Diabeł na Hawajach. Nie taki diabeł straszny. Tom 2 - ebook
Diabeł na Hawajach. Nie taki diabeł straszny. Tom 2 - ebook
Jak najlepiej sprawdzić faceta? Pojechać z nim na wakacje!
Wakacje z byłym? To nie brzmi jak dobry pomysł, ale jeśli istnieje idealne miejsce, by spróbować od nowa, to z pewnością są nim słoneczne Hawaje! Zresztą znana wokalistka Drew i tak nie ma w tej chwili lepszego pomysłu na wyjście z życiowego kryzysu. Pakuje więc walizki i wraz ze swoim ekschłopakiem wyrusza na rodzinną wycieczkę.
Tropikalna przygoda szybko zmienia się w prawdziwy tor przeszkód. Drew naprawdę stara się dać Joelowi drugą szansę i przy okazji odwdzięczyć się jego rodzinie za okazaną życzliwość. Okazuje się to jednak szalenie trudne, kiedy na każdym kroku wpada na irytującego starszego brata swojego byłego – Joshuę. Ten nadęty i złośliwy lekarz sprawia, że złamane serce Drew zaczyna bić szybciej. Ale zaraz, zaraz… Przecież to nie z tym Baileyem miała spędzić gorące wakacje…
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-376-7 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DREW
21 stycznia
Każda historia miłosna przypomina jazdę autobusem. Możesz wybrać krótszą, mniej ekscytującą trasę, która zaprowadzi cię prosto do wytyczonego celu, albo zrobić sobie dłuższą wycieczkę z mnóstwem przesiadek i przystanków, w ślepej nadziei, że doświadczysz po drodze czegoś naprawdę wyjątkowego.
Co do mnie, to nie potrzebuję niczego nadzwyczajnego i nie jestem fanką ślepej nadziei, ale trudno też uznać trzynastogodzinny lot samolotem na spotkanie z byłym chłopakiem za ekspresową podróż.
Dostrzegam zarysy Honolulu z okna samolotu: postrzępione klify Diamond Head, biały piasek oraz wodę o najbardziej intensywnym odcieniu niebieskiego, jaki w życiu widziałam.
„Pojedź ze mną na wakacje na Hawajach”, zaproponował Six po incydencie, po którym spadłam z wyżyn sławy na sam dół hańby. „Niech twoja specjalistka od PR-u zrzuci wszystko na karb wyczerpania”.
Mój były potrafi być bardzo przekonujący. Moja najlepsza przyjaciółka Tali powiedziałaby raczej: oportunistyczny. Właściwie to dokładnie tego słowa użyła. Ale ona ma znacznie większe oczekiwania wobec mężczyzn niż ja.
Tak oto niewyspana gramolę się z samolotu prosto na jasne słońce i wilgotne powietrze, gotowa dać Sixowi ostatnią szansę. Próbuję zignorować przy tym fakt, że wtajemniczył mnie w pewne istotne szczegóły tej wycieczki dopiero wtedy, gdy nie mogłam się już z niej wycofać. A mianowicie: jego rodzina też ma w niej uczestniczyć.
– O, tu jest! – krzyczy jakiś głos. To mama Sixa, Beth, przepycha się przez tłum, żeby przytulić mnie tak, jakbym była jej zaginioną córką, którą właśnie odnalazła, a nie byłą dziewczyną jej syna, którą spotkała tylko raz w życiu.
To słodkie z jej strony, ale muszę z siebie zrzucić bluzę z kapturem. Na tym lotnisku nie mają chyba klimatyzacji. Albo uważają trzydzieści stopni za przyjemną temperaturę.
– Właśnie przyjechaliśmy – mówi, nadal nie wypuszczając mnie z objęć. – I pomyśleliśmy sobie: Dlaczego by nie zaczekać na Drew?
– Zabawne – odzywa się ponury głos, który rozpoznałabym wszędzie. Głos, pod wpływem którego czuję ścisk w żołądku, jakby nagle się skurczył. – Jakoś inaczej to sobie zapamiętałem.
Podnoszę wzrok na Joshuę Baileya, brata Sixa, który staje przy matce niczym Władca Piekieł – całe metr dziewięćdziesiąt gniewnej męskości. Napotyka moje spojrzenie i oboje krzywimy się na swój widok. Patrzy na mnie z odrazą, jakby się zastanawiał, czy jest jakiś sposób, żeby mnie zamordować, pozorując wypadek.
– Jesteś spocona – zauważa, przeczesując swoje jasnobrązowe włosy palcami, jakby pocenie się przy przegrzaniu była moją osobistą wadą.
– A ty wyglądasz, jakbyś wybierał się na jakiś zjazd kolonizatorów – odpowiadam, przenosząc wzrok z jego spodni w kolorze khaki na elegancką koszulę zapinaną na guziki. Boże, co za palant.
Ale seksowny palant.
Gdyby życie było sprawiedliwe, Josh wyglądałby odrażająco, ale prawda jest taka, że jakaś słabsza kobieta z łatwością mogłaby się zagubić w jego bladoniebieskich oczach spoglądających spod rzęs tak ciemnych, że niemal wydają się sztuczne. Ma też doskonałe męskie rysy, rozbrajająco pełną dolną wargę i jest niedorzecznie wysoki, barczysty i muskularny, przez co należy do tego typu facetów, przy których czujesz się jak przy jakimś wielkim niedźwiedziu.
Oczywiście jeśli ktoś gustuje w takich typach.
Odwraca się do stojącej za nim posągowej blondynki.
– Sloane, pamiętasz Drew. – Akcentuje moje imię, jakbym była dziewczyną, która zatruła studnię w miasteczku albo planowała wykraść jego rodzinne srebro, o co zresztą mnie podejrzewał.
Jak to możliwe, że są jeszcze parą? Byli razem w Somalii, ale Sloane przeprowadziła się zeszłego lata do Atlanty, a jest zdecydowanie zbyt spięta, aby uprawiać seks przez telefon. Prawdopodobnie zamiast własnych nagich zdjęć wysyłałaby mu rysunki jajowodów.
Kobieta wyciąga do mnie wypielęgnowaną dłoń ze sztywnym uśmiechem na twarzy. Jej elegancja bluzka jakimś cudem ani trochę się nie pomięła podczas lotu, który musiał być równie długi jak mój. A w dodatku jest zupełnie sucha. Pewnie jedną z zalet bycia półwężem, półczłowiekiem jest utrzymywanie niskiej temperatury ciała.
– Przykro mi z powodu Joela – mówi.
Mrugam zakłopotana. Po pierwsze zapomniałam, że rodzina Sixa nadal nazywa go jego znienawidzonym imieniem, a po drugie gdzie do diabła jest facet, który zaledwie kilka dni temu przysięgał mi przez telefon, że się zmienił? Próbuję wyjrzeć za Sixem, ale oni wszyscy są tak cholernie wysocy, że ze swoim metrem siedemdziesiąt wzrostu nic nie widzę.
– O co chodzi?
Wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, a ja czuję nagle ciężar w żołądku.
– Wysłałam ci SMS-a – mówi w końcu Beth. – A może się nie wysłał? Och, kurczę. Rzeczywiście, nie wysłał się. Ciągle tracę zasięg na lotniskach.
Marszczy brwi i zaczyna coś majstrować w ustawieniach telefonu, najwyraźniej wciąż mając nadzieję, że dostanę tę nieszczęsną wiadomość. Jakby miała mi teraz w czymkolwiek pomóc.
– Trafił do więzienia – wyjaśnia beznamiętnie Josh.
Z ust wyrywa mi się śmiech zaskoczenia. Przebycie pół świata na wakacje z rodziną Sixa, ale bez samego Sixa wydaje mi się jakimś złym snem.
– Co takiego?
– To tylko jakaś okropna pomyłka – zapewnia mnie Beth, a Joshua przewraca oczami. – Przeszukano jego zespół na lotnisku w Tokio. Jeden z członków miał w torbie trochę marihuany i wszyscy zostali aresztowani. Ale prawnik Joela mówi, że jutro wyjdzie za kaucją i cała sprawa zostanie załatwiona w ciągu trzech dni.
Wpatruję się w nią zdumiona. Chyba nie próbuje mi powiedzieć, że utknęłam na wakacjach z parą w wieku emerytalnym, którą widziałam raz w życiu, i dwiema osobami, których szczerze nie znoszę? Z których jedna w dodatku zasugerowała swojej matce, aby lepiej zabezpieczyła przede mną ich rodzinne srebro. Chyba miałam tego nie usłyszeć, ale usłyszałam.
A jednak nikt się nie śmieje, a Beth jest wyraźnie zmartwiona, co świadczy o tym, że to raczej nie żart.
Oglądam się za siebie, jakbym szukała jakiegoś sposobu na wdrapanie się z powrotem do samolotu, zanim jeszcze Baileyowie mnie zobaczą, ale to wymagałoby podróży w czasie – umiejętności, której jeszcze nie opanowałam.
Wzrok Josha kieruje się w stronę błysku flesza. Wokół nas zaczynają tłoczyć się ludzie. To te pieprzone włosy. Mam wschodnioeuropejską urodę, jak wiele kobiet w Nowym Jorku – wysokie kości policzkowe, wydęte usta – ale za każdym razem zdradzają mnie moje długie platynowe blond włosy. Zakładam z powrotem kaptur na głowę, ale jest już za późno... Kiedy odkryją, że jestem na lotnisku, gra jest skończona.
– Musimy iść – oznajmia Josh, rozglądając się dookoła. – Niech ktoś weźmie Drew za rękę, żeby nie została stratowana przez tych wszystkich ludzi normalnego wzrostu.
– Skrajnie wysoki wzrost jest skorelowany z umieralnością w młodym wieku – odpowiadam i odchylam głowę do tyłu, żeby utrzymać z nim kontakt wzrokowy.
– Miałaś chyba na myśli zespół Marfana. – Unosi brew. – Ale sprawiasz wrażenie, jakbyś liczyła na mój szybki zgon.
– Byleby nie zepsuł nam wycieczki.
Zauważam nieznacznie drgnięcie jego ust, ale wcale nie odczuwam tego jako zwycięstwa. Pewnie lubi po prostu, gdy ludzie wspominają o śmierci.
PRZEDZIERAMY SIĘ przez tłum do pomieszczenia z taśmą bagażową, gdzie czeka na nas Jim Bailey, ojciec Sixa. W przeciwieństwie do swojej żony jest człowiekiem małomównym i – dzięki Bogu – nie lubi się przytulać na przywitanie. Kładzie mi tylko dłoń na ramieniu, kiwa głową i pyta, jak wygląda mój bagaż, zanim dopadnie nas tłum.
Przekonywałam się wcześniej, że nie będę tu potrzebowała ochrony, ale nie spędziłam jeszcze nawet pięciu minut na Hawajach, a już mam co do tego wątpliwości. Ludzie podnoszą telefony do góry, filmują mnie i podstawiają mi pod nos bilety, książki, paragony i ręce, żebym złożyła na nich autograf. Zauważam pierwsze oznaki narastającej paniki: pot spływający mi po plecach, serce łomoczące w piersi i to wrażenie, że zaraz się uduszę.
– Jak bardzo pijana byłaś w Amsterdamie? – krzyczy ktoś, a ktoś inny pyta, czy poszłam na odwyk. Chyba wszyscy na tym świecie obejrzeli już filmik, na którym spadam ze sceny. „Drew nurkuje w tłumie” brzmiał jakże inteligentny nagłówek „Daily Mail”. W ciągu kilku godzin TikTok zalały gify, memy, stitche. Naprawdę niewiele doświadczyłeś w życiu, jeśli cały świat nie zjednoczył się, by wyśmiewać twoje osobiste kryzysy.
Cofam się o krok przed napierającymi na mnie ludźmi. Powietrze staje się zbyt gęste, żebym mogła zaczerpnąć oddechu, i kiedy już mam dostać ataku paniki, chwyta mnie czyjaś dłoń. Josh wyciąga mnie z tłumu niczym z morskiej toni.
Za chwilę na pewno wrócę do nienawidzenia go, ale w tym momencie, kiedy prowadzi mnie do czekającej na nas taksówki, nikogo nie kocham bardziej od niego.
Drzwi samochodu otwierają się na oścież, a ja wskakuję pospiesznie do środka. Ludzie już nas otaczają i filmują z każdej strony. Kto w ogóle będzie chciał oglądać ich filmiki? „Widziałeś już taksówkę, w której odjechała Drew Wilson?”, zapytają później znajomych. A jeśli ich znajomi zachowali jeszcze resztki rozumu, odpowiedzą: „Po co, u diabła, mielibyśmy to oglądać? I po co filmować odjeżdżającą taksówkę?”.
Zostaję wepchnięta na sam tył, co nie jest idealnym rozwiązaniem z uwagi na fakt, że cierpię na chorobę lokomocyjną. Nie mamy jednak czasu na reorganizację.
Samochód rusza gwałtownie. Szerokie uda Joshuy w spodenkach w kolorze khaki naciskają na moje, a on sam pachnie irytująco dobrze: mydłem i rozkosznie męską skórą. Już zdecydowanie zbyt długo nie uprawiałam seksu, skoro zapach jego skóry aż tak na mnie działa, i to jeszcze w takich okolicznościach. Poza tym przyleciał tu z Somalii. Czy nie powinien cuchnąć samolotem i potem jak ja?
Beth zaczyna nam czytać opisy ze swojego przewodnika po Oahu. Czy człowiekowi może robić się niedobrze od głosu innego człowieka? Bo tak właśnie działa na mnie jej głos. Poza tym brakuje mi powietrza. Przyciskam twarz do szyby jak pies.
– Opieka medyczna jest tu najwyraźniej znakomita – oznajmia Beth. – Jedna z najlepszych w kraju.
Nie rozumiem, dlaczego nam o tym czyta. Jest tu z nami co prawda trzech lekarzy – Jim, Sloane i Josh – ale celebrytka uciekająca samochodem z lotniska zalicza się chyba do co najmniej równie interesujących osób?
– Niedobrze ci? – pyta mnie Josh, brzmiąc na zbyt zdegustowanego chorobą lokomocyjną jak na kogoś, kto rzekomo jest lekarzem. Przypomina raczej faceta, którego zatrudnia się do likwidacji cywilów za pomocą drona.
– Chyba jakoś to zwalczę. – Oddycham płytko przez nos i mój wzrok pada na jego torbę na laptopa. – Ale otwórz ją na wszelki wypadek.
Jakimś cudem na jego twarzy odmalowuje się jeszcze większa pogarda niż wcześniej, choć wydawało się to już niemożliwe.
– Masz chorobę lokomocyjną – oznajmia sucho. – Dlaczego nic nie powiedziałaś?
– Nie wiem – odpowiadam. – Może miało to związek ze ścigającym mnie tłumem nastolatek?
– Jest taka jak ty, Josh – kwituje Beth, odwracając się z uśmiechem do syna, jakby któreś z nas rzeczywiście miało uznać to za komplement. – Robi to, co należy.
Josh lustruje mnie wzrokiem z pogardą.
– Faktycznie, to tak, jakbyśmy byli bliźniętami – mówi ze zniesmaczoną miną, a potem dodaje pod nosem: – Tylko że ja nie zarabiam na twerkowaniu.
– A ja nie jestem chamska dla osób, które właśnie poznałam – syczę.
– Najwyraźniej nie pamiętasz dnia, w którym się poznaliśmy – mamrocze w odpowiedzi.
Zaciskam szczęki. To nie ja zapytałam go, czy skończył szkołę średnią. I nie ja zasugerowałam po cichu własnej matce, kiedy myślałam, że on mnie nie usłyszy, żeby pilnowała przed nim srebra.
– Włóż głowę między nogi – rozkazuje. – I nie zwymiotuj mi na spodnie.
Pochylam się i opuszczam głowę, jak zasugerował doktor Dobre Maniery. Jak dotąd wakacje na Hawajach wydają się jeszcze bardziej męczące niż moja codzienność.2
JOSH
Oto lekcja, którą powinienem był sobie przyswoić z dziecięcych programów telewizyjnych: każde kłamstwo, nawet takie dla dobra drugiej osoby, lub choćby niedopowiedzenie w końcu i tak wyjdzie na jaw i obróci się przeciwko tobie. Nie spodziewałem się, że wszystkie wyjdą mi bokiem naraz.
Jeszcze zaledwie kilka godzin temu, pod koniec bardzo długiego lotu nie mogłem się doczekać wakacji z rodziną na Hawajach. Cóż, w każdym razie z moją matką. Spodziewałem się zobaczyć ją w dużo lepszym stanie po zakończonej chemioterapii, z moim ojcem udającym przyzwoitego człowieka u boku i bratem, który zdecydowanie za dużo pije i zachowuje się jak na samolubnego dupka przystało.
Ale jak dotąd tylko mój ojciec sprostał moim wyobrażeniom, ponieważ mama najwyraźniej nie czuje się dobrze, a mój brat nie raczył się tu nawet zjawić. Zaczynam żałować, że w ogóle wysiadłem z samolotu. Taksówka podjeżdża w końcu pod hotel. Diwa mojego brata jakimś cudem zdołała nie zwymiotować, ale i tak wysiadam najszybciej, jak tylko mogę, i ruszam do hallu Halekulani pod gołym niebem.
Hotel z bielonego kamienia emanuje spokojem i dyskretną elegancją, jak przystało na miejsce, w którym wszyscy mówią szeptem i w którym czujesz się jak jedyny gość. Tylko my stoimy przy recepcji i już po niecałej minucie pracownik hotelu prowadzi nas (oczywiście w milczeniu) labiryntem zadbanych ogrodów i szemrzących cicho fontann do windy w naszym skrzydle. Mama zarezerwowała nam trzy pokoje obok siebie na piątym piętrze. Chce, żebyśmy przez całą tę wycieczkę byli jak najbliżej.
– Spotkajmy się przy barze o osiemnastej – mówi, gdy docieramy do naszych pokoi. – Urządzają tu pokazy o zachodzie słońca.
Otwieram drzwi do naszego apartamentu składającego się z sypialni z luksusowym łożem małżeńskim, wystarczająco dużego salonu, aby pomieścił stół, biurko i kanapę, oraz długiego tarasu z widokiem na Diamond Head. W Doosze sypiam w namiocie, w którym ledwo się mieszczę na stojąco. Nawet jedna łazienka byłaby tam wielkim luksusem, a tutaj są aż dwie, w komplecie z japońskimi toaletami, które robią za ciebie wszystko oprócz ściągania spodni.
Nie mogę jednak mieć tego mamie za złe. Chciała, żeby te wakacje były doskonałe, i chyba wiem dlaczego. Wolałbym tylko, żeby nie były aż tak... ekskluzywne. W obozie dla uchodźców mamy dzieci na wózkach inwalidzkich zbudowanych z kół rowerowych i krzeseł szpitalnych. Ile sprzętu moglibyśmy kupić za te pieniądze? Ile jedzenia?
– Naprawdę o niczym nie wiedziałeś... – mówi Sloane i nie ma na myśli apartamentu. Nawet nie zwróciła na niego uwagi. Myśli tylko o jednym: o nas, chociaż jeszcze dwie godziny temu nie było żadnych „nas”.
Przeczesuję włosy palcami. Jezu, co za pieprzony bajzel.
– Nie – mówię, zmuszając się do uśmiechu. – Ale dobrze cię widzieć.
Tylko że to nieprawda.
Moja mama bez wątpienia mnie zaskoczyła, zapraszając ją tutaj. Łączył mnie ze Sloane jedynie romans, nic więcej, dopóki nie opuściła Somalii, co szczęśliwym zrządzeniem losu doprowadziło do jego zakończenia. A teraz muszę udawać, że wcale nie poczułem wtedy ulgi, oprócz całego mnóstwa innych rzeczy, które obecnie udaję.
Sloane zakłada ręce na piersi. Rozgryzła wszystko już w drodze do hotelu.
– Dlaczego pozwoliłeś swojej matce wierzyć, że z nami jeszcze nie koniec, skoro dla ciebie to był koniec? – pyta chłodno.
Wkładam ręce do kieszeni. Trudno wytłumaczyć, jak bardzo mojej mamie zależy na tym, abyśmy z Joelem się ustatkowali. Prawdopodobnie obwinia za naszą niechęć do stałych związków swoje popieprzone małżeństwo, i wcale się nie myli.
– Nie chciałem jej denerwować przed chemią – odpowiadam. Wydawało mi się, że zdołałem taktownie zakończyć relację ze Sloane i równie taktownie pominąć rozmowę o tym z matką. A tymczasem obie złapały mnie w sidła.
Milkniemy, gdy do środka wchodzi boy hotelowy i kładzie nasze walizki na ławce u stóp łóżka. Kiedy wychodzi, Sloane podchodzi do swojego bagażu i rozpina go bez słowa. Wnętrze walizki wygląda jak stylizowane na sesję zdjęciową. Wszystko wyprasowane i idealnie złożone. Cała Sloane: czysta, dokładna, metodyczna.
Z kolei torba Drew pewnie pęka w szwach. Wyobrażam sobie, jak ją otwiera i wyskakują z niej jak z armaty kolorowe majteczki, staniki i peniuary. Nie mam pojęcia, dlaczego fantazjuję o bieliźnie Drew ani dlaczego jest cała przezroczysta i zupełnie niepraktyczna, ale to niepokojący tok rozumowania.
– I nie masz nic przeciwko mojej obecności? – Sloane otwiera szufladę, a potem ją zamyka.
W tym momencie przytłacza mnie tak wiele rzeczy, że ledwo mogę oddychać.
– Oczywiście, że nie – odpowiadam, bo co miałbym jej powiedzieć? „Słuchaj, niezupełnie, czy mogłabyś wrócić z powrotem do Atlanty?”
– Więc wyświadcz mi, proszę, przysługę i nie nadskakuj dziewczynie swojego brata przez całą tę wycieczkę. – Zaciska usta.
– Nie nadskakuj? – Śmieję się zaskoczony.
– Na lotnisku rozmawiałeś z nią więcej niż ze mną – odpowiada. – A potem w taksówce wszedłeś w tryb lekarza.
– Poprosiłem ją, żeby nie zwymiotowała mi na spodnie. To nie miało dużo wspólnego z opieką medyczną.
Znów zaciska usta, jakby się ze mną nie zgadzała, ale uznała, że dalsza kłótnia nie ma sensu. Wychodzę na balkon. Nagle w tym dużym pomieszczeniu brakuje mi powietrza. Podejrzewam, że tak już będzie do końca tych wakacji.
Chwytam się balustrady i patrzę na rozpościerający się przede mną doskonały widok. Co ja teraz pocznę, do diabła? Już przez samą chorobę matki czuję się, jakbym tonął. Nie potrzebuję jeszcze nieszczęśliwej eks dzielącej ze mną pokój przez następne dwa tygodnie.
Wtedy na sąsiadujący balkon wychodzi Drew i rozpuszcza swoje nieskończenie długie blond włosy z kucyka. Zdjęła już bluzę z kapturem, którą miała na sobie wcześniej, i teraz jest w samej koszulce na ramiączkach. Zauważam szaroniebieskie ramiączka biustonosza i ślad koronki pod cienką tkaniną. Jej obojczyki, usta jakby użądlone przez pszczołę, skóra niemal zbyt odsłonięta... Zawsze sprawia wrażenie, jakby nie mieściła się w swoich ubraniach.
Na jej widok znów odczuwam tę samą dziwną, niepożądaną iskrę, którą poczułem już wcześniej. Moje spojrzenie przeskakuje na ślad koronki pod jej koszulką, po czym odwracam szybko wzrok.
Potrafię zapanować nad instynktami, przekonuję się w myślach, ale wiem, że przez następne dwa tygodnie będę musiał się bardzo postarać.
– Udawaj, że mnie tu nie ma – mówi, spoglądając na mnie tymi swoimi brązowymi oczami, które zdają się przewiercać mnie na wylot.
– Tak właśnie zamierzam – odpowiadam sucho.4
DREW
22 stycznia
Przez dwadzieścia trzy godziny na dobę jestem gotowa iść na całość. Mogę wciągnąć kreskę koki z rogalika na śniadanie, walczyć w zapasach w wannie z galaretką, a nawet zeskoczyć z klifu do oceanu, podczas gdy wszyscy inni będą się zastanawiać, czy woda poniżej jest wystarczająco głęboka.
Ale przez tę jedną godzinę na dobę nie jestem tamtą dziewczyną i ta godzina właśnie nadeszła. Jest czwarta rano. O tej porze w domu jest dziesiąta, więc pewnie dlatego się budzę. Zresztą nie sposób się nie obudzić, kiedy serce bije ci tak mocno. Zawsze jest tak samo: otwieram oczy i przerażona skanuję wzrokiem ciemny i najczęściej nieznany mi pokój. Czuję się przerażająco samotna i mam poczucie, że zawiodłam we wszystkim, nawet w tym, za co mnie chwalą.
To godzina, w której przyznaję przed samą sobą, że jestem oszustką, a ta osoba, która pojawia się w czasopismach i występuje dla tysięcy fanów, nie jest mną. Nie ma mojego imienia, już prawie nie przypomina mnie z wyglądu i nawet jej nie lubię... A jednak udawanie jej jest jedynym sposobem, w jaki mogę odnieść w życiu sukces. Jedyną drogą, bym uzyskała to, czego chcę.
Po trzydziestu minutach leżenia w łóżku i zastanawiania się, czy jeszcze kiedyś będzie lepiej, wstaję i ubieram się, żeby pobiegać. Nie lubię biegać, ale jest tutaj sporo dobrego jedzenia, a Davis mnie zabije, jeśli przytyję.
Zjeżdżam windą i kieruję się krętymi ścieżkami na ulicę. Na terenie hotelu panuje niemal zupełna cisza, jeśli nie liczyć szmeru fontann i szeptów na recepcji. Jest coś kojącego w tym miejscu, mieście, a może nawet i całej wyspie. Panuje tu łagodny klimat, a drzewa owocują. Można by tu żyć nawet bez pieniędzy. Mam ich więcej, niż potrafię wydać, ale podoba mi się ten pomysł.
– Proszę, powiedz mi, że nie planujesz biegać przed piątą rano w obcym mieście – mówi niski głos, który rozpoznałabym wszędzie, głównie dlatego, że tylko jedna osoba na świecie aż tak bardzo mną gardzi, dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Odwracam się i widzę Josha wpatrującego się we mnie w snopie księżycowego światła. Jego oczy są jak letnia burza, a zmarszczka między brwiami głęboka jak Rów Mariański. Czuję przedziwne szarpnięcie w brzuchu na jego widok, ale je ignoruję.
Nie pozwolę Joshowi dołączyć do tej licznej grupy osób, które uzurpują sobie prawo do pouczania mnie i krytykowania. Co go w ogóle obchodzą moje poczynania? Czyżby się martwił, że zamierzam grasować po ulicach i plądrować tutejsze kawalerki?
– Nie – odpowiadam z najsłodszym uśmiechem na twarzy. – Skądże.
A potem się odwracam i zaczynam biec.
Nakładam słuchawki, kierując się w stronę głównej ulicy. Mijam bardzo długi rząd absurdalnie drogich sklepów – z rzeczami, na które teraz z łatwością mogłabym sobie pozwolić, gdybym tylko nie nienawidziła zakupów.
Słucham dość spokojnej muzyki zespołu z Sacramento. Głównie gitara akustyczna, ale uwielbiam sposób, w jaki przechodzą od subtelnych, przyjemnych dźwięków do mocniejszych, przyprawiających mnie o gęsią skórkę.
To taka muzyka, którą sama kiedyś tworzyłam, zanim podpisałam kontrakt na pierwszą płytę i przekonałam się, że nigdy nie będę wykonywała własnych utworów. Teraz nawet nie gram już na gitarze na koncertach. „Jesteś zbyt seksowna, żeby tylko stać i grać na instrumencie”, wyjaśnił na początku mój menedżer. „Ludzie pragną show”.
Pewnie powinnam była się upierać przy swoim, ale miałam zaledwie dwadzieścia lat, byłam spłukana i bałam się, że jeśli będę domagać się więcej, skończę z pustymi rękami. Wątpię, aby wielu ludzi uznało to za błąd z mojej strony, biorąc pod uwagę to, gdzie teraz jestem.
Rząd sklepów zastępuje mały park przy plaży, gdzie tuż przy chodniku rośnie masywne, powykręcane drzewo. Zatrzymuję się, by dokładniej mu się przyjrzeć. W blasku księżyca w pełni wygląda magicznie, jak z bajki Disneya.
– To banian – mówi głos za mną. Wydaję z siebie zduszony okrzyk zaskoczenia i odwracam się do Joshuy.
– Śledziłeś mnie?
Wypycha językiem policzek.
– Przecież nie biegłbym w takim tempie z własnej woli.
– Po co? – warczę, a moja stopa zaczyna stukać o ziemię. To miał być mój czas tylko dla siebie. A przynajmniej z dala od ludzi, którzy oskarżają mnie o wykroczenia. – Przecież tu nawet nikogo nie ma.
– Faktycznie. Zapomniałem, jak bezpiecznie jest na ulicach, kiedy jest ciemno i nie ma potencjalnych świadków. – Wzdycha ciężko, ściskając grzbiet nosa. – Zdajesz sobie sprawę, że większość ataków na biegaczki ma miejsce z rana?
Opieram się o latarnię i zaczynam rozciągać. Już zaczęłam przy nim sztywnieć.
– Czyżbyś szukał najlepszego sposobu na zaatakowanie biegaczki? Poza tym właśnie minęliśmy sklepy Tiffany i Jimmy Choo. To najprawdopodobniej ty jesteś najbardziej zepsutym i najniebezpieczniejszym facetem w okolicy.
– Aha. Ale gdybyś się myliła, Drew, jak właściwie miałabyś się obronić? Masz jakiś metr wzrostu.
– Metr siedemdziesiąt – warczę. – I jestem w świetnej formie. Spokojnie pokonałabym dziesięciu facetów twojej postury.
To lekka przesada, ale bez wątpienia skopałam tyłek Maxowi Greenbaumowi. Choć nie brzmi to zbyt imponująco, zważywszy na to, że mieliśmy tylko po dziewięć lat, a on był naprawdę drobny jak na swój wiek.
– Dziesięciu facetów, tak? – Unosi brwi.
– Co najmniej. Oczywiście wszystkich naraz. Filmy Tarantina wypadają cholernie słabo przy moich umiejętności walki.
– No to pokaż, na co cię stać – mówi, podchodząc bliżej z rozluźnionymi ramionami. – Pokaż mi, jak byś się obroniła.
Świerszcze cykają, wieje lekki wiatr, a światło księżyca oświetla jego zadowoloną z siebie doskonałą twarz.
– Moje ręce to śmiercionośna broń. A ty najwyraźniej nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo chcę cię kopnąć w jaja – odpowiadam. – Lepiej, żebyś mnie nie prowokował.
Unosi podbródek, a jego usta prawie układają się w mniej surowym grymasie niż zwykle.
– Ach tak? Bo sprawiasz wrażenie kogoś, kto nie jest pewien swoich możliwości.
Teraz, kiedy zarzucił mi blef, nie mam innego wyboru jak go zaatakować. O dziwo, uświadamiam sobie, że tak naprawdę wcale nie chcę go skrzywdzić tak bardzo, jak mi się zdawało. To znaczy oczywiście nadal chcę go zranić, ale... nieco mniej. Poza tym jest jakieś trzydzieści centymetrów wyższy ode mnie. To będzie jak próba pobicia sekwoi.
– Ostatni facet, z którym walczyłam, zmoczył spodnie. Naprawdę chcesz zaryzykować?
– Przyznaj, że jesteś słabsza ode mnie – mówi, krzyżując ręce na swojej szerokiej piersi. – I możemy kontynuować bieg.
Dobra, wycofuję swoje poprzednie oświadczenie. Oczywiście, że chcę zrobić mu krzywdę. Wyrzucam nogę w górę z prędkością błyskawicy. Dawno już nie walczyłam, ale potrafię jeszcze wymierzyć przyzwoitego kopniaka z półobrotu. Zanim jednak moja stopa dotyka Josha, on chwyta mnie mocno za nogę. Dwie sekundy później leżę na ziemi, a on klęczy nade mną. Nie mam pojęcia, jak to zrobił, ale mocno nadszarpnęło to moją dumę ze zwycięstwa nad Maxem Greenbaumem. Josh pomaga mi wstać, ciągnąc mnie za rękę.
– Chciałabyś coś powiedzieć?
– Tak – odpowiadam, otrzepując się. – Trochę za bardzo podoba ci się rzucanie kobiety na ziemię. Nic dziwnego, że Sloane wygląda na tak nieszczęśliwą.
Jego twarz znów przyjmuje ten sam surowy wyraz. Może zastosowałam cios poniżej pasa, ale to nie ja ją tu zaprosiłam.
– Potraktuję to jako mowę przegranej – mówi. – A tak w ogóle, powinnaś trochę przystopować. Odpoczynek na wakacjach nie jest w stylu Baileyów.
– Dam sobie radę – odpowiadam. – Martw się lepiej o siebie.
Dotykam kieszeni z inhalatorem, chociaż nie mam zamiaru go przy nim użyć, żeby nie dodał „astmatyczka” do wciąż rosnącej listy moich wad. A potem odwracam się do Diamond Head i zaczynam biec, wiedząc, że będę musiała pokonać znacznie dłuższą trasę, niż planowałam, i to znacznie szybciej, tylko po to, żeby udowodnić Joshui Baileyowi, że nie potrzebuję jego rad.5
JOSH
Na pewno nie zamierzała przebiec dziesięciu kilometrów tego ranka. Wygląda, jakby miała się przewrócić z wyczerpania, gdy zatrzymujemy się w końcu przed hotelem.
– Zamierzasz mnie tak codziennie prześladować? – pyta, oddychając tak ciężko, że ledwo może mówić.
– Wolałbym nie – odpowiadam. – Trudno to nazwać porządnym treningiem.
Pochyla się z dłońmi przyciśniętymi do ud, próbując złapać oddech. Podnosi wzrok, żeby na mnie spojrzeć, a ja mimowolnie zwracam uwagę na jej bardzo głęboki dekolt.
– Słuchaj... Wystarczy, że obiecasz, że nie będziesz już biegała sama o piątej rano.
Prostuje się. W świetle wczesnego poranka, zarumieniona, z odsłoniętą twarzą i sarnimi oczami wygląda dużo młodziej i niewinniej.
– Za bardzo boisz się grasujących na ulicach przestępców. I chciałabym zaznaczyć, że z prawnego punktu widzenia takie zapewnienie nie miałoby najmniejszego sensu. Oznaczałoby to, że mogę wyjść jutro pobiegać pięć po piątej.
– To naprawdę cud, że nikt cię jeszcze nie zabił – odpowiadam ze znużeniem. – I nie mówię o przestępcach, tylko o ludziach, którzy znają cię najlepiej.
Pokazuje mi środkowy palec z uśmiechem i odchodzi. W końcu się od niej uwolniłem, ale nie mogę jeszcze pójść do pokoju, bo Sloane śpi – nie żebym chciał tam pójść, gdyby nie spała. W nocy położyłem się na kanapie, co nie poprawiło sytuacji między nami, ale po prostu wydało mi się właściwe. Teraz, kiedy wiem, że traktowała nasz romans poważnie, nie mogę tak po prostu wrócić do tego, na czym skończyliśmy zeszłego lata. Tym bardziej że pod koniec tej wycieczki gorzko bym ją rozczarował, przez co zachowałbym się jak mój ojciec czy brat.
Podchodzę do leżaków przy basenie i myśląc o tej pogmatwanej sytuacji, patrzę na słońce wyłaniające się powoli zza Diamond Head. Te wszystkie tajemnice ciążą mi jeszcze bardziej niż wczoraj.
Nie potrzebuję na dodatek niańczyć nieznośnej dziewczyny mojego brata.
Wyobrażam ją sobie biegającą samotnie nad ranem i tłumię cichy jęk. Powiedziała, że mogłaby odeprzeć atak dziesięciu facetów naraz, a ledwo udało się jej musnąć moją klatkę piersiową. Mój brat przedstawiał nam już wcześniej denerwujące kobiety, ale Drew Wilson jest – bez dwóch zdań – najgorsza.
GODZINĘ PÓŹNIEJ JEMY ŚNIADANIE, kiedy podchodzi do nas Drew z talerzem pełnym węglowodanów.
– Dzień dobry, Joshua, Sloane – mówi z przesadną serdecznością, stawia talerz naprzeciwko Sloane i wysuwa dla siebie krzesło. – Nie jecie śniadania?
– Mam filozoficzne obiekcje wobec bufetów – odpowiadam.
Przewraca oczami.
– Nie zdążyłam jeszcze nawet usiąść do stołu, a tobie już udało się mnie zanudzić. Co jest nie tak z bufetami? Za dużo przyjemności?
– To marnowanie jedzenia – wyjaśniam. – Połowa z tego wyląduje na śmietniku.
Wiem, że tego nie zrozumie. To nie tak, że ten bufet faktycznie odbiera komuś pożywienie. Ale wolałbym na to wszystko nie patrzeć. Nie myśleć o dzieciach w obozie i o tym, że jedno takie śniadanie byłoby dla nich ucztą, którą zapamiętałyby do końca życia.
Drew posyła mi najbardziej fałszywy uśmiech na świecie, wpychając sobie do ust pół czekoladowego rogalika.
– W takim razie w tym tygodniu będę jeść znacznie więcej niż normalnie, żeby nie musieli aż tyle wyrzucać.
– Amerykańskie luksusy są odrażające dla ludzi, którzy na własne oczy widzieli prawdziwą biedę – oznajmia protekcjonalnym tonem Sloane, wpatrując się wymownie w talerz Drew.
– Ach, tak? – pyta Drew, przenosząc wzrok z drogiej torebki zwisającej z oparcia krzesła Sloane na kubek w jej dłoniach. – A jak ci smakuje to wielkie cappuccino? Amerykańskie luksusy są całkiem smaczne, nieprawdaż?
Świetnie. Sloane uderza w krytykanckie tony, a Drew ją gasi. Tylko tego mi jeszcze brakowało na tych gównianych wakacjach.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_