowych i klaksonów.

Pół godziny po rozpoczęciu akcji drogówka odebrała zgłoszenia o pięciu stłuczkach spowodowanych nieuwagą kierowców podczas przepuszczania jednostek ratowniczych i trzech potrąceniach pieszych. Na teren rafinerii ściągnięto wszystkie jednostki ratownictwa chemicznego z Płocka i okolic, jednak szacowany rozmiar tragedii wymusił na kierujących akcją wysłanie również w rejon zagrożenia wojskowych jednostek chemicznych z innych rejonów Polski.

Zarządzanie akcją ratunkową objął kierownik Biura Spraw Obronnych i Zarządzania Kryzysowego. Natychmiast po wybuchu wezwał na miejsce jednostki wojskowe i żandarmerii wojskowej oraz poinformował premiera RP, jak i ministra spraw wewnętrznych. Wydał decyzję o utworzeniu tymczasowego sztabu kryzysowego na terenie Orlen Areny. Hala znajdowała się stosunkowo blisko rafinerii, na której terenie zbudowano ogromny parking mogący pomieścić dziesiątki nadciągających pojazdów. Duża liczba pomieszczeń zapewniała miejsce do pracy każdemu zespołowi sztabu kryzysowego pracującego nad opanowaniem tragedii, tak by żaden nie wchodził w paradę drugiemu. W jednym z rogów parkingu utworzono tymczasowy punkt opatrunkowy dla ewentualnych rannych wśród zespołów ratowniczych.

Do działań na terenie wybuchów w rafinerii skierowano 1. Batalion Chemiczny oraz zespół ratownictwa chemicznego z 4. Pułku Chemicznego imienia Ignacego Mościckiego stacjonującego w Brodnicy, oddalonej o około sto kilometrów od Płocka. Dzięki wyposażeniu jednostki w samochody do rozpoznania skażeń – BRDM-2rs – wojskowi mogli ocenić rodzaj środków trujących, które wydostały się podczas wybuchu z instalacji i zbiorników, jak i zlokalizować oraz oznaczyć rejon ich występowania.

W skład wysłanych jednostek wchodziła kompania likwidacji skażeń wyposażona w leciwe instalacje rozlewcze IRS-2C (M) zainstalowane na wysłużonych starach 266. Miała ona wykonać ewentualne odkażanie budynków, infrastruktury, pojazdów czy samych ratowników wchodzących na teren katastrofy. Koordynujący akcją nakazał, aby skontaktowano się również z Centrum Szkolenia Wojsk Inżynieryjnych i Chemicznych im. gen. Jakuba Jasińskiego we Wrocławiu, aby natychmiast wysłało specjalistów od likwidacji zagrożeń chemicznych.

Na rozkaz kierownika akcji żandarmeria wojskowa wraz z miejscową policją natychmiast rozpoczęły akcję otaczania ścisłym kordonem rejonu rafinerii i zabezpieczenia terenu przed osobami postronnymi. Na ulicach dojazdowych do każdej z bram w odległości kilku kilometrów ustawiono posterunki blokujące wjazd w taki sposób, że odcięto rafinerię z każdej strony. Następnie rozpoczęto ewakuację ludzi znajdujących się wewnątrz pierścienia. Było to ogromne przedsięwzięcie, w które zaangażowano setki policjantów i żandarmów, gdyż znajdowało się tam wiele firm i domów mieszkalnych. Na szczęście większość ludzi w panice opuściła rejon przeznaczony do zamknięcia zaraz po wybuchu, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń. W teren skierowano również liczne patrole, które miały za zadanie skutecznie odciąć zamkniętą przestrzeń. Spodziewano się mnóstwa ciekawskich gapiów, jak i fotoreporterów próbujących wykonać jakiekolwiek zdjęcia, by później sprzedać je każdemu, kto tylko będzie chciał zapłacić.

Po dwóch dobach nieprzerwanych prac wszystkich ekip ratunkowych i wstępnym wyeliminowaniu zagrożeń chemicznych zabezpieczono wszystkie instalacje przed wybuchami wtórnymi. W rejon oprócz naukowców skierowano ludzi mających za zadanie zbadać ewentualne zewnętrzne przyczyny katastrofy, dlatego na miejscu pojawili się funkcjonariusze z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego z Warszawy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: