- W empik go
Diabeł. Tom 1: powieść z czasów Stanisława Augusta - ebook
Diabeł. Tom 1: powieść z czasów Stanisława Augusta - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 381 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
(Wydanie poprawione i przerobione przez Autora)
4 Tomy we 2ch
"Kiedy tak dobrze trzymasz o twoim narodzie,
dla czego narzekasz na obyczaje jego?"–"dla tego
właśnie, że o nich nie rozpaczam."
Mowa Winc. Turskiego, 7 Grud. 1789 r.
Tom Pierwszy.
Wilno.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.
1855
Pozwolono drukować, z obowiązkiem złożenia w Komitecie
Cenzury prawem oznaczonej liczby exemplarzy. Wilno, 12 Marca
1854 roku.
Cenzor Paweł Kukolnik.
Józefowi Kremerowi
Autorowi listów z Krakowa,
w dowód głębokiego szacunku
przesyła
Autor.I.
Było to jakoś w marcu 1787 roku, w porze ze wszystkich u nas najmniej stałej, o czem z dawna świadczy przysłowie, (widać klimat się nie zmienił). Wyrywały się czasem dzionki z jasnem słońcem i cieplejszem powietrzem, to znowu jak zadął wiatr z północy lub wschodu, napędzał snieżnicy ogromnej, mrozu i pluty na przemiany, tak że pies na dwór nosa by nie wytknął. Wszyscy panowie ślachta gospodarze, siedzący po otkanych dobrze i zamczystych dworkach swoich, z kalendarzami na stołach a okularami na nosie, unosili się nad szczególniejszą trafnością, z jaką prognostyki na ten raz zmiany aury przepowiadały. Duńczewski tryumfował, nie trudno bowiem było zgadnąć w stylu kalendarzowym, pisząc o marcowej pogodzie–jasne i chmurne dni chodzące jak zwykle stronami; znalazła się' zawsze jakaś strona, w której przepowiednia trafiła. Wyglądano wiosny jak to się jej co roku wygląda, choćby kto był najstarszy i sześćdziesiąt ich widział, z niecierpliwością, z upragnieniem, czasem aż do rozpaczy dochodząc, gdy po dniu jasnym i zwiastującym trawkę zieloną, chwycił znowu przymrozek i sypnął śnieg na przekor.
Czuje bo człowiek że policzone dni jego, że tych wiosennych cudów nie wiele mu oglądać: w dzieciństwie niedozwala niemi się nacieszyć szał latek nieopatrznych, w młodości zasłania oczy krew gorąca, a na starość, na starość nic już nie bawi,dla niej zima rok cały. Tylko w pośrodku życia jest jedna chwila tęsknoty, chwilka niedługa, w której się człowiek czepia do ziemi, ukocha ją i uczuje goręcej, jakby przed rozstaniem.
W tym roku, jakoś im gorętsze były życzenia wiosny, tem leniwiej dla nich zdawała się przychodzić; zaniosło się było zawczasu na ciepło, stopniały grudniowe śniegi, myślano już z pługami i radłami wychodzić w pole, aż znowu uderzyły mrozy, zaszumiały zawieje, i zima jak w grudniu.
Tymczasem, pomimo nieprzyjaznej aury i grożących roztopów wiosennych, król Jegomość, Stanisław August, na nic niezważając, posuwał się ku Kanio – wu; a na całej drodze którą miał przebywać, czyniono wielkie na przyjęcie jego przygotowania. Nie tylko miasta, miasteczka, grodki, ale wioski i dworki, ba, austerye po gościńcach oczyszczały się, stroiły i gotowały solennie witać monarchę.
Kraj przez który miał przejeżdżać cały był w wielkim ruchu, niepokoju, zamieszaniu; do zakątów nawet odleglejszych doleciały wieści i zwykły tryb życia zmąciły. Grody budowały łuki tryumfalne, złociły klucze, a co było uczonych lub uchodzących w swej prowincyi za literatów, kuło wiersze łacińskie lub polskie, kleciło mowy, piłowało dystychy, rysowało cyfry, wieńce, palmy i emblemata. Ciołka Poniatowskich obracano na wszystkie strony, czyniąc go to wołem ofiarnym starożytnych, to symbolicznym siły wyrazem. A że król Jegomość sam, nie bez pewnego prawa za uczonego uchodził, i znał się na tych rzeczach niepospolicie, wiersze i oracye niemało kosztowały potu i mozołu–a co w nich zasiano nadziei!! Piękne panie począwszy od wojewodzin do prostych ale ładnych ślachcianek, sposobiły się leż, zbrojne we wszystkie swe wdzięki, wystąpić na przyjęcie koronowanego, który, że na piękności znał się także i umiał ją cenić, powszechna chodziła fama.
Sprowadzono stroje z Warszawy i Paryża, dobywano kosztowności pradziadowskie, mężom bolały głowy od wydawania i wysłuchiwania rozkazów, a co i tu nasnuło się pajęczych nitek nadziei!!
Panowie ślachta moderowali stare swe rzędy i wysadzane kulbaki, których Karol Gustaw nie pozabierał na pamiątkę do Szwecyi, i co od Wiedeńskiej świata nie widziały wyprawy, tylko przez okna lamusu, lub masztarni; ujeżdżali koniki, kręcili wąsy i zmawiali się gdzie króla Jegomości spotykać wypadało. Nie było pokoju nikomu, nawet kahałom żydowskim, niedozwalającym się ubiedz; bo rabini także smażyli głowy nad mowami szpikowanemi starym Testamentem, a jeden z nich nawet wypalił rezolutnie oracyą po łacinie, co xiądz Naruszewicz nie mało podziwiał.
Jednych ciekawość, drugich próżność, innych nadzieja tajemna, wiodła naprzeciw pańskiej kolasy; wywiadywano się pilnie o kierunek drogi, o stanowiska, noclegi, odpoczynki, przeprzęgi, na wyścigi dobijając o cześć przyjmowania króla, choćby tylko przez ćwierć godziny, bodaj w karczmie traktowej.
Była to chwila szału nie do opisania, a tysiące scen drobnych czyniły ją naprzemian śmieszną, rozrzewniającą, poważną. Jedni wynosili naprzeciw monarchy dzieci przebierane wytwornie, wyprowadzali chóry dziewic strojnych, stawiono ołtarze, wznoszono piramidy i świątynie, palono ognie ofiarne, odegrywano dramata, deklamowano panegiryki, a co było nieraz lataniny, krzątania i kłopotu nim się udało na swojem postawić–na wołowej by skórze tego nie spisał.
A wieleż to śniadań gorących w oczekiwaniu próżnem zamarzło, wiele to wykwintnych wieczerz zjedli słudzy–zawodów tu, jak wszędzie nie brakło. Pora była marcowa, drogi niepewne, błota i grudy na przemiany, król często chybiał przyrzekłszy, i do rozpaczy doprowadzał gorejące serca poddanych.
Biada temu kogo losy niosły w drogę królewskim gościńcem–nie znalazł nigdzie austeryi wolnej na trakcie, nie mógł się rozminąć ze ślachtą licznemi krążącą pocztami, z półkami magnatów butnemi jak Tatary, z ciurami, wozami i landarami zalegającemi drogę całą.
W Głuszy, wiosce wołyńskiej należącej podówczas do podczaszynej Ordyńskiej z domu księżniczki W…. która znajdowała się właśnie na drodze Jego Królewskiej Mości, czyniono już przygotowania od miesiąca na odwiedziny królewskie; miała bowiem podczaszyna pewną obietnicę i słuszne powody spodziewania się że król jej dotrzyma.
Głusza, ogromna osada o której geograficznem położeniu zamilczeć nam wypadnie, była jedną z przepysznych włości bogatego kraju naszego, co to im nie brak nic od Boga; ludzie sobie winni sami jeśli im tam niedobrze. Klucz, którego stanowiła główne fundum, składał się z kilku wielkich wsi i przysiołków, liczących do tysiąca dymów; jedną stroną przypierał do odwiecznych puszcz i lasów, drugą do najżyźniejszych pól w świecie. Środkiem płynęła rzeka spławna, użyźniająca nieprzekoszone łąki, obracająca niezliczone młyny, i jakby umyślnie podsuwająca się pod sam ogród pałacowy dla dodania mu rozmaitości, świeżości i wdzięku. Samo fundum, stara niegdyś siedziba książąt W….. których ostatnią dziedziczką była podczaszyna, odznaczało się położeniem, jak wszystkie odwieczne grodziska na tej ziemi.
W wiekach kiedy więcej było pustych obszarów niż ludzi, umiano dobrze wybierać posady zamczysk i dworców, stawiono je zawsze u szumiącej wody, na wesołych wzgórzach, wpośród cienistych drzew, pilnując, żeby i oko z wałów miało się sobie gdzie poroskoszować, pomijać, a nieprzyjaciela z daleka dopatrzeć. Ale teraz ani śladu już nie pozostało starego gródka w Głuszy, który się niegdy bronił Tatarom, a w ostatnich wojnach Kozackich został zburzony; na jego miejscu zbudowano pałacyk w początku drewniany, później murowany gmach, który się otoczył za Augusta II ogrodem we włoskim smaku, a dziś przerabiał na dzikie promenady. Jedynym śladem starożytnego grodziska, były zielone wały, poprzerabiane na tarasy ogrodowe i fossy, na których stawiono zgrabne mostki w stylu rustyk zwanym. Obok starych lipowych szpalerów, altan i strzyżonych w kształcie pyramid, wazonów i kolumn świerków i grabów, puszczały się swobodniej pozasadzane drzewa, bielały altany w sposobie świątyń i chińskich domków, groty muszlami i kamykami misternie sadzone, pustelnicze chatki i niby wiejskie chałupki. Sam pałac ze wspaniałym frontem, świeżo przerobionym wedle planu budowniczych królewskich Merliniego i Fontany, wspaniale zdobiły dwa rzędy kolumn od dziedzińca i ogrodu; od wjazdu przedłużały go dwie oficyny o piętrach, a podwórzec kwadratowy z fontanną, która nie zawsze biła, zamykały żelazne sztachety i brama ustrojona w trofea militarne. Słowem, była to cale pańska rezydencya, której by się najwykwintniejszy z magnatów nie powstydził, a w urządzeniu jej znać było smak wielki i najczulszą staranność. W tej chwili wyglądało to wszystko, dzięki spodziewanym odwiedzinom królewskim jeszcze świetniej, piękniej i ozdobniej. Pałac był na nowo pomalowany, dziedziniec brukowany i wyżwirowany, a gdyby nie śnieżek co gdzieniegdzie plamił ziemię, nie dojrzałbyś na niej żadnej zimowej pstrocizny, tak pilnie ją zczyszczono i ubito. W pałacu, oficynach, na przyległym folwarku, w stajniach, wszędzie zakręt i ruch był ogromy; ludzie latali jak oparzeni, rżały poubierane w aksamitne chomąta i farbowane pióra konie, otrzepywano powozy, nakładano kulbaki, zwoływano się zdaleka, klął niejeden, bili nawet niecierpliwsi, i w powszechnym zamęcie widać tylko było że się wszyscy ogromnie spieszyli.
Na progu pałacowym stali kupkami pachołki, liberya, dworzanie, pokojowcy, popychając się, spędzając, wbiegając i wybiegając z pokojów; groźny głos marszałka wąsatego dawał się słyszeć czasami, to znów ginął w głębinach antykamery. Wewnątrz nie więcej było ładu i nie mniej niecierpliwości. W wielkiej sali niebiesko marmoryzowanej, zaokrąglonej od ganku ogrodowego, między której kolumnami ukazywały się malowane zręcznie w niszach boginie, bogowie greccy i tancerki herkulańskie, szum dawał się słyszeć pomieszanych głosów niewieścich i męskich. Sala ta najwspanialsza w pałacu, ubrana była z wcale nie wiejską wykwintnością; rzekłbyś, że ją całą w pace z Paryża sprowadzono, tak od stropu do posadzki, lśniła się najmodniejszym przepychem.
Niemal wszystko tu było nowiuteńkie i tak doskonale dobrane, jakby z pod jednego sztukmistrza i rzemieślnika wyszło dłoni. Kształt sprzętów, ozdób, draperyj, fraszek co ją zdobiły, dziwnie się pięknie godził z formami budowy, z jej stylem i architekto – nicznemi ornamentacyami. Postacie bóstw, w śród tego, jak świątynia starożytna, przybranego salonu, unosiły się wdzięczne, rozkosznej a tak wybornie umieszczone, że bez nich byłoby by mu czegoś nie-dostawało. Wprawdzie, te figury trochę były za nagie, trochę na starą Polskę za śmiało rysowane, wielce pogańskim trąciły światem; ale też i salon którego stroju dopełniały, nie miał w sobie nic polskiego nic coby przypomnieć mogło kraj na którego stał ziemi. Z końca w koniec zaludniała go myśl pod obcą urodzona strefą, sprzęty zagraniczną wyrobione modą i ręką, tkaniny nie naszych warsztatów, obrazy nie naszego życia. Było to w swoim rodzaju doskonale piękne, ale całkowicie zimne, jak wszystko co modne tylko i nowe, z czem się człowiek nie poślubił godzinami wspomnień i cierpienia. Wielka ta sala, która środek pałacu zajmowała cały, ze ścianami w niebieski marmur z żyłkami złotemi, z kolumnami białemi, z wytwornemi gipsaturami, z bóstwy pogańskiemi, w tej chwili poczynała połyskiwać od zawczasu zapalonych świateł w żyrandolach ze szkła i brązu, w kandelabrach i alabastrowych urnach, których cztery stały po rogach na marmurowych półkolumnach. Bogate draperye z białego i niebieskiego atłasu, ze złotą i białą fręzlą, zwieszały się we wdzięcznych fałdach po nad ¦ okna, i w około trojga drzwi wiodących do przedsienia i bocznych pokojów. Z dwóch stron, dwie kanapy także ozdobione brązami, stoły w stylu greckim oparte na chimerach i podobne fotele obite niebieskiemi gobelinami, czekały tylko gości, mających zasiąść do koła. Przed trojgiem drzwi szklannych wychodzących na ogród, stały na półkolumnach białych, podobnych do tych na jakich w rogach ustawiono urny alabastrowe, sześć pięknych posągów marmurowych, wybornie naśladujących starożytne. Były one dłuta Le Brun'a, i wystawiały Apollina Belwederskiego, Antinousa, Herkulesa, Venus Medycejską, Florę i Bachantkę. Na konsolach między oknami, widać było prócz tego, przepyszny zbiór waz etruskich. Kilka zżółkłych popiersi wybornego starożytnego dłuta, parę drobnych brązów z wykopalisk Pompei, i nowsze statuetki w smaku wieku. Wyjąwszy alfresca w niszach, nie było w sali malowań innych, ale dwanaście tych postaci dosyć ją ożywiały. Posadzka była z kunsztownie wysadzanego drzewa, na sposób dawnych mozaik, z niepospolitym wykonana smakiem; w pośrodku jej kwadratową wielką taflę zajmowała kopja z obrazu starożytnego, zwanego weselem Aldobrandyńskiem.
Spojrzenie na tę jednę salę, dawało się już domyślać mieszkańców tego domu, tęskniących pod chmurnem niebem północy, za cieplejszą ukochaną Italją, za gwarną Francyą, za wszystkiem co nie nasze.
Nim poznamy bliżej nieco i pałac i jego właścicieli, spójrzmy na gruppę, która niespokojnie zwija się w pośrodku wielkiej niebieskiej sali. Główne w niej stanowisko, zajmuje kobieta lat średnich, nie bardzo już młoda, lecz jeszcze świeża i ładna, której widocznie chodzi o to by się jak najpiękniejszą, jak najmłodszą pokazać jeszcze. Strój jej wedle najświeższego kroju z Paryża podobno kurjerem sprowadzony od sławnej Henryetty, wyfilozofowany był, ażeby odmłodzić, i po części celu swego dopinał. Cała prawie była w bieli, złoto tylko gdzieniegdzie połyskiwało natem tle śnieżnem, i dodawało mu powagi. Była to wyniosłej postawy i poważnego oblicza kobieta, z oczyma niebieskiemi, z brwią i włosem ciemnym, z koralowemi usty, których różowość z puszki wyczerpniętą być musiała, a tak biała tak świeżuchna i rumiana, że nie jeden niedowiarek i te kolory uznałby za pożyczane. Na czole jej świecił dyadem przepyszny, niby gałąź polnej konwalii, której kwiaty z pereł i dyamencików, a liście były z smaragdów. gdzieniegdzie na listku czepiała się brylantowa rosy kropelka. Na szyję spływał sznur pereł, spięty ogromnemi brylantami; a drugi podobny spleciony tylko inaczej, utrzymywał suknię w stanie, opasywał piękne ręce. Cała suknia zaszyta w złote drobniuchne gwiazdeczki migotała, ale na nieszczęście, barwą swoja nazbyt widocznemi czyniła kształty,.
którym lata nadały nieco za wyraziste obrysy. Owal twarzy piękny jeszcze i regularny, mdławe spojrzenie pełne dotąd melancholicznego wdzięku, usta ślicznego rysunku, jeszczeby pociągnąć, jeszczeby podobać się mogły, gdyby może nazbyt nie ubiegały się o to. Z pod zasłony w pół przezroczystej, którą jak chmurką osłoniła szyję, nieco rąk i gorsu, przeglądały paluszki drobniuchne, różowe, prześliczne jeszcze, gdyby ich nadto pierścieni nie okrywało. Łatwo w niej było poznać panią domu, po głosie, postawie i rozkazach które wydawała.–Obok niej stał młodziuchny mężczyzna, rzadkiej piękności i słodyczy wyrazu w twarzy, którą jeszcze nawet puszek młodzieńczy nie okrył. Dość słusznego wzrostu, ale gibki i cieniuchny, rysy miał doskonale, niemal niewieścio-piękne, oczy czarne, ogniste, osobliwszą na wiek pałające energią, usta trochę ściśnione ale drobno wycięte, czoło wyniosłe i nos prosty z rozdętemi nozdrzami, arystokratycznego galbu. Była to wprawdzie piękność raczej kobieca niż męzka, ale i wiek tak młody, że zmężnieć nie dał mu czasu. Ubranie wszakże młodzieńca starsze było od niego i niczem się nie różniło od wykwintnego stroju panów owej epoki. Miał na sobie frak z fioletowego weneckiego aksamitu haftowany perełkami, z guzami perłowej macicy i brylantów, podobnąż resztę ubrania, kamizelkę z białego atłasu ze srebrem, białe pończochy i z bogatemi sprzączkami trzewiki. Z rękawów fraka, z pod kamizelki płynęły prześlicznych koronek zwoje, w śród których wielka tylko na piersi ciemniała kamea. Puder okrywał mu włosy, i coś powietrznego, idealnego nadawał tej twarzy, którą jakby białym śnieżnym obłokiem, puklami otaczał. Kobieta niekiedy spoglądała na uśmiechnięte lica młodzieńca z dumą, z wewnętrzną jakąś radością, która zdradzała matkę, –ale nie miała czasu pocieszyć się widokiem miłej twarzy, bo ją od niej tysiączne odrywały starania. Służąca jeszcze opinała na niej białą ową chmurę, a druga zamykała bransolety, trzecia ustawiała cóś w misternej fryzurze głowy, inna ociągała suknię i dysponowała fałdom, by się jak najzręczniej układały, a dziesięciu przynajmniej z męzkiej służby stało czekając rozkazów, które się krzyżowały, latały, odwoływały, powtarzały i gmatwały do niewyrozumienia. Obok młodego człowieka stał drugi nie stary wcale mężczyzna, dziwna zaprawdę figurka, ale widać że ważna, bo na jednej stopie z panią domu dysponował i rozrządzał się absolutnie. Był to człowiek lat około czterdziestu mieć mogący, średniego wzrostu i uśmiechnionej twarzy, którego wszystkie ruchy dworactwem przesiękły jak gąbka wody i uśmiechu pełne się być zdawały. Nad zwyczaj zgrabny, giętki, wyłamany, gdyby nauczyciel tańcu lub fechtunku, jegomość ten cały przecie w czerni był ubrany, a rabacik maleńki przekonywał, że do stanu duchownego liczyć się miał ochotę. Frak jego, kamizelka, pończochy, trzewiki, wszystko było czarne; maleńki płaszczyk zarzucony na ramię strój cały przykrywał. Kapelusik miał pod pachą, u boku cieniuchną szpadkę, na trzewikach świecące klamerki stalowe, na piątym palcu prawej ręki sygnecik brylantowy, mankiety i żabocik suto przystrojone koronkami. Nie wiem jak wam dać wyobrażenie tej tłuściuchnej maskowatej twarzyczki, u której pod nastrzępioną fryzurą biega dwoje oczek piwnych, żywych, złych, dowcipnych i bystro chwytających najmniejszy ruch, najlżejsze skinienie; jak odmalować uniżoność tę i dumę, pochlebstwo pomieszane z sarkazmem, które się doskonale zamalgamowały we wszystkich jego gestach i poruszeniach. Odmalujcie go sobie sami, domyślcie jeśli chcecie, choć nic dziś za wzór do tego obrazka służyć nie może – Ja się wyrzekam.
Naprzeciw pani podczaszynej, jej syna i labusia w paradnej herbowej liberyi, na której łączyły się smoki książąt W… i bramy obozowe Ordyńskich, stało kilku służących, mocno wypudrowanych i strojnych, a na czele ich czarno ubrany, widocznie pierwszy kamerdyner, cudzoziemiec z miną poważną i przejętą bardzo godnością swoją a ogromem włożonych na się obowiązków – z marszczką na czole, z zagryzionemi usty – ostatnie odbierał rozporządzenia i rozkazy.
Trochę z boku, w polskim stroju, dworak jakiś posiwiały, kiwając głową i ruszając ramionami, przypatrywał się wszystkiemu niespokojny.
Rozmowa piorunująca toczyła się po francuzku w kółku wybranych.
– Prawdziwie to trzeba oszaleć, cieniuchnym ale wyuczono-spieszczonym głoskiem wołała żywo podczaszyna–tysiące jeszcze rzeczy zostało się na sam ostatek! a godzina blizko. A! mój Labe, gdyby broń Boże chybić co miało, jabym umarła, jabym zemdlała ze wstydu! Wystawcie sobie że o nasz honor chodzi; przyjmujemy króla! potrzeba przekonać Najjaśniejszego Pana, że i w naszym kraju, może się znajdować dom na zagranicznej całkiem, na wykwintnej stopie. Labe Poinsot! kochany Labe! zlituj się nademną! uspokój mię, drżę cała – dodała mdlejące coraz bardziej spojrzenie rzucając na fertycznego francuzika, który się wciąż uśmiechał dla uspokojenia podczaszynej.
– Niech wasza Excellencya (tak zawsze tytułował Poinsot panią podczaszynę) niech wasza Excelleucya, zupełnie być raczy spokojną–wszystko gotowe, lub gotowości blizkie i wszystko udać się musi!
– Kiedyż bo to z temi gburami, z temi ludźmi naszemi, z temi–niezgrabiaszami, mój Labe, nie podobna nic w porze i porządnie zrobić. To są męki Tantala! Już już zdaje ci się że pojęli, aż oto najokropniejszą gotują ci pomyłkę! – Panie Sieninski, dodała głosem odmiennym po polsku do starego kontuszowego, idź mi waćpan zaraz z oczów i nie śmiej się pokazywać w tym barbarzyńskim, tatarskim jakimś stroju – pilnuj tylko zdaleka porządku i bezpieczeństwa.
– Tak, mruknął odchodząc stary z powolnym ukłonem – idź precz a pilnuj, bo co ci francuzi, te pudle i szpice co tak zręcznie na dwóch łapkach służą, pewnie nic nie dopilnują, rychlej by zwędzili. Pójdę, pójdę, i po jakiego bym tu djabła miał leźć nieproszony.
– Monsieur Robert! zawołała podczaszyna – zmiłuj się, pilnuj żeby światła były wszędzie pozapalane, żeby służba wdziała rękawiczki w porę – pamiętaj też o pokojach królewskich… W gabinecie światła powinny być przyćmione – zawiesiliście mój portret tam gdzie kazałam?
– Allierze, odezwała się do syna, posyłaj po karety, nie będę czekać na te panie, które się ubierają bez końca, niech mnie doganiają pod austeryą – boję się, truchleję, ginę żebyśmy się nie opóźnili! Czy są ludzie z wachlami rozstawieni od gościńca w alei do dworu? niech zapalą ognie co prędzej! na
Boga! gotowi mi illuminacyą przez głupią oszczędność poplątać.
Pani podczaszyna wołała tak mieszając rozkazy najrozmaitsze blizko ćwierć godziny, a coraz to któś wyleciał, rozległ się czyjś głos w ganku, bieganie po wschodach, szmer w sieni. Sam nawet Labe i pan Alfier niejednokrotnie do różnych poselstw użyci byli. Tymczasem zmierzchało, zmierzchało powoli, pani podczaszyna coraz się bardziej niecierpliwiła, aż wreszcie zatoczyły się powozy, zajechała służba konna, janczary, kozaki, pacholęta postrojone i podczaszyna zaklinając znów labusia by wszystkiego pilnował, by o wszystkiem pamiętał, ruszyła ku pojazdowi, który na nią i na syna jej czekał; kobiety rzuciły na nią lekką jak piórko szubę, białą atlasową z łabędziego puchu, na Alfiera przepyszne futro sobolowe z pąsowym wierzchem, widocznie z pradziadowskiego przyakomodowane, i syn z matką wyszli na ganek.
Tu widok był prześliczny.
Długa aleja lipowa, ręką zimy jakby naumyślnie przystrojona w białe szrony, cała świeciła dwoma rzędami pochodni, przez spędzone umyślnie trzymanych gromady; w śród tych migocących świateł, gdzieniegdzie na podwyższeniu, płonęły beczki smolne, całe okryte gałęźmi sośniny i jodeł w kształcie piramid posplatanemi. Pałac i oficyny rzęsisto gorzały lampami po gzemsach, u kolumn drzwi i okien rozwieszonemi. Ta czarodziejska illuminacya, jakby blaskiem dnia zachodzącego, lub łuną pożaru oświetlała dziedziniec, zajęty w tej chwili dworem pani podczaszynej. Stały w nim kilka karet paradnych, zaprzężonych białemi, tarantowatemi i dzikiej maści cugami. Obok nich we wschodnich niemal strojach, dworskie janczary, kozactwo, barwa, pacholęta, na dzielnych koniach czekali na panią. Krewny daleki Ordyńskich i dawny przyjaciel ich domu, a sługa z pradziadów książąt W… pan stolnikowicz Pu – chała, w odświętnych szatach, przy kameryzowanej szabli, która niemal cały jego składała majątek, w starym kołpaku sobolim pod czaplim piórem, stał na przodzie dowodząc orszakowi, który miał podczaszynie towarzyszyć. Pani ledwie rzuciła okiem na otaczające ją sługi, i szepnęła do syna wsiadając do karety.
– Mój Boże, jak to wszystko dziko wygląda! jak to jeszcze polskie! u nas prawdziwie nic zrobić nie można, jesteśmy niewolnikami przesądów nawet w ubraniu! Siadaj Alfierze, a niezapomnij komplementu sobie przygotować, którymbyś powitał króla naszego, gdy mu cię zaprezentuję.
– A! nie pożegnałem się z babunią! szepnął cicho młodzieniec.
– Ale siadajże! kwaśno odpowiedziała matka, nie odjeżdzasz przecie do Ameryki; zbyt jesteś jeszcze dzieckiem na twój wiek, wierzaj mi.
Ruszać! zawołał grzmiącym głosem pan Puchała i powozy poczęły się powoli posuwać z przed ganku w oświeconą aleję.
Labuś który był przyprowadził podczaszynę do karety, natychmiast się cofnął i wbiegł szybko do pałacu, służba poszła za nim, i wkrótce podwórzec był niemal pusty, a lampy same sobie paliły się powolnie, bo nikt się ich blaskom nie przypatrywał.II.
a kolumną w głębi, stał przyglądając się zdaleka odjazdowi podczaszynej, stary niegdyś marszałek dworu, Sieniński, gładził wąsa, zażywał tabaki, poglądał, mruczał i ruszał ramionami jak to zwykle starzy, aż nareszcie odezwał się nieco głośniej.
– No! kiedym ja niepotrzebny, a te frygi mają tu królować, to czegoż sobie będę darmo głowę łamał, żeby im pieczone i gotowane podstawiać; niechajże sobię rady dają, a ja wolę do mojej starej jejmości!
To rzekłszy i poprawiwszy pasa na dosyć zaokrąglonym żołądku, krokiem poważnym zmierzył ku oficynie. Wszędzie to teraz nawet po kątkach krzątano się, umiatano, ustawiano, przygotowywano, i kłócono się z francuzami, których dom był pełen, na co pan Sieniński tylko się uśmiechał. Minął tak obojętnie drzwi jedne i drugie, otworzył furteczkę, i w rogu oficyny najdalszym wszedł na ciemne wschodki, z drzwi już na ogród nie na podwórzec otwartych, wiodące ku górze. Wschody te stały ciemne, ale światła z dziedzińca, przez okna wpadające na korytarz, dostatecznie do pokierowania się, błyskiem odbitym je rozwidniały. Tu cicho było, samotnie, ani śladu ruchu i gwaru, który w reszcie zabudowań pałacowych panował.
Zcicha otworzył drzwi pan Sieniński, wsunął się boczkiem do pierwszego pokoiku, dobrze ogrzanego, ale dość ubogiego w sprzęt i ozdobę.
Był to przedpokoik z kominkiem na którym paliło się ognia trochę – w nim stół dębowy, zydel, stołków para, trocha garnuszków i imbryczków, szafka w ścianie i skromne łóżeczko. Przed kominem na stołku siedziało dziewczę z kądzielą i widać że drzemało, bo bardzo żywo jęło się do wrzeciona zobaczywszy wchodzącego.
– A jejmość co robi? spytał po cichu i ostrożnie Sieniński.
– A cóż? modli się, odpowiedziała dziewczynka. Wtem ze drzwi przymkniętych wiodących do dalszych pokojów, dał się słyszeć głos cichy i łagodny.
– A kto tam?
– To ja Jaśnie Wielmożna pani, odparł stary głośniej, to ja, Sieniński; ale może przeszkadzam.
– A chodźże waszeć, chodź! odezwano się znowu z głębi.
Obciągnąwszy kontusza i poprawiszy pasa, potarłszy czupryny, Sieniński przybliżył się na palcach, powolnie drzwi uchylił i wsunął się z niskim ukłonem do drugiego pokoiku.
Ten drugi niewiele był ozdobniejszy od pierwszego; widać że w przerabianiu pałacu, zapomniano o tym kątku. Było to jeszcze przeszłowieczne jakby mieszkanie, okna z szybkami niewielkiemi, obicia wypłowiałe na ścianach, lamperye lakierowane na biało – sprzęt także niebył wytworny, znać go tu zniesiono po reformie umeblowania, bo krzesła, kanapka, stoliki, miały postać zużytych starych sług przeszłego pokolenia.–Na boku pod ścianą, stał nieco wykwintniejszy kantorek wysadzany, na nim zegar odwieczny gdański, dwa stare puchary i różne drobnostki nie nowego kształtu i smaku.
Na ścianach ciemnych kilka obrazów, przedstawiały postacie i sceny pobożne, a wśród nich portret pięknego męższczyzny z podgoloną głową, w rysiej kierei i zbroi, szczególniej odbijał wyrazem oblicza męzkim a łagodnym. Tuż zawieszona była Najświętsza Panna Częstochowska, a przy niej gromnica, lampa i wianki, dalej święty Michał Archanioł obraz staroniemieckiej szkoły, w ramach ołtarzykowych i Ś. Józef z liliją w ręku, i Ś. Franciszek i Antoni Padewski. Cała niemal litanija wisiała na ścianach w różnych formatach i kształtach, ale nie było miedzy temi wizerunkami brzydkich bazgranin nieumiejętnej ręki; wszystkie niemal albo kopijami byty z włoskich mistrzów, lub staremi naiwnemi utworami niemieckiej szkoły XV i XVI wieku.
Jeden też to przepych był w tym pokoiku, zresztą nadzwyczaj skromnym i ubogim. Na krześle ostawiona poduszkami, siedziała u stołu zgrzybiała staruszka w białym czepcu przewiązanym żółtą w szafranie ufarbowaną chusteczką, w białym szlafroku, z różańcem w ręku i wielką księgą pobożną na kolanach.
Twarz jej zwrócona ku drzwiom, wzbudzała na pierwszy rzut oka, jakieś uszanowanie i niemal czcią przejmowała, tak na niej widocznie wypiętnowały się lata świętobliwie spędzonego żywota. Blada, pomarańczowa, zwiędła, a jednak zachowująca jeszcze ślady piękności w kształtnym, kościstym nosie, drobnych ustach i oprawie oczów, pełna była wyrazu łagodności, rezygnacyi, dobroci anielskiej.
Nigdy może starość z pięknej twarzy kobiecej, piękniejszej nie utworzyła ruiny: Obok lic jaśniejących młodością i wdziękiem, to oblicze zbladłe i smutne, jeszcze by było zwróciło oko i zmusiło przed sobą uchylić głowę. Uśmieszek jakiś niemal dziecięcy, tak był szczery i wesoły – igrał na ustach staruszki, która się w bok wzięła spoglądając na wchodzącego Sienińskiego.
– A co Sienińsiu, waść taki do mnie! ha! nie zapomniałeś o starej. Oj! pochlebca z ciebie, pochlebca, dworak! czy to niema już tam co robić, żeś się do mnie przywlókł? Dwór się tam słyszę do góry nogami przewraca! Żeby go jeszcze uchowaj Boże temi illuminacyami nie podpalili!
– Juściż, taki pałacu by spalić nie powinni, troche obojętnie rzekł Sieniński – alem ja ich porzucił, niech sobie sami dają rady kochane francuzy. JW. Podczaszyna kazała mi się niepokazywać i z kąta tylko pilnować porządku, poszedłem też precz… Dziś tu u nas wszystko do kuchcika francuzkie, niema co nam robić.
– Czy już podczaszyna pojechała? spytała staruszka.
– Już, tylko co się to potoczyło; cała aleja w ogniu, ludzi kilkuset z wachlami – dwór pojechał za panią; reszta pań jeszcze nie gotowa… Ale JW. pani ani chce spojrzeć, a to dalibóg śliczny widok choć ślicznie i kosztuje.
– Daj mi tam waszeć święty pokój z temi wido – karni, moje oczy dosyć ich już widziały na świecie, wkrótce da miłosierny Bóg jaśniejszą nad te wszystkie światłości oglądać. Co mi tam mój Sienińsiu wasze fajerwerki i illuminacye, głupstwo to kochanku-A mójże Michaś pojechał? zapytała troskliwie.
– JW. podczaszyc siadł z panią.
– A żeby mi go tylko gdzie nie zaziębiła fertycząc się tam, bo to takie nieuważne i matka i on – a cóż na siebie wziął, nie widziałeś tam waszeć?
– Sobolową szubę karmazynową JW. pani, nie zmarznie w niej, boć i karetą pojechali.
– Oj, nie uwierzysz bo, mój Sieniński, jakie to delikatne, tak mi go nieboraka po babsku wychowali, niech im Bóg niepamięta!
Oboje westchnęli.
– Szaławiła chłopczysko, głowa mu się pali, nawet dziś do mnie na minutę nie przybiegł – dodała staruszka patrząc w ziemię, dobrze mu za to uszy natrę, boć należało, należało….
– Już co temu, to jak Boga kocham, gorąco przerwał stary, nie winien on JW. pani, nie winien. JW. Podczaszyna nie puściła go ani na minutę od siebie. Sądny dzień w pałacu. – Wszyscy wiele tego jest, i nas i tej chałastry, nie mogli wystarczyć…. nawet ten Labuś – tu się w język ukąsił Sieniński żeby mu nie dać jakiegoś przydomku – latał, z pozwoleniem, jak kot z pęcherzem. No! jest bo co ro – bić! Zachciało się króla Jmci przyjmować, niechajże skosztują raritatis.
Staruszka ruszyła ramionami.
– Co mi to za król! co mi to za król! szepnęła jakby sama do siebie; oj mnie mości Sieniński, co jeszcze pamiętam jak przez sen prawdziwego króla Jana III, już to na tego niemczyka i patrzeć się nie chce. I tamciż byli Niemcy co po Janie panowali; także to byli jakieś przybłędy, co po koronę za jałmużną do nas przyszli, i spasali się na naszym chlebie Bóg" wie za co, ale i ten, choć to niby swój – pożal się Boże! Dawnoż to ekonomowało na Litwie.–??
Sieniński choć bardzo z natury cierpliwy i chętnie milczący, zdawał się nieco jednak zgorszony tem wystąpieniem staruszki, ale zamilkł.
– Już to nie śmiejąc kontrować – odezwał się namyśliwszy – jaki on tam jest to jest, a takiż to koronowana głowa i pomazaniec Pański.
– A! temu się nie przeczy, przerwała jejmość; koronyć mu z głowy nie zdejmuję, niech go Bóg błogosławi – ale to nie Sobieski, mosanie, oj nie Jan III mospaneńku!
– Wiadomo, JW. pani, wiadomo!!
– Może on tam i dobry sobie i im, dodała stara, im takiego właśnie niemczyka czy francuzika było potrzeba–niechże się nim cieszą.
– To taki JW. pani nie będzie miała nawet ciekawości go widzieć?
– A dajże mi tam waszeć z nim pokój, wszakiem ci mówiła, że mi czas do zobaczenia innego Majestatu się sposobić, nie z tą młodzieżą się trzpiotać. Rada bym tylko żeby mi Michasia nie zaziębili…. oj, i nie zbałamucili! dodała z westchnieniem modlitwy.
Stary Sieniński który rad słowa zastępował czemkolwiek, westchnął także. – Dobre to chłopię, poczciwy dzieciuch – mówiła dalej – w pół do siebie staruszka – ale tak go psują, że ani sposobu uchronić.
– Już co to, to prawda! Boże miły, wiele i mnie to łez kosztuje – rzekł stary – ale niema sposobu, francuzi tu królują i na francuza go wystrychną.
– Żeby mu choć głowy nie obałamucili, a serca nie zepsuli – bo serce ma złote!
– Kubek w kubek, kropla w kroplę, nieboszczyk pan podczaszy!
– Biedaczysko! westchnęła babka – i łza srebrzysta, rychło rękawem otarta, po zeschłej stoczyła się twarzy.
Wśród tej rozmowy, pan Sieniński usłyszawszy skrzypienie pierwszych drzwi, jakby przeczuciem nie… spokojnie się obejrzał.
– O ho! rzekł, to już ktoś pewnie przyszedł po moję duszę!
W tem, głowa dziewczynki ukazała się w przedpokoju.
– No, a co tam? spytała staruszka.
– Marszałka proszą.
– A co? nie mówiłem, dobrej nocy życzę JW. pani! do nóg upadam!
– Dobranoc ci mój kochany, dobranoc – choć ty podobno tej nocy nie bardzo będziesz spał.
– Panie marszałku! począł naglić głos z przedpokoju – Labę prosi – Labę… bardzo pilno…
– Ależ idę idę! wysuwając się z westchnieniem rzekł stary. Labę siud – Labę tud – a niema jemu końca! nie mogliby się obejść i kwadransa bezemnie. Już tam jakaś bieda z tą frygą mnie czeka! Skaranie Boże! skaranie Boże!
– Prędzej panie marszałku! zawołał nadbiegając ktoś drugi – Labę się niecierpliwi!!
– To niechże do kroćset… chciał już klnąć Sieniński, ale się wstrzymał i dodał:
– A nie może poczekać? Jużcić konno ze wschodów nie zjadę, żeby do niego pośpieszyć, ani karku sobie dla niego nie nadkręcę?III.
Gdy tak w pałacu reszta przygotowań na przyjęcie królewskie się dopełnia, z pośpiechem, który najczęściej opóźnia wszystko zamiast ułatwić cokolwiek, gdy Labe Poinsot głowę traci wśród polskich sług, z któremi tylko na migi rozmówić się może, powozy podczaszynej suną się aleją lipową, ku oświeconej na przeciw pałacu, na wielkim gościńcu stojącej austeryi, widocznie na dzień uroczysty wyświeżonej. Gmach ten, który zwykle stał dosyć odrapaną pustką i frontem tylko nieco pokaźniejszym miał obowiązek zamykać długą ulicę, teraz odnowiony, wymalowany, wyilluminowany, zajmowały tłumy ślachty sąsiedniej, oczekującej na Najjaśniejszego Pana, kilku orderowych, na których czele wojewoda, gromady wiosek z chorągwiami, chlebem i solą, żydzi z miasteczka blizkiego kanałem całym z rabbinem, baldachimem, półmiskiem pokrytym pąsowym adamaszkiem, na którym tort z cyfrą S. A. R. pysznie się bielił – i mnóstwo ciekawych różnego stanu ludzi. Już od południa niemal wszyscy w pogotowiu stoją, głodni, zziębli a niespokojni wysyłają na zwiady, czy kogo nie widać od strony Warszawy – a nie widać nikogo.
Ale zyskali natem że się tak przyjazd opóźnił, bo ten różnobarwny tłum, nigdy się lepiej wydawać nie mógł, jak teraz przy pochodniach nocnych. Panowie ślachta w najbogatszych swych strojach, konno, na dzielnych turczynach, źrebcach własnego stada, na kulbakach pozłocistych i rzędach wysadzanych, w kontuszach i żupanach z łamy i wschodnich materyj, u boku szable kameryzowane, na głowach kołpaki sobole, pióra czaple, kity strusie, spinki połyskujące. Niektórzy kobiercami perskiemi pookrywali dzianety, poupinali na głowach końskich czuby ze staroświecka i pęki piór nawet przy ogonach końskich posądzali; drudzy pofarbowali starą modą grzywy i ogony białym rumakom na pasowo. Za panami których kupka lśni się od złota i drogich kamieni, świeci się barwy najświeższemi, niemniej wspaniała ciżba pachołków w strojach z węgierska, z kozacka, z janczarska i od fantazii; a wszyscy szumnie i bo za kąty.
Tuż i kareta pana wojewody i jego hajducy a służba; opodal szare i bure stanęły w odświętnych świtach gromady wiosek milczące i zamyślone; znowu w innej stronie ścisnęli się żydzi w atłasowych i alepinowych żupanach, lisich szubach i sobolich czapkach, nieśmiejąc ich na głowę włożyć, w obec karety pana wojewody, choć była próżną. Wszyscy czekając patrzą, wzdychają, a niektórzy już i klną sobie po cichu? jak komu do humoru. Wysłano z dziesięciu posłańców z rozkazem, żeby jak tylko ukaże się kalwakata królewska, dawali znać czwałem, bo ślachta chciała na dalszym trochę wzgórzu, u granicy województwa, powitać monarchę. Ale posłanych ani widać ani słychać. Nadjeżdżające karety i dwór podczaszynej, przerwały jednostajność oczekiwania; rozstąpiła się ślachta, wojewoda który się grzał w izbie u komina, głowę przez okno wysadził, jakaś otucha wstąpiła w serca wszystkich.
– No, rzekł ktoś, kiedy pani podczaszyna przybyła, to nie bez racyi, już i Najjaśniejszy musi być niedaleko.
Ależ bo zimno było czekać doprawdy, a mróz pod wieczór trochę sobie za nadto pozwalał, jak na mróz marcowy.
– Cóż tam słychać panie cześniku? odezwała się, ostrożnie taflę u karety podnosząc podczaszyna, do naj – bliżej stojącego na koniu, wąsatego i rumianego pana Styrpejki.
– JW. pani, wiater po uszach dżga, więcej nic.
– A król Jegomość?
– Król daleko JW. pani – Bóg wysoko! a mróz szeroko i głęboko.
– Cześnik zawsze żartuje.
– Zwłaszcza kiedy zimno, odparł raźnie pan Styrpejko, bo czemżeby się człowiek rozgrzewał jeśli nie dobrą myślą? I cześnik pokręcił ogromnego obmarzłego wąsa.
– Ale bez żartu, cześniku, N. pan miał być o nas w Głuszy na godzinę czwartą! czy uchowaj Boże w drodze nie trafiło się jakie nieszczęście? spytała cieniuchnym głosem podczaszyna przymrużając oczki.
– Najjaśniejszego pana poddani wszędzie widać tak miłują jak my, i nie łatwo mu się wyrwać. Bogiem a prawdą, zmówiłem już trzy Zdrowaś na tę intencye, żeby nas przybycie Najjaśniejszego koronata spuściło z tej niewygodnej warty na mrozie, ale coś nie skutkują!
– Gdzież pan wojewoda?
– Dobrze sobie poradził, rzekł cześnik, grzeje się u komina w izbie karczemnej, czekając języka. Możeby i JW. pani nie zawadziło wejść i trochę się rozgrzać.
– Ale cóż to jest? spoglądając na maleńki karne – ryzowany zegareczek, powtórzyła podczaszyna, już szósta a tak się ciemni!
Cześnik tylko westchnął.
– I mróz coraz to gorzej – dodał – a tu z konia zsiąść niepodobna–nuż dadzą znać, mógłbym gramoląc się po staremu chybić N. Pana. Zmówię jeszcze trzy pacierze do Ś. Antoniego; patrona rzeczy zgubionych.
Ledwie to wyrzekł, gdy siwy wysokiej i pięknej postawy mężczyzna, w wielkiej delii niedźwiedziej wysunąwszy się z austeryi, przybliżył się do powozu. Był to pan wojewoda, ale nie z owych to wojewodów, których pradziadami byli cnych owych rycerzy dwónastu, tak dzielnie narysowanych w kronice Miechowity i Bielskiego;–tamtych potomkowie spoczywali gdzieś pod marmurowemi trumien wiekami, po fundowanych przez się klasztorach i opactwach. Ten nowego autoramentu wojewoda, z nazwiska nie krajowiec, z miny nie wojak, wypudrowany i wystrojony po wersalsku, choć poddeptany a udający młodzika, pachnący, grzeczniuchny, delikatny, nie wiem coby był począł, gdyby mu doprawdy przyszło ze ślachtą swoją ciągnąć na wojnę przeciw poganinowi.
Już zdaleka uśmiechał on się do podczaszynej, jako stały wielbiciel jej wdzięków, i zaraz rozpoczął francuzką z nią rozmowę, przez w pół otwarte okno karety.
Cześnik Styrpejko wąsa kręcił w prawo i lewo, przysłuchując się tej paplaninie, której niewiele rozumiał, a tem więcej nie lubił.
– Mosanie Jędrzeju, rzekł wreszcie zniecierpliwiony z cicha do sąsiada o strzemię, który zawinięty w wilczurę zębami kłapał, co raz to wypuszczając nogi ze strzemion i w futrze je podjąwszy zagrzewając – niema co robić, uczmy się taki po francuzku!
– Co waść pleciesz mości cześniku! Wmości bo zawsze żarty się trzymają!!
– Ba! to nie żart! ze wszystkiego widać, że taki na przyszłym sejmie wypadnie uchwała, aby wszystka ślachta inaczej jak po francuzku mówić się nie ważyła – I jest racya!
– Ależ mróz! co za racya?
– Dalej widzisz waszeć, senatorowie ślachty nie będą rozumieć, a że rycerstwo taki zawsze młodsi bracia, będą się musieli starszym akomodować. Słyszę jak pan wojewoda o tem właśnie naradza się z naszą podczaszyną. Otośmy wpadli w łapkę panie Jędrzeju, pójdziemy na starość do szkół pod ferułę francuzów.
– Czy waść w nogi nie marzniesz? zapytał pan Jędrzej.
– Alboż co? ja nie.
– Jakimże sposobem ja, choć buty mam wyporkami podszyte, kostnieję po kolana! zapytał ślachcic.
– Wszystkiemu temu winno że waść po francuzku nie umiesz, odpowiedział cześnik seryo; gdybyś parle franse umiał, poszedłbyś z wojewodą, podczaszyną i tą laleczką podczaszycem, grzać się w austeryi przy kominie.
Kareta podczaszynej już była podjechała pod wrota austeryi i pani wysiąść miała na zaproszenie wojewody, gdy gościńcem dał się słyszeć tentent konia puszczonego czwałem. Oczy wszystkich zwróciły się w tę stronę, a głos jakiś zawołał:
– Król jedzie! Król jedzie!
Nie jechał jednak nikt jeno posłaniec, kozak wojewodziński, który dopadłszy do karety pańskiej zakrzyknął: