Dezinformacja - ebook
Dezinformacja - ebook
Czy wojna wybuchnie? Ona już trwa!
Rosja koncentruje duże siły w obwodzie kaliningradzkim i na Białorusi. Moskwa twierdzi, że to ćwiczenia, ale z ustaleń polskich służb wynika, że manewry są jedynie przykrywką do rozpoczęcia inwazji na Rzeczpospolitą i kraje nadbałtyckie.
Osłabione politycznymi czystkami i niedoposażone Wojsko Polskie nie będzie w stanie stawić skutecznego oporu. Sojusznicy zaś zwlekają z udzieleniemdeklaracji pomocy coraz bardziej monopartyjnemu państwu, które samo izoluje się na arenie międzynarodowej.
Czy wojna wybuchnie? Ona już trwa! Sterowanie strumieniami informacji i dezinformacji z wykorzystaniem najnowszych technologii przypomina rzucanie do ataku kolejnych fal wojska. Polem bitwy jest telewizor, komputer i telefon. Celem – umysł, Twój umysł, Czytelniku.
"Autor nie idzie na kompromis i podsyca poczucie niepewności czytelnika, zaskakując spójnością intrygi oraz przenikliwością ocen w konstruowaniu scenariusza, w którym dostrzegam realizm ważnych dla nas wszystkich spraw, a zarazem dramatyzm przedstawianych wydarzeń. Ten dramatyzm jest tym większy, że w zdarzeniach z 22 października – osadzonych przez autora w niedalekiej przyszłości – miałem okazję uczestniczyć. Działo się to w nieco odmiennym gronie i w odrobinę innej scenerii, jednak przesłanie było niemal identyczne. I zapewniam, że nie jest to coś, co można określić mianem deja vu. Choć wiem, że są tacy, dla których jest to jamais vu. Gorąco polecam!"
Generał Mieczysław Gocuł, były Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-11-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, Biuro Kontrwywiadu Wojskowego, 19 października
– Jak mija służba? – Kobieta ze stertą akt pod pachą stanęła przy drzwiach pokoju. Miała pięćdziesiąt lat i fryzurę, która Bartkowi Karczewskiemu przywodziła na myśl stylizację Raisy Gorbaczowej, żony ostatniego przywódcy ZSRR. Bartek skrzywił się lekko – minęło wiele lat, a on wciąż pamiętał swoje przerażenie widokiem radzieckiej pierwszej damy. Wydawała mu się wtedy taka posągowa, zimna. Wolałby podejść do Michaiła, który śmiał się jak dobry wujek, ale ten zaszczyt przypadł w udziale koleżance Karczewskiego. On, chłopiec, miał się zająć żoną Wspaniałego Gościa. „Jesteśmy tu w imieniu wszystkich polskich dzieci, witamy w Warszawie” – dziewczynka wygłosiła tę kwestię po polsku, Bartek po rosyjsku. By niczego nie pokręcić, wbił wzrok ponad czoło pani Raisy. I wpatrując się w jej ondulowaną grzywkę, wyrecytował formułkę jednym tchem. Rosjanka podała mu rękę, tłum wokół zaczął bić brawa, a operatorzy spuszczać migawki aparatów. Potem głos zabrał Gorbaczow, a Karczewskiego i jego rówieśniczkę jakiś wielki esbek zaprowadził do lotniskowej salonki. Dostali oranżadę, pączki – i tak skończył się ich udział w przywitaniu pary dygnitarzy. Bartkowi na trwałe wdrukowało się po nim wspomnienie fryzury żony genseka. – Halo, młody człowieku – kobiecy głos przywołał Karczewskiego do rzeczywistości. – Jesteś tu?
– Jestem, jestem – Karczewski poczuł się nieco zmieszany. Zimińska, niezależnie od tego, co miała na głowie, nie powinna przyprawiać go o taki stan. „Na służbie macie być czujni, gotowi, trzeźwi jak świnie!” – mawiał ulubiony wykładowca z kursu oficerskiego, który Bartek ukończył kilka miesięcy temu. On tymczasem znów, na widok tej kobiety, popłynął w zakamarki pamięci. – Służba? – powtórzył pierwsze pytanie. – Na razie spokój – uśmiechnął się. – Ale nasi w Afganistanie mają ważną operację, czekam na raport.
– O! – Zimińska weszła do pokoju. Usiadła naprzeciwko Bartka, przy biurku, które zwykle zajmował drugi dyżurny, dziś nieobecny z powodu zwolnienia chorobowego. – Możesz powiedzieć więcej? – Puściła oczko.
Karczewski spojrzał na przyniesione przez nią teczki. Leżały teraz na blacie, grzbietami w jego stronę, mógł więc odczytać tytuły akt. Wszystkie miały tę samą tematykę, różniły się tylko datami. Sprawozdania dzienne z prac Komisji Weryfikacyjnej. „Hmm” – Bartek zmarszczył czoło. „Czy ona ma prawo przeglądać te kwity?” – spytał samego siebie.
– Nieee – powiedział na głos. – Dobrze wiesz, dobrze pani wie – poprawił się zaraz – …że nie powinniśmy o takich sprawach rozmawiać. – Karczewski bardzo chciał, by zabrzmiało to stanowczo. I profesjonalnie. Dla większego efektu wyprostował się i jeszcze bardziej zmarszczył czoło.
Zimińska zrobiła to samo, by kilka sekund później uśmiechnąć się szeroko.
– Fachowiec z ciebie, Barteczku – powiedziała. – Oczywiście, że nie powinieneś o tym rozmawiać ze zwykłą tłumaczką – dodała.
– Ha! – Karczewski udał rozbawionego. „Jakaś ty, kurwa, skromna” – w myślach pozwolił sobie na odrobinę złośliwości. Zerknął na przepustkę, którą Zimińska przypięła do klapy żakietu. Z zawartych tam informacji wynikało, że kobiecie przyznano prawo wstępu do wszystkich pomieszczeń centrali – także do archiwum, gdzie znajdowały się najbardziej tajne zbiory danych. Wzrok Bartka raz jeszcze zatrzymał się na teczkach przyniesionych przez tłumaczkę. „Ona może wszystko…” – uznał. – Szef bardzo pani ufa – rzekł. – Wie pani o naszej firmie tyle, że głowa mała. Ale tu chodzi o zasady. – Ostatnie zdanie Karczewski wypowiedział tak, jakby był kapłanem pryncypialności.
– Barteczku, przecież żartowałam… – Zimińska wstała, podeszła do Karczewskiego i z matczyną czułością ucałowała go w czoło. – Chcesz kawy? – Ruszyła w stronę ekspresu, a on pokręcił głową. – Nie interesują mnie raporty służby dyżurnej – zapewniła tłumaczka. – Mam dość swojej roboty – powiedziała, przystawiając filiżankę espresso do ust. Wypiła zawartość jednym haustem i znów napełniła porcelanowe naczynie.
– Dwie mocne kawy o tej porze? – zdziwił się Karczewski.
– Nie tylko ty masz dziś nocną zmianę. – Kobieta wróciła do biurka, na którym zostawiła akta. Wzięła teczki pod pachę i ruszyła ku drzwiom.
– Jak idzie tłumaczenie raportu? – Bartek, pracownik centrali Biura Kontrwywiadu Wojskowego, dobrze wiedział, jakie zadanie postawiono przed jego rozmówczynią.
– Kak krowi z nosa – usłyszał w odpowiedzi. Rosyjski, w murach tej instytucji, brzmiał jak bluźnierstwo. – Spokojnej służby, Barteczku – dodała już po polsku Ludmiła Aleksandrowa Zimińska.
***
„Chuj ci w dupę!” – Karczewski posłał Zimińskiej pożegnalną wiązankę. „Fajną dupę” – przyznał, odprowadzając wzrokiem tłumaczkę.
– Byłaby z ciebie wciąż niezła laska, gdyby nie ten krzykliwy makijaż i kask na głowie – wyszeptał. Ludmiła była nieco pulchna, ale w sposób, który Karczewski uważał za wyjątkowo kobiecy. Miała zgrabne nogi, czego nie ukrywała, nosząc spódniczki przed kolana. „I ten chód…” – Bartek przez moment miał ochotę wyjść na korytarz. „Jakby urodziła się w szpilkach” – zaśmiał się z własnego dowcipu. – One tak mają – rzucił bezwiednie, a jego wyobraźnię wypełniły scenki, których naoglądał się w telewizji i na stronach dla dorosłych. „O tak” – komentował w duchu te projekcje. „Dla was, Rosjanek, obcasy to jakby część ciała” – skwitował. – Rosjanek… – powtórzył na głos, czując, jak uchodzi z niego przyjemne napięcie.
Szef BKW napawał Bartka lękiem, sprawiał bowiem wrażenie człowieka trochę szalonego, a na pewno nieprzewidywalnego. Lecz Karczewski traktował zwierzchnika niczym guru – i darzył całkowitym zaufaniem. „Wie lepiej” – wmawiał sobie, gdy nachodziły go wątpliwości. Zimińska, dawniej Klimow, nie raz już namieszała w głowie Bartkowi. I wcale nie chodziło o fryzurę à la Raisa, przywołującą wstydliwe wspomnienie usłużnej roli wobec sowieckiej pierwszej pary. Bartek był wtedy dzieckiem, a dzieci robią różne rzeczy – i łatwo to usprawiedliwić, zwłaszcza gdy za wszystkim stoją dorośli.
Kłopot z Ludmiłą polegał na tym, że niegdyś była żoną radzieckiego wojskowego – dowódcy pułku myśliwskiego, który stacjonował na Śląsku. I choć rozwiodła się jeszcze przed upadkiem ZSRR, a po latach wróciła do Polski jako żona obywatela RP – biznesmena handlującego z Rosjanami ropą naftową – wciąż, tak to czuł Karczewski, była „nie-nasza”. Można zmienić paszport, pochodzenia już nie – ta sentencja oddawała istotę Bartkowych przekonań. Zimińska, z jej obcym akcentem, ostentacyjnie przywołująca rosyjskie powiedzenia, dobrze tę tezę potwierdzała. A mimo to – mimo tego, że szef osobiście spotykał się z każdym nowo przyjętym funkcjonariuszem i już na wstępie mówił mu o Rosji jako największym zagrożeniu dla Rzeczpospolitej – Ludmiła Aleksandrowa swobodnie poruszała się w centrali BKW.
Jakiś czas temu Karczewski próbował o tym pogadać z kolegą, z którym najczęściej pełnił zmiany w ramach służby dyżurnej. „A co cię to obchodzi? Stary na pewno wie, co robi, nie sądzisz?” – kumpel obdarzył Bartka spojrzeniem neofity, gotowego zdemaskować niezbyt gorliwego współwyznawcę. Zaraz jednak złagodniał i wyznał: „Mąż Zimińskiej to przyjaciel szefa, znają się jeszcze z lat osiemdziesiątych, razem byli w antykomunistycznej opozycji”. Karczewski pokiwał wówczas głową i skończył rozmowę. Ale temat Ludmiły nie dawał mu spokoju. Nie był asem kontrwywiadu, niewiele wiedział o istocie swojej profesji. Jeszcze dwa lata temu pracował w sklepie z dewocjonaliami, a oficerem BKW został po siedemnastodniowym kursie. Dobrze strzelał – lepiej niż większość kursantów, którzy do końca szkolenia z trudem trafiali w tarczę – dlatego od razu awansowano go na porucznika. Jednak z tego, że handel ropą musi oznaczać kontakty z rosyjskimi służbami, zdawał sobie sprawę, jeszcze zanim założył mundur. W prawicowej prasie, którą namiętnie czytał, sporo się o Rosji pisało, często nazywając ten kraj „stacją benzynową z rakietami jądrowymi”. I choć w istocie było to pogardliwe określenie, trafnie definiowało najważniejsze rosyjskie atuty. Naiwnością byłoby zatem sądzić, że Federalna Służba Bezpieczeństwa „nie siedzi w temacie ropy” – jeśli od niej zależało być albo nie być Moskwy. A skoro tak…
Bartek bał się tego swojego „a skoro tak”. Myśl, że szef mógł być naiwnym frajerem i trzymać z niewłaściwymi ludźmi – ba, otwierać przed nimi bramy swojego tajnego królestwa – nie mieściła mu się w głowie. Gdy po raz pierwszy w niej zagościła, Karczewski szybko uznał, że ma do czynienia z sytuacją, którą dobrze oddaje stwierdzenie: „pozory mylą”. Ludmiła była czysta, jej mąż dobrze zabezpieczony przed wpływami FSB, zaś szef najpewniej prowadził jakąś grę, której reguł i celów on, maluczki, nie mógł, a może i nie powinien rozumieć. „Tak właśnie jest!” – przekonywał sam siebie Bartek. I choć wątpliwości co jakiś czas wracały, wiara w przełożonego wydawała się silniejsza.
Karczewski spojrzał na zegarek – wybiła 23.00. Potarł oczy dłońmi.
– Czas się poratować – orzekł i podszedł do ekspresu. Widok zostawionej przez Zimińską filiżanki znów przywołał niechciane refleksje. – Kurwa mać! – wyrzucił z siebie.
Coś mu tu nie grało. Szef zatrudnił Ludmiłę, by przetłumaczyła raport o rozwiązaniu poprzedniczki BKW. Zlikwidowanej, gdyż obecny rząd – do spółki z prawicową stroną opozycji – uznał tę instytucję za skorumpowaną i inwigilowaną przez Rosjan. Zlecenie dla Zimińskiej samo w sobie było dziwne – bo po co komu rosyjskie tłumaczenie dokumentu? Ale nie to zajmowało teraz głowę Bartka. Raport z likwidacji mieścił się w jednym segregatorze, liczył 350 stron – Karczewski brał udział w konwoju, który kopię tego opracowania zawiózł prezydentowi do jego pałacu. Obszerne sprawozdania, które miała ze sobą Ludmiła, nie stanowiły nawet załączników do raportu. „Po co jej stenogramy z przesłuchań?” – mężczyzna przełknął głośno ślinę. Dobrze wiedział, co znajduje się w takich aktach. Zawierały zapisy rozmów z pracownikami Wojskowych Służb Specjalnych, na podstawie których komisja weryfikacyjna podejmowała decyzje o ich zwolnieniu, zawieszeniu bądź przeniesieniu do nowych struktur. Karczewski był świadkiem kilku takich „weryfikacji” – jako asystent jednego z członków komisji, profesora historii, u którego pisał magisterkę. Ile on się wówczas nasłuchał…
Działo się to nie do końca legalnie, gdyż dopiero po wszystkim został zaprzysiężony i zobligowany do dochowania tajemnicy. Teraz jednak był oficerem nowych służb, miał urzędowe prawo do wielu z tych sekretów. A Zimińska, zatrudniona na umowę zlecenie, chyba właśnie przekroczyła swoje kompetencje. „Wścibski babsztyl albo szpieg” – skomentował w myślach Karczewski. I wtedy znów ją zobaczył. Mijała właśnie jego pokój, idąc pod rękę z… szefem BKW. Rozmawiali o czymś wesołym, oboje śmiali się głośno i serdecznie. Ludmiła – gdy dojrzała Bartka – machnęła mu ręką, jej towarzysz nawet nie spojrzał w otwarte drzwi pomieszczenia.
– Hmm – chrząknął porucznik i rozpromienił się. Ucieszył go ów widok, gdyż rozwiał wątpliwości i złe myśli. – Stary na pewno wie, co robi – powiedział cicho, lecz zdecydowanie. I postanowił nie wracać do tematu teczek, które wzięła ze sobą Zimińska.
***
Karczewski zrobił sobie kawę z mlekiem – największą, jaką oferował ekspres – i usiadł przy komputerze. Okienko z otwartą pocztą ściągnął na pasek i kliknął ikonę internetowej przeglądarki. Jeszcze rok temu – w tym pokoju i na tym komputerze – nie sposób było połączyć się z „cywilnym” internetem. Starym, tym z czasów WSS, włos stawał na głowie, gdy dowiedzieli się o nowych zwyczajach dyżurnej służby operacyjnej. Ale większość tych ludzi już wylano, a tym, którzy zostali, dano do zrozumienia, że są reliktami dawnej epoki. Tak jak reliktowe było ich przekonanie, że porządny firewall to niewystarczające zabezpieczenie.
– Pieprzyć „wsioków”. – Bartek uśmiechnął się pod nosem. Miał dość tych przemądrzałych typków, którym zdawało się, że pozjadali wszystkie rozumy. Nadal nie mógł pozbyć się złośliwej satysfakcji, gdy na służbie surfował po sieci, a administrator – facet ze starego rozdania – choć widział jego aktywność, nie był w stanie nic mu zrobić. No dobra, zablokował strony porno, ale to nie przez Karczewskiego i jego wirtualne podróże.
Bartek wolał Naszą Klasę. Zagwizdał przeciągle, gdy zobaczył zdjęcia zamieszczone w serwisie przez kolegę z kursu oficerskiego.
– Niezła ekipa – stwierdził, przyglądając się jednej z fotografii. Było na niej trzech mężczyzn, w pełnym rynsztunku, z bronią w ręku. Za nimi stał amerykański wóz typu Humvee w pustynnym kamuflażu. Gdzieś na robocie w Afganistanie… – taki opis widniał zarówno przy tym, jak i przy dwóch pozostałych zdjęciach, przedstawiających tę samą grupę w nieco innych ujęciach.
Kumple wyglądali na żołnierzy nie tylko dlatego, że za takich mieli uchodzić – Bartek wyczuł coś więcej niż formalną przykrywkę. Chłopcy pozowali i udawali twardzieli, od dawna walczących z terroryzmem w odległym kraju.
– Skurczybyki. – Karczewski poczuł narastającą zazdrość. Wszyscy, których widział na ekranie, przeszli to samo szkolenie co on. Ba, zaliczyli je z gorszymi wynikami. A mimo to wyjechali na egzotyczną misję. Co prawda z raportów jasno wynikało, że ich robota daleka była od tego, co sugerowały zdjęcia – ale przynajmniej mieli możliwość ich wykonania. Bartek, siedząc na dupie w Warszawie, mógł o takiej opcji tylko pomarzyć.
– Ehh – westchnął. Wszystko przez nieznajomość angielskiego. Tamci też orłami nie byli, ale przynajmniej potrafili się dogadać. W sytuacji, w której oficjalnym językiem operujących w Afganistanie sił NATO był właśnie angielski, takiej umiejętności nie dało się przecenić. Karczewski już dawno obiecał sobie, że nauczy się tego języka. Sam z siebie nie miał dość zaparcia, ale wiedział, że prędzej czy później firma wyśle go na wielomiesięczny kurs.
Dźwięk przychodzącej korespondencji wyrwał go z rozmyślań. Zwinął kartę przeglądarki. Interfejs służbowej skrzynki pocztowej miał te same funkcjonalności co normalna wersja. Bartek otworzył maila zatytułowanego Raport z wydarzeń w miejscowości Dheri.
– Ja pierdolę… – wyszeptał chwilę później. Przeczytał wiadomość jeszcze raz i kolejny. Kliknął pasek u dołu monitora. – Co wyście zrobili!? – rzucił w stronę trójki dziarskich chłopaków „gdzieś na robocie w Afganistanie”.
Wyjrzał na korytarz – tak jak myślał, w pokoju na końcu holu wciąż świeciło się światło. Wrócił do komputera i wydrukował maila. Poprawił mundur, wziął raport z podajnika drukarki i ruszył ku drzwiom gabinetu szefa. Delikatnie zapukał, czując, że serce wali mu coraz mocniej.
– Proszę – usłyszał zza drzwi.
Chwycił za klamkę i wszedł do środka.
– Co tam, Bartuś? – Niespełna sześćdziesięcioletni mężczyzna z gęstą siwą brodą patrzył na niego tym swoim słynnym spojrzeniem, w którym jedni widzieli życzliwość, a inni głęboką pogardę.
– Chyba mamy problem. – Karczewski nie był w stanie powiedzieć nic więcej.
– Gdzie? – Starszy mężczyzna odłożył trzymany w dłoni dokument.
– W Afganistanie – wydukał porucznik. Wręczył przełożonemu raport, wcześniej upewniwszy się, że nie robi tego do góry nogami.
– Poważny? – Szef BKW zasłonił twarz wydrukiem.
– Tak mi się wydaje… – Bartek najchętniej uciekłby z tego cholernego pokoju. – Bardzo poważny – poprawił się, chowając drżące dłonie za plecami. ■Część I
Warszawa, redakcja portalu Fakty, 7 października
– Petarda! – Michał Bera nie krył satysfakcji, jaką dał mu skończony właśnie tekst. Wyjrzał ponad monitor – troje współpracowników pochylało się nad klawiaturami. Wszyscy mieli na uszach słuchawki, nikt nie zareagował na jego entuzjastyczną opinię. „Chrzanić łachmaniarzy” – Bera postanowił nie przejmować się brakiem odzewu. „Pewnie przeklejają depesze agencyjne, mistrzowie Ctrl C-Ctrl V” – nie mógł powstrzymać się od złośliwego komentarza. Był nabuzowany, nosiło go – jak zawsze, gdy wpadał w szał pisania. Większość tej energii wykorzystywał pozytywnie, twórczo, teraz zmagał się z jej nadwyżką – jak rozpędzony autobus, któremu właśnie skończyła się droga. „Autobus…” – uśmiechnął się do swoich myśli. Spodobało mu się to porównanie. „No dobra, koleżko, musisz wyhamować” – uznał.
Wstał od biurka i wyszedł z pokoju. Po korytarzu kręciło się mnóstwo ludzi, w większości dwudziestoparolatków, których Michał nawet nie znał z imienia. W Faktach pracował trzynaście lat, sam właśnie przekroczył czterdziestkę; w tym towarzystwie czuł się jak dziadek, dinozaur. Gdy zatrudniał się w firmie, mówiono mu, że jest zwiastunem rewolucji – Fakty, podobnie jak inne duże portale, skupiały się wówczas na wtórnym obrocie informacją. Publikowały treści pochodzące z tradycyjnych mediów, samodzielnie nie tworząc właściwie nic. Bera miał pisać, pisać i jeszcze raz pisać. I tak było przez kilka następnych lat. Fakty nigdy nie stały się redakcją z prawdziwego zdarzenia – wciąż bazowały głównie na zewnętrznych źródłach – ale dorobiły się grupy niezłych dziennikarzy, z których kilku zyskało status rozpoznawalnych i wpływowych. Michał był jednym z nich.
Tworzył dla niedużej grupy – użytkownicy, którzy mieli gdzieś ambitne dziennikarstwo, zawsze stanowili większość. To z myślą o nich profilowano ofertę portalu. Informacje z życia gwiazd i gwiazdeczek, wszelkiej maści poradnictwo, trochę sportu, motoryzacji – wszystko w formie papki, niewymagającej nawet średnich kompetencji intelektualnych. Michał nie zastanawiał się, co było pierwsze – przysłowiowe jajko czy kura. Czy to oni „wyprodukowali” internautę kretyna, czy jedynie wyszli naprzeciw jego oczekiwaniom. To było akademickie rozważanie, tymczasem liczył się fakt, że na takim odbiorcy zarabiał portal. A że zarabianie zawsze stanowiło nadrzędny cel firmy – i w tym zakresie czyniono wszystko, aby zwiększyć efektywność – parcie na własne treści z czasem dramatycznie osłabło. Właściciel firmy – duży niemiecki koncern – uznał, że ma gdzieś względy wizerunkowe, i przestał interesować go udział Faktów w publicznej debacie. Zespół mógł wybrać dowolną linię redakcyjną – byle się sprzedała. Przy minimalnych nakładach. Tak zaczęło się pisanie o sprawach poważnych – politycznych, społecznych, obyczajowych – w formule infotainmentu, hybrydy łączącej rozrywkę z informacją. Powierzchownie, sensacyjnie, byle jak, byle dużo.
Już przed pięciu laty dział handlowy przerósł redakcję – 95 procent przychodów firmy pochodziło z reklam umieszczanych na stronie głównej i wewnątrz publikowanych materiałów. Taki obrót sprawy był zatem nieunikniony, choć – mimo wszystko – nie spodziewano się go w Faktach tak szybko. Kolejny symboliczny moment nastąpił rok później – gdy podczas jednego z podsumowań okazało się, że redakcja serwisów kobiecych owszem, nadal pisze własne teksty, ale trzy czwarte z nich to zlecenia od reklamodawców. To już nawet nie nosiło znamion dziennikarstwa. Ekipa, która miała zapoczątkować rewolucję, zaczęła się wykruszać. A miejsca doświadczonych dziennikarzy zajmowali „młodzi gniewni”. Ich luki warsztatowe porażały, roszczeniowa postawa – przy jednoczesnym braku ambicji – wprawiała Michała w zdumienie i niesmak. Frustrująca była konieczność współpracy z takimi ludźmi.
„Źle ci, to odejdź” – namawiała Berę żona. To był kuszący scenariusz, ale Michałowi brakowało odwagi. Ostatecznie miał dobrą pensję, etat, u szefostwa wytargował stanowisko redaktora seniora, co oznaczało, że od czasu do czasu mógł zrobić coś własnego, dużego, „wychodzonego”, nie oglądając się na redakcyjną „bieżączkę”. Te reporterskie wypady były jego odskocznią, wentylem bezpieczeństwa, skutecznie poprawiały samoocenę. Do czasu. Cztery lata temu, jesienią, Bera był już pewien, że to jego ostatni rok w Faktach – w grudniu zamierzał złożyć wypowiedzenie. Tyle że wtedy świat zaczął stawać na głowie. Rezygnacja z bezpiecznej posady „u Niemca” przestała być dobrym pomysłem. Teraz byłaby wręcz fatalnym.
– Jebańcy! – Michał zaklął pod nosem. Znów poczuł nadwyżkę energii – tym razem złości na polityków. Wszedł do łazienki i stanął przed umywalką. Odkręcił zimną wodę i ochlapał nią czoło. Raz, drugi, trzeci. Wciąż w nim buzowało. „Szkoda, że nie mogę wyjść i pobiegać” – pomyślał. Wiedział, że godzinny jogging dobrze by mu zrobił. Dziesięć kilometrów zwykle wystarczało, by się wyciszyć. Ale nie miał na to czasu. Przetarł twarz jednorazowym ręcznikiem, który rozerwał mu się w dłoni. „Są coraz gorszej jakości” – zauważył, wrzucając zmięty papier do kosza. „Wszystko wokoło robi się jakieś skurwiałe” – pomyślał ponuro. Wrócił do pokoju i usiadł przed komputerem.
Polowanie – taki tytuł nosił tekst, który kilka minut wcześniej osadził w formatce. Załączył do niego pięć zdjęć i dwa krótkie filmy. Te ostatnie pozyskał od informatora, co było ewidentną słabością materiału. Biorąc pod uwagę ich zawartość, lepiej byłoby, gdyby zarejestrował je sam autor artykułu. „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” – skomentował w myślach Bera. Koledzy z portalowej telewizji zapewnili go, że oba zapisy nie nosiły śladów montażu. „Dostałeś oryginalne pliki” – stwierdził jeden z nich. To Michałowi wystarczyło.
Wygenerował link i przekleił go do zakładki z nowym mailem. Nim zaczął pisać wiadomość, zerknął na grafik urlopowy. „Szlag!” – skrzywił usta. Potrzebował akceptacji artykułu od bezpośredniego przełożonego, szefa działu reportażu. Ten tymczasem przedłużył nieobecność do końca tygodnia, powierzając swoje obowiązki „Żabie”, kierownikowi działu politycznego. Bera zaś miał z „Żabą” od lat na pieńku – nie z powodu własnego wybuchowego temperamentu, ale dlatego, że tamten czerpał satysfakcję z możliwości zaznaczenia wyższej pozycji. Co prawda zwykle wychodził z tego żałosny spektakl – który tylko uwypuklał kiepskie zawodowe przygotowanie redaktora z wyłupiastymi oczami – lecz i Bera czasem przegrywał. Zwłaszcza gdy w spór angażowała się naczelna. To była jedna z nieodgadnionych przez Michała tajemnic redakcji. Reporter nie miał pojęcia, z jakiego powodu szefowa portalu trzymała na wysokim stanowisku tak niekompetentnego pracownika. I dlaczego tak często stawała w jego obronie, narażając na szwank swój autorytet.
Bera jeszcze raz przeczytał tekst. Przeanalizował go dokładnie, akapit po akapicie. „Z tym, co mam, nie jestem w stanie napisać tego lepiej” – uznał po dłuższej chwili i wrócił do nieskończonego maila.
(…) Artykuł jest – jak widzisz – własny. Szczerze mówiąc, to najmocniejsza rzecz, jaką mieliśmy w tym roku. Udokumentowana, jak tylko się dało. Na jego przygotowanie poświęciłem wiele dni. Za godzinę spotykam się z naczelną, by ustalić szczegóły promocji materiału. Będę nalegał na emisję jutro od rana – zapowiedział na wstępie.
Nie mógł liczyć na tytuł Polowanie na stronie głównej. Był za krótki, zbyt ogólnikowy, przede wszystkim jednak za mało drastyczny. Media – nie tylko elektroniczne – już od lat prześcigały się w konstruowaniu przyciągających uwagę zajawek. Portale doszły w tym zakresie do granic absurdu, wykorzystując określenia typu „szok” czy „dramat”, całe, często obrazoburcze frazy, do opisu najbanalniejszych sytuacji. Co zaskakujące, to ciągle działało. Chciał więc czy nie, Bera nie miał wyjścia – i on musiał pojechać po bandzie.
Zbrukany honor – co tak naprawdę robi WP i narodowcy?, Oficer Wojska Polskiego: Każdego dnia wyłapujemy masę brudasów, Polscy żołnierze niczym esesmani – polują na ludzi – wystukał na klawiaturze. Zawahał się na moment przy trzeciej z propozycji. Nawet wiedząc to, co wiedział, jeszcze kilka lat temu nie użyłby takiego porównania. Pokręcił głową, gdy po raz kolejny zdał sobie sprawę, czym stało się dziennikarstwo. A potem wcisnął ikonkę „wyślij”, założył ręce za szyję i odchylił się w fotelu. Nie mógł pobiegać, postanowił więc głęboko pooddychać.
Dziesięć minut później dostał odpowiedź. Aż syknął z wściekłości, czując, jak wypełnia całe jego ciało.
Michale, oboje wiemy, że jesteś uprzedzony do Wojsk Obrony Terytorialnej. Do wszystkiego, co stworzyła i robi obecna władza. Widać to także w tym tekście. Jest tendencyjny i nie nadaje się do publikacji w obecnej formule – pisał kierownik działu politycznego.
– Co za gnój! – krzyknął Bera.
Chwilę potem stał przed wejściem do pokoju, w którym pracował „Żaba”. Szarpnął klamkę i bezceremonialnie wparował do pomieszczenia.
– Nie nadaje się do publikacji!? – powtórzył sformułowanie z maila. – Z chujem na łby się zamieniłeś!? – wrzasnął w stronę pulchnego blondyna.
„Żaba” się zaczerwienił i próbował coś z siebie wydusić, skryty za monitorem. Michał posłał mu spojrzenie pełne pogardy. Wiedział, że tak to właśnie będzie wyglądać. Blondyn uchodził w firmie za „mocnego w mailach, słabego w pysku”; ta opinia nie brała się znikąd.
– Co ty wiesz o pisaniu tekstów!? – Bera zniżył ton, ale wciąż brzmiał głośno i nieprzyjemnie. – Kiedy ostatnio napisałeś coś swojego!? Jakiś reportaż!? Zwykłą, kurwa, notatkę!? – pytał retorycznie, wiedział bowiem dobrze, że kierownik nie ma w tym obszarze imponujących doświadczeń. – Mnie chcesz uczyć!?
– Jesteś nieobiektywny. – Blondyn wreszcie przemówił.
– Ja!? – Michał pochylił się nad „Żabą”. Obnażył zęby w złośliwym uśmiechu. – Ja!? – powtórzył. – Mówi to gość, który na każdym kroku robi laskę Markowskiemu. – Bera miał na myśli sytuacje, kiedy „Żaba” promował w Faktach materiały stawiające premiera rządu RP w korzystnym świetle. Głównie przedruki z państwowych mediów, mające propagandowy charakter. – Jesteś w tej redakcji ostatnią osobą, która może mi postawić taki zarzut – wysyczał.
– Napisałeś gniota… – Blondyn odważył się spojrzeć Berze w oczy.
Trafił w czuły punkt. Wyrzut adrenaliny sprawił, że Michałowi zaszumiało w uszach. Obszedł biurko „Żaby” i stanął u jego boku. Położył rękę na głowie redaktora i z całej siły wyrżnął nią o klawiaturę. Blondyn wrzasnął z bólu.
– Michał! – w pokoju rozległ się krzyk Agnieszki, reporterki politycznej. – Przestań, bo zadzwonię po ochronę! – Głos kobiety zdradzał autentyczne przerażenie.
Bera z miejsca oprzytomniał. Poczuł się jak balon, z którego nagle uchodzi powietrze. Nos „Żaby” pęczniał i krwawił, on sam siedział nieruchomo, pozwalając, by krew i łzy kapały mu na uda. Ten widok wywołał u Michał żal – dojmujący, nieznośny, przemieszany z wyrzutami sumienia. Położył dłoń na ramieniu blondyna.
– Odejdź – usłyszał cichą prośbę.
Bera nie miał siły się ruszyć. Usiadł, opierając się plecami o ścianę. Przełknął głośno ślinę.
– Przegiąłem… – wyszeptał.
Kraków, 8 października
– Jesteś na miejscu – oznajmił damski głos wydobywający się z głośnika. Na co dzień, zwłaszcza do jazdy po mieście, Justyna Konieczna nie potrzebowała GPS-u. Dziś jednak był jej niezbędny – rozkojarzona, z pękającą głową i obolałym brzuchem, bez przewodnika nie zajechałaby daleko. „To nie było zbyt mądre…” – stwierdziła, wyciągając kluczyk ze stacyjki. „Znów siadłam za kółko w takim stanie” – myślała o sobie z przyganą. Nie dlatego, że było jej wstyd. Zwyczajnie bała się konsekwencji. Tych zawodowych – gdyby przypadkiem trafiła na jakiegoś służbistę.
Zamknęła auto, ale wyprostowana pozycja nie była tym, czego w tej chwili potrzebowało ciało Koniecznej. Położyła rękę na drzwiach samochodu i oparła o nią czoło. Wzięła kilka głębokich oddechów – o tej porze roku krakowskie powietrze nie było jeszcze tak bardzo skażone smogiem. Mimo to nie poczuła się lepiej.
– Uuu-ła – usłyszała męski głos. Wiedziała czyj. – Panienka ma kaca czy okres? – Wysoki, dobrze zbudowany szatyn po czterdziestce stanął za plecami Justyny. Konieczna obróciła się gwałtownie, nie zważając na walące w czaszkę młoty. Musiała zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w twarz.
– Chuj ci do tego! – odparowała i choć bardzo chciała, nic więcej dodać nie mogła. Treści, które podeszły jej do gardła, nie zamierzały dłużej czekać. Justyna pobiegła na pobliski trawnik i zwymiotowała.
Stała przez chwilę skrzywiona, z nisko pochyloną głową.
– Masz chusteczki? – spytała.
Szatyn wyjął z kieszeni kurtki paczkę jednorazówek.
– Dziękuję. – Konieczna wytarła dokładnie usta. – Nie widziałeś tego – powiedziała, starając się, by jej słowa zabrzmiały dobitnie. Mężczyzna pokiwał głową i uśmiechnął się szeroko. Zbyt szeroko – Justyna poczuła, że wraca jej złość. Zbliżyła się do szatyna na odległość kroku i wbiła mu palec w brzuch. – Nie nazywaj mnie panienką – to był raczej rozkaz, nie prośba. – Dobrze, kurwa, wiesz, że nią nie jestem, prawda? – Nie oczekiwała odpowiedzi, bo ta była oczywista. „Jestem pierdoloną rozwódką” – dodała w myślach. „Podwójną, trzydziestosiedmioletnią rozwódką”.
Lecz to nie przytyk dotyczący statusu matrymonialnego tak ją zdenerwował. Konieczna miała dość mizoginii, z którą często stykała się w pracy. I tak mogła mówić o szczęściu – jeszcze niedawno armia dysponowała własną prokuraturą, której pracownicy funkcjonowali w tym samym środowisku co reszta kadry. Obyczajowość „trepów” była obyczajowością prokuratorów, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Reforma sprzed kilku lat zlikwidowała odrębne, wojskowe struktury – od tej pory śledczy w mundurach zajmowali się również sprawami cywilnymi. A właściwie przede wszystkim nimi, bo dochodzeń dotyczących kwestii czysto wojskowych wcale nie było dużo. Konieczna miała więc jedynie sporadyczny kontakt z koszarową rzeczywistością. To, czego wówczas doświadczała, uzupełniały relacje koleżanek, które służyły w jednostkach. Po dwóch dekadach otwarcia na kobiety nastał dla nich w armii zły czas. Wielu generałów głośno już mówiło, że pora zakończyć „nieudany eksperyment z częściową feminizacją sił zbrojnych”. „Miejscem kobiety nie jest poligon czy pole bitwy, tylko dom” – przekonywali. To nie była jeszcze formalna polityka kadrowa, ale taki stan rzeczy wprost wynikał z klimatu politycznego, jaki panował w kraju. Rządząca prawica, mocno związana z Kościołem, w emancypacji dopatrywała się zagrożenia. Polska miała stać się wzorem „tradycyjnych wartości” – jedną z pierwszych ofiar tego projektu padły właśnie kobiety.
W armii nasilenie mizoginii przybrało wymiar spektakularny, lecz zjawisko dotyczyło wszystkich instytucji publicznych, także wymiaru sprawiedliwości. Co gorsza, ulegali mu nawet mężczyźni, których trudno było posądzać o nienawiść do kobiet. Jak szatyn, który stał przed Justyną.
Konieczna westchnęła. „Nie mam sił na sprzeczki” – uznała, wciąż nie czując się najlepiej. Zresztą lubiła tego żandarma, nawet bardzo.
– Mam kaca i za chwilę będę miała okres – powiedziała. „Niech wie, skoro będziemy razem pracować” – usprawiedliwiła w myślach swoją odpowiedź na niestosowne pytanie. – I nie powinno mnie tu w ogóle być. Popiłyśmy wczoraj z sąsiadką, zgłosiłam urlop na żądanie, ale mój przełożony uznał, że lepiej zorganizuje mi dzień.
Żandarm uśmiechnął się.
– Dam ci coś – zapowiedział. Otworzył stojące nieopodal auto i chwilę później wręczył jej termos. – Kawa z colą, postawi cię na nogi – zapewnił.
– Albo posadzi na kiblu. – Konieczna wzięła spory łyk. Smakowało obrzydliwie, ale Justyna miała już okazję poznać pobudzające właściwości tej mieszanki. – Dobra, do roboty – rzekła z udawanym entuzjazmem.
Przed domem, który był ich celem, stało kilka samochodów Żandarmerii Wojskowej. Wejścia do czteropiętrowej kamienicy ze świeżo wyremontowaną fasadą pilnował funkcjonariusz w polowym mundurze.
– Witam. – Skłonił głowę przed Konieczną. Ich oczy na moment się spotkały. „Widział, jak rzygałam…” – prokurator poczuła lekkie zażenowanie. „Oby myślał, że jestem w ciąży” – przyszło jej do głowy.
– Co tu mamy? – spytała szatyna, gdy byli już na klatce schodowej.
– Pułkownik Ryszard Szczęsny z Zarządu Bezpieczeństwa Informacji Niejawnych Biura Kontrwywiadu Wojskowego, trzydzieści siedem lat, w służbie od dwunastu – wyrecytował z pamięci oficer żandarmerii.
– Szybko się u tych „bekawików” awansuje… – zauważyła złośliwie Justyna. Miała taki sam staż, niezłe wyniki i stopień kapitana.
– Co mam ci powiedzieć? – Idący obok mężczyzna posłał jej porozumiewawcze spojrzenie. – Gość zawiesił sznur na haku od żyrandola, dynda maksymalnie pięć godzin. Cud, że jeszcze nie spadł, bo do małych nie należy. – Żandarm zarechotał. – Znalazła go żona, ale nie mieszkali razem. Przyszła w odwiedziny. Szczęsny wrócił z dwumiesięcznej delegacji, byli umówieni na poranną kawę. Mieszkanie po wstępnych oględzinach czyste, bez śladów włamu, walki, czyjejkolwiek obecności poza samym właścicielem. Nikt z sąsiadów nic nie widział, nie słyszał. To samo w okolicznych chałupach.
– Samobój – raczej stwierdziła, niż spytała Konieczna.
– No na to wychodzi, tylko… – Mężczyzna zawahał się.
– Tylko co? – Justyna po raz pierwszy tego dnia była czymś zaciekawiona.
– Po co umawiał się z kobitą, skoro zamierzał się powiesić? – Oficer zmarszczył czoło.
– Eee… – Justyna nie kryła rozczarowania. „Detektyw z ciebie, jak z koziej dupy trąba” – orzekła w głowie. – To proste – powiedziała na głos. – Skoro nie byli razem, to dobrze między nimi się nie układało. Więc pan pułkownik postanowił na koniec zrobić żonie wredny żart. Widok wiszącego truchła będzie dziewczynę prześladował już zawsze. Wymyśliłbyś lepszą zemstę?
– Jesteś szurnięta… – podsumował żandarm. Szczerząca zęby Justyna pokazała mu środkowy palec.
Weszli do mieszkania na ostatnim piętrze. W lokalu wciąż pracowała ekipa kryminalistyczna. „Zapewne dostali prikaz, żeby zbadać każde pomieszczenie centymetr po centymetrze” – domyślała się Konieczna. Tak naprawdę dopiero teraz dotarło do niej, że Szczęsny był nie lada szychą.
– Kurwa… – wyszeptała. W wyobraźni widziała już inne szychy, mieszające się do śledztwa. „Obyś naprawdę się powiesił” – Justyna patrzyła na wiszące w salonie ciało bez śladu współczucia. Jeśli je miała, to wyłącznie dla siebie.
Odwróciła wzrok od trupa – jej uwagę przyciągnął stojący na komodzie telewizor.
– Czy jak weszliście, był włączony? – spytała jednego z mężczyzn w białym kombinezonie.
– Tak – odparł tamten. – Ściszyliśmy go tylko, bo nam przeszkadzał.
– Zmienialiście kanał? – dopytywała prokurator.
Mężczyzna pokręcił głową.
Właściwie to nie było istotne, a zwyczajnie ciekawe. Władze od kilku lat uznawały dużą część prywatnych mediów, głównie stacje telewizyjne, za antypolskie. I szkodliwe dla interesów Rzeczpospolitej. By zyskać taką łatkę, wystarczyło dać głos politykom opozycji i krytykom poczynań partii władzy. Rząd nie poprzestał na patriotycznej retoryce. Używając rozmaitych wybiegów prawnych, przejął sporą grupę mniejszych podmiotów bądź doprowadził do ich zamknięcia. Te większe nękał karami i groźbą przymusowej nacjonalizacji. Pewnie i one wkrótce by upadły, gdyby nie fakt, że stał za nimi zagraniczny kapitał, wspierany przez rządy USA i Niemiec. Zawodników z innej ligi, z którymi Warszawa – choć hałaśliwa – nie chciała wchodzić w ostry konflikt.
Co nie stało na przeszkodzie, by osobom na państwowych posadach zasugerować ignorowanie niewłaściwych mediów. W instytucjach mundurowych ta sugestia przybrała formę oficjalnych rozporządzeń, w myśl których w służbowych odbiornikach mogła być nadawana jedynie telewizja publiczna (to samo dotyczyło rozgłośni i aparatów radiowych). I choć żaden z szefów resortów nie posunął się tak daleko, by nakazać podwładnym całkowity bojkot, było jasne, że takiej postawy oczekiwano. Tymczasem Konieczna…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnejPodziękowania
Ta książka powstała w ekspresowym tempie (zaledwie czterech tygodni), ale dojrzewała we mnie przez wiele miesięcy. Dwa wydarzenia sprawiły, że postanowiłem zmierzyć się z tematem. Pierwszym była premiera Inwazji Wojciecha Miłoszewskiego – to wtedy uznałem, że czas na własną wersję polsko-rosyjskiego konfliktu. Drugim – rozmowa z Marcinem Dąbrową, dawnym współpracownikiem, fanem literatury political fiction, który opisał, jak widzi Inwazję w wydaniu Ogdowskiego. Ostatecznie owa wizja uległa głębokim modyfikacjom, niemniej należą się Marcinowi podziękowania. Koledze po piórze również.
Innym autorem, którego trzeba wspomnieć, jest Juliusz Ćwieluch, dziennikarz „Polityki”. Jego wywiad z byłym inspektorem sił powietrznych, generałem Tomaszem Drewniakiem – opublikowany w książce Generałowie. Niewygodna prawda o polskiej armii – zainspirował mnie do napisania epizodu gry sztabowej. Jej przebieg to pokłosie rozmowy, jaką odbyłem z generałem Waldemarem Skrzypczakiem – to od dawnego dowódcy wojsk lądowych dowiedziałem się, jak mogłoby wyglądać polsko-rosyjskie starcie. Rzecz jasna dodałem tam i „siebie”, zatem wszelkie niedoskonałości fabularne epizodu obciążają wyłącznie moje konto. Tak czy inaczej, obydwu Panom Generałom i Panu Redaktorowi składam wyrazy podziękowania.
Na ostateczny kształt tej książki wpływ mieli moi prerecenzenci. Dziękuję Alicji Bartnickiej za spojrzenie zza Odry, Justynie Grochal za osadzenie mnie na gruncie językowej pryncypialności. Arturowi Kurasińskiemu za refleksje człowieka nowych mediów, Radkowi Sawickiemu za opinię w imieniu środowiska moich stałych Czytelników. Podziękowania przekazuję na ręce Tomasza Syguta, za jego uwagi dotyczące medialnych i politycznych wątków fabularnych. Wielkie dzięki tym, którzy postanowili pozostać anonimowi – a wsparli mnie swoją fachową wiedzą w kwestiach wojskowych i prawnych.
Ponieważ piszę książki, kradnąc czas najbliższym, dziękuję Ani i Magdzie za cierpliwość i wyrozumiałość. Moje Drogie Panie, wciąż wierzę, że kiedyś zacznę żyć wyłącznie z pisania – wówczas będzie mnie dla Was znacznie więcej.
Marcin Ogdowski