Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Dewiant. Tom III - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dewiant. Tom III - ebook

Sto czterdzieści zabójstw. Tyle razy zadał śmierć morderca, który nazywa siebie Kaznodzieją. Dlaczego zabija? Za jakie grzechy karze? I skąd dowiaduje się o najbardziej mrocznych ludzkich tajemnicach? Smoky Barrett, agentka FBI kierująca wydziałem zabójstw dokonanych ze szczególnym okrucieństwem, raz jeszcze musi wniknąć w umysł zbrodniarza, jeśli chce zapobiec kolejnemu morderstwu. I nie dopuścić, by Kaznodzieja poznał jej własny straszliwy sekret...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7602-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

1

Umie­ramy samot­nie.

Ale prze­cież żyjemy też samot­nie.

W głębi serca wie­dziemy życie zupeł­nie sami. Nie­za­leż­nie od tego, ile łączy nas z tymi, któ­rych kochamy, zawsze coś przed nimi ukry­wamy. Cza­sami są to dro­bia­zgi, jak wtedy, gdy kobieta chowa w sercu wspo­mnie­nie daw­nej wiel­kiej miło­ści. Zapew­nia męża, że ni­gdy nie kochała nikogo bar­dziej niż jego, i w zasa­dzie mówi prawdę. Ale kie­dyś kochała kogoś rów­nie mocno jak jego.

Cza­sami cho­dzi o coś wiel­kiego, o potęż­nego potwora, który przy­tula się i liże nas po ple­cach. Chło­pak na stu­diach był świad­kiem gwałtu, ale nie ruszył się, by pomóc dziew­czy­nie. Wiele lat póź­niej rodzi mu się córka. Im bar­dziej ją kocha, tym więk­szą czuje winę, ale ni­gdy, przeni­gdy jej o tym nie powie. Prę­dzej zgi­nąłby na tor­tu­rach.

Późno w nocy, kiedy jeste­śmy już sami, te sekrety pukają do naszych drzwi. Nie­które walą gło­śno, inne stu­kają deli­kat­nie, ale zawsze poja­wiają się, szep­cąc lub zgrzy­ta­jąc. Nie powstrzy­mają ich żadne zamki, bo do każ­dego mają klucz. Mówimy do nich, bła­gamy je, krzy­czymy na nie i żału­jemy, że nie możemy komuś o nich powie­dzieć, że nie potra­fimy zdjąć cię­żaru z piersi i poczuć ulgi.

Prze­wra­camy się w łóżku albo cho­dzimy po kory­ta­rzu, pijemy albo zale­wamy się w trupa, a nawet wyjemy do księ­życa. W końcu nastaje świt i wyga­niamy je z powro­tem do naj­głęb­szych zaka­mar­ków duszy, i sta­ramy się żyć naj­le­piej, jak potra­fimy. To, czy nam się to uda, zależy od naszego wnę­trza i od wiel­ko­ści tajem­nicy. Nie każdy jest w sta­nie unieść cię­żar winy.

Mło­dzi i sta­rzy, męż­czyźni i kobiety, wszy­scy coś ukry­wają. Nauczy­łam się tego, doświad­czy­łam, prze­ko­na­łam się o tym na wła­snej skó­rze.

Wszy­scy.

Patrzę na mar­twą dziew­czynę na meta­lo­wym stole i zasta­na­wiam się, jakie tajem­nice zabrała ze sobą do grobu.

Jest zde­cy­do­wa­nie za młoda, by umrzeć. Dopiero co skoń­czyła dwa­dzie­ścia lat. Jest piękna. Ma dłu­gie, ciemne i pro­ste włosy. Skóra koloru deli­kat­nej kawy wygląda gładko i bez skazy nawet w ostrym świe­tle jarze­nió­wek. Piękne deli­katne rysy – podej­rze­wam, że lekko laty­no­skie z jakąś domieszką. Być może anglo­sa­ską. Usta zdą­żyły już zsi­nieć, ale są pełne, choć nie wyzy­wa­jące. Wyobra­żam sobie, jak roz­chyla je w uśmie­chu, który za chwilę prze­ro­dzi się w śmiech – lekki i melo­dyjny. Pod prze­ście­ra­dłem skry­wa­ją­cym ją od szyi w dół widać, że jest niska i szczu­pła.

Ofiary mor­derstw mnie wzru­szają. Czy byli złymi, czy dobrymi ludźmi, mieli swoje nadzieje, marze­nia, miło­ści. Żyli jak pozo­stali ludzie w świe­cie, w któ­rym wszystko sprzy­sięga się prze­ciwko życiu. Świat daje mnó­stwo oka­zji do śmierci – można umrzeć na raka, zgi­nąć w wypadku dro­go­wym albo paść na atak serca z kie­lisz­kiem wina w ręku i zdu­szo­nym uśmie­chem na twa­rzy. Mor­dercy oszu­kują ten sys­tem, przy­spie­szają bieg wyda­rzeń, ogra­biają swoje ofiary z szans na uczciwą walkę. To nie w porządku. Iry­to­wało mnie to, kiedy zoba­czy­łam pierw­szą ofiarę, a z cza­sem iry­tuje coraz bar­dziej.

Śmierć to od dawna mój chleb powsze­dni. Pra­cuję w filii FBI w Los Ange­les, a od dwu­na­stu lat kie­ruję zespo­łem ści­ga­ją­cym naj­gor­szych z naj­gor­szych miesz­kań­ców Połu­dnio­wej Kali­for­nii. Seryj­nych mor­der­ców. Gwał­ci­cieli i dzie­cio­bój­ców. Męż­czyzn, któ­rzy śmieją się, tor­tu­ru­jąc kobiety, i jęczą z roz­ko­szy, gwał­cąc ich zwłoki. Poluję na żywe kosz­mary i zawsze jest to okropne doświad­cze­nie, ale śmierć czai się wszę­dzie i jest nie­uchronna.

I wła­śnie dla­tego muszę zadać to pyta­nie:

– Sze­fie? Co my tu wła­ści­wie robimy?

Wice­dy­rek­tor Jones to mój wie­lo­letni men­tor i szef, kie­row­nik całej filii FBI w Los Ange­les. Sęk w tym – i stąd moje może nie­zbyt sub­telne pyta­nie – że nie jeste­śmy w Los Ange­les. Jeste­śmy w Wir­gi­nii pod Waszyng­to­nem.

Ta biedna kobieta nie żyje, mogę się nawet wzru­szać jej śmier­cią, ale sprawa nie należy do mnie.

Jones zerka na mnie nieco zamy­ślony i chyba tro­chę poiry­to­wany. Wygląda jak doświad­czony gli­niarz, bo rze­czy­wi­ście spę­dził pół życia w poli­cji. Ema­nuje auto­ry­te­tem i pra­wo­rząd­no­ścią. Ma kwa­dra­tową szczękę, twarde spoj­rze­nie i regu­la­mi­nową fry­zurę bez śladu jakie­go­kol­wiek stylu. Na swój spo­sób jest przy­stojny, czego dowo­dem są trzy byłe mał­żeń­stwa, ale jest w nim coś nie­od­gad­nio­nego. Cie­nie zamknięte w sej­fie.

– Zada­nie poka­zowe, Smoky – mówi. – Na pole­ce­nie samego dyrek­tora.

– Naprawdę?

Jestem zasko­czona z kilku przy­czyn. Oczy­wi­ście poczu­łam zwy­kłą cie­ka­wość: dla­czego tutaj, dla­czego ja? Kolejny powód jest bar­dziej zło­żony: czemu wice­dy­rek­tor Jones zasto­so­wał się do tego nie­ty­po­wego pole­ce­nia? Czło­wiek jego pokroju był rzad­ko­ścią wśród biu­ro­kra­tów: kwe­stio­no­wał roz­kazy, nara­ża­jąc się nawet na karę, jeśli się z nimi nie zga­dzał. Powie­dział „zada­nie poka­zowe”, ale nie byłoby nas tutaj, gdyby nie uznał, że ist­nieją jakieś ważne powody, by się nim zająć.

– Tak – odpo­wiada. – Dyrek­tor wspo­mniał nazwi­sko kogoś, kogo nie mogłem zigno­ro­wać.

Drzwi do kost­nicy otwie­rają się z impe­tem, nim zdą­ży­łam zadać oczy­wi­ste pyta­nie.

– O wilku mowa – mam­ro­cze pod nosem Jones.

Do pomiesz­cze­nia wcho­dzi dyrek­tor FBI, Samuel Rath­burn. Bez obstawy – to kolejne zasko­cze­nie. Nawet przed jede­na­stym wrze­śnia dyrek­torzy FBI zawsze podró­żo­wali z obstawą. Pod­cho­dzi do nas i naj­pierw wyciąga rękę do mnie. Zdu­miona podaję mu dłoń.

Zdaje się, że zosta­łam kró­lową balu. Ale dla­czego?

– Agentko Bar­rett – wita mnie swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym bary­to­nem poli­tyka. – Dzię­kuję, że przy­by­łaś tak szybko.

Sam Rath­burn, zwany też sze­fem, jak na dyrek­tora FBI jest cał­kiem zno­śny. Odpo­wied­nio do sta­no­wi­ska ma szorstką urodę i poli­tyczny zmysł, ale także praw­dziwe doświad­cze­nie. Zaczy­nał jako poli­cjant, potem wie­czo­rowo stu­dio­wał prawo, aż w końcu tra­fił do FBI. Nie odwa­ży­ła­bym się nazwać go szcze­rym – na tym sta­no­wi­sku nie ma mowy o takim luk­su­sie – ale kła­mie tylko wtedy, kiedy musi. Jak na dyrek­tora Biura to wcie­le­nie moral­no­ści.

Mówi się, że potrafi być bez­względny, co by mnie nie zdzi­wiło, i ponoć jest fana­ty­kiem zdro­wego trybu życia. Nie pali, nie pije, nawet kawy ani napo­jów gazo­wa­nych, i każ­dego ranka biega po pięt­na­ście kilo­me­trów. No cóż, każdy ma jakieś wady.

Muszę odchy­lić głowę, żeby popa­trzeć mu w oczy. Mam tylko metr czter­dzie­ści sie­dem i zdą­ży­łam do tego przy­wyk­nąć.

– Nie ma pro­blemu, dyrek­to­rze – odpo­wia­dam, sącząc kłam­stwa przez zaci­śnięte zęby.

Bo jest pro­blem, i to cho­ler­nie wielki, tyle że jeśli się posta­wię, dosta­nie się potem wice­dy­rek­to­rowi Jone­sowi, a nie mnie.

Rath­burn kiwa głową w stronę Jonesa.

– Davi­dzie – mówi.

– Dyrek­to­rze.

Porów­nuję ich obu z pew­nym zain­te­re­so­wa­niem. Obaj są tego samego wzro­stu, obaj mają fry­zurę, która mówi wprost: „szkoda czasu na takie cere­giele”. Czarne włosy dyrek­tora są przy­pró­szone siwi­zną. To ele­gancki, bar­dzo przy­stojny star­szy pan z peł­nią wła­dzy. Wice­dy­rek­tor jest mniej wię­cej osiem lat star­szy od Rath­burna i róż­nica ta jest bar­dzo widoczna. Dyrek­tor rze­czy­wi­ście wygląda na faceta, który biega każ­dego ranka i uwiel­bia to robić; wice­dy­rek­tor zaś na takiego, który mógłby bie­gać skoro świt, ale woli zamiast tego zapa­lić papie­rosa i wypić kawę, i ma gdzieś, czy to się komuś podoba, czy nie. Gar­ni­tur dyrek­tora jest lepiej dopa­so­wany, a na ręku nosi roleksa. Wice­dy­rek­tor Jones ma zega­rek, za który z dzie­sięć lat temu dał pew­nie trzy­dzie­ści dola­rów. Te róż­nice widać, ale mimo wszystko podo­bień­stwo mię­dzy nimi jest dla mnie naprawdę ude­rza­jące.

Obaj mają to samo zmę­czone spoj­rze­nie, które zdra­dza brze­mię noszo­nych w sercu tajem­nic. Mają twa­rze poke­rzy­stów i stale zazdro­śnie strzegą kart.

Oto dwaj faceci, z któ­rymi ciężko byłoby żyć, myślę. Nie dla­tego, że są źli, ale dla­tego, że zakła­dają, iż kobieta wie, że im na niej zależy, i to musi jej wystar­czyć. Miłość tak, ale bez kwia­tów.

Dyrek­tor Rath­burn znów odwraca się do mnie.

– Przejdę od razu do rze­czy, agentko Bar­rett. Ścią­gną­łem cię tutaj, bo popro­sił mnie o to ktoś, komu nie jestem w sta­nie odmó­wić.

Zer­kam na wice­dy­rek­tora Jonesa i przy­po­mi­nam sobie jego słowa o „wspo­mnia­nym przez dyrek­tora nazwi­sku”.

– Czy mogę zapy­tać, kto taki?

– Za chwilę. – Wska­zuje głową zwłoki. – Opo­wiedz mi, co widzisz.

Odwra­cam się w stronę ciała i ze wszyst­kich sił sta­ram się sku­pić.

– Młoda kobieta, tuż po dwu­dzie­stce. Praw­do­po­dob­nie ofiara zabój­stwa.

– Skąd wnio­sek, że została zabita?

Wska­zuję serię siń­ców na lewym ramie­niu.

– Te siniaki są czer­wono-fio­le­towe, czyli bar­dzo świeże. Widzi pan zarysy? Powstały od uści­sku dłoni. Trzeba chwy­cić naprawdę mocno, żeby zosta­wić takie ślady. Ciało jest zimne, co ozna­cza, że dziew­czyna nie żyje co naj­mniej od dwu­na­stu godzin, praw­do­po­dob­nie od dwu­dzie­stu, sądząc po widocz­nych sinia­kach. _Rigor mor­tis_ jesz­cze nie ustą­pił, więc śmierć nastą­piła nie wcze­śniej niż trzy­dzie­ści sześć godzin temu. – Wzru­szam ramio­nami. – Jest młoda, ktoś zła­pał ją za rękę na tyle mocno, że tuż przed śmier­cią naro­bił jej wiel­kich sinia­ków. Podej­rzane. – Uśmie­cham się do niego kwa­śno. – Poza tym wezwał mnie pan tutaj, a zatem nie umarła z przy­czyn natu­ral­nych.

– Tak jak się spo­dzie­wa­łem, jesteś spo­strze­gaw­cza – mówi. – I masz rację. Została zamor­do­wana. Na pokła­dzie rej­so­wego samo­lotu z Tek­sasu do Wir­gi­nii. Nikt nie wie­dział, że zgi­nęła, póki samo­lot nie opu­sto­szał i ste­war­desa zaczęła ją budzić.

Wpa­truję się w niego, pewna, że mnie nabiera.

– Mor­der­stwo na wyso­ko­ści dzie­się­ciu kilo­me­trów? To jakiś żart?

– Nie.

– Skąd wiemy, że została zamor­do­wana?

– Wska­zują na to ślady, które zna­leź­li­śmy. Ale chcę, żebyś spoj­rzała na to świe­żym okiem, bez żad­nych obcią­żeń.

– Kiedy to się stało?

– Ciało zna­le­ziono dwa­dzie­ścia godzin temu.

– Znamy już przy­czynę śmierci?

– Nie było jesz­cze sek­cji. – Zerka na zega­rek. – Cze­kamy wła­śnie na koro­nera. Praw­do­po­dob­nie pod­pi­suje teraz zobo­wią­za­nie do docho­wa­nia tajem­nicy.

Te zaska­ku­jące infor­ma­cje przy­po­mi­nają mi o pierw­szym pyta­niu, jakie mi się nasu­nęło, więc znów je zadaję:

– Dla­czego ja, sze­fie? A raczej… dla­czego pan? Czemu sprawę tej kobiety nad­zo­ruje bez­po­śred­nio sam dyrek­tor FBI?

– Nie­długo pani to wyja­śnię. Ale naj­pierw powinna pani coś zoba­czyć. Pro­szę za mną.

Jak­bym miała wybór.

Pod­cho­dzi do ciała i pod­nosi prze­ście­ra­dło z piersi dziew­czyny.

– Zaj­rzyj­cie – mówi.

Wice­dy­rek­tor Jones i ja pod­cho­dzimy do stołu od strony głowy. Widzę małe piersi z brą­zo­wymi sut­kami, pła­ski brzuch, któ­rego zazdro­ści­ła­bym jej, gdyby żyła. Prze­su­wam wzro­kiem po mło­dym ciele i bez­ce­re­mo­nial­nie docie­ram do oko­lic łono­wych. To jedno z upo­ko­rzeń, jakie muszą zno­sić zmarli. Zszo­ko­wana zatrzy­muję wzrok.

– Ona ma penisa – wykrztu­szam.

Wice­dy­rek­tor Jones nie mówi nic.

Dyrek­tor Rath­burn opusz­cza prze­ście­ra­dło. Robi to deli­kat­nie, nie­mal ojcow­skim gestem.

– Smoky, to Lisa Reid. Mówi ci coś to nazwi­sko?

Marsz­czę czoło, pró­bu­jąc doszu­kać się jakichś sko­ja­rzeń. Mam tylko jedno, takie które uza­sad­nia obec­ność dyrek­tora.

– Kon­gres­man z Tek­sasu Dil­lon Reid?

– Wła­śnie. Lisa uro­dziła się jako Dexter Reid. Pani Reid popro­siła wła­śnie o cie­bie. Zna twoją… histo­rię.

Śmie­szy mnie jego zakło­po­ta­nie, ale nie daję tego po sobie poznać.

Trzy lata temu ze swoim zespo­łem ści­ga­łam seryj­nego zabójcę, praw­dzi­wego psy­cho­patę o nazwi­sku Joseph Sands. Dep­ta­li­śmy mu już po pię­tach, kiedy pew­nej nocy wła­mał się do mojego domu. Przy­wią­zał mnie do łóżka i wie­lo­krot­nie zgwał­cił. Lewą stronę mojej twa­rzy oka­le­czył nożem myśliw­skim, wyrył na niej swój ślad, okradł mnie z piękna i na zawsze zosta­wił trój­wy­mia­rową mapę bólu.

Bli­zna zaczyna się pośrodku czoła, na linii wło­sów. Potem bie­gnie w dół, do brwi, następ­nie odbija w lewo pod kątem nie­mal pro­stym. Nie mam lewej brwi, zamiast niej cią­gnie się bli­zna. Wybo­istą ścieżką prze­cina skroń, wygina się leni­wym łukiem po policzku. Potem wraca do nosa, sięga odro­binę w prawo, by wró­cić na lewą stronę i po prze­kąt­nej pobiec przez noz­drze do szczęki, a wresz­cie wzdłuż szyi aż do mostka.

Mam jesz­cze jedną bli­znę, pro­stą i dosko­nałą, idącą spod lewego oka do kącika ust. To poda­ru­nek od kolej­nego sza­leńca. Zmu­sił mnie, bym się oka­le­czyła, pod­czas gdy on patrzył i się uśmie­chał.

Te dwie bli­zny są widoczne. Pod koł­nie­rzem bluzki są jesz­cze inne. To dzieło noża Sandsa i roz­ża­rzo­nego koniuszka cygara. Tam­tej nocy stra­ci­łam twarz, ale Sands ukradł mi znacz­nie wię­cej. Był nie­na­sy­co­nym zło­dzie­jem i inte­re­so­wały go tylko cenne rze­czy.

Mia­łam męża, pięk­nego męż­czy­znę o imie­niu Matt. Sands przy­wią­zał go do krze­sła i kazał mu patrzeć, jak mnie gwałci i tor­tu­ruje. Potem zmu­sił mnie, bym oglą­dała, jak tor­tu­ruje i mor­duje mojego Matta. Oboje krzy­cze­li­śmy, a w końcu Matt umarł. Krzyk był ostat­nią rze­czą, którą prze­ży­li­śmy wspól­nie.

Sands ukradł mi coś jesz­cze, i to była naj­gor­sza strata. Moją dzie­się­cio­let­nią córkę Alexę. Udało mi się uwol­nić i rzu­cić na Sandsa z bro­nią. Kiedy pocią­gnę­łam za spust, zasło­nił się Alexą. Zabiła ją kula prze­zna­czona dla niego. Wpa­ko­wa­łam w Sandsa resztę maga­zynka, potem krzy­cząc, prze­ła­do­wa­łam broń, żeby zro­bić to jesz­cze raz. Gdyby mnie nie powstrzy­mali, strze­la­ła­bym do niego do końca świata.

Przez następne pół roku chwia­łam się na kra­wę­dzi życia i samo­bój­czej śmierci, pogrą­żona w sza­leń­stwie i roz­pa­czy. Chcia­łam umrzeć i pew­nie bym zgi­nęła, ale oca­lił mnie ktoś, kto umarł przede mną.

Pewien sza­le­niec zamor­do­wał moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę z liceum, Annie King, tylko po to, żebym zaczęła go ści­gać. Zgwał­cił Annie bez zaha­mo­wań i wypa­tro­szył ją niczym wprawny rybak. Kiedy to zro­bił, przy­wią­zał do zwłok ofiary jej dzie­się­cio­let­nią córkę Bon­nie. Dziew­czynka prze­le­żała tak trzy dni, nim ją odna­le­ziono. Trzy dni twa­rzą w twarz z matką, któ­rej wycięto wnętrz­no­ści.

Speł­ni­łam życze­nie sza­leńca. Dopa­dłam go i zabi­łam bez naj­mniej­szego poczu­cia winy. Kiedy było już po wszyst­kim, ode­chciało mi się umie­rać.

Oka­zało się, że Annie zosta­wiła mi Bon­nie. Ten zwią­zek był ska­zany na porażkę – ja ledwo się trzy­ma­łam, a Bon­nie po kosz­ma­rze, jaki prze­szła, prze­stała mówić. Ale los cza­sami płata figle. Prze­kleń­stwo może oka­zać się bło­go­sła­wień­stwem. Każda z nas prze­żyła pie­kło, ale nawza­jem poma­ga­ły­śmy sobie leczyć rany. Bon­nie zaczęła znów mówić dwa lata temu, a ja cie­szę się życiem, choć kie­dyś myśla­łam, że nie doznam już takiego uczu­cia.

Pogo­dzi­łam się ze swoim oka­le­cze­niem. Ni­gdy nie uwa­ża­łam się za pięk­ność, ale kie­dyś byłam ładna. Mam zale­d­wie metr czter­dzie­ści sie­dem, krę­cone ciemne włosy do ramion, „cycki na dwa kęsy”, jak mawiał mój mąż, i tyłek nieco więk­szy, niż­bym chciała, ale na swój spo­sób atrak­cyjny. Zawsze czu­łam się dobrze we wła­snej skó­rze. Po tym, co zro­bił mi Sands, kuli­łam się, ile­kroć spoj­rza­łam w lustro. Bez­po­śred­nio po jego ataku zacze­sy­wa­łam włosy na twarz, sta­ra­jąc się ją ukryć. Dziś wiążę je w koń­ski ogon, śmiało odsła­nia­jąc twarz. Niech ludzie na mnie patrzą, a jeśli im się nie podoba, to „niech ich jasna cho­lera”, jak mawiał mój tato.

To wszystko – tę moją histo­rię, jak okre­ślił to dyrek­tor – opi­sano w róż­nych gaze­tach, co wśród ludzi dobrych i złych przy­spo­rzyło mi sporo sławy.

Z tego powodu w FBI nie zajdę już wyżej. Kie­dyś byłam kan­dy­datką na sta­no­wi­sko wice­dy­rek­tora. Ale już nie jestem. Poorana bli­znami twarz przy­stoi myśli­wemu albo nauczy­cie­lowi myśli­wych (ofe­ro­wano mi posadę wykła­dowcy w Quan­tico, ale odmó­wi­łam), ale nie ofi­cjal­nemu przed­sta­wi­cie­lowi Biura. Foto­gra­fie z pre­zy­den­tem? Nie ma mowy.

Pogo­dzi­łam się z tym już kilka lat temu. Nie powiem, że praca mnie cie­szy – to nie­wła­ściwe słowo. Ale czuję dumę, że jestem dobra w tym, co robię.

– Rozu­miem – odpo­wia­dam. – Dla­czego się pan zgo­dził?

– Kon­gres­man Reid przy­jaźni się z pre­zy­den­tem. Pre­zy­dent koń­czy wła­śnie drugą kaden­cję. Reid to główny kan­dy­dat do nomi­na­cji ze strony demo­kra­tów, o czym zapewne wiesz.

– Par­tia pre­zy­denta Allena. – Wice­dy­rek­tor Jones pod­po­wiada mi rzecz oczy­wi­stą.

Kawałki ukła­danki zaczy­nają do sie­bie paso­wać. Nazwi­sko, o któ­rym wspo­mniał dyrek­tor, to, któ­rego wicedyrek­tor Jones nie mógł zigno­ro­wać, to nazwi­sko pre­zy­denta. A Dil­lon Reid nie tylko jest przy­ja­cie­lem pre­zy­denta, ale być może zosta­nie kolej­nym pre­zy­den­tem.

– Nie mia­łam poję­cia – mru­czę.

Dyrek­tor unosi brwi.

– Nie wie­dzia­łaś, że Dil­lon Reid to pew­niak do nomi­na­cji z ugru­po­wa­nia demo­kra­tów? Nie oglą­dasz tele­wi­zji?

– Nie. Pełno tam złych wia­do­mo­ści, więc po co to oglą­dać?

Dyrek­tor patrzy na mnie szcze­rze zdu­miony.

– Nie mówię, że nie cho­dzę na wybory – dodaję. – Kiedy zbliża się wła­ściwa pora, szu­kam infor­ma­cji o kan­dy­da­tach i ich pla­nach. Po pro­stu nie inte­re­sują mnie przed­biegi.

Wice­dy­rek­tor Jones uśmie­cha się pod nosem. Dyrek­tor kręci głową.

– Ale skoro już wiesz, to słu­chaj uważ­nie – mówi.

Koniec poga­du­szek, czas wyda­wać roz­kazy.

– Nie pozwól, żeby na wynik śledz­twa miały wpływ poli­tyka albo poli­tyczne kunk­ta­tor­stwo. Masz dzia­łać roz­waż­nie i dys­kret­nie. Poin­for­muję cię o pew­nych waż­nych fak­tach. Masz zatrzy­mać te wia­do­mo­ści wyłącz­nie dla sie­bie. Nie możesz ich spi­sać ani na papie­rze, ani w e-mailu. Jeśli prze­ka­żesz te fakty człon­kom swo­jego zespołu, musisz dopil­no­wać, żeby trzy­mali gęby na kłódkę. Zro­zu­miano?

– Tak jest – odpo­wia­dam.

Wice­dy­rek­tor Jones kiwa głową.

– Dziecko trans­sek­su­ali­sta to poli­tyczna bomba dla każ­dego, a już zwłasz­cza dla demo­kra­tycz­nego kon­gres­mana ze stanu, w któ­rym od lat domi­nują repu­bli­ka­nie. Reido­wie roz­bro­ili tę bombę, zry­wa­jąc wszel­kie związki z synem. Nie wydzie­dzi­czyli go, ale ile­kroć ktoś pytał, jasno dawali do zro­zu­mie­nia, że Dexter nie jest mile widziany w rodzin­nym domu, póki będzie dążył do zmiany płci. Przez jakiś czas było o tym gło­śno, ale na tym się skoń­czyło.

– Tyle że to było mydle­nie oczu, prawda? – ode­zwał się wice­dy­rek­tor Jones.

Zer­kam na niego zdzi­wiona. Dyrek­tor Rath­burn kiwa głową.

– Prawda jest taka, że Reido­wie kochali syna. Mieli gdzieś, czy jest gejem, trans­sek­su­ali­stą, czy nawet Mar­sja­ni­nem.

Teraz wszystko rozu­miem.

– Dofi­nan­so­wali mu ope­ra­cję zmiany płci, tak?

– Wła­śnie. Oczy­wi­ście nie bez­po­śred­nio, ale zapew­niali Dexte­rowi pie­nią­dze, ile­kroć ich potrze­bo­wał, wie­dząc, że wyko­rzy­sta je do zmiany płci. Dexter pota­jem­nie spę­dzał też z Reidami każde Boże Naro­dze­nie.

Kręcę głową z nie­do­wie­rza­niem.

– Czy to kłam­stwo jest naprawdę takie ważne?

Dyrek­tor uśmie­cha się do mnie jak do dziecka, które wła­śnie zasko­czyło doro­słego naiw­no­ścią. Ona jest taka milu­sia!

– Nie zauwa­ży­łaś, że w tym kraju trwa wojna kul­tu­rowa? Na nie­któ­rych obsza­rach Połu­dnia wrze dzie­się­cio­krot­nie sil­niej niż gdzie indziej. To kłam­stwo może kosz­to­wać Reida pre­zy­den­turę. Więc ow­szem, jest ważne.

Zasta­na­wiam się nad tym.

– Rozu­miem – mówię – ale mam to gdzieś.

Dyrek­tor Rath­burn marsz­czy czoło.

– Agentko Bar­rett…

– Chwi­leczkę, sze­fie. Nie mówię, że nie docho­wam tajem­nicy. Cho­dzi mi tylko o to, że nie zro­bię tego dla­tego, że kon­gres­man Reid chce być pre­zy­den­tem Reidem. Mam to gdzieś. Docho­wam jej dla­tego, że chce tego rodzina, która stra­ciła syna. – Wska­zuję głową ciało Lisy. – A przede wszyst­kim dla­tego, że Lisa naj­wy­raź­niej sama chciała zacho­wać to dla sie­bie.

Dyrek­tor patrzy na mnie przez dłuż­szą chwilę.

– Niech i tak będzie – odpo­wiada i kon­ty­nu­uje: – Z rodziną masz się kon­tak­to­wać przez panią Reid. Jeśli będziesz musiała poroz­ma­wiać z kon­gres­ma­nem, ona to zała­twi. O pozwo­le­nie na prze­szu­ka­nie apar­ta­mentu Lisy także zwra­caj się do pani Reid. Od kon­gres­mana trzy­maj się jak naj­da­lej, chyba że nie będziesz miała innego wyj­ścia.

– A co będzie, jeśli dowody wskażą na samego kon­gres­mana? – pytam.

Uśmie­cha się bez śladu roz­ba­wie­nia.

– Wtedy będę miał pew­ność, że nie pod­dasz się pre­sji poli­tycz­nej.

– Kto weź­mie na sie­bie media? – pyta wice­dy­rek­tor Jones.

– Ja się nimi zajmę. Nie chcę, żeby któ­re­kol­wiek z was roz­ma­wiało z prasą, koniec kropka. Jeśli ktoś was zapyta, odpo­wia­da­cie „bez komen­ta­rza”. – Spo­gląda na mnie. – Smoky, doty­czy to zwłasz­cza agentki Thorne.

Mówi o Cal­lie Thorne z mojego zespołu. Cal­lie sły­nie z tego, że zawsze mówi to, co myśli, i wtedy, kiedy chce.

Uśmie­cham się do niego.

– Pro­szę się nie mar­twić, sze­fie. Ma na gło­wie inne sprawy.

– To zna­czy?

– Za mie­siąc wycho­dzi za mąż.

Dyrek­tor aż przy­siada.

– Naprawdę?

Cal­lie zyskała sławę seryj­nej łow­czyni męskich serc. Przy­wy­kłam już do zdzi­wie­nia, jakie wywo­łuje infor­ma­cja o ślu­bie.

– Ow­szem, sze­fie.

– Świat jest pełen nie­spo­dzia­nek. Prze­każ jej moje gra­tu­la­cje. Ale i tak pil­nuj, żeby trzy­mała buzię na kłódkę. – Zerka na roleksa. – Teraz zabiorę was na spo­tka­nie z panią Reid. Koro­ner powi­nien zja­wić się lada chwila. Wyniki sek­cji tra­fią do mnie i do two­jego zespołu, i do nikogo wię­cej. Jakieś pyta­nia?

Wice­dy­rek­tor Jones kręci głową.

– Nie, sze­fie – odzy­wam się – ale wydaje mi się, że powin­nam poroz­ma­wiać z panią Reid sama. Jak matka z matką.

Marsz­czy czoło.

– Wyja­śnij, o co cho­dzi.

– Sta­ty­stycz­nie męż­czyźni mają gor­szy sto­su­nek do trans­sek­su­ali­stów niż kobiety. Nie mówię, że kon­gres­man nie kochał swego syna, ale jeśli Lisa wolała bar­dziej któ­reś z rodzi­ców, to założę się, że matkę. – Prze­ry­wam. – Wydaje mi się też, że popro­siła o mnie jesz­cze z innego powodu.

– Czyli?

Spo­glą­dam na Lisę. Teraz sym­bo­li­zuje nową tajem­nicę, tę, którą ujaw­niają zmarli, tę, o któ­rej wie­dzą sta­rzy, a mło­dzi wolą nie wie­dzieć: życie jest cho­ler­nie krót­kie, nie­za­leż­nie ile trwa.

Uśmie­cham się do niego kwa­śno.

– Ja rów­nież stra­ci­łam dziecko. Do tego klubu należą nie­liczni.Rozdział 3

3

Cal­lie, Alan i James są już w dro­dze – infor­muje mnie wice­dy­rek­tor Jones. – Powinni doje­chać za kilka godzin.

Sto­imy przed salą, gdzie doko­nuje się sek­cji zwłok, i przez szklaną ścianę patrzymy, jak koro­ner kroi ciało Lisy Reid, by pomóc nam zła­pać jej zabójcę. To osta­teczny gwałt na ofie­rze. W cza­sie sek­cji ciało nie ma duszy, ludzka istota zostaje zre­du­ko­wana do naj­prost­szego skład­nika: mięsa.

Jest już po siód­mej i zaczy­nam czuć tęsk­notę za domem.

– Dziw­nie się tu czuję – mówię.

– Wła­śnie – odpo­wiada wice­dy­rek­tor Jones. Przez chwilę mil­czy. – Z moją drugą żoną zasta­na­wia­li­śmy się nawet, czy się tu nie prze­pro­wa­dzić.

– Naprawdę?

– Widzia­łaś te drzewa? Tu są praw­dziwe cztery pory roku. Biała Gwiazdka, przy­roda budząca się do życia na wio­snę. – Wzru­sza ramio­nami. – Mia­łem na to ochotę. Ale potem nasze mał­żeń­stwo się roz­sy­pało i zapo­mnia­łem o tym.

Znów milk­nie. Tak wyglą­dają nasze roz­mowy. Wydziela mi oso­bi­ste infor­ma­cje po tro­chu, znie­nacka, jak cukierki. Czę­sto są słodko-gorz­kie, jak teraz. Kochał kie­dyś kobietę, roz­ma­wiali o prze­pro­wadzce gdzieś, gdzie mogliby gra­bić liście i lepić bał­wany. A teraz przy­je­chał tu z powodu zwłok. Marze­nia ewo­lu­ują nie zawsze w dobrą stronę.

– Ten dok­tor John­ston jest dziwny – mru­czę, zmie­nia­jąc temat.

– Tak.

Dok­tor John­ston, koro­ner, ma czter­dzie­ści kilka lat i jest ogromny. Nie otyły, lecz umię­śniony. Ma bicepsy, które ledwo obję­ła­bym dwiema dłońmi. Nogi ma tak wiel­kie, że pew­nie szyje spodnie na zamó­wie­nie. Włosy koloru jasno­blond strzyże na krótko. Twarz o kwa­dra­to­wej szczęce nadaje mu wygląd bru­tala, do tego wielki nos ze śla­dami kilku zła­mań. Żyłka na czole pul­suje mu jak metro­nom, fascy­nu­jąco. Mógłby być zawo­do­wym kul­tu­ry­stą albo mafij­nym spe­cem od mokrej roboty.

Sek­cję Lisy prze­pro­wa­dza z zimną krwią. Umię­śnio­nymi rękoma szybko roz­cina klatkę pier­siową. Nawet przez szybę ten dźwięk przy­pra­wia o dresz­cze, jakby ktoś roz­dep­ty­wał sty­ro­pia­nowe kubki. Nie sły­szę, co mówi, ale cały czas dyk­tuje swoje obser­wa­cje do mikro­fonu wiszą­cego nad sto­łem.

– Jak ci poszło z panią Reid? – pyta wice­dy­rek­tor Jones.

– Świet­nie. Okrop­nie.

Stresz­czam mu roz­mowę.

– Mia­łaś rację co do tego, dla­czego popro­siła o cie­bie.

– Ano tak.

John­ston pochyla się, żeby spoj­rzeć na Lisę. Zaj­rzeć do jej wnę­trza. Widzia­łam już gor­sze rze­czy, ale z jakie­goś powodu czuję się nie­swojo.

– Co o tym myślisz, Smoky?

Wiem, o co mnie pyta, czego chce. Chce, żebym zro­biła to, w czym jestem naj­lep­sza. Żebym wyko­rzy­stała swój talent.

Robię to, co robię, bo potra­fię zro­zu­mieć tych, któ­rych ści­gam. To nie przy­cho­dzi od razu, nie jestem jasno­wi­dzem, ale przy odpo­wied­niej licz­bie danych w końcu poja­wia się obraz. Trój­wy­mia­rowy. Widać w nim emo­cje i rozu­mo­wa­nie. Ale przede wszyst­kim widać głód. Głód tak silny, że nie­mal czuję go w ustach. Ciemny smak tak wyraźny, że pra­wie prze­ły­kam ślinę.

Pra­cuję z uta­len­to­wa­nymi ludźmi, jed­nym z nich jest wice­dy­rek­tor Jones. Pomo­gli mi roz­wi­nąć ten talent. Zro­zu­mia­łam w końcu, że jego istotą jest umie­jęt­ność robie­nia cze­goś zupeł­nie nie­na­tu­ral­nego – przy­glą­dam się bli­żej temu, od czego nor­malni ludzie odwra­cają wzrok.

To jak nur­ko­wa­nie w ropie. Ten, kto w niej się zanu­rzy, nie jest w sta­nie prze­bić się wzro­kiem przez mrok, ale czuje ota­cza­jącą go śli­ską sub­stan­cję. Cza­sami zapusz­czam się za głę­boko. Cza­sami prze­raża mnie to w głębi duszy, cza­sami poznaję w ten spo­sób wła­sne tajem­nice.

Pięć lat temu ści­ga­łam czło­wieka, który mor­do­wał tylko młode piękne bru­netki. Wszyst­kie do dwu­dzie­stu pię­ciu lat, wszyst­kie zja­wi­skowe. Nawet mnie, kobie­cie, wyda­wały się zmy­słowe i piękne, nawet po śmierci. Stwo­rzone, by zawra­cać męż­czy­znom w gło­wach.

Ich zabójca wła­śnie tak się czuł. Gwał­cił je, a potem zabi­jał pię­ściami. Bił je powoli, meto­dycz­nie, w sku­pie­niu, póki nie wyzio­nęły ducha. To intymna, bar­dzo oso­bi­sta metoda zabój­stwa.

Sta­łam nad jedną z jego ofiar i patrzy­łam. Patrzy­łam i zoba­czy­łam go. Zabójcę. Wpa­try­wa­łam się tak długo, aż go poczu­łam. Dzia­łał w gorączce, wszech­ogar­nia­ją­cym szale sek­su­al­nego pożą­da­nia i gniewu. Zda­łam sobie sprawę, że tak naprawdę chce seksu z tymi kobie­tami, chce, by aż księ­życ spadł z wra­że­nia.

Wypro­sto­wa­łam się oszo­ło­miona i ku swemu prze­ra­że­niu poczu­łam lekką wil­goć mię­dzy nogami. Zanu­rzy­łam się zbyt głę­boko, poczu­łam zbyt mocno to, co on.

Pobie­głam do naj­bliż­szej łazienki i gwał­tow­nie zwy­mio­to­wa­łam.

To było okropne, ale pomo­gło w śledz­twie. Wie­dzia­łam, że szu­kamy kogoś, kto jest zor­ga­ni­zo­wany i inte­li­gentny, ale nie potrafi nad sobą zapa­no­wać, kiedy poczuje odpo­wiedni bodziec.

Zła­pa­li­śmy go, spraw­dzi­li­śmy DNA i dzięki mojemu głę­bo­kiemu zanu­rze­niu wydu­si­li­śmy z niego przy­zna­nie się do winy. Stacy Hobbs była nową agentką w naszym biu­rze w Los Ange­les. Dosko­nale nada­wała się do tego, co chcia­łam zro­bić. Miała dwa­dzie­ścia cztery lata, była bru­netką i przy­cią­gała wzrok wszyst­kich face­tów w pro­mie­niu trzy­stu metrów.

Kaza­łam jej się ubrać tak, jak ubie­rały się mor­do­wane przez niego kobiety, zro­bić odpo­wiedni maki­jaż. Wyja­śni­łam jej, jak ma sta­nąć w kącie, jak ma na niego patrzeć, jak wygiąć bio­dro i uśmiech­nąć się uwo­dzi­ciel­sko. Kaza­łam jej mil­czeć.

Jasper St James, bo tak się nazy­wał, nie mógł od niej ode­rwać wzroku. Patrzy­łam, jak zaci­ska pię­ści. Obser­wo­wa­łam, jak nieco roz­chyla usta. Na moich oczach wargi mu nabrzmiały jak u wam­pira. Zaczął się pocić i mam­ro­tać pod nosem.

– Suka. Suka. – I tak w kółko.

Pod­czas poprzed­nich prze­słu­chań był zimny jak lód.

Skrzy­żo­wa­łam nogi, dając sygnał Stacy. Zro­biła to, co jej kaza­łam: popa­trzyła Jaspe­rowi pro­sto w oczy i obli­zała usta powoli, prze­cią­gle, obsce­nicz­nie. Potem nagle odwró­ciła się i wyszła bez słowa.

Kiedy to zro­biła, Jasper aż krzyk­nął z fru­stra­cji. To był poje­dyn­czy wysoki krzyk, tak gło­śny, jakby ktoś ści­snął mu jądra szczyp­cami. Pochy­li­łam się w jego stronę nad sto­łem.

– Ależ to musiało być przy­jemne, co? – ode­zwa­łam się niskim, dyszą­cym gło­sem. – Patrzeć, jak dociera do nich, że za chwilę umrą.

Pamię­tam jego wzrok. Było w nim prze­ra­że­nie, fascy­na­cja i nadzieja. Nie­mal sły­sza­łam jego myśli.

Czy ona naprawdę to rozu­mie? Czy to moż­liwe?

To moż­liwe, Bóg mi świad­kiem, ale nie tak, jak mu się wyda­wało. Czu­łam to, rozu­mia­łam, ale moje zro­zu­mie­nie było mimo wszystko sztuczne. Byłam nie­wierna; tylko miłość Jaspera była czy­sta.

Coś beł­ko­tał i bre­dził, pocił się i drżał, kiedy mówił. Wyja­wił mi swoje sekrety. Był szczę­śliwy, że może się tym z kimś podzie­lić, wdzięczny, że w końcu ktoś go słu­cha. Słu­cha­łam, kiwa­łam głową i uda­wa­łam współ­czu­cie.

Uświa­do­mi­łam sobie, że Jasper praw­do­po­dob­nie wyko­rzy­sty­wał współ­czu­cie, żeby zwa­bić wszyst­kie te kobiety. Czy to wła­śnie uczy­niło z niego moją ofiarę? Nasze cele nie róż­niły się aż tak bar­dzo. On chciał znisz­czyć te kobiety, ja chcia­łam znisz­czyć jego. Róż­nica pole­gała na tym, że on na to zasłu­żył.

Żadna z tych myśli nie odbiła się na mojej twa­rzy. Słu­cha­łam go w peł­nym sku­pie­niu. W pew­nej chwili, kiedy się roz­pła­kał, potrzy­ma­łam go nawet za rękę. Biedny Jasper, szep­ta­łam. Biedny, biedny Jasper.

Tam­tego wie­czoru po powro­cie do domu moczy­łam się w wan­nie, aż woda zupeł­nie wysty­gła.

Wice­dy­rek­tor Jones prosi mnie, żebym zanu­rzyła się w ropie, żebym znów prze­była ten pro­ces, żebym zaczęła wczu­wać się w czło­wieka, który to zro­bił.

– Mam jesz­cze za mało danych – mówię. – Bra­kuje mi skład­nika emo­cjo­nal­nego. Sam czyn jest nie­wia­ry­godny. Zuchwały. Ma dla niego zna­cze­nie. To albo prze­sła­nie, albo dopa­lacz emo­cjo­nalny. Albo jedno i dru­gie.

– Jakie prze­sła­nie?

Coś nagle przy­cho­dzi mi do głowy, choć to płyt­kie zanu­rze­nie.

– Jestem dosko­nały. Albo dosko­nały jest powód, dla któ­rego to robię.

Wice­dy­rek­tor Jones marsz­czy czoło.

– To zna­czy?

– To jak… mor­der­stwo w zamknię­tym na klucz pokoju. Zabił ją w powie­trzu. Znaj­do­wał się w potrza­sku i miał wokół wielu świad­ków. Myślę, że zabił ją na początku lotu, żeby móc sie­dzieć obok ciała i czuć pod­nie­ce­nie. To byłoby kuszące. Czy ktoś zauważy? Jeśli tak, to nie ma dokąd ucie­kać. Mógł się na to powa­żyć tylko per­fek­cjo­ni­sta, ktoś kto ma odwagę, kto pora­dzi sobie ze stra­chem. Czuł, że chro­nią go albo wła­sne umie­jęt­no­ści, albo prze­ko­na­nie, że robi coś słusz­nego.

– Co jesz­cze?

– Jest bar­dzo inte­li­gentny, bar­dzo zor­ga­ni­zo­wany, zdolny do szcze­gó­ło­wego pla­no­wa­nia na długą metę. Zapewne jest doj­rzały, ale nie stary. Przed pięć­dzie­siątką.

– Dla­czego?

– Jak na mło­dego jest zbyt pewny sie­bie, zbyt doświad­czony. – Wzdy­cham. – Prze­słu­chamy pozo­sta­łych pasa­że­rów, ale mogę się zało­żyć, że ryso­pis na nic nam się zda.

– Myślisz, że leciał w prze­bra­niu?

– Tak, ale w sub­tel­nym. Prze­far­bo­wane włosy, kolo­rowe szkła kon­tak­towe, coś takiego. Naj­bar­dziej będzie róż­nić się oso­bo­wość. Na pewno uda­wał coś cha­rak­te­ry­stycz­nego, co zapa­dło świad­kom w pamięć, coś, co przy­kuło ich wzrok i odwio­dło od dal­szych obser­wa­cji.

– Skąd ta pew­ność?

– Bo wszystko inne byłoby nie­do­sko­nałe. A to musi być per­fek­cjo­ni­sta.

John­ston zaczął ścią­gać skórę Lisy z czaszki, żeby otwo­rzyć jej głowę i dostać się do mózgu. Uznaję, że czas zająć się czymś innym. Dzwo­nię do Bon­nie. Tu docho­dzi ósma trzy­dzie­ści, co ozna­cza, że w Kali­for­nii jest pora kola­cji. Odbiera komórkę, którą jej kupi­łam, już po pierw­szym dzwonku.

– Cześć, Smoky!

– Cześć, kocha­nie. Jak się masz?

– Super. Ela­ina zro­biła maka­ron z serem.

Ela­ina Washing­ton jest żoną Alana, jed­nego z człon­ków mojej ekipy. Laty­no­ska, którą uwiel­biam, uro­dziła się, by dawać miłość i wspar­cie innym. Ale nie robi tego w prze­sło­dzony, nad­mier­nie sen­ty­men­talny spo­sób. Ela­ina potrafi kochać, przy­tu­la­jąc, ale rów­nież przy­wo­łu­jąc do porządku, kiedy trzeba. To ona pierw­sza odwie­dziła mnie w szpi­talu po napa­dzie Sandsa. Trzy­mała mnie w ramio­nach i pozwo­liła mi się wypła­kać. Zawsze ją będę za to kochała.

Ela­ina opie­kuje się Bon­nie, kiedy w pracy mam takie sytu­acje jak teraz. Prze­ra­bia z nią także mate­riał szkolny.

– To świet­nie, skar­bie.

– Alan wyje­chał. Czy to zna­czy, że nie będzie cię dłu­żej?

– Wygląda na to, że tak. Prze­pra­szam.

– Prze­stań, mamo Smoky.

Bon­nie doj­rzała szyb­ciej niż jej rówie­śniczki, zarówno z powodu tego, co ją spo­tkało, jak i z powodu swo­ich talen­tów. Po mor­der­stwie matki i tym, co nastą­piło potem, została jej głę­boka bli­zna w duszy. Stała się nie­zwy­kle doj­rzała emo­cjo­nal­nie. Talent uwi­dacz­nia się w jej dzie­łach – bo Bon­nie jest malarką – i w prze­ni­kli­wo­ści. Ale okre­śle­nie „mama Smoky”, któ­rym nazywa mnie cza­sem, żeby mnie pocie­szyć, a cza­sem zupeł­nie bez powodu, zawsze wpra­wia mnie w dobry nastrój. To głos dziecka, dowód, że Bon­nie ma w sercu mło­dość.

– Co mam prze­stać, skar­bie?

– Prze­pra­szać za coś, na co i tak nie masz wpływu. Mor­dercy nie dzia­łają zgod­nie z pla­nem, a ty łapiesz mor­der­ców, więc twoje życie nie prze­biega zgod­nie z pla­nem. Nie prze­szka­dza mi to.

– Dzięki, ale u mam pewne rze­czy po pro­stu nie zależą od logiki. Więc przy­kro mi, że nie jestem z tobą.

Sły­szę na tera­ko­cie buty wice­dy­rek­tora Jonesa i odwra­cam się, by spo­tkać jego wzrok. Głową wska­zuje szklaną ścianę.

– Muszę lecieć, kocha­nie. Zadzwo­nię jutro, dobrze?

– Smoky?

– Tak?

– Czy cio­cia Cal­lie naprawdę wycho­dzi za mąż?

Uśmie­cham się.

– Naprawdę. Dobra­noc, skar­bie.

– Dobra­nocka. Kocham cię.

– Ja cie­bie też.

Dok­tor John­ston poka­zuje tackę z ser­cem Lisy Reid.

– Ktoś prze­bił jej serce. Dziura jest mała, ale po pra­wej stro­nie klatki pier­sio­wej wid­nieje otwór odpo­wia­da­jący śred­nicą temu. – Wska­zuje to miej­sce. Dziura nie jest bar­dzo duża, ale siniak, jaki wywo­łała, ma wiel­kość obu moich dłoni. Nie zauwa­ży­łam go wcze­śniej z powodu szoku, kiedy oka­zało się, że Lisa to Dexter.

– To ma sens – mówi wice­dy­rek­tor Jones. – Lisa sie­działa przy oknie, a zabójca miał miej­sce po jej pra­wej stro­nie.

– Czym można zadać taką ranę? – pytam.

– Czym­kol­wiek dłu­gim, cylin­drycz­nym i ostrym. Wystar­czyłby nawet drut do włóczki, cho­ciaż jak na drut ten otwór jest za mały. Zabójca musiał być silny, zde­ter­mi­no­wany i znał pod­stawy ana­to­mii. – Składa dłoń w pięść i mar­kuje cios. – Jedno czy­ste pchnię­cie przez płuco, aż do serca i koniec.

– Musiał ją czymś oszo­ło­mić, żeby zro­bić to na pokła­dzie samo­lotu – zauwa­żam.

John­ston pota­kuje wielką głową.

– Tak. Śmierć była bar­dzo szybka, ale też bar­dzo bole­sna. Musiał ją czymś znie­czu­lić.

Zasta­na­wiam się nad tym.

– Musia­łoby to być coś, co można podać doust­nie – mówię. – Ani zastrzyk pod­skórny, ani dożylny, bo dożylny wyma­gałby uci­sku. Jakieś pomy­sły?

– Wystar­czy­łoby GHB, keta­mina albo rohyp­nol, ale z tymi sub­stan­cjami byłyby pro­blemy. Wszyst­kie mogą wywo­łać wymioty. Po keta­mi­nie można nawet dostać kon­wul­sji. – John­ston krzy­żuje potężne ramiona. – Nie, na jego miej­scu zasto­so­wał­bym coś w sta­rym stylu. Wodzian chlo­ralu.

– Czyli drink z czymś eks­tra – rzuca wice­dy­rek­tor Jones.

– Naj­le­piej działa z alko­ho­lem, a w tre­ści żołądka wyczu­łem alko­hol. Wodzian działa szybko, mógł dać jej więk­szą dawkę, żeby szybko stra­ciła przy­tom­ność.

– Racja – zga­dzam się – prze­cież i tak nie musiał się mar­twić, że umrze z przedaw­ko­wa­nia. Spraw­dzi pan to wszystko w bada­niu tok­sy­ko­lo­gicz­nym?

– Tak. Pogo­nię, kogo trzeba. Wyniki powinny być jutro po połu­dniu razem z moim rapor­tem.

Przy­cho­dzi mi do głowy coś jesz­cze.

– Zasta­na­wiam się, jak wniósł na pokład to coś, czym ją prze­bił?

Dok­tor John­ston wzru­sza ramio­nami.

– To nie moja działka, przy­kro mi.

Daję mu numer mojej komórki.

– Pro­szę do mnie zadzwo­nić, kiedy będą wyniki badań, przy­ślę kogoś po nie. Pro­szę zro­bić jedną kopię dla sie­bie i scho­wać w bez­piecz­nym miej­scu. – Patrzę mu w oczy. – To sprawa fede­ralna z trzech powo­dów, dok­to­rze John­ston. Po pierw­sze, zda­rzyło się to w kra­jo­wym obsza­rze powietrz­nym. Po dru­gie, zamie­szany jest czło­nek Kon­gresu, może to być wstęp do zama­chu na samego Dil­lona Reida. Po trze­cie, może cho­dzić o zbrod­nię z nie­na­wi­ści. Ale te wszyst­kie triki rodem z fil­mów płasz­cza i szpady to gest wobec Reidów, a nie próba tuszo­wa­nia cze­go­kol­wiek. Niech pan to zapa­mięta. Mnie zależy przede wszyst­kim na zła­pa­niu sprawcy.

Obda­rza mnie nieco zmę­czo­nym uśmie­chem.

– Dzię­kuję za szcze­rość, agentko Bar­rett, ale pro­szę się nie oba­wiać. Nie jestem fanem spi­sko­wych teo­rii. Zaj­mo­wa­łem się już trzema innymi zabój­stwami na tle poli­tycz­nym. W jedno z nich zamie­szany był ktoś wysoko posta­wiony i męska pro­sty­tutka. To dla mnie nie pierw­szy­zna.

Dociera do mnie, że dok­tor John­ston jest cho­ler­nie kom­pe­tentny. Nie powinno mnie to dzi­wić, więk­szość ludzi, któ­rzy zaj­mują się zmar­łymi, trak­tuje swoją pracę bar­dzo poważ­nie.

– To bar­dzo dobrze. – Patrzę na Lisę Reid, która leży na czymś, co wciąż nazy­wamy deską, choć od dawna stoły do sek­cji robi się ze stali. – Ma pan jesz­cze jakieś wnio­ski?

– A tak. Coś bar­dzo, bar­dzo nie­zwy­kłego. Wła­śnie mia­łem o tym powie­dzieć. – Bie­rze kolejną tackę i pod­suwa nam pod nos. – Zna­la­złem to wci­śnięte w jej ciało. Zro­bił nacię­cie w jej pra­wym boku. Jest inte­li­gentny, naciął ciało po śmierci, kiedy już ustało krą­że­nie. A potem wci­snął w nią to.

Spo­glą­dam na tackę i widzę śred­niej wiel­ko­ści srebrny krzy­żyk.

– Gdzie ma pan ręka­wice? – pytam.

Wska­zuje głową pudełko z latek­so­wymi ręka­wicz­kami na bla­cie obok. Wyj­muję parę i wkła­dam na dło­nie. Się­gam do tacki i biorę do ręki krzy­żyk.

– Ciężki – mówię. – Duży cię­żar wła­ściwy. Pew­nie jakiś stop sre­bra.

Krzyż jest skromny, pro­sty. Ma około pię­ciu cen­ty­me­trów wyso­ko­ści i jakieś dwa i pół sze­ro­ko­ści. Odwra­cam go w dłoni i mrużę oczy. Z tyłu jest chyba coś wyryte, ale napis jest za mały, by odczy­tać go gołym okiem.

– Ma pan lupę?

John­ston znaj­duje i podaje mi szkło powięk­sza­jące. Patrzę przez nie na krzy­żyk. Widzę jakiś sym­bol, bar­dzo mały i pro­sty: czaszka i skrzy­żo­wane pisz­czele, uni­wer­salny sym­bol tru­ci­zny. Wyryto je z tyłu na gór­nej czę­ści krzy­żyka. Wzdłuż ramie­nia dostrze­gam jakieś liczby.

– Nr 143 – czy­tam na głos.

– Co to, do cho­lery, może zna­czyć? – pyta wice­dy­rek­tor Jones.

– Nie wiem. – Odkła­dam krzy­żyk na tacę. – Dok­to­rze, gdyby cokol­wiek z tego miało prze­ciec do mediów, to infor­ma­cję o krzy­żyku zatrzy­majmy tylko dla sie­bie.

– Oczy­wi­ście.

– Coś jesz­cze?

Kręci głową.

– Na razie nie.

Wice­dy­rek­tor Jones zerka na zega­rek i wska­zuje pal­cem w moją stronę.

– W takim razie jedźmy na lot­ni­sko. Twoja ekipa przy­leci lada chwila, a ja muszę wra­cać do Kali­for­nii.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: