Deszcz - ebook
Deszcz - ebook
Air Force One ląduje na Okęciu. Prezydent Stanów Zjednoczonych przybywa do Warszawy, by podpisać traktat zmieniający geostrategiczną sytuację Polski.
W tym samym czasie obie Pierwsze Damy biorą udział w aukcji charytatywnej. Obrazy wybitnej malarki licytują przedstawiciele saudyjskiej rodziny królewskiej, ośmiu biznesmenów z pierwszej pięćdziesiątki najbogatszych ludzi świata oraz Ellaiah, amerykańska gwiazda muzyki pop.
Podinspektor Jakub Tyszkiewicz stoi na czele Biura Zwalczania Terroryzmu. Jego zadaniem jest zabezpieczenie galerii i ochrona gości.
W Pałacu Prezydenckim zapadają ostatnie ustalenia.
Wszystko jest przygotowane do podpisania umów.
Rozpoczyna się aukcja…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-72-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lało.
Lało beznadziejnie, bez końca, bez umiaru, jak tylko może lać w Warszawie w październiku. Deszcz przesiąkał przez ściany i dachy, obezwładniał, odbierał chęć do życia, infekował umysły i ciała. Ziemia zamieniła się w nawilgłą breję, trawniki i parki w nieprzebyte bagna. Kałuże wielkości jezior gromadziły się wokół zapchanych studzienek kanalizacyjnych, jakby naśmiewając się z niemrawych ekip naprawczych.
Stolica europejskiego państwa zastygła w bezruchu w oczekiwaniu kataklizmu.Niedziela
Tyszkiewicz stał przed lustrem i bez powodzenia próbował zawiązać krawat.
– Wyglądam jak idiota – powiedział.
Wyjściowy mundur nie leżał dobrze. Jakub odkurzył go i wyprasował – nadal nie leżał dobrze. Wypolerował też buty, co w żaden sposób nie poprawiło mu samopoczucia. Nie pamiętał, kiedy ostatnio chodził w mundurze, o wersji wyjściowej nie wspominając. Jutro będzie musiał go użyć, co oczywiście niczego nie zmieni, a samopoczucie pogorszy jeszcze bardziej.
Poczuł na ramionach dłonie Heleny. Na karku czuł jej uśmiech. Wczorajszy wieczór, noc i dzisiejszy poranek były pełne magii. Mogłyby trwać w nieskończoność. I dziwnie kontrastowały z jego nastrojem.
– Mundurek po prostu numer za mały, to wszystko – powiedziała.
– Albo właściciel o numer za duży.
– Chciałam być uprzejma.
Jakub przyjrzał się facetowi w lustrze. Nocowanie w domu i odcięcie się od wieści ze świata posłużyło mu. Spał osiem godzin i nic mu się nie śniło. Dwukrotnie uprawiał seks, po którym nie mógł złapać tchu. Worki pod oczami zbladły, zmarszczki stały się mniej widoczne, niemal zniknęła chorobliwa bladość policzków. Ręce przestały drżeć. Nawet siwizna na skroniach i czoło wyższe niż jeszcze rok temu przestały go drażnić. Być może jutro nie będzie wyglądał jak pacjent OIOM-u.
Być może.
– Wezmę się za siebie – obiecał. – Wkrótce będę miał nadmiar wolnego czasu. Zacznę chodzić na siłownię, biegać, może pojeżdżę na rowerze. Tu czy w Portugalii, gdziekolwiek.
Dłonie Heleny zacisnęły się lekko.
– Nie rób tego – powiedziała.
– Czego? Nie jeździć na rowerze?
– Nie dawaj im satysfakcji.
Zerknął na niemy telewizyjny obraz. Eksperci dyskutowali o jutrzejszym zaprzysiężeniu nowego rządu. Ranne głosowanie w sejmie zajmie kwadrans. Zaprzysiężenie u prezydenta pół godziny. Nazwiska nowych ministrów od dawna nie były tajemnicą. Zarówno wewnętrzna, jak i zewnętrzna polityka miały zyskać nowy wymiar. Fala rosła. I nabierała pędu.
– To nie ma sensu – zaprotestował słabo. Spał dobrze, przez cały wieczór rozmawiał z Heleną i bawił się z dziećmi, ale myśleć nie przestał.
– Niech oni cię wyrzucą. Niech zrobią pierwszy krok. Ty nie musisz niczego udowadniać.
Deszcz za oknem był niemal niesłyszalny, niewidoczny, niematerialny, a jednak był, nie dało się od niego uciec.
Przemknęło mu przez głowę, żeby jej powiedzieć wszystko, bez upiększania, postawić ją oko w oko z wymową surowych faktów. Zwolnienie z pracy, nawet w trybie dyscyplinarnym będzie dopiero początkiem kłopotów, opłacenie dobrego adwokata pochłonie fortunę; więzienia uda się uniknąć tylko przy szczęśliwym splocie okoliczności. Niedawna wizyta prokuratora Kalca oraz podinspektora Berdycha, faceta z wydziału wewnętrznego była pierwszym, bardzo konkretnym sygnałem, co nowa władza dla niego szykuje. Zagrożenie traktował poważnie, choć nie przygotował jeszcze precyzyjnej linii obrony. Przekonanie o słuszności podejmowanych działań było argumentem zasługującym tylko na wzruszenie ramion, nigdy nie miał złudzeń. Tak, popyta o cwanego mecenasa, poukładanego z nowym reżimem.
Powinien był to powiedzieć Helenie, ale nie powiedział niczego.
Dociągnął węzeł krawata, jeszcze raz spojrzał w lustro i odwrócił się. Helena trzymała w ręku szklankę soku pomarańczowego. Na kuchennym blacie stał laptop. Jakub wskazał brodą ekran, na którym nieduży, parterowy dom ze zgrabnym gankiem i jasną elewacją pławił się w blasku południowego słońca. Pobliskie morze lśniło czystym szmaragdem. Oferta przyszła wczoraj. Mieli się szybko zdecydować.
– Zadzwonisz do agenta? – zapytał.
– Już dzwoniłam. Jestem z nim umówiona jutro w południe.
– Lecisz do Portugalii? – zdziwił się.
– Wrócę późnym wieczorem. Opiekunka zajmie się dziećmi.
– Masz tę cholerną aukcję.
– W środę. Lester wytrzyma beze mnie dwanaście godzin.
– Służby się wściekną.
– Przeżyję.
Jakub ponownie zerknął na ekran. Poczuł przypływ spokoju i silne pragnienie, by znaleźć się na wybrzeżu oceanu już teraz. Żona, dzieci, woda, słońce, może łódka. W sumie, dlaczego nie? Helena nigdy nie miała problemu z wydawaniem pieniędzy. Przyzwoity używany jacht morski można kupić za osiemdziesiąt tysięcy euro. Podczas ubiegłotygodniowej aukcji jego żona zarobiła trzy razy tyle. Zniknięcie na jakimś atlantyckim zadupiu jego sprawie nie zaszkodzi, a możliwe, że niektórym najbardziej zajadłym pomoże zapomnieć o jego istnieniu. Tak, będzie pływał i uczył Lolka podstaw żeglarstwa.
Naiwne. Ale był w takim nastroju, że chwytał się również naiwności.
Pocałował ją.
– Nie muszę się zwalniać, sami mnie wywalą. Wizyta u nowego ministra potrwa pięć minut – powiedział. – Odbębnisz aukcję i wyniesiemy się na dobre. Pojedziemy samochodem, przez całą Europę. I nie będzie nam się nigdzie spieszyło.
– Na zdjęciach wszystko zawsze ładnie wygląda – zaśmiała się. – Pojadę, obejrzę, zadzwonię do ciebie. Będzie dobrze, kupię ten dom. Wtedy pojedziemy.
Pocałował ją ponownie, tym razem dłużej. Odwzajemniła pocałunek.
Założył gabardynowy płaszcz, ścisnął się w talii pasem. Helena przyjrzała mu się.
– Rasowy pies w stroju galowym – orzekła. – Troszkę przytyty, ale ujdzie.
– No, no – mruknął, po czym zaczął rozpinać guziki.
***
Spotkanie zaplanowane zostało na trzynastą.
Janina Bogucka przyjrzała się zgromadzonym. Wszyscy przybyli punktualnie. Sześciu mężczyzn i jedna kobieta. Sześciu polityków i osoba, która w żadnej mierze nie uważała się za polityka. Kosztowne, przeważnie szyte na miarę garnitury kontrastowały z czarną garsonką z taniego materiału i znoszonymi czółenkami, których nie zamieniłaby na nic innego. Bogucka miała siedemdziesiątkę na karku, jednak czuła się młodsza niż większość gości.
