- promocja
- W empik go
Dewiant. Tom III - ebook
Dewiant. Tom III - ebook
Sto czterdzieści zabójstw. Tyle razy zadał śmierć morderca, który nazywa siebie Kaznodzieją. Dlaczego zabija? Za jakie grzechy karze? I skąd dowiaduje się o najbardziej mrocznych ludzkich tajemnicach? Smoky Barrett, agentka FBI kierująca wydziałem zabójstw dokonanych ze szczególnym okrucieństwem, raz jeszcze musi wniknąć w umysł zbrodniarza, jeśli chce zapobiec kolejnemu morderstwu. I nie dopuścić, by Kaznodzieja poznał jej własny straszliwy sekret...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7602-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Umieramy samotnie.
Ale przecież żyjemy też samotnie.
W głębi serca wiedziemy życie zupełnie sami. Niezależnie od tego, ile łączy nas z tymi, których kochamy, zawsze coś przed nimi ukrywamy. Czasami są to drobiazgi, jak wtedy, gdy kobieta chowa w sercu wspomnienie dawnej wielkiej miłości. Zapewnia męża, że nigdy nie kochała nikogo bardziej niż jego, i w zasadzie mówi prawdę. Ale kiedyś kochała kogoś równie mocno jak jego.
Czasami chodzi o coś wielkiego, o potężnego potwora, który przytula się i liże nas po plecach. Chłopak na studiach był świadkiem gwałtu, ale nie ruszył się, by pomóc dziewczynie. Wiele lat później rodzi mu się córka. Im bardziej ją kocha, tym większą czuje winę, ale nigdy, przenigdy jej o tym nie powie. Prędzej zginąłby na torturach.
Późno w nocy, kiedy jesteśmy już sami, te sekrety pukają do naszych drzwi. Niektóre walą głośno, inne stukają delikatnie, ale zawsze pojawiają się, szepcąc lub zgrzytając. Nie powstrzymają ich żadne zamki, bo do każdego mają klucz. Mówimy do nich, błagamy je, krzyczymy na nie i żałujemy, że nie możemy komuś o nich powiedzieć, że nie potrafimy zdjąć ciężaru z piersi i poczuć ulgi.
Przewracamy się w łóżku albo chodzimy po korytarzu, pijemy albo zalewamy się w trupa, a nawet wyjemy do księżyca. W końcu nastaje świt i wyganiamy je z powrotem do najgłębszych zakamarków duszy, i staramy się żyć najlepiej, jak potrafimy. To, czy nam się to uda, zależy od naszego wnętrza i od wielkości tajemnicy. Nie każdy jest w stanie unieść ciężar winy.
Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, wszyscy coś ukrywają. Nauczyłam się tego, doświadczyłam, przekonałam się o tym na własnej skórze.
Wszyscy.
Patrzę na martwą dziewczynę na metalowym stole i zastanawiam się, jakie tajemnice zabrała ze sobą do grobu.
Jest zdecydowanie za młoda, by umrzeć. Dopiero co skończyła dwadzieścia lat. Jest piękna. Ma długie, ciemne i proste włosy. Skóra koloru delikatnej kawy wygląda gładko i bez skazy nawet w ostrym świetle jarzeniówek. Piękne delikatne rysy – podejrzewam, że lekko latynoskie z jakąś domieszką. Być może anglosaską. Usta zdążyły już zsinieć, ale są pełne, choć nie wyzywające. Wyobrażam sobie, jak rozchyla je w uśmiechu, który za chwilę przerodzi się w śmiech – lekki i melodyjny. Pod prześcieradłem skrywającym ją od szyi w dół widać, że jest niska i szczupła.
Ofiary morderstw mnie wzruszają. Czy byli złymi, czy dobrymi ludźmi, mieli swoje nadzieje, marzenia, miłości. Żyli jak pozostali ludzie w świecie, w którym wszystko sprzysięga się przeciwko życiu. Świat daje mnóstwo okazji do śmierci – można umrzeć na raka, zginąć w wypadku drogowym albo paść na atak serca z kieliszkiem wina w ręku i zduszonym uśmiechem na twarzy. Mordercy oszukują ten system, przyspieszają bieg wydarzeń, ograbiają swoje ofiary z szans na uczciwą walkę. To nie w porządku. Irytowało mnie to, kiedy zobaczyłam pierwszą ofiarę, a z czasem irytuje coraz bardziej.
Śmierć to od dawna mój chleb powszedni. Pracuję w filii FBI w Los Angeles, a od dwunastu lat kieruję zespołem ścigającym najgorszych z najgorszych mieszkańców Południowej Kalifornii. Seryjnych morderców. Gwałcicieli i dzieciobójców. Mężczyzn, którzy śmieją się, torturując kobiety, i jęczą z rozkoszy, gwałcąc ich zwłoki. Poluję na żywe koszmary i zawsze jest to okropne doświadczenie, ale śmierć czai się wszędzie i jest nieuchronna.
I właśnie dlatego muszę zadać to pytanie:
– Szefie? Co my tu właściwie robimy?
Wicedyrektor Jones to mój wieloletni mentor i szef, kierownik całej filii FBI w Los Angeles. Sęk w tym – i stąd moje może niezbyt subtelne pytanie – że nie jesteśmy w Los Angeles. Jesteśmy w Wirginii pod Waszyngtonem.
Ta biedna kobieta nie żyje, mogę się nawet wzruszać jej śmiercią, ale sprawa nie należy do mnie.
Jones zerka na mnie nieco zamyślony i chyba trochę poirytowany. Wygląda jak doświadczony gliniarz, bo rzeczywiście spędził pół życia w policji. Emanuje autorytetem i praworządnością. Ma kwadratową szczękę, twarde spojrzenie i regulaminową fryzurę bez śladu jakiegokolwiek stylu. Na swój sposób jest przystojny, czego dowodem są trzy byłe małżeństwa, ale jest w nim coś nieodgadnionego. Cienie zamknięte w sejfie.
– Zadanie pokazowe, Smoky – mówi. – Na polecenie samego dyrektora.
– Naprawdę?
Jestem zaskoczona z kilku przyczyn. Oczywiście poczułam zwykłą ciekawość: dlaczego tutaj, dlaczego ja? Kolejny powód jest bardziej złożony: czemu wicedyrektor Jones zastosował się do tego nietypowego polecenia? Człowiek jego pokroju był rzadkością wśród biurokratów: kwestionował rozkazy, narażając się nawet na karę, jeśli się z nimi nie zgadzał. Powiedział „zadanie pokazowe”, ale nie byłoby nas tutaj, gdyby nie uznał, że istnieją jakieś ważne powody, by się nim zająć.
– Tak – odpowiada. – Dyrektor wspomniał nazwisko kogoś, kogo nie mogłem zignorować.
Drzwi do kostnicy otwierają się z impetem, nim zdążyłam zadać oczywiste pytanie.
– O wilku mowa – mamrocze pod nosem Jones.
Do pomieszczenia wchodzi dyrektor FBI, Samuel Rathburn. Bez obstawy – to kolejne zaskoczenie. Nawet przed jedenastym września dyrektorzy FBI zawsze podróżowali z obstawą. Podchodzi do nas i najpierw wyciąga rękę do mnie. Zdumiona podaję mu dłoń.
Zdaje się, że zostałam królową balu. Ale dlaczego?
– Agentko Barrett – wita mnie swoim charakterystycznym barytonem polityka. – Dziękuję, że przybyłaś tak szybko.
Sam Rathburn, zwany też szefem, jak na dyrektora FBI jest całkiem znośny. Odpowiednio do stanowiska ma szorstką urodę i polityczny zmysł, ale także prawdziwe doświadczenie. Zaczynał jako policjant, potem wieczorowo studiował prawo, aż w końcu trafił do FBI. Nie odważyłabym się nazwać go szczerym – na tym stanowisku nie ma mowy o takim luksusie – ale kłamie tylko wtedy, kiedy musi. Jak na dyrektora Biura to wcielenie moralności.
Mówi się, że potrafi być bezwzględny, co by mnie nie zdziwiło, i ponoć jest fanatykiem zdrowego trybu życia. Nie pali, nie pije, nawet kawy ani napojów gazowanych, i każdego ranka biega po piętnaście kilometrów. No cóż, każdy ma jakieś wady.
Muszę odchylić głowę, żeby popatrzeć mu w oczy. Mam tylko metr czterdzieści siedem i zdążyłam do tego przywyknąć.
– Nie ma problemu, dyrektorze – odpowiadam, sącząc kłamstwa przez zaciśnięte zęby.
Bo jest problem, i to cholernie wielki, tyle że jeśli się postawię, dostanie się potem wicedyrektorowi Jonesowi, a nie mnie.
Rathburn kiwa głową w stronę Jonesa.
– Davidzie – mówi.
– Dyrektorze.
Porównuję ich obu z pewnym zainteresowaniem. Obaj są tego samego wzrostu, obaj mają fryzurę, która mówi wprost: „szkoda czasu na takie ceregiele”. Czarne włosy dyrektora są przyprószone siwizną. To elegancki, bardzo przystojny starszy pan z pełnią władzy. Wicedyrektor jest mniej więcej osiem lat starszy od Rathburna i różnica ta jest bardzo widoczna. Dyrektor rzeczywiście wygląda na faceta, który biega każdego ranka i uwielbia to robić; wicedyrektor zaś na takiego, który mógłby biegać skoro świt, ale woli zamiast tego zapalić papierosa i wypić kawę, i ma gdzieś, czy to się komuś podoba, czy nie. Garnitur dyrektora jest lepiej dopasowany, a na ręku nosi roleksa. Wicedyrektor Jones ma zegarek, za który z dziesięć lat temu dał pewnie trzydzieści dolarów. Te różnice widać, ale mimo wszystko podobieństwo między nimi jest dla mnie naprawdę uderzające.
Obaj mają to samo zmęczone spojrzenie, które zdradza brzemię noszonych w sercu tajemnic. Mają twarze pokerzystów i stale zazdrośnie strzegą kart.
Oto dwaj faceci, z którymi ciężko byłoby żyć, myślę. Nie dlatego, że są źli, ale dlatego, że zakładają, iż kobieta wie, że im na niej zależy, i to musi jej wystarczyć. Miłość tak, ale bez kwiatów.
Dyrektor Rathburn znów odwraca się do mnie.
– Przejdę od razu do rzeczy, agentko Barrett. Ściągnąłem cię tutaj, bo poprosił mnie o to ktoś, komu nie jestem w stanie odmówić.
Zerkam na wicedyrektora Jonesa i przypominam sobie jego słowa o „wspomnianym przez dyrektora nazwisku”.
– Czy mogę zapytać, kto taki?
– Za chwilę. – Wskazuje głową zwłoki. – Opowiedz mi, co widzisz.
Odwracam się w stronę ciała i ze wszystkich sił staram się skupić.
– Młoda kobieta, tuż po dwudziestce. Prawdopodobnie ofiara zabójstwa.
– Skąd wniosek, że została zabita?
Wskazuję serię sińców na lewym ramieniu.
– Te siniaki są czerwono-fioletowe, czyli bardzo świeże. Widzi pan zarysy? Powstały od uścisku dłoni. Trzeba chwycić naprawdę mocno, żeby zostawić takie ślady. Ciało jest zimne, co oznacza, że dziewczyna nie żyje co najmniej od dwunastu godzin, prawdopodobnie od dwudziestu, sądząc po widocznych siniakach. _Rigor mortis_ jeszcze nie ustąpił, więc śmierć nastąpiła nie wcześniej niż trzydzieści sześć godzin temu. – Wzruszam ramionami. – Jest młoda, ktoś złapał ją za rękę na tyle mocno, że tuż przed śmiercią narobił jej wielkich siniaków. Podejrzane. – Uśmiecham się do niego kwaśno. – Poza tym wezwał mnie pan tutaj, a zatem nie umarła z przyczyn naturalnych.
– Tak jak się spodziewałem, jesteś spostrzegawcza – mówi. – I masz rację. Została zamordowana. Na pokładzie rejsowego samolotu z Teksasu do Wirginii. Nikt nie wiedział, że zginęła, póki samolot nie opustoszał i stewardesa zaczęła ją budzić.
Wpatruję się w niego, pewna, że mnie nabiera.
– Morderstwo na wysokości dziesięciu kilometrów? To jakiś żart?
– Nie.
– Skąd wiemy, że została zamordowana?
– Wskazują na to ślady, które znaleźliśmy. Ale chcę, żebyś spojrzała na to świeżym okiem, bez żadnych obciążeń.
– Kiedy to się stało?
– Ciało znaleziono dwadzieścia godzin temu.
– Znamy już przyczynę śmierci?
– Nie było jeszcze sekcji. – Zerka na zegarek. – Czekamy właśnie na koronera. Prawdopodobnie podpisuje teraz zobowiązanie do dochowania tajemnicy.
Te zaskakujące informacje przypominają mi o pierwszym pytaniu, jakie mi się nasunęło, więc znów je zadaję:
– Dlaczego ja, szefie? A raczej… dlaczego pan? Czemu sprawę tej kobiety nadzoruje bezpośrednio sam dyrektor FBI?
– Niedługo pani to wyjaśnię. Ale najpierw powinna pani coś zobaczyć. Proszę za mną.
Jakbym miała wybór.
Podchodzi do ciała i podnosi prześcieradło z piersi dziewczyny.
– Zajrzyjcie – mówi.
Wicedyrektor Jones i ja podchodzimy do stołu od strony głowy. Widzę małe piersi z brązowymi sutkami, płaski brzuch, którego zazdrościłabym jej, gdyby żyła. Przesuwam wzrokiem po młodym ciele i bezceremonialnie docieram do okolic łonowych. To jedno z upokorzeń, jakie muszą znosić zmarli. Zszokowana zatrzymuję wzrok.
– Ona ma penisa – wykrztuszam.
Wicedyrektor Jones nie mówi nic.
Dyrektor Rathburn opuszcza prześcieradło. Robi to delikatnie, niemal ojcowskim gestem.
– Smoky, to Lisa Reid. Mówi ci coś to nazwisko?
Marszczę czoło, próbując doszukać się jakichś skojarzeń. Mam tylko jedno, takie które uzasadnia obecność dyrektora.
– Kongresman z Teksasu Dillon Reid?
– Właśnie. Lisa urodziła się jako Dexter Reid. Pani Reid poprosiła właśnie o ciebie. Zna twoją… historię.
Śmieszy mnie jego zakłopotanie, ale nie daję tego po sobie poznać.
Trzy lata temu ze swoim zespołem ścigałam seryjnego zabójcę, prawdziwego psychopatę o nazwisku Joseph Sands. Deptaliśmy mu już po piętach, kiedy pewnej nocy włamał się do mojego domu. Przywiązał mnie do łóżka i wielokrotnie zgwałcił. Lewą stronę mojej twarzy okaleczył nożem myśliwskim, wyrył na niej swój ślad, okradł mnie z piękna i na zawsze zostawił trójwymiarową mapę bólu.
Blizna zaczyna się pośrodku czoła, na linii włosów. Potem biegnie w dół, do brwi, następnie odbija w lewo pod kątem niemal prostym. Nie mam lewej brwi, zamiast niej ciągnie się blizna. Wyboistą ścieżką przecina skroń, wygina się leniwym łukiem po policzku. Potem wraca do nosa, sięga odrobinę w prawo, by wrócić na lewą stronę i po przekątnej pobiec przez nozdrze do szczęki, a wreszcie wzdłuż szyi aż do mostka.
Mam jeszcze jedną bliznę, prostą i doskonałą, idącą spod lewego oka do kącika ust. To podarunek od kolejnego szaleńca. Zmusił mnie, bym się okaleczyła, podczas gdy on patrzył i się uśmiechał.
Te dwie blizny są widoczne. Pod kołnierzem bluzki są jeszcze inne. To dzieło noża Sandsa i rozżarzonego koniuszka cygara. Tamtej nocy straciłam twarz, ale Sands ukradł mi znacznie więcej. Był nienasyconym złodziejem i interesowały go tylko cenne rzeczy.
Miałam męża, pięknego mężczyznę o imieniu Matt. Sands przywiązał go do krzesła i kazał mu patrzeć, jak mnie gwałci i torturuje. Potem zmusił mnie, bym oglądała, jak torturuje i morduje mojego Matta. Oboje krzyczeliśmy, a w końcu Matt umarł. Krzyk był ostatnią rzeczą, którą przeżyliśmy wspólnie.
Sands ukradł mi coś jeszcze, i to była najgorsza strata. Moją dziesięcioletnią córkę Alexę. Udało mi się uwolnić i rzucić na Sandsa z bronią. Kiedy pociągnęłam za spust, zasłonił się Alexą. Zabiła ją kula przeznaczona dla niego. Wpakowałam w Sandsa resztę magazynka, potem krzycząc, przeładowałam broń, żeby zrobić to jeszcze raz. Gdyby mnie nie powstrzymali, strzelałabym do niego do końca świata.
Przez następne pół roku chwiałam się na krawędzi życia i samobójczej śmierci, pogrążona w szaleństwie i rozpaczy. Chciałam umrzeć i pewnie bym zginęła, ale ocalił mnie ktoś, kto umarł przede mną.
Pewien szaleniec zamordował moją najlepszą przyjaciółkę z liceum, Annie King, tylko po to, żebym zaczęła go ścigać. Zgwałcił Annie bez zahamowań i wypatroszył ją niczym wprawny rybak. Kiedy to zrobił, przywiązał do zwłok ofiary jej dziesięcioletnią córkę Bonnie. Dziewczynka przeleżała tak trzy dni, nim ją odnaleziono. Trzy dni twarzą w twarz z matką, której wycięto wnętrzności.
Spełniłam życzenie szaleńca. Dopadłam go i zabiłam bez najmniejszego poczucia winy. Kiedy było już po wszystkim, odechciało mi się umierać.
Okazało się, że Annie zostawiła mi Bonnie. Ten związek był skazany na porażkę – ja ledwo się trzymałam, a Bonnie po koszmarze, jaki przeszła, przestała mówić. Ale los czasami płata figle. Przekleństwo może okazać się błogosławieństwem. Każda z nas przeżyła piekło, ale nawzajem pomagałyśmy sobie leczyć rany. Bonnie zaczęła znów mówić dwa lata temu, a ja cieszę się życiem, choć kiedyś myślałam, że nie doznam już takiego uczucia.
Pogodziłam się ze swoim okaleczeniem. Nigdy nie uważałam się za piękność, ale kiedyś byłam ładna. Mam zaledwie metr czterdzieści siedem, kręcone ciemne włosy do ramion, „cycki na dwa kęsy”, jak mawiał mój mąż, i tyłek nieco większy, niżbym chciała, ale na swój sposób atrakcyjny. Zawsze czułam się dobrze we własnej skórze. Po tym, co zrobił mi Sands, kuliłam się, ilekroć spojrzałam w lustro. Bezpośrednio po jego ataku zaczesywałam włosy na twarz, starając się ją ukryć. Dziś wiążę je w koński ogon, śmiało odsłaniając twarz. Niech ludzie na mnie patrzą, a jeśli im się nie podoba, to „niech ich jasna cholera”, jak mawiał mój tato.
To wszystko – tę moją historię, jak określił to dyrektor – opisano w różnych gazetach, co wśród ludzi dobrych i złych przysporzyło mi sporo sławy.
Z tego powodu w FBI nie zajdę już wyżej. Kiedyś byłam kandydatką na stanowisko wicedyrektora. Ale już nie jestem. Poorana bliznami twarz przystoi myśliwemu albo nauczycielowi myśliwych (oferowano mi posadę wykładowcy w Quantico, ale odmówiłam), ale nie oficjalnemu przedstawicielowi Biura. Fotografie z prezydentem? Nie ma mowy.
Pogodziłam się z tym już kilka lat temu. Nie powiem, że praca mnie cieszy – to niewłaściwe słowo. Ale czuję dumę, że jestem dobra w tym, co robię.
– Rozumiem – odpowiadam. – Dlaczego się pan zgodził?
– Kongresman Reid przyjaźni się z prezydentem. Prezydent kończy właśnie drugą kadencję. Reid to główny kandydat do nominacji ze strony demokratów, o czym zapewne wiesz.
– Partia prezydenta Allena. – Wicedyrektor Jones podpowiada mi rzecz oczywistą.
Kawałki układanki zaczynają do siebie pasować. Nazwisko, o którym wspomniał dyrektor, to, którego wicedyrektor Jones nie mógł zignorować, to nazwisko prezydenta. A Dillon Reid nie tylko jest przyjacielem prezydenta, ale być może zostanie kolejnym prezydentem.
– Nie miałam pojęcia – mruczę.
Dyrektor unosi brwi.
– Nie wiedziałaś, że Dillon Reid to pewniak do nominacji z ugrupowania demokratów? Nie oglądasz telewizji?
– Nie. Pełno tam złych wiadomości, więc po co to oglądać?
Dyrektor patrzy na mnie szczerze zdumiony.
– Nie mówię, że nie chodzę na wybory – dodaję. – Kiedy zbliża się właściwa pora, szukam informacji o kandydatach i ich planach. Po prostu nie interesują mnie przedbiegi.
Wicedyrektor Jones uśmiecha się pod nosem. Dyrektor kręci głową.
– Ale skoro już wiesz, to słuchaj uważnie – mówi.
Koniec pogaduszek, czas wydawać rozkazy.
– Nie pozwól, żeby na wynik śledztwa miały wpływ polityka albo polityczne kunktatorstwo. Masz działać rozważnie i dyskretnie. Poinformuję cię o pewnych ważnych faktach. Masz zatrzymać te wiadomości wyłącznie dla siebie. Nie możesz ich spisać ani na papierze, ani w e-mailu. Jeśli przekażesz te fakty członkom swojego zespołu, musisz dopilnować, żeby trzymali gęby na kłódkę. Zrozumiano?
– Tak jest – odpowiadam.
Wicedyrektor Jones kiwa głową.
– Dziecko transseksualista to polityczna bomba dla każdego, a już zwłaszcza dla demokratycznego kongresmana ze stanu, w którym od lat dominują republikanie. Reidowie rozbroili tę bombę, zrywając wszelkie związki z synem. Nie wydziedziczyli go, ale ilekroć ktoś pytał, jasno dawali do zrozumienia, że Dexter nie jest mile widziany w rodzinnym domu, póki będzie dążył do zmiany płci. Przez jakiś czas było o tym głośno, ale na tym się skończyło.
– Tyle że to było mydlenie oczu, prawda? – odezwał się wicedyrektor Jones.
Zerkam na niego zdziwiona. Dyrektor Rathburn kiwa głową.
– Prawda jest taka, że Reidowie kochali syna. Mieli gdzieś, czy jest gejem, transseksualistą, czy nawet Marsjaninem.
Teraz wszystko rozumiem.
– Dofinansowali mu operację zmiany płci, tak?
– Właśnie. Oczywiście nie bezpośrednio, ale zapewniali Dexterowi pieniądze, ilekroć ich potrzebował, wiedząc, że wykorzysta je do zmiany płci. Dexter potajemnie spędzał też z Reidami każde Boże Narodzenie.
Kręcę głową z niedowierzaniem.
– Czy to kłamstwo jest naprawdę takie ważne?
Dyrektor uśmiecha się do mnie jak do dziecka, które właśnie zaskoczyło dorosłego naiwnością. Ona jest taka milusia!
– Nie zauważyłaś, że w tym kraju trwa wojna kulturowa? Na niektórych obszarach Południa wrze dziesięciokrotnie silniej niż gdzie indziej. To kłamstwo może kosztować Reida prezydenturę. Więc owszem, jest ważne.
Zastanawiam się nad tym.
– Rozumiem – mówię – ale mam to gdzieś.
Dyrektor Rathburn marszczy czoło.
– Agentko Barrett…
– Chwileczkę, szefie. Nie mówię, że nie dochowam tajemnicy. Chodzi mi tylko o to, że nie zrobię tego dlatego, że kongresman Reid chce być prezydentem Reidem. Mam to gdzieś. Dochowam jej dlatego, że chce tego rodzina, która straciła syna. – Wskazuję głową ciało Lisy. – A przede wszystkim dlatego, że Lisa najwyraźniej sama chciała zachować to dla siebie.
Dyrektor patrzy na mnie przez dłuższą chwilę.
– Niech i tak będzie – odpowiada i kontynuuje: – Z rodziną masz się kontaktować przez panią Reid. Jeśli będziesz musiała porozmawiać z kongresmanem, ona to załatwi. O pozwolenie na przeszukanie apartamentu Lisy także zwracaj się do pani Reid. Od kongresmana trzymaj się jak najdalej, chyba że nie będziesz miała innego wyjścia.
– A co będzie, jeśli dowody wskażą na samego kongresmana? – pytam.
Uśmiecha się bez śladu rozbawienia.
– Wtedy będę miał pewność, że nie poddasz się presji politycznej.
– Kto weźmie na siebie media? – pyta wicedyrektor Jones.
– Ja się nimi zajmę. Nie chcę, żeby którekolwiek z was rozmawiało z prasą, koniec kropka. Jeśli ktoś was zapyta, odpowiadacie „bez komentarza”. – Spogląda na mnie. – Smoky, dotyczy to zwłaszcza agentki Thorne.
Mówi o Callie Thorne z mojego zespołu. Callie słynie z tego, że zawsze mówi to, co myśli, i wtedy, kiedy chce.
Uśmiecham się do niego.
– Proszę się nie martwić, szefie. Ma na głowie inne sprawy.
– To znaczy?
– Za miesiąc wychodzi za mąż.
Dyrektor aż przysiada.
– Naprawdę?
Callie zyskała sławę seryjnej łowczyni męskich serc. Przywykłam już do zdziwienia, jakie wywołuje informacja o ślubie.
– Owszem, szefie.
– Świat jest pełen niespodzianek. Przekaż jej moje gratulacje. Ale i tak pilnuj, żeby trzymała buzię na kłódkę. – Zerka na roleksa. – Teraz zabiorę was na spotkanie z panią Reid. Koroner powinien zjawić się lada chwila. Wyniki sekcji trafią do mnie i do twojego zespołu, i do nikogo więcej. Jakieś pytania?
Wicedyrektor Jones kręci głową.
– Nie, szefie – odzywam się – ale wydaje mi się, że powinnam porozmawiać z panią Reid sama. Jak matka z matką.
Marszczy czoło.
– Wyjaśnij, o co chodzi.
– Statystycznie mężczyźni mają gorszy stosunek do transseksualistów niż kobiety. Nie mówię, że kongresman nie kochał swego syna, ale jeśli Lisa wolała bardziej któreś z rodziców, to założę się, że matkę. – Przerywam. – Wydaje mi się też, że poprosiła o mnie jeszcze z innego powodu.
– Czyli?
Spoglądam na Lisę. Teraz symbolizuje nową tajemnicę, tę, którą ujawniają zmarli, tę, o której wiedzą starzy, a młodzi wolą nie wiedzieć: życie jest cholernie krótkie, niezależnie ile trwa.
Uśmiecham się do niego kwaśno.
– Ja również straciłam dziecko. Do tego klubu należą nieliczni.Rozdział 3
3
Callie, Alan i James są już w drodze – informuje mnie wicedyrektor Jones. – Powinni dojechać za kilka godzin.
Stoimy przed salą, gdzie dokonuje się sekcji zwłok, i przez szklaną ścianę patrzymy, jak koroner kroi ciało Lisy Reid, by pomóc nam złapać jej zabójcę. To ostateczny gwałt na ofierze. W czasie sekcji ciało nie ma duszy, ludzka istota zostaje zredukowana do najprostszego składnika: mięsa.
Jest już po siódmej i zaczynam czuć tęsknotę za domem.
– Dziwnie się tu czuję – mówię.
– Właśnie – odpowiada wicedyrektor Jones. Przez chwilę milczy. – Z moją drugą żoną zastanawialiśmy się nawet, czy się tu nie przeprowadzić.
– Naprawdę?
– Widziałaś te drzewa? Tu są prawdziwe cztery pory roku. Biała Gwiazdka, przyroda budząca się do życia na wiosnę. – Wzrusza ramionami. – Miałem na to ochotę. Ale potem nasze małżeństwo się rozsypało i zapomniałem o tym.
Znów milknie. Tak wyglądają nasze rozmowy. Wydziela mi osobiste informacje po trochu, znienacka, jak cukierki. Często są słodko-gorzkie, jak teraz. Kochał kiedyś kobietę, rozmawiali o przeprowadzce gdzieś, gdzie mogliby grabić liście i lepić bałwany. A teraz przyjechał tu z powodu zwłok. Marzenia ewoluują nie zawsze w dobrą stronę.
– Ten doktor Johnston jest dziwny – mruczę, zmieniając temat.
– Tak.
Doktor Johnston, koroner, ma czterdzieści kilka lat i jest ogromny. Nie otyły, lecz umięśniony. Ma bicepsy, które ledwo objęłabym dwiema dłońmi. Nogi ma tak wielkie, że pewnie szyje spodnie na zamówienie. Włosy koloru jasnoblond strzyże na krótko. Twarz o kwadratowej szczęce nadaje mu wygląd brutala, do tego wielki nos ze śladami kilku złamań. Żyłka na czole pulsuje mu jak metronom, fascynująco. Mógłby być zawodowym kulturystą albo mafijnym specem od mokrej roboty.
Sekcję Lisy przeprowadza z zimną krwią. Umięśnionymi rękoma szybko rozcina klatkę piersiową. Nawet przez szybę ten dźwięk przyprawia o dreszcze, jakby ktoś rozdeptywał styropianowe kubki. Nie słyszę, co mówi, ale cały czas dyktuje swoje obserwacje do mikrofonu wiszącego nad stołem.
– Jak ci poszło z panią Reid? – pyta wicedyrektor Jones.
– Świetnie. Okropnie.
Streszczam mu rozmowę.
– Miałaś rację co do tego, dlaczego poprosiła o ciebie.
– Ano tak.
Johnston pochyla się, żeby spojrzeć na Lisę. Zajrzeć do jej wnętrza. Widziałam już gorsze rzeczy, ale z jakiegoś powodu czuję się nieswojo.
– Co o tym myślisz, Smoky?
Wiem, o co mnie pyta, czego chce. Chce, żebym zrobiła to, w czym jestem najlepsza. Żebym wykorzystała swój talent.
Robię to, co robię, bo potrafię zrozumieć tych, których ścigam. To nie przychodzi od razu, nie jestem jasnowidzem, ale przy odpowiedniej liczbie danych w końcu pojawia się obraz. Trójwymiarowy. Widać w nim emocje i rozumowanie. Ale przede wszystkim widać głód. Głód tak silny, że niemal czuję go w ustach. Ciemny smak tak wyraźny, że prawie przełykam ślinę.
Pracuję z utalentowanymi ludźmi, jednym z nich jest wicedyrektor Jones. Pomogli mi rozwinąć ten talent. Zrozumiałam w końcu, że jego istotą jest umiejętność robienia czegoś zupełnie nienaturalnego – przyglądam się bliżej temu, od czego normalni ludzie odwracają wzrok.
To jak nurkowanie w ropie. Ten, kto w niej się zanurzy, nie jest w stanie przebić się wzrokiem przez mrok, ale czuje otaczającą go śliską substancję. Czasami zapuszczam się za głęboko. Czasami przeraża mnie to w głębi duszy, czasami poznaję w ten sposób własne tajemnice.
Pięć lat temu ścigałam człowieka, który mordował tylko młode piękne brunetki. Wszystkie do dwudziestu pięciu lat, wszystkie zjawiskowe. Nawet mnie, kobiecie, wydawały się zmysłowe i piękne, nawet po śmierci. Stworzone, by zawracać mężczyznom w głowach.
Ich zabójca właśnie tak się czuł. Gwałcił je, a potem zabijał pięściami. Bił je powoli, metodycznie, w skupieniu, póki nie wyzionęły ducha. To intymna, bardzo osobista metoda zabójstwa.
Stałam nad jedną z jego ofiar i patrzyłam. Patrzyłam i zobaczyłam go. Zabójcę. Wpatrywałam się tak długo, aż go poczułam. Działał w gorączce, wszechogarniającym szale seksualnego pożądania i gniewu. Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę chce seksu z tymi kobietami, chce, by aż księżyc spadł z wrażenia.
Wyprostowałam się oszołomiona i ku swemu przerażeniu poczułam lekką wilgoć między nogami. Zanurzyłam się zbyt głęboko, poczułam zbyt mocno to, co on.
Pobiegłam do najbliższej łazienki i gwałtownie zwymiotowałam.
To było okropne, ale pomogło w śledztwie. Wiedziałam, że szukamy kogoś, kto jest zorganizowany i inteligentny, ale nie potrafi nad sobą zapanować, kiedy poczuje odpowiedni bodziec.
Złapaliśmy go, sprawdziliśmy DNA i dzięki mojemu głębokiemu zanurzeniu wydusiliśmy z niego przyznanie się do winy. Stacy Hobbs była nową agentką w naszym biurze w Los Angeles. Doskonale nadawała się do tego, co chciałam zrobić. Miała dwadzieścia cztery lata, była brunetką i przyciągała wzrok wszystkich facetów w promieniu trzystu metrów.
Kazałam jej się ubrać tak, jak ubierały się mordowane przez niego kobiety, zrobić odpowiedni makijaż. Wyjaśniłam jej, jak ma stanąć w kącie, jak ma na niego patrzeć, jak wygiąć biodro i uśmiechnąć się uwodzicielsko. Kazałam jej milczeć.
Jasper St James, bo tak się nazywał, nie mógł od niej oderwać wzroku. Patrzyłam, jak zaciska pięści. Obserwowałam, jak nieco rozchyla usta. Na moich oczach wargi mu nabrzmiały jak u wampira. Zaczął się pocić i mamrotać pod nosem.
– Suka. Suka. – I tak w kółko.
Podczas poprzednich przesłuchań był zimny jak lód.
Skrzyżowałam nogi, dając sygnał Stacy. Zrobiła to, co jej kazałam: popatrzyła Jasperowi prosto w oczy i oblizała usta powoli, przeciągle, obscenicznie. Potem nagle odwróciła się i wyszła bez słowa.
Kiedy to zrobiła, Jasper aż krzyknął z frustracji. To był pojedynczy wysoki krzyk, tak głośny, jakby ktoś ścisnął mu jądra szczypcami. Pochyliłam się w jego stronę nad stołem.
– Ależ to musiało być przyjemne, co? – odezwałam się niskim, dyszącym głosem. – Patrzeć, jak dociera do nich, że za chwilę umrą.
Pamiętam jego wzrok. Było w nim przerażenie, fascynacja i nadzieja. Niemal słyszałam jego myśli.
Czy ona naprawdę to rozumie? Czy to możliwe?
To możliwe, Bóg mi świadkiem, ale nie tak, jak mu się wydawało. Czułam to, rozumiałam, ale moje zrozumienie było mimo wszystko sztuczne. Byłam niewierna; tylko miłość Jaspera była czysta.
Coś bełkotał i bredził, pocił się i drżał, kiedy mówił. Wyjawił mi swoje sekrety. Był szczęśliwy, że może się tym z kimś podzielić, wdzięczny, że w końcu ktoś go słucha. Słuchałam, kiwałam głową i udawałam współczucie.
Uświadomiłam sobie, że Jasper prawdopodobnie wykorzystywał współczucie, żeby zwabić wszystkie te kobiety. Czy to właśnie uczyniło z niego moją ofiarę? Nasze cele nie różniły się aż tak bardzo. On chciał zniszczyć te kobiety, ja chciałam zniszczyć jego. Różnica polegała na tym, że on na to zasłużył.
Żadna z tych myśli nie odbiła się na mojej twarzy. Słuchałam go w pełnym skupieniu. W pewnej chwili, kiedy się rozpłakał, potrzymałam go nawet za rękę. Biedny Jasper, szeptałam. Biedny, biedny Jasper.
Tamtego wieczoru po powrocie do domu moczyłam się w wannie, aż woda zupełnie wystygła.
Wicedyrektor Jones prosi mnie, żebym zanurzyła się w ropie, żebym znów przebyła ten proces, żebym zaczęła wczuwać się w człowieka, który to zrobił.
– Mam jeszcze za mało danych – mówię. – Brakuje mi składnika emocjonalnego. Sam czyn jest niewiarygodny. Zuchwały. Ma dla niego znaczenie. To albo przesłanie, albo dopalacz emocjonalny. Albo jedno i drugie.
– Jakie przesłanie?
Coś nagle przychodzi mi do głowy, choć to płytkie zanurzenie.
– Jestem doskonały. Albo doskonały jest powód, dla którego to robię.
Wicedyrektor Jones marszczy czoło.
– To znaczy?
– To jak… morderstwo w zamkniętym na klucz pokoju. Zabił ją w powietrzu. Znajdował się w potrzasku i miał wokół wielu świadków. Myślę, że zabił ją na początku lotu, żeby móc siedzieć obok ciała i czuć podniecenie. To byłoby kuszące. Czy ktoś zauważy? Jeśli tak, to nie ma dokąd uciekać. Mógł się na to poważyć tylko perfekcjonista, ktoś kto ma odwagę, kto poradzi sobie ze strachem. Czuł, że chronią go albo własne umiejętności, albo przekonanie, że robi coś słusznego.
– Co jeszcze?
– Jest bardzo inteligentny, bardzo zorganizowany, zdolny do szczegółowego planowania na długą metę. Zapewne jest dojrzały, ale nie stary. Przed pięćdziesiątką.
– Dlaczego?
– Jak na młodego jest zbyt pewny siebie, zbyt doświadczony. – Wzdycham. – Przesłuchamy pozostałych pasażerów, ale mogę się założyć, że rysopis na nic nam się zda.
– Myślisz, że leciał w przebraniu?
– Tak, ale w subtelnym. Przefarbowane włosy, kolorowe szkła kontaktowe, coś takiego. Najbardziej będzie różnić się osobowość. Na pewno udawał coś charakterystycznego, co zapadło świadkom w pamięć, coś, co przykuło ich wzrok i odwiodło od dalszych obserwacji.
– Skąd ta pewność?
– Bo wszystko inne byłoby niedoskonałe. A to musi być perfekcjonista.
Johnston zaczął ściągać skórę Lisy z czaszki, żeby otworzyć jej głowę i dostać się do mózgu. Uznaję, że czas zająć się czymś innym. Dzwonię do Bonnie. Tu dochodzi ósma trzydzieści, co oznacza, że w Kalifornii jest pora kolacji. Odbiera komórkę, którą jej kupiłam, już po pierwszym dzwonku.
– Cześć, Smoky!
– Cześć, kochanie. Jak się masz?
– Super. Elaina zrobiła makaron z serem.
Elaina Washington jest żoną Alana, jednego z członków mojej ekipy. Latynoska, którą uwielbiam, urodziła się, by dawać miłość i wsparcie innym. Ale nie robi tego w przesłodzony, nadmiernie sentymentalny sposób. Elaina potrafi kochać, przytulając, ale również przywołując do porządku, kiedy trzeba. To ona pierwsza odwiedziła mnie w szpitalu po napadzie Sandsa. Trzymała mnie w ramionach i pozwoliła mi się wypłakać. Zawsze ją będę za to kochała.
Elaina opiekuje się Bonnie, kiedy w pracy mam takie sytuacje jak teraz. Przerabia z nią także materiał szkolny.
– To świetnie, skarbie.
– Alan wyjechał. Czy to znaczy, że nie będzie cię dłużej?
– Wygląda na to, że tak. Przepraszam.
– Przestań, mamo Smoky.
Bonnie dojrzała szybciej niż jej rówieśniczki, zarówno z powodu tego, co ją spotkało, jak i z powodu swoich talentów. Po morderstwie matki i tym, co nastąpiło potem, została jej głęboka blizna w duszy. Stała się niezwykle dojrzała emocjonalnie. Talent uwidacznia się w jej dziełach – bo Bonnie jest malarką – i w przenikliwości. Ale określenie „mama Smoky”, którym nazywa mnie czasem, żeby mnie pocieszyć, a czasem zupełnie bez powodu, zawsze wprawia mnie w dobry nastrój. To głos dziecka, dowód, że Bonnie ma w sercu młodość.
– Co mam przestać, skarbie?
– Przepraszać za coś, na co i tak nie masz wpływu. Mordercy nie działają zgodnie z planem, a ty łapiesz morderców, więc twoje życie nie przebiega zgodnie z planem. Nie przeszkadza mi to.
– Dzięki, ale u mam pewne rzeczy po prostu nie zależą od logiki. Więc przykro mi, że nie jestem z tobą.
Słyszę na terakocie buty wicedyrektora Jonesa i odwracam się, by spotkać jego wzrok. Głową wskazuje szklaną ścianę.
– Muszę lecieć, kochanie. Zadzwonię jutro, dobrze?
– Smoky?
– Tak?
– Czy ciocia Callie naprawdę wychodzi za mąż?
Uśmiecham się.
– Naprawdę. Dobranoc, skarbie.
– Dobranocka. Kocham cię.
– Ja ciebie też.
Doktor Johnston pokazuje tackę z sercem Lisy Reid.
– Ktoś przebił jej serce. Dziura jest mała, ale po prawej stronie klatki piersiowej widnieje otwór odpowiadający średnicą temu. – Wskazuje to miejsce. Dziura nie jest bardzo duża, ale siniak, jaki wywołała, ma wielkość obu moich dłoni. Nie zauważyłam go wcześniej z powodu szoku, kiedy okazało się, że Lisa to Dexter.
– To ma sens – mówi wicedyrektor Jones. – Lisa siedziała przy oknie, a zabójca miał miejsce po jej prawej stronie.
– Czym można zadać taką ranę? – pytam.
– Czymkolwiek długim, cylindrycznym i ostrym. Wystarczyłby nawet drut do włóczki, chociaż jak na drut ten otwór jest za mały. Zabójca musiał być silny, zdeterminowany i znał podstawy anatomii. – Składa dłoń w pięść i markuje cios. – Jedno czyste pchnięcie przez płuco, aż do serca i koniec.
– Musiał ją czymś oszołomić, żeby zrobić to na pokładzie samolotu – zauważam.
Johnston potakuje wielką głową.
– Tak. Śmierć była bardzo szybka, ale też bardzo bolesna. Musiał ją czymś znieczulić.
Zastanawiam się nad tym.
– Musiałoby to być coś, co można podać doustnie – mówię. – Ani zastrzyk podskórny, ani dożylny, bo dożylny wymagałby ucisku. Jakieś pomysły?
– Wystarczyłoby GHB, ketamina albo rohypnol, ale z tymi substancjami byłyby problemy. Wszystkie mogą wywołać wymioty. Po ketaminie można nawet dostać konwulsji. – Johnston krzyżuje potężne ramiona. – Nie, na jego miejscu zastosowałbym coś w starym stylu. Wodzian chloralu.
– Czyli drink z czymś ekstra – rzuca wicedyrektor Jones.
– Najlepiej działa z alkoholem, a w treści żołądka wyczułem alkohol. Wodzian działa szybko, mógł dać jej większą dawkę, żeby szybko straciła przytomność.
– Racja – zgadzam się – przecież i tak nie musiał się martwić, że umrze z przedawkowania. Sprawdzi pan to wszystko w badaniu toksykologicznym?
– Tak. Pogonię, kogo trzeba. Wyniki powinny być jutro po południu razem z moim raportem.
Przychodzi mi do głowy coś jeszcze.
– Zastanawiam się, jak wniósł na pokład to coś, czym ją przebił?
Doktor Johnston wzrusza ramionami.
– To nie moja działka, przykro mi.
Daję mu numer mojej komórki.
– Proszę do mnie zadzwonić, kiedy będą wyniki badań, przyślę kogoś po nie. Proszę zrobić jedną kopię dla siebie i schować w bezpiecznym miejscu. – Patrzę mu w oczy. – To sprawa federalna z trzech powodów, doktorze Johnston. Po pierwsze, zdarzyło się to w krajowym obszarze powietrznym. Po drugie, zamieszany jest członek Kongresu, może to być wstęp do zamachu na samego Dillona Reida. Po trzecie, może chodzić o zbrodnię z nienawiści. Ale te wszystkie triki rodem z filmów płaszcza i szpady to gest wobec Reidów, a nie próba tuszowania czegokolwiek. Niech pan to zapamięta. Mnie zależy przede wszystkim na złapaniu sprawcy.
Obdarza mnie nieco zmęczonym uśmiechem.
– Dziękuję za szczerość, agentko Barrett, ale proszę się nie obawiać. Nie jestem fanem spiskowych teorii. Zajmowałem się już trzema innymi zabójstwami na tle politycznym. W jedno z nich zamieszany był ktoś wysoko postawiony i męska prostytutka. To dla mnie nie pierwszyzna.
Dociera do mnie, że doktor Johnston jest cholernie kompetentny. Nie powinno mnie to dziwić, większość ludzi, którzy zajmują się zmarłymi, traktuje swoją pracę bardzo poważnie.
– To bardzo dobrze. – Patrzę na Lisę Reid, która leży na czymś, co wciąż nazywamy deską, choć od dawna stoły do sekcji robi się ze stali. – Ma pan jeszcze jakieś wnioski?
– A tak. Coś bardzo, bardzo niezwykłego. Właśnie miałem o tym powiedzieć. – Bierze kolejną tackę i podsuwa nam pod nos. – Znalazłem to wciśnięte w jej ciało. Zrobił nacięcie w jej prawym boku. Jest inteligentny, naciął ciało po śmierci, kiedy już ustało krążenie. A potem wcisnął w nią to.
Spoglądam na tackę i widzę średniej wielkości srebrny krzyżyk.
– Gdzie ma pan rękawice? – pytam.
Wskazuje głową pudełko z lateksowymi rękawiczkami na blacie obok. Wyjmuję parę i wkładam na dłonie. Sięgam do tacki i biorę do ręki krzyżyk.
– Ciężki – mówię. – Duży ciężar właściwy. Pewnie jakiś stop srebra.
Krzyż jest skromny, prosty. Ma około pięciu centymetrów wysokości i jakieś dwa i pół szerokości. Odwracam go w dłoni i mrużę oczy. Z tyłu jest chyba coś wyryte, ale napis jest za mały, by odczytać go gołym okiem.
– Ma pan lupę?
Johnston znajduje i podaje mi szkło powiększające. Patrzę przez nie na krzyżyk. Widzę jakiś symbol, bardzo mały i prosty: czaszka i skrzyżowane piszczele, uniwersalny symbol trucizny. Wyryto je z tyłu na górnej części krzyżyka. Wzdłuż ramienia dostrzegam jakieś liczby.
– Nr 143 – czytam na głos.
– Co to, do cholery, może znaczyć? – pyta wicedyrektor Jones.
– Nie wiem. – Odkładam krzyżyk na tacę. – Doktorze, gdyby cokolwiek z tego miało przeciec do mediów, to informację o krzyżyku zatrzymajmy tylko dla siebie.
– Oczywiście.
– Coś jeszcze?
Kręci głową.
– Na razie nie.
Wicedyrektor Jones zerka na zegarek i wskazuje palcem w moją stronę.
– W takim razie jedźmy na lotnisko. Twoja ekipa przyleci lada chwila, a ja muszę wracać do Kalifornii.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki