- W empik go
Diabeł kulawy - ebook
Diabeł kulawy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 390 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc październikowa pokryła gęstym mrokiem sławetne miasto Madryt. Ludność schroniwszy się do domów zostawiła ulice wolne dla kochanków żądnych śpiewać swoje niedole lub rozkosze pod balkonem ubóstwianej. Już dźwięk gitary wprawiał w niepokój ojców i rzucał postrach na zazdrosnych mężów; słowem, było blisko północy, kiedy don Kleofas Leandro Perez Zambullo, szkolarz z Alkali, opuścił nagle przez okienko na strychu dom, do którego go wprowadził lekkomyślny syn bogini Cytery. Ratował życie i honor, siląc się wymknąć kilku zbirom ścigającym uparcie studenta, aby go zabić lub zmusić gwałtem do zaślubienia damy, z którą zeszli go na czułym gruchaniu.
Mimo iż sam jeden przeciw wielu, bronił się dzielnie; obrał drogę ucieczki jedynie dlatego, iż w zamęcie walki wydarto mu szpadę. Ścigali go jakiś czas po dachach; ale dzięki ciemności don Kleofas zmylił pogoń. Obrócił się w stronę światła, które ujrzał z daleka: mimo iż słabe posłużyło mu za latarnię morską w tej niebezpiecznej przeprawie. Naraziwszy się nie raz i nie dwa na skręcenie karku, dobił do strychu, z którego sączyły się promienie światła, i wszedł przez okno, pełen radości jak pilot, który zdoła szczęśliwie wprowadzić do portu okręt przed rozbiciem.
Rozejrzał się na wsze strony i zdziwiony, iż nie widzi nikogo w tej dość szczególnej ciupce, jął badać teren z wielką uwagą. Ujrzał mosiężną lampkę wiszącą u powały, książki i papiery porzucone na stole, globus i kompas z jednej strony, fiolki i kwadrany z drugiej. To naprowadziło go na myśl, iż poniżej musi mieszkać jakiś astrolog, który zachodzi do tego ustronia na swoje obserwacje.
Dumał o niebezpieczeństwie, którego szczęśliwa gwiazda pozwoliła mu uniknąć, i zastanawiał się w duchu, czy pozostanie tu do rana lub też poweźmie inny jaki zamiar. Nagle usłyszał w pobliżu głębokie westchnienie. Myślał zrazu, że to jakowaś chimera wzburzonego umysłu, złuda nocy; toteż, nie przerywając sobie, ciągnął dalej swoje rozmyślania.
Ale skoro westchnienie powtórzyło się po raz drugi, nie wątpił już, że ma do czynienia z rzeczą realną; jakoż, mimo że nie widział nikogo w pokoju, krzyknął na cały głos: „Któż, u diaska, wzdycha tutaj?”
– To ja, panie szkolarzu – odparł głos zaiste dosyć osobliwy; – siedzę tu od sześciu miesięcy w zakorkowanej fiolce. Mieszka w tym domu uczony astrolog, który jest czarnoksiężnikiem. To on mocą swojej sztuki trzyma mnie w tym więzieniu.
– Jesteś tedy duchem? – rzekł don Kleofas nieco oszołomiony tą niezwykłą przygodą.
– Jestem biesem – odparł głos: – przybywasz bardzo w porę, aby mnie wyrwać z niewoli. Usycham z bezczynności; należę bowiem do najsprawniejszych i najpracowitszych diabłów w całym piekle.
Te słowa przejęły don Zambulla pewnym niepokojem; że jednak był z natury odważny, opanował się i rzekł swobodnie: – Mości diable, poucz mnie, jeśli łaska, jakie miejsce zajmujesz wśród swoich współbraci; czy jesteś diabłem-szlachcicem czy chamem.
– Jestem diabłem pierwszej rangi – odparł głos; – z całego piekła zażywam największej reputacji na tym i na tamtym świecie.
– Byłżebyś przypadkiem – odparł Kleofas – biesem, który nosi imię Lucypera?
– Nie – odparł duch; – to bies szarlatanów.
– Jesteś Urielem? – spytał szkolarz.
– Pfuj! – odparł żywo głos – to patron kupców, rzeźników, piekarzy i innych łupieżców ludu.
– Jesteś może Belzebubem? – rzekł Leandro.
– Czy pan kpi? – odparł duch – to duch starych ochmistrzyń i giermków.
– To mnie dziwi – rzekł Zambullo – sądziłem, że Belzebub to jedna z największych osobistości waszego grona.
– Jedna z najlichszych – odparł Demon. – Ma pan, widzę, bardzo opaczne pojęcie o piekle.
– W takim razie – podjął Kleofas – musisz być chyba Lewiatanem, Belfegorem lub Astarotem?
– Och, ci trzej – rzekł głos – to przynajmniej diabły pierwszego rzędu. To duchy dworskie. Zasiadają w radach książąt, dają natchnienie ministrom, tworzą ligi, szerzą rozruchy w Państwie i rozniecają pochodnie wojny. Ci, to nie byle ciury jak owi, których wymieniłeś zrazu.
– Powiedz mi, drogi panie – rzekł szkolarz – jakie są funkcje Flagela?
– Jest duszą pieniactwa, duchem palestry – odparł bies. – To on układał protokół dla woźnych i rejentów. On podżega skarżących, wspiera adwokatów i oblega sędziów.
– Co do mnie, mam inne zatrudnienia; klecę pocieszne małżeństwa: kojarzę staruchów z nieletnimi dziewczątkami, panów ze służebnymi panny bez posagu z tkliwymi kochankami gołymi jak święty turecki. To ja przyniosłem na świat zbytek, rozpustę, grę i chemię. Jestem wynalazcą turniejów, tańca, muzyki, komedii i nowych mód we Francji. Imię moje Asmodeusz, przezwany Diabłem kulawym.
– Jak to! – wykrzyknął don Kleofas – byłżebyś ty owym słynnym Asmodeuszem… o którym jest tak chlubna wzmianka w Agryppie i w „Klawikuli” Salomona? Zaiste, nie wymieniłeś mi wszystkich swoich rozrywek. Zapomniałeś najlepszej. Wiem, że bawisz się czasami tym, aby wspomagać nieszczęśliwych kochanków. Tak na przykład, w zeszłym roku, znajomy mi bakałarz uzyskał, za twą pomocą, w mieście Alkali, fawory małżonki pewnego doktora uniwersytetu.
– To prawda – rzekł duch – chowałem to sobie na koniec. Jestem demonem wyuzdania lub, aby rzecz określić przyzwoiciej, bożkiem Kupidynem. Poeci dali mi to ładne miano: ci panowie malują mnie bardzo pochlebnie. Powadają, że mam złocone skrzydła, opaskę na oczach, łuk, kołczan pełen strzał i że jestem czarująco piękny. Przekonasz się, jak jest w istocie, jeśli zechcesz mnie wypuścić.
– Mości Asmodeuszu – odparł Leandro Perez – od dawna już, jak ci wiadomo, jestem twym oddanym sługą. Niebezpieczeństwo, z jakiegom wybrnął przed chwilą, może służyć za dowód. Bardzom rad, iż nastręcza się sposobność oddania ci usługi; ale naczynie, w którym cię zamknięto, z pewnością jest zaczarowane. Próżno siliłbym się odetkać je lub strzaskać. Tak więc nie bardzo wiem," w jaki sposób mógłbym cię uwolnić. Nie mam wprawy w tego rodzaju imprezach; mówiąc między nami, jeżeli tak szczwany diabeł jak ty nie zdołał się wywinąć, w jaki sposób lichy śmiertelnik dałby sobie rady?
– Ludzie mają tę władzę – odparł duch."– Fiolka, w której mnie zamknięto, to zwykła butelka. Wystarczy ci ją ująć i rzucić o ziemię, a ukażę się natychmiast pod ludzką postacią.
– Jeżeli tak – rzekł szkolarz – rzecz jest łatwiejsza, niż myślałem. Objaśnij mnie tedy, w której fiolce siedzisz. Widzę ich sporo zupełnie podobnych, nie umiem rozróżnić.
– W czwartej od okna – odparł duch. – Mimo, że na korku jest odcisk magicznej pieczęci, butelka trzaśnie natychmiast.
– Wystarczy – odparł Kleofas. – Jestem gotów uczynić ci zadość. Ale jest mała trudność. Lękam się, iż skoro ci oddam tę przysługę, przyjdzie mi zapłacić koszta…
– Nie grozi ci nic złego – odparł duch. – Przeciwnie, rad będziesz z mej wdzięczności. Nauczę cię wszystkiego, co będziesz chciał wiedzieć. Objaśnię cię o wszystkim, co się dzieje na świecie. Odkryję ci przywary ludzi, będę twoim duchem opiekuńczym, światlejszym niż geniusz Sokratesa: mam nadzieję uczynić cię jeszcze mędrszym od tego filozofa. Słowem, oddaję się tobie z tym, co jest we mnie złego i dobrego: i jedno, i drugie będzie ci równie użyteczne.
– Piękne obietnice – odparł szkolarz; – ale wy, panowie diabły, uchodzicie za niezbyt słownych.
– Oskarżenie nie bez zasady – odparł Asmodeusz. – Większość kolegów nie czyni sobie z tym skrupułów. Co do mnie (poza tym, iż nie mogę nadto opłacić takiej przysługi!) dochowuję wiernie ślubów; przysięgam na wszystko, co mi jest święte, że cię nie oszukam. Możesz polegać na tym. A co powinno cię ucieszyć osobliwie, ofiaruję się pomścić cię jeszcze tej nocy na donnie Teresie, owej przewrotnej damie, która skryła u siebie zbirów, aby cię ująć i zmusić do małżeństwa.
Ta ostatnia obietnica przypadła młodemu Zambullo szczególnie do smaku. Aby przyśpieszyć jej spełnienie, chwycił fiolkę i nie troszcząc się o resztę, cisnął ją o ziemię. Strzaskała się na tysiąc kawałków i zalała podłogę czarniawym płynem, który stopniowo wyparował i zmienił się w dym. Dym ten rozproszył się zwolna i ukazał oczom zdumionego studenta postać ludzką, odzianą w płaszcz, wysoką na jakie półtrzeciej stopy i wspartą na kulach. Mały kulawy potwór miał koźle nogi, ściągłą twarz, spiczastą brodę, mocno spłaszczony nos; oczki podobne były do żarzących węgli; nad szeroko wyciętymi ustami stroszyły się rude wąsiki.
Głowę tego wdzięcznego Kupidyna pokrywał turban z czerwonej krepy, zdobny bukiecikiem kogucich i pawich piór. Na szyi szeroki płócienny kołnierz, na którym widniały wzory naszyjników i kolczyków. Miał krótką suknię z białego atłasu, przepasany był szeroką wstęgą pergaminu, całą usianą magicznymi znaki. Na sukni były wymalowane liczne przedmioty do użytku dam, napierśniki, szarfy, pstrokate fartuszki i modne fryzury, jedne dziwaczniejsze od drugich.
Ale wszystko to było niczym w porównaniu do płaszcza, również z białego atłasu. Widać było na nim mnogość postaci malowanych chińskim tuszem, z taką swobodą pędzla i w tak śmiałych pozach, iż łatwo było poznać, że to robota diabła. Z jednej strony, dama hiszpańska okryta płaszczem wabiła cudzoziemca na przechadzce; z drugiej dama francuska studiowała w zwierciadle nowe minki, aby je wypróbować na młodym labusiu, który się zjawiał właśnie w drzwiach z muszkami i różem. Tu kawalerowie italscy śpiewali i brząkali na gitarze pod balkonem; tam Niemcy, rozpięci, rozchlastani, zalani winem i umazani tabaką, otaczali stół plugawy od śladów hulanki. W jednym rogu widać było bogatego muzułmanina wychodzącego z kąpieli i otoczonego pięknościami seraju, które cisnęły się na wyprzódki z usługą. W drugim angielski szlachcic dwornie częstował swą damę piwem i fajką.
Widać tam było i graczy przedziwnie odtworzonych; jedni, przejęci radością, napełniali kapelusze złotem i srebrem; inni grali już na słowo i rzucali ku niebu bluźniercze spojrzenia, kąsając karty z rozpaczy. Słowem, widziało się tam tyle osobliwych rzeczy, co na cudownej tarczy, którą bożek Wulkan wykonał na prośbę Tetydy. Ale ta była różnica między dziełami dwóch kulasów, że obrazki na tarczy nie miały związku z czynami Achillesa, postaci zaś na płaszczu były żywym obrazem wszystkiego, co się dzieje na świecie z podszeptu Asmodeusza.ROZDZIAŁ II DALSZY CIĄG OSWOBODZENIA ASMODEUSZA
Spostrzegając, iż widok jego nie usposabia szkolarza zbyt korzystnie, bies rzekł z uśmiechem: – I cóż, mości Kleofasie Leandrze Peres Zambullo, widzisz oto czarownego boga miłości, wszechwładnego pana serc. Co mniemasz o mojej minie i urodzie? Czyż poeci to nie są doskonali malarze?
– Szczerze mówiąc – odparł don Kleofas – pochlebiają trochę. Przypuszczam, że nie pod tą postacią ukazałeś się oczom Psyche.
– Och! nie – odparł diabeł. – Aby obudzić piorunującą miłość, pożyczyłem rysów od młodego francuskiego markiza. Trzebaż pokrywać grzech przyjemną postacią, inaczej nie skusiłby nikogo. Przybieram do woli wszystkie kształty; mogłem się ukazać twoim oczom obleczon w urojone ciało piękniejszej przyrody; ale skoro ci się oddałem cały i skoro cię nie pragnę w niczym oszukiwać, chciałem, abyś mnie ujrzał pod postacią najlepiej wyrażającą sąd ludzki o mnie i o mej działalności.
– Nie dziwię się – odparł Leandro – że jesteś nieco szpetny. Daruj mi, jeśli łaska, ten przymiotnik: przyszłe stosunki nasze wymagają szczerości. Te rysy zgadzają się doskonale z pojęciem, jakie miałem o tobie; ale objaśnij mnie, proszę, czemu jesteś kulawy?
– Stąd – odparł bies – iż poróżniłem się niegdyś we Francji z Pillardokiem, biesem chciwości. Chodziło o to, który z nas opęta młodzieńca z Mance, przybyłego do Paryża dla zrobienia fortuny. Ponieważ był to przemiły chłopiec, młodzian posiadający nadzwyczajne talenty, kłóciliśmy się żywo o jego posiadanie. Potykaliśmy się w pośredniej sferze powietrza. Pillardok był mocniejszy: rzucił mnie o ziemię tak samo jak Jowisz, wedle tego, co mówią poeci, prasnął Wulkana. Zgodność tych przygód sprawiła, iż koledzy przezwali mnie Diabłem kulawym; przydomek ten, dany mi na pośmiewisko, przylgnął do mnie. Mimo to, choć ochwacony, dosyć jestem sobie żwawy. Będziesz świadkiem mej zwinności.
– Ale – dodał – kończmy gawędę. Spieszmy wydobyć się z tego strychu. Czarnoksiężnik przybędzie niebawem, aby pracować nad nieśmiertelnością pięknej Sylfidy, która odwiedza go tutaj co nocy. Gdyby nas zeszedł, nie omieszkałby mnie wpakować z powrotem w butelkę a może i ciebie również. Wyrzućmy najpierw przez okno skorupy fiolki, aby czarodziej nie zauważył mej ucieczki.
– A gdyby i spostrzegł się po naszym odejściu – rzekł Zambullo – cóż by wynikło?
– Co by wynikło? – odparł Kulas. – Widać, żeś nie czytał książki „O Przymusie”. Gdybym się ukrył zgoła na krańcu ziemi albo w regionach zamieszkałych przez gorejące Salamandry; gdybym zstąpił w państwo Gnomów albo w najgłębsze otchłanie morza, nie byłbym bezpieczny od jego pomsty. Uczyniłby zaklęcia tak silne, iż całe piekło by zadrżało. Daremnie chciałbym nie usłuchać: musiałbym zjawić się, wbrew woli, przed jego obliczem, aby ponieść naznaczoną karę.
– Skoro tak – rzekł student – lękam się, iż nasze stosunki nie potrwają długo. Ten straszliwy nekromanta odkryje rychło twą ucieczkę.
– Nie wiem – odparł duch – nie znamy rzeczy, które mają się zdarzyć.
– Jak to – wykrzyknął Leandro Perez – diabły nie znają przyszłości?
– Oczywiście, nie – odrzekł diabeł – ci, którzy polegają na nas w tej mierze, są wielce naiwni. To właśnie sprawia, iż wróżbici prawią tyle głupstw i tyle głupstw każą popełniać szlachetnym damom szukającym u nich rady. Znamy jedynie przeszłość i teraźniejszość. Nie wiem tedy, czy czarnoksiężnik spostrzeże szybko mą nieobecność, ale mam nadzieję, że nie. Jest tu więcej podobnych fiolek: nie zauważy, że brakuje jednej. Jestem w jego pracowni niby kodeks praw w bibliotece finansisty: nie myśli o mnie; a gdyby nawet pomyślał, nie czyni mi nigdy tego zaszczytu, aby ze mną rozmawiać: to najdumniejszy czarnoksiężnik, jakiego znam. Od czasu jak mnie trzyma w niewoli, nie raczył odezwać się da mnie ani razu.
– Cóż za człowiek! – rzekł don Kleofas. – Cóżeś uczynił takiego, aby ściągnąć jego nienawiść?
– Pokrzyżowałem mu plany – odparł Asmodeusz. – Zawakowało miejsce w Akademii: pragnął, aby je otrzymał jego przyjaciel, ja chciałem obsadzić je kim innym. Czarnoksiężnik stworzył talizman zrobiony z najpotężniejszych znaków Kabały; ja oddałem mego protegowanego w służby ministra, którego imię przeważyło talizman.
Wśród tej rozmowy bies zebrał szczątki fiolki i wyrzucił przez okno.
– Mości Zambullo – rzekł do studenta – uchodźmy: chwyć się za kraj mego płaszcza i nie lękaj się niczego.
Mimo iż przedsięwzięcie wydało się don Kleofasowi dość niebezpieczne, wolał się raczej na nie ważyć, niż wystawiać się na gniew czarnoksiężnika; uczepił się z całych sił diabła, który uniósł go w jednej chwili.ROZDZIAŁ III DOKĄD ZANIÓSŁ DIABEŁ KULAWY STUDENTA I CO MU NAJPIERW POKAZAŁ
Asmodeusz nie bez słuszności chełpił się swą zwinnością. Pomknął przez powietrze niby strzała wypuszczona z cięciwy i przycupnął na wieży św. Salwatora. Znalazłszy się tam, rzekł do towarzysza:
– No i cóż, mości Leandro, kiedy ludzie powiadają o lichej jeździe diabelska jazda, prawda, że nie mają słuszności?
– Przekonałem się o fałszu tego wyrażenia – odparł grzecznie Zambullo. – Mogą upewnić, iż jest to jazda wygodniejsza niż w najmiększym powozie, a przy tym tak ucieszna, że człowiek nie ma czasu się znudzić.
– Ha, ha! – odparł bies – nie wiesz, czemu cię tutaj przywiodłem. Mam zamiar pokazać ci wszystko, co się dzieje w Madrycie; że zaś chcę rozpocząć od tej dzielnicy, nie mogłem wybrać sposobniejszego miejsca. Zerwę mocą mej diabelskiej władzy dachy: mimo ciemności, wnętrze ich odsłoni się naszym oczom. – To rzekłszy wyciągnął ramię i natychmiast wszystkie dachy znikły. Za czym student ujrzał, niby w biały dzień, wnętrze domów; tak, powiada Lodovico Velez de Guevera, jak widzi się wnętrze pasztetu, zdjąwszy skorupę z ciasta.
Widowisko to było zbyt nowe, aby go nie mało pochłonąć. Rozglądał się na wsze strony, a rozmaitość zjawisk na długo przykuła jego ciekawość.
– Mości Kleofasie – rzekł diabeł – mnogość scen, którym przyglądasz się z taką uciechą, jest w istocie miła dla oka. Ale to tylko czcza rozrywka. Pragnę ją zaprawić pożytkiem; aby ci dać pełną znajomość ludzkiego życia, wytłumaczę ci, co robią wszystkie te osoby. Odsłonię ci ich pobudki, obnażę najskrytsze myśli.
Od czego zaczniemy? Przyjrzyjmy się najpierw, po prawej ręce, starcowi, który liczy złoto i srebro. To skąpy mieszczanin. Karocę jego, nabytą wpółdarmo na licytacji po dworskim paniczu, ciągną dwa liche muły, które trzyma w stajni i żywi wedle prawa dwunastu tablic, to znaczy dając każdemu codziennie funt jęczmienia. Obchodzi się z nimi tak, jak Rzymianie obchodzili się ze swymi niewolnikami. Przed dwoma laty wrócił z Indii przywożąc mnogość kruszcu w sztabach, które rozmienił na monetę. Podziwiaj tego starego szaleńca: z jaką rozkoszą pije oczami swoje bogactwa! Nie może się nimi nasycić. Ale patrz równocześnie, co się dzieje w małej izdebce w tym samym domu. Widzisz dwóch młodych chłopców w towarzystwie starej kobiety?
– Tak – odparł Kleofas. – To widocznie jego dzieci.
– Nie – rzekł diabeł – to siostrzeńcy, którzy mają po nim dziedziczyć i którzy w żądzy rychłego podzielenia się łupem sprowadzili tajemnie czarownicę, aby się od niej dowiedzieć, kiedy stary umrze.
– Widzę w sąsiednim domu dwa wcale ucieszne obrazki. Jeden to podstarzała zalotnica, która udaje się na spoczynek złożywszy włosy, brwi i zęby na gotowalni. Drugi to sześćdziesięcioletni galant po powrocie ze schadzki. Odłożył już sztuczne oko i wąsy wraz z peruką kryjącą głowę łysą jak kolano. Czeka, aż służący odejmie mu drewnianą rękę i nogę, aby resztę ułożyć w łóżku.
– Jeżeli mnie oczy nie zwodzą – rzekł Zambullo – widzę tam kształtną i młodą dziewczynę, istne malowanie! Jakaż ona wdzięczna!
– Otóż – rzekł Kulas – ta młoda piękność, która cię uderzyła, to starsza siostra galanta udającego się na spoczynek. Tworzy dobraną parę ze starą zalotnisią, z którą razem mieszka. Kibić, którą podziwiasz, to cały kunszt mechaniki. Piersi i biodra sztuczne; niedawno wybrawszy się do kościoła zgubiła w ciżbie pośladki. Mimo to, ponieważ nadaje sobie tony podlotka, w tej chwili dwóch młokosów spiera się o jej względy. Przyszło nawet między nimi do bitwy o tę piękność. Szaleńcy! Rzekłbyś dwa psy gryzący się się o kość.
– Uśmiej się ze mną z koncertu, który odbywa się o parą kroków dalej, w mieszczańskim domu, pod koniec wieczerzy. Śpiewają tam kantaty. Stary kauzyperda ułożył muzykę, słowa zaś popełnił komisarz policji wdzięczący się do Muz; cymbał, który składa wiersze ku swojej przyjemności a utrapieniu drugich. Kobza i szpinet stanowią orkiestrę. Dryblas z kogucim dyszkantem śpiewa pierwszą partię, młoda zaś panna, która ma gruby głos, towarzyszy mu basem.
– O cóż za komiczne widowisko! – wykrzyknął don Kleofas śmiejąc się – gdyby ktoś chciał umyślnie złożyć pocieszny koncert, nie potrafiłby tego tak dobrze.
– Zwróć oczy na ten wspaniały pałac – ciągnął bies – ujrzysz magnata spoczywającego we wspaniałej komnacie: przy nim pełna szkatułka bilecików miłosnych. Czyta je, aby usnąć rozkosznie: pochodzą od damy, którą ubóstwia. Osoba ta przyprawia go o takie wydatki, iż niebawem będzie zmuszony prosić o posadę gubernatora.
– O ile wszystko spoczywa w tym pałacu, o ile wszystko jest tam spokojne, w zamian w sąsiednim domu, po lewej, panuje wielkie ożywienie. Widzisz tam pewną damę w łóżku z czerwonego adamaszku? To osoba należąca do wysokiej sosjety; donna Fabula; posłała właśnie po akuszerkę i gotuje się dać spadkobiercę staremu don Torribo, swemu mężowi, którego widzisz koło niej. Czy nie zachwyca cię dobroć tego małżonka? Krzyki drogiej połowicy przeszywają mu serce. Nie posiada się z boleści, cierpi na równi z nią. Z jaką troskliwością i zapałem sili się jej pomóc!
– W istocie – rzekł Leandro – zadaje sobie wiele trudu. Ale widzę w tym samym domu innego mężczyznę, który śpi głębokim snem, nie troszcząc się o powodzenie sprawy.
– Rzecz powinna go wszakże obchodzić – odparł kulas – to służący, który jest istotną przyczyną boleści swej pani..
– Spójrz nieco dalej – ciągnął – i przyjrzyj się, w izbie na dole, szelmeczce, która się naciera starym sadłem, aby się udać na zbór czarownic odbywający się tej nocy między San Sebastiano a Fontarabią. Zaniósłbym cię tam natychmiast, aby ci dostarczyć przyjemnej rozrywki, gdybym się nie obawiał, iż bies grający na tej uroczystości rolę kozła może mnie poznać.
– Jesteście tedy – rzekł student – z tym diabłem w nieosobliwych stosunkach?
– Nie, na honor – odparł Asmodeusz. – To właśnie ten Pillardok, o którym ci mówiłem. Hultaj zdradziłby mnie. Niechybnie uprzedziłby czarnoksiężnika o mej ucieczce.
– Miałeś może i inne jakie nieporozumienia z tym Pillardokiem?
– Zgadłeś – odparł diabeł – przed dwoma laty posprzeczaliśmy się znowuż o pewnego paryskiego młodzieńca, który nosił się z myślą obrania sobie zawodu. Każdy z nas rościł sobie pretensje do pokierowania nim. On chciał zeń wykroić sekretarza przy ministrze, ja ulubieńca dam; dla przecięcia sporu koledzy zrobili zeń mnicha bez powołania. Za czym pogodzono nas; uściskaliśmy się i od tego czasu jesteśmy śmiertelnymi nieprzyjaciółmi.
– Dajmy pokój temu pięknemu zgromadzeniu – rzekł don Kleofas – nie mam żadnej ochoty brać w nim udziału. Prowadźmy dalej przegląd. Co znaczą iskry dobywające się z tej piwnicy?
– To jedno z najbardziej niedorzecznych zatrudnień ludzkich – odparł diabeł. – Osoba, która smaży się w piwnicy przy tym gorejącym piecu, to alchemik. Człowiek ten trawi pomału w ogniu swoje bogactwa, a nie znajdzie nigdy tego, czego szuka. Mówiąc między nami, Kamień filozoficzny jest jeno piękną chimerą, którą ja sam ukułem, aby sobie zadrwić z ludzkiego umysłu, silącego się przekroczyć granice, jakie mu zakreślono.
Alchemik ten ma sąsiada, poczciwego aptekarza, który jeszcze nie udał się na spoczynek. Widzisz go, jak pracuje w sklepie wraz z leciwą małżonką i synem. Wiesz, co robią? Mąż robi pigułki miłosne dla starego adwokata, który się żeni jutro. Chłopiec przyrządza lewatywę, żona zaś tłucze w moździerzu specyfiki antyweneryczne.
– Naprzeciwko domu aptekarza – rzekł Zambullo – człowiek jakiś wstaje i ubiera się śpiesznie.
– Tam do kata! – odparł duch – to lekarz: wezwano go do bardzo nagłego wypadku. Przysłano po niego od pewnego prałata, który odkąd się położył, zakaszlał raz czy dwa razy.
Rzuć okiem wyżej, po prawej i staraj się odszukać na strychu człowieka, który przechadza się w koszuli przy mdłym blasku lampy.
– Już go mam – wykrzyknął student. – Widzę tak dokładnie, iż mógłbym sporządzić inwentarz mebli. Jest tylko tapczan, zydel i stół; ściany zupełnie zababrane na czarno.
– Człowiek, który mieszka tak wysoko, to poeta – odparł Asmodeusz – a to, co ci się wydaje czarne, to tragedia jego pióra, którą ustroił pokój, zmuszony z braku papieru kreślić swoje poezje na ścianie.
– Z tego, jak się miota i gestykuluje – rzekł Kleofas – Wnoszę, iż układa jakieś ważne dzieło.
– Wcaleś to trafnie osądził – odparł Kulas – wczoraj ukończył ostatnie sceny tragedii pod tytułem: „Potop”. Nie można mu zarzucić, aby nie przestrzegał jedności miejsca, gdyż cała akcja rozgrywa się w arce Noego. Upewniam cię, że sztuka jest wyborna; wszystkie bydlęta rozprawiają w niej jak doktorowie Sorbony. Ma zamiar przypisać ją komuś; od sześciu już godzin pracuje nad dedykacją. W tej chwili obmyśla ostatnie zdanie. Można powiedzieć, iż ta dedykacja to istne arcydzieło; wszystkie cnoty moralne i polityczne, wszystkie pochwały, jakie można oddać człowiekowi znamienitemu rodem i zasługą, naznaczyły w niej sobie schadzkę: nigdy żaden autor nie zużył tyle kadzidła.
– Do kogóż zamierza zwrócić tę chlubną pochwałę? – spytał student.
– Nie wie jeszcze – odparł diabeł – zostawił nazwisko i n blanco. Szuka jakiegoś możnego pana, który by się okazał hojniejszy od tych, którym przypisał poprzednie dzieła. Ale ludzie gotowi opłacać szumne dedykacje stali się dziś bardzo rzadcy. Jest to wada, z której magnaci już się wyleczyli oddając tym samym usługę publiczności: była wprost zawalona nędznymi płodami, ile że większość książek pisano dawniej jedynie dla zysku z dedykacji.
Skoro mowa o dedykacjach – dodał diabeł – muszę ci opowiedzieć zdarzenie wcale osobliwe. Pewna dama ze Dworu zezwoliwszy, aby jej przypisano dzieło, chciała widzieć dedykację, nim oddadzą rzecz do druku; otóż znalazłszy, iż pochwała nie jest dość pochlebna, sama ułożyła inną i przesiała ją autorowi, aby ją pomieścił na czele utworu.
– Zdaje mi się – wykrzyknął Leandro – że oto złodzieje dostają się do domu przez balkon.
– Masz słuszność – rzekł Asmodeusz – to złodzieje. Zakradli się do bankiera. Idźmy za nimi wzrokiem, zobaczymy, co będą robili. Przeszukują kantorek, szperają wszędzie, ale bankier uprzedził ich, wyjechał wczoraj do Holandii ze wszystkim złotem, jakie miał w skrzyniach.
– Ale widzę – rzekł Zambullo – innego znów złodzieja, który wspina się po jedwabnej drabince na balkon.
– To nie to! – odparł Kuternoga. – To markiz, usiłujący wśliznąć się do pokoju panny, która rada by się rozstać z panieństwem. Przyrzekł dość lekko, że ją poślubi, ona zaś nie wzdragała się wziąć przysięgę za dobrą monetę; jako iż w handlu miłosnym markizowie to kupcy zażywający na rynku wielkiego kredytu.
– Ciekaw byłbym – rzekł student – dowiedzieć się, co robi pewien człowiek, którego widzę oto w krymce i w szlafroku. Pisze coś bardzo pilnie, obok niego zaś mała czarna figurka w czasie pisania prowadzi mu rękę.
– Człowiek ten – odparł diabeł – to pisarz trybunału, który, aby wygodzie bardzo wdzięcznemu opiekunowi, fałszuje wyrok wydany na korzyść pupilki; czarna zaś postać, która wiedzie mu rękę, to Griffael, bies pisarzy trybunalskich.
– Ten Griffael – odparł don Kleofas – zajmuje ten urząd chyba par interim; skoro Flagel jest duchem palestry i pisarze, jak sądzę, muszą należeć do jego wydziału?
– Nie – odparł Asmodeusz – pisarzy trybunalskich uznano za godnych własnego Diabła; i przysięgam ci, że nie próżnuje!
Przypatrz się opodal domu pisarza damie, która zajmuje pierwsze piętro. Jest wdową; człowiek zaś, którego widzisz przy niej, to jej wuj mieszkający na drugim piętrze. Podziwiaj wstydliwość tej wdowy; nie chce przewdziać koszuli przy wuju i chroni się do alkierza, gdzie każe pomóc sobie gachowi, którego tam ukryła.
U owego pisarza mieszka gruby bakałarz-kuternoga, jego krewniak, człowiek nie mający równego sobie w żartach. Wolumniusz, tak wysławiany przez Cycerona za swoje cięte i złośliwe koncepty, nie umył się do tego kpiarza. Bakałarza tego, zwanego w Madrycie bakałarzem Donoso, rozrywają sobie, na Dworze i w mieście, na obiady: walczą o niego po prostu. Ma osobliwy dar rozweselania gości; napełnia radością cały stół; toteż co dzień jest na obiedzie w jakimś godnym domu, skąd wraca dopiero o drugiej po północy. Dziś jest u magrabiego d'Alkanizas, gdzie znalazł się jedynie przypadkiem.
– Jak to przypadkiem? – przerwał Leandro.
– Wytłumaczę się… jaśniej – odparł diabeł. – Dziś przed południem spotkało się u drzwi bakałarza kilka karoc: zajechały po niego na zlecenie rozmaitych panów. Kazał wprowadzić paziów, i rzekł biorąc talię kart: „Moi przyjaciele, ponieważ nie mogę zadowolić wszystkich na raz, a nie chcę żadnemu dać pierwszeństwa, niech karty rozstrzygną. Pojadę na obiad do króla żołędnego”.
– Cóż za zamiary – rzekł don Kleofas – może mieć, po drugiej stronie ulicy, kawaler, który przysiadł na progu? Czeka, aż służebna wprowadzi go do wnętrza?
– Nie, nie – odparł Asmodeusz. – To młody Kastylczyk, który gra rolę doskonałego kochanka. Chce, przez czystą galanterię, na wzór starożytnych amantów, spędzić noc u drzwi ukochanej. Brząka od czasu do czasu w gitarę, nucąc romance własnego chowu; piękna zaś infantka, leżąc w łóżku na drugim piętrze, opłakuje słuchając go nieobecność jego rywala.
Przejdźmy do tego nowego budynku, który mieści dwa od – dzielne apartamenty. Jeden zajmuje właściciel, ów podeszły kawaler, który to chodzi po pokoju, to osuwa się na fotel.
– Rozumiem – rzekł Zambullo – że toczy w głowie jakowyś wielki zamiar. Kto to taki? Sądząc z bogactwa, jakie błyszczy w tym domu, musi to być grand pierwszej klasy.
– To tylko finansista – odparł bies. – Zestarzał się w bardzo zyskownym rzemiośle; uciułał cztery miliony. Nie jest wolny od niepokoju co do środków, jakimi się posługiwał; czując się zaś bliski zdania rachunków na drugim świecie, stał się wielkim skrupulatem: myśli o ufundowaniu monastyru. Pochlebia sobie, że po tak dobrym uczynku sumienie zostawi go w spokoju. Uzyskał już pozwoleństwo na założenie klasztoru, ale chce w nim osadzić jedynie zakonników, którzy by byli wraz czyści, wstrzemięźliwi i pokorni: ogromny ma kłopot z wyborem.