– Jeszcze wczoraj późnym wieczorem odbyłam kilka rozmów telefonicznych – oświadczyła. Zawsze od razu przechodziła do rzeczy. Nie znosiła pustosłowia. – Nie muszę chyba tłumaczyć, że były bardzo nieprzyjemne. Wywiad tego policjanta narobił dużo złego. Nasi rosyjscy przyjaciele odwołali swojego ambasadora i wszystkich konsulów. Chcą relegować polski personel z Moskwy. Zapowiadają dalsze restrykcje. Mają do nas pretensje. Słuszne.
Pawłowski, szef największej partii zwycięskiej koalicji, człowiek mający w najbliższej przyszłości objąć tekę premiera, poruszył się. Wyglądał na zmarzniętego, choć ogrzewanie w urządzonym z wytworną dyskrecją salonie działało więcej niż poprawnie. Reszta gości siedziała nieruchomo. Na początku spotkania pojawił się kelner: przyjął zamówienia, by potem zniknąć bezszelestnie.
– Jutro zmieni się rząd – powiedział Pawłowski. Był zmęczony ciągnącymi się od wyborów wielogodzinnymi naradami dotyczącymi powyborczej układanki personalnej. Działacze zgłaszali żądania stojące w rosnącej proporcji do ich zaostrzonych wieloletnim oczekiwaniem apetytów. A on nie mógł każdemu z osobna tłumaczyć, że większości decyzji nie jest władny podejmować samodzielnie. – Podważymy bzdury ujawnione przez Tyszkiewicza, ukarzemy winnych, jego samego w pierwszej kolejności. Pozwolimy im na parę lukratywnych przejęć. Wymienimy ambasadora na bardziej przyjaznego.
– Do wynagrodzenia im strat zaraz przejdziemy. – Bogucka skrzywiła się. Pawłowski nie grzeszył ani inteligencją, ani dobrą orientacją w sprawach międzynarodowych. Dlatego zostanie premierem. Zgodziła się na jego kandydaturę, tolerowała go, ale czasem trudno jej było ukryć, jak bardzo ją irytował. – Nie w tym rzecz. Uważają, że nie panujemy nad sytuacją. I mają rację.
– No, jednak nie my rządziliśmy – wtrącił Tokarski. Jego partia przekonująco wygrała wybory, a on sam już wkrótce zostanie ministrem spraw wewnętrznych, człowiekiem obdarzonym największą władzą w kraju. Nie potrafił jednak wykrzesać z siebie entuzjazmu. Dzisiejszy poranek był nawet gorszy od poprzednich. Czas oczywiście robił swoje, powoli, niepostrzeżenie głos, śmiech, nawet wybuchy złości córki stawały się coraz bardziej odległe, matowe, traciły wyrazistość. Mijające lata zacierały szczegóły, ale nie potrafiły stępić bólu. W takie poranki jak dzisiejszy Olga stała mu przed oczami jak żywa. Nie umiał myśleć o niczym innym. Musiał użyć całej siły woli, by skupić się na temacie rozmowy. – Oni mieli jednak znacznie większe możliwości, choćby z racji zwierzchnictwa nad służbami.
– Olku, zwierzchnictwo formalne to jedno, faktyczna władza pozostaje niezmienna – zaoponowała Bogucka. – Przynajmniej powinna pozostawać. My tymczasem nie zapanowaliśmy nad przebiegiem śledztwa w sprawie katastrofy samolotu. Pozwoliliśmy na aresztowanie braci Pieniążków. Dmitrij Tomkin musiał porzucić interesy i wyjeżdżać w pośpiechu. Bardzo wiele osób poczuło się zagrożonych. O to właśnie nasi przyjaciele mają pretensje. O niedotrzymywanie zobowiązań i utratę kontroli.
Tokarski przytaknął. Znał Bogucką bardzo długo. Nie uznawał jej za polityczną mentorkę, niemniej dużo się od niej nauczył.
Spokojny pragmatyzm i umiejętność dostrzeżenia, gdzie leżą prawdziwe interesy. Ostrożność połączona z brutalnością. Zdolność ukrywania prawdziwych zamiarów i celów. Anonimowość. Skuteczność.
Pomyślał, że stąpa po cienkim lodzie. Jego obecni protektorzy mogli z powodzeniem uznawać się za najpotężniejszych na świecie. Ale przecież zawsze coś mogło pójść źle. I on, pionek na wielkiej szachownicy, zostanie poświęcony bez chwili wahania. Po raz kolejny zastanawiał się, po co to wszystko robi. Nie miał wielkich potrzeb materialnych. Był zresztą niezależny finansowo – i samotny. Mógł do końca życia poświęcić się lenistwu. Ale zżerający duszę rak pchał go do działania – nawet jeśli motywy nie były do końca jasne.
– To Holt jest wszystkiemu winien, należałoby wyrzucić go z posady – powiedział Pawłowski. – Trzeba pokazać wszem i wobec, że samodzielne inicjatywy nie będą tolerowane.
Janina Bogucka podniosła do ust szklankę z herbatą – wrzącą, mocną, słodką, w szklance usadowionej w stalowym, inkrustowanym koszyczku. Zawsze taką piła. Od śmierci ojca ubierała się na czarno. To on uczynił ją tym, kim, mimo zmiennych koniunktur, nadal jeszcze była. Choć nie żył od wielu lat, uważała, że nic nie zwalnia jej z okazywania mu szacunku.
– Postąpił nieroztropnie – przyznała. Nie oglądała na żywo wywiadu z Tyszkiewiczem, pochłonięta raczej gaszeniem pożaru spowodowanego aresztowaniem braci Pieniążków. Potem główne tezy wystąpienia streścił jej jeden ze współpracowników. Nadal bolał ją żołądek, uderzony głuchym ciosem gniewu. – Ale nie będziemy go wyrzucać. To w końcu formalnie jego firma, a on jest jednak lojalnym partnerem i wiarygodnym biznesmenem.
– Niech przynajmniej zwolni Sendecką – upierał się premier in spe.
– Nie zrobi tego – odparła Bogucka cierpliwie. – Pokazałby, że nie szanujemy wolności słowa.
Pawłowski skrzywił się z niesmakiem. Bogucka spojrzała na niego ostro.
– Zachowanie pozorów jest ważne – stwierdziła. Jej głos brzmiał surowo. – Mamy do wygrania zbyt wiele rzeczy, by zaniedbywać szczegóły. A widzowie ją lubią. Nie mówiąc o tym, że robi połowę oglądalności stacji. Czy muszę przypominać, że to nasz główny kanał komunikacji z elektoratem?
Tokarski zaśmiał się w duchu. Znał tę mantrę na pamięć; demokracja, europejskie wartości, tolerancja wobec cudzych poglądów, wolność wypowiedzi. Wszystko oczywiście w ściśle określonych ramach nowoczesnego rozumienia tych pojęć.
– Holt zachował się nieodpowiedzialnie, Sendecka jest zwykłą piranią łasą na słupki oglądalności, czyli na kasę – powiedział. – Co nie zmienia faktu, że mamy, co mamy. Musimy zareagować na wersję przedstawioną przez tego… – zawahał się przywołany do porządku spojrzeniem Boguckiej. Znał ją wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie toleruje wulgaryzmów i prostackich sformułowań. Z partyjnego zebrania wyszłaby po minucie, o ile w ogóle by się na nim znalazła. – Przez Tyszkiewicza.
– Weź na siebie policjanta. – Nadal patrzyła na niego uważnie. – My zneutralizujemy jego wersję wydarzeń.
Kiwnął głową. Słuchał na żywo tego nieszczęsnego wywiadu, przeszedł do porządku dziennego nad złożonymi publicznie przeprosinami, po rewelacjach o sobowtórze zaciskał pięści i marzył o momencie, gdy będzie mógł w końcu ruszyć do akcji. Choć przez ostatnie lata nauczył się cierpliwości, żałował, że na skutki przyjdzie jeszcze poczekać.
– Tyszkiewicz zostanie wyeliminowany – obiecał. – Na dobre. Wy macie trudniejsze zadanie.
Bogucka wiedziała o tym lepiej od niego. Cyrk zaczął się jeszcze wczoraj wieczorem, pół godziny po tym nieszczęsnym wywiadzie. Rosjanie zareagowali wściekłym oburzeniem na sugestię udziału w zamachu, głos w telewizji zabrał osobiście prezydent Federacji Rosyjskiej. Stanowczo odrzucił tezę, że w samolocie był sobowtór ministra, i zagroził Polsce daleko idącymi konsekwencjami. Mimo późnej pory sprawa odbiła się szerokim echem w konserwatywnych mediach na całym świecie. Media liberalne zarzuciły obecnemu jeszcze rządowi stosowanie brudnych metod wobec przeciwników politycznych, co dawało pewną osłonę, ale faktów nie zmieniało. Gdy nowy rząd obejmie władzę, przyjdzie popracować nad ukryciem części z nich, a wyeksponowaniem innych. Niemniej bracia Pieniążek zostali aresztowani, a zgromadzony przeciw nim materiał dowodowy wyglądał na niemożliwy do podważenia. Zaufany adwokat przekazał, że obaj przysięgli zachować milczenie, ale takich rzeczy człowiek nigdy nie jest pewny. Rzeczą najpilniejszej wagi będzie przydzielenie do sprawy prokuratora podzielającego poczucie odpowiedzialności nowej władzy za kraj.
– Po wizycie amerykańskiego prezydenta – odparła Bogucka.
Wszyscy podnieśli głowy.
– Słucham? – zapytał Korkuć, prezes mniejszej z koalicyjnych partii, poruszając się niespokojnie. Był zajadłym przeciwnikiem porozumienia z Amerykanami. Chciał spokoju na wszystkich frontach, zwłaszcza na rosyjskim. Za dwa dni miał objąć stanowisko wicepremiera i ministra spraw zagranicznych. Od wielu dni ciężko pracował nad nowym ułożeniem pionków na wewnętrznej szachownicy. Chciał tego, czego chciała Bogucka i stojący za nią ludzie. Dlatego zaszedł wysoko. Na arenie międzynarodowej zamierzał po prostu słuchać wskazówek płynących od sojuszników i przyjaciół i bez dyskusji się do nich stosować.
– Po wizycie Amerykanów – powtórzyła cierpliwie.
– Przecież wizyta miała zostać odwołana – zaprotestował.
– Wizyta się odbędzie i układ zostanie podpisany.
Cisza była tak gęsta, że niemal namacalna. Deszcz ogłosił chwilową przerwę, wiatr zamilkł, uliczka przed domem wyglądała na opustoszałą.
– Nie rozumiem – powiedział Pawłowski. Jego garnitur mienił się w miękkim świetle lamp. Wystylizowana fryzura aż prosiła o kamerę. Miał trzydzieści osiem lat i stał u szczytu kariery. Z dyskretną pomocą Boguckiej tak wielu wrogów przyprawił o polityczną śmierć, że większości nie pamiętał. Niskie ciśnienie i zła pogoda nie robiły na nim wrażenia. Nadal nerwowo zacierał ręce. – Zdecydowana większość naszych wyborców chce szybkiej poprawy stosunków z Brukselą, która jest przeciw układowi. Niemcy są przeciw układowi. Francuzi są przeciw układowi. Żydzi są przeciw układowi. O Rosjanach nie wspomnę.
Bogucka ponownie sięgnęła po szklankę. Mdłe światło wczesnego jesiennego popołudnia oświetlało jej twarz, eksponując starość i zmęczenie. Rozdrażniła ją uwaga o Żydach. Była starej daty. I była Żydówką. Dzisiejsze państwo Izrael wzbudzało w niej niechęć.
– Układowi towarzyszyć będą kontrakty na zakup uzbrojenia o łącznej wartości siedemnastu miliardów dolarów – powiedziała. – To będzie największa transakcja w historii Polski. Amerykanie zobowiązali się do zawarcia transakcji offsetowych w wysokości dziewięćdziesięciu procent tej sumy. Dziewięćdziesiąt procent od siedemnastu miliardów równa się piętnaście trzysta. Oni te pieniądze zainwestują w nasze fabryki. Nasze. Dodatkowo sześć miliardów złotych pochłonie budowa infrastruktury. To my będziemy ją budowali. Będzie bardzo dużo luźnych pieniędzy. Opłaca nam się podpisać.
Luźne pieniądze. Różnica pomiędzy wartością kontraktu a faktycznymi kosztami jego realizacji. Miliardy wpuszczane do niezliczonych fundacji, NGO-sów, stowarzyszeń. Tysiące posad, przepływów i zależności. Wszyscy obecni w tym pomieszczeniu ludzie – z wyjątkiem Boguckiej – zasiadali w zarządach albo radach nadzorczych przynajmniej kilku takich organizacji. Doskonale wiedzieli, jak wielką rolę w ich życiu grają luźne pieniądze.
– Rosjanie… – bąknął Korkuć, przełykając głośno ślinę.
– Rosjanie dali zielone światło.
Tokarski pokręcił głową z podziwem, choć wiedział już o decyzji skądinąd, i to od kilkunastu godzin. Korkuć cmoknął z niedowierzaniem. Pawłowski odstawił filiżankę z niedopitą kawą. Pozostali trzej mężczyźni, ścisły krąg zaufanych, nawet nie ukrywali zaskoczenia.
– W tej sytuacji? – zapytał Tokarski.
– Właśnie w tej – odparła Bogucka. Najlepiej z obecnych wiedziała, że Rosjanie nigdy nie kierowali się stwarzanymi przez siebie pozorami, umieli za to dostrzec prawdziwe korzyści.
– Czego chcą w zamian? – zapytał Pawłowski.
– Trzydziestu procent naszego udziału. W efekcie wyrażą nadzieję, że nowy rząd będzie prowadził rozsądniejszą politykę, stopniowo przywrócą normalne stosunki dyplomatyczne i ograniczą się do formalnego wyrażenia troski o zachowanie równowagi sił – powiedziała spokojnie.
– Nie wierzę, że chodzi o pieniądze – zaoponował Pawłowski. – Nie w tej sytuacji. Pozwalając na układ, stracą twarz. Nie mówiąc o tym, że trzy eskadry F-35 naprawdę zmienią układ sił.
Mój partyjny kolega jest jednak strasznym durniem, pomyślał Tokarski. Bogucka spojrzała na niego. Nikogo nie faworyzowała, ale od dawna miał wrażenie, że z jego zdaniem liczy się najbardziej.
– Przeciwnie, będą mogli podtrzymywać legendę, że zły Zachód chce ich napaść – powiedział, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Był pełen podziwu dla pragmatyki działania Rosjan. – Będą mogli zwiększyć budżet na zbrojenia. A my im łaskawie dostarczymy pretekstu i jeszcze odpalimy dolę. Zarobią dwadzieścia razy tyle co my. Tak, chodzi przede wszystkim o pieniądze.
Bogucka nieznacznie skłoniła głowę, jakby w uznaniu trafności argumentacji.
– Zyskamy jeszcze jedno – dodała. – Godząc się na układ, na początku kadencji unikniemy otwartej wojny z prezydentem. To da nam dodatkowych parę punktów premii.
Prezydent był z poprzedniego układu. Dopiero za rok stanie do walki o reelekcję. Sondaże nie dawały mu wielkich szans. Jak cały jego obóz polityczny należał do zagorzałych zwolenników traktatu z Amerykanami. Bogucka miała oczywiście rację: Polacy kochali polityczną zgodę, nawet jeśli była całkowitą fikcją i ograniczała się do gry pozorów. I bali się Rosji.
Pawłowski przewidywał szereg trudności, choćby przy gaszeniu oburzenia Niemiec czy Komisji Europejskiej, ale był wystarczająco inteligentny, by zaniechać protestów. Gniew ubranej na czarno kobiety obchodził go bardziej niż gniew Niemiec czy Brukseli. Miał ambicję, by rządzić co najmniej jedną pełną kadencję.
– Racja – mruknął Tokarski.
– No dobrze – powiedziała Bogucka. Wstała. Mężczyźni podnieśli się również. – Nie zatrzymuję. Odpocznijcie, wyśpijcie się. Jutro zaczniemy nowy rozdział w historii tego kraju.
Goście wyszli w milczeniu, pożegnawszy ją uprzejmym skinieniem głowy.
***
Krzeptowski spojrzał na Barbarę Rakoczy, a potem nieco dłużej zatrzymał wzrok na Kice. Siedzieli w maleńkiej knajpce nieopodal siedziby Biura. Była niedziela, kawiarnia wypełniona po brzegi. Mówili cicho, nie zwracali niczyjej uwagi, łagodna muzyka sączyła się w tle.
– Wolałabym go zapytać. – Kika wyglądała na szczerze zmartwioną.
– Nie odbiera telefonów, trudno mu się dziwić, też bym tak zrobił – odparł Krzeptowski, starając się nie okazywać zniecierpliwienia. – A my mamy robotę.
– Kika ma rację – powiedziała Barbara.
– Wszyscy mamy rację. Jestem waszym szefem. Biorę to na siebie.
Kika pokręciła głową. Doskonale ją rozumiał. Była uporządkowana i lojalna, niedługo wychodziła za mąż, ciężko pracowała na to, żeby nie obawiać się zwolnienia. Nie tak dawno jeszcze ją w tym utwierdzał. Teraz czuł, że musi bronić zasad. Łamać drobne, by zachować te ważniejsze.
– Musimy posprzątać – powtórzył po raz kolejny. – Mamy czas do jutra. Przyjdzie nowy minister, możemy się pakować.
– Chcesz ukrywać dowody?
Westchnął. Tyle lat pracy okazało się daremnych. Czuł coś w rodzaju żalu. Cieszył się, że czuł cokolwiek. Myśl o świeżo usypanym grobie żony krążyła mu po głowie niczym barakuda wokół ofiary. Jeszcze wczoraj umówił się na wizytę u psychiatry. Czytał, że są farmaceutyki, które mogą pomóc. Dziś rano stwierdził, że przez noc motywacja mu nie osłabła; chciał, by życie nie przygniatało go ciężarem ponad siły.
– Chcę usunąć rzeczy, które mogą posłużyć do sformułowania aktu oskarżenia. – Podniósł dłoń, widząc, że Barbara nabiera powietrza w płuca. – Wiecie, jak jest. Fakty można interpretować na różne sposoby.
Kika przyjrzała mu się uważnie. Miała do czynienia z różnym sędziami i różnymi prokuratorami. Jednym przeszkadzały rzeczy, które dla innych były niewartymi uwagi drobiazgami. Prowadziła kilka doskonale udokumentowanych śledztw, które zostały zamiecione pod dywan, bo nie było politycznego zapotrzebowania, by ujrzały światło dzienne, o skazaniu sprawców nie wspominając. Odwrotne sytuacje zdarzały się równie często.
– On wie, że chcesz go chronić? – zapytała. Teraz i Barbara zawiesiła spojrzenie na wychudłej twarzy Krzeptowskiego.
– Nie jego – zaprzeczył. – Nas. Za dużo osiągnęliśmy, żeby jakieś obszczymury mówiły, co jest zgodne z nową wykładnią, a co nie.
Barbara Rakoczy pomyślała, że ma do czynienia z interesującym rodzajem lojalności. Ale nie zaprotestowała. Wierzyła, że Krzeptowski wie, co robi. Kilka dni temu działali wspólnie, a ona, choć najadła się strachu, nie tylko przeżyła, ale miała wrażenie, że udało im się razem coś osiągnąć. Uznała, że może mu zaufać jeszcze raz.
Kika dopiła kawę. Niedawna ulewa na powrót zamieniła się w mżawkę. Chmury krążyły nisko: niebo pochylało się nad ulicami.
– Nie da się posprzątać bez śladu – powiedziała. – Zaczną się jazdy, przesłuchania, uczciwi ludzie dostaną zarzuty.
– Jeśli nie posprzątamy, na Jakubie i na mnie się nie skończy. – Krzeptowskiemu wyraźnie kończyła się cierpliwość.
– To jest karalne – oznajmiła Barbara. – Funkcjonariusz ukrywający czy niszczący dowody… Jezu – westchnęła.
Krzeptowski zamknął oczy. Widział zaciętą, pełną złośliwej satysfakcji twarz Cieńskiego, zwolnionego dyscyplinarnie operatora sekcji bojowej Biura. Facet się mścił, media kupiły jego narrację, riposta Tyszkiewicza we wczorajszym programie Sendeckiej była celna i mocna, ale podzieliła los większości ripost na świecie; okazała się spóźniona. A przecież Cieński był nikim, pionkiem, zaledwie forpocztą ataku. Sendecka, gracz nieporównanie cięższego kalibru, też przecież nie była żadną rozgrywającą.
– Słuchajcie, moje panie – powiedział Krzeptowski. Myśl wyklarowała się w końcu. – Nowi obejmą władzę jutro. Słyszałem z poważnych ust, że jest rozważana koncepcja likwidacji Biura. Jeśli damy im pretekst, zlikwidują je na pewno.
– Chcą zlikwidować Biuro? – Kice nie udało się zapanować nad mimiką. Nigdy nie zajmowała się wysłuchiwaniem czy komentowaniem plotek – zresztą, przez ostatnich kilka tygodni była tak zajęta, że nie miała nawet czasu napić się kawy.
– W jednym z wariantów, tak.
– No ale przecież jednak parę razy okazaliśmy się przydatni – mruknęła Barbara.
– Nie żartujmy. – Krzeptowski podniósł do ust kawałek szarlotki. Od rana czuł głód. W końcu zaczął jeść. – Już sama nazwa ich drażni. Polska nie powinna kojarzyć się z terroryzmem.
– Bzdury – żachnęła się Kika.
– Ty to wiesz, ja to wiem, Barbara to wie. Reszty to nie obchodzi. Pomyślcie o tym. Ja wylecę na pewno. Ale wy może się uchowacie, nawet jeśli Biuro miałoby przetrwać jako fasada.
– Nie chcę pracować w fasadzie – powiedziała Kika.
– Ale to ty zdecydujesz, nie oni.
– On ma rację – odezwała się Barbara. Wstała. – To, co jest u mnie, skopiuję i przekażę ci. Zdecydujesz sam.
Krzeptowski spojrzał na Kikę.
– Niech będzie – oświadczyła. – Choć uważam, że robimy błąd.
***
Korytarz był długi. Kończył się idącą w górę studnią, zapomnianą i wilgotną jak reszta. Pokonanie dystansu zajęło dwóm ubranym w kombinezony miejskiego przedsiębiorstwa kanalizacyjnego mężczyznom blisko kwadrans – przejście w kilku miejscach zwężało się tak bardzo, że musieli zdejmować plecaki i przeciskać się bokiem. Jeden z odcinków okazał się niski; tam szli na czworakach. Na miejsce dotarli pokryci pajęczynami i pasmami pleśni. W świetle zamontowanych na kaskach latarek widzieli wirujące w powietrzu kropelki wilgoci. Był to ich szósty i zarazem ostatni kurs.
Prowadzący podniósł dłoń. Plecaki wylądowały na ziemi. Zawierały ostatnią, liczącą dwadzieścia kilogramów partię materiału wybuchowego, zwój przewodu elektrycznego, zapalniki, detonator oraz odbiornik radiowy. Obaj mężczyźni byli wykwalifikowanymi pirotechnikami. Rozmieszczenie i uzbrojenie ładunków zgromadzonych w stojących pod ścianami dwunastu drewnianych skrzynkach zajęło im kwadrans. Nim ruszyli z powrotem, obserwowani przez zielone światełko diody kontrolnej detonatora, jeden z nich przytknął do ust krótkofalówkę.
– Jesteśmy gotowi – powiedział.
Znajdujący się dwa kilometry dalej mężczyzna, którego współpracownicy znali pod imieniem Adam, potwierdził otrzymanie wiadomości i rozłączył się. Siedział przy biurku, pod którym karnym szeregiem stały komputery podłączone do miejskiej sieci monitoringu. Na kilku dużych ekranach widział duży fragment śródmieścia Warszawy. Ludzie przechodzili, migały samochody, ciężko toczyły się autobusy. Nie działo się nic odbiegającego od codziennej szarości, rutynowego pośpiechu wielkiego miasta – poza tym, że padało coraz mocniej. Budynek będący głównym przedmiotem jego zainteresowania stał oddzielony barierkami, mimo krążących wokół kilku patroli policji cichy, na razie bezludny. Mały roadster w kolorze jaskrawej zieleni parkował nieopodal wejścia, ale nie zwracał niczyjej uwagi.
Mężczyzna zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. Spojrzał na ekran stojącego osobno telewizora. Leciała kolejna powtórka wczorajszego, bijącego rekordy oglądalności politycznego talk-show. Jedna z najpopularniejszych polskich dziennikarek zaciskała usta, wysłuchując rewelacji serwowanych przez dyrektora Biura Zwalczania Terroryzmu CBŚ. Adam mówił po polsku słabo, ale sporo rozumiał.
„Zaraz, zaraz, chwileczkę. Coś się nie zgadza. Powiedział pan, że zamach był inspirowany przez rosyjski wywiad wojskowy…” – mówiła Beata Sendecka. Wyglądała na coraz bardziej skonsternowaną.
Tyszkiewicz uśmiechnął się z ekranu samymi ustami.
„Rosjanom zależy, żeby porozumienie z Amerykanami nie doszło do skutku” – powiedział. „Sprawstwo Marszu Narodowego było dogodne z kilku powodów. Po pierwsze, użyto do zamachu amerykańskich rakiet, które Amerykanie dostarczają na Ukrainę w ramach pomocy wojskowej, łatwo więc oskarżyć USA o wspieranie terroryzmu. Po drugie, polskie kontakty z Ukraińcami zostały przedstawione jako dogadywanie się przeciwko Rosji…”.
Adam wyłączył telewizor. Wczorajsze sensacje nic go nie obchodziły. Miał swoją robotę do wykonania, tu i teraz. Wstał, rozejrzał się po pokoju, zamknął drzwi na klucz, po czym opuścił niczym niewyróżniający się budynek zlokalizowany przy cichej, sennej śródmiejskiej uliczce.