Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Diabeł. Tom 1: powieść z czasów Stanisława Augusta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diabeł. Tom 1: powieść z czasów Stanisława Augusta - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 381 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

(Wy­da­nie po­pra­wio­ne i prze­ro­bio­ne przez Au­to­ra)

4 Tomy we 2ch

"Kie­dy tak do­brze trzy­masz o two­im na­ro­dzie,

dla cze­go na­rze­kasz na oby­cza­je jego?"–"dla tego

wła­śnie, że o nich nie roz­pa­czam."

Mowa Winc. Tur­skie­go, 7 Grud. 1789 r.

Tom Pierw­szy.

Wil­no.

Na­kła­dem i dru­kiem Jó­ze­fa Za­wadz­kie­go.

1855

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać, z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie

Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy. Wil­no, 12 Mar­ca

1854 roku.

Cen­zor Pa­weł Ku­kol­nik.

Jó­ze­fo­wi Kre­me­ro­wi

Au­to­ro­wi li­stów z Kra­ko­wa,

w do­wód głę­bo­kie­go sza­cun­ku

prze­sy­ła

Au­tor.I.

Było to ja­koś w mar­cu 1787 roku, w po­rze ze wszyst­kich u nas naj­mniej sta­łej, o czem z daw­na świad­czy przy­sło­wie, (wi­dać kli­mat się nie zmie­nił). Wy­ry­wa­ły się cza­sem dzion­ki z ja­snem słoń­cem i cie­plej­szem po­wie­trzem, to zno­wu jak za­dął wiatr z pół­no­cy lub wscho­du, na­pę­dzał snież­ni­cy ogrom­nej, mro­zu i plu­ty na prze­mia­ny, tak że pies na dwór nosa by nie wy­tknął. Wszy­scy pa­no­wie ślach­ta go­spo­da­rze, sie­dzą­cy po otka­nych do­brze i za­mczy­stych dwor­kach swo­ich, z ka­len­da­rza­mi na sto­łach a oku­la­ra­mi na no­sie, uno­si­li się nad szcze­gól­niej­szą traf­no­ścią, z jaką pro­gno­sty­ki na ten raz zmia­ny aury prze­po­wia­da­ły. Duń­czew­ski try­um­fo­wał, nie trud­no bo­wiem było zgad­nąć w sty­lu ka­len­da­rzo­wym, pi­sząc o mar­co­wej po­go­dzie–ja­sne i chmur­ne dni cho­dzą­ce jak zwy­kle stro­na­mi; zna­la­zła się' za­wsze ja­kaś stro­na, w któ­rej prze­po­wied­nia tra­fi­ła. Wy­glą­da­no wio­sny jak to się jej co roku wy­glą­da, choć­by kto był naj­star­szy i sześć­dzie­siąt ich wi­dział, z nie­cier­pli­wo­ścią, z upra­gnie­niem, cza­sem aż do roz­pa­czy do­cho­dząc, gdy po dniu ja­snym i zwia­stu­ją­cym traw­kę zie­lo­ną, chwy­cił zno­wu przy­mro­zek i syp­nął śnieg na prze­kor.

Czu­je bo czło­wiek że po­li­czo­ne dni jego, że tych wio­sen­nych cu­dów nie wie­le mu oglą­dać: w dzie­ciń­stwie nie­do­zwa­la nie­mi się na­cie­szyć szał la­tek nie­opatrz­nych, w mło­do­ści za­sła­nia oczy krew go­rą­ca, a na sta­rość, na sta­rość nic już nie bawi,dla niej zima rok cały. Tyl­ko w po­środ­ku ży­cia jest jed­na chwi­la tę­sk­no­ty, chwil­ka nie­dłu­ga, w któ­rej się czło­wiek cze­pia do zie­mi, uko­cha ją i uczu­je go­rę­cej, jak­by przed roz­sta­niem.

W tym roku, ja­koś im go­ręt­sze były ży­cze­nia wio­sny, tem le­ni­wiej dla nich zda­wa­ła się przy­cho­dzić; za­nio­sło się było za­wcza­su na cie­pło, stop­nia­ły gru­dnio­we śnie­gi, my­śla­no już z płu­ga­mi i ra­dła­mi wy­cho­dzić w pole, aż zno­wu ude­rzy­ły mro­zy, za­szu­mia­ły za­wie­je, i zima jak w grud­niu.

Tym­cza­sem, po­mi­mo nie­przy­ja­znej aury i gro­żą­cych roz­to­pów wio­sen­nych, król Je­go­mość, Sta­ni­sław Au­gust, na nic nie­zwa­ża­jąc, po­su­wał się ku Ka­nio – wu; a na ca­łej dro­dze któ­rą miał prze­by­wać, czy­nio­no wiel­kie na przy­ję­cie jego przy­go­to­wa­nia. Nie tyl­ko mia­sta, mia­stecz­ka, grod­ki, ale wio­ski i dwor­ki, ba, au­ste­rye po go­ściń­cach oczysz­cza­ły się, stro­iły i go­to­wa­ły so­len­nie wi­tać mo­nar­chę.

Kraj przez któ­ry miał prze­jeż­dżać cały był w wiel­kim ru­chu, nie­po­ko­ju, za­mie­sza­niu; do za­ką­tów na­wet od­le­glej­szych do­le­cia­ły wie­ści i zwy­kły tryb ży­cia zmą­ci­ły. Gro­dy bu­do­wa­ły łuki try­um­fal­ne, zło­ci­ły klu­cze, a co było uczo­nych lub ucho­dzą­cych w swej pro­win­cyi za li­te­ra­tów, kuło wier­sze ła­ciń­skie lub pol­skie, kle­ci­ło mowy, pi­ło­wa­ło dys­ty­chy, ry­so­wa­ło cy­fry, wień­ce, pal­my i em­ble­ma­ta. Cioł­ka Po­nia­tow­skich ob­ra­ca­no na wszyst­kie stro­ny, czy­niąc go to wo­łem ofiar­nym sta­ro­żyt­nych, to sym­bo­licz­nym siły wy­ra­zem. A że król Je­go­mość sam, nie bez pew­ne­go pra­wa za uczo­ne­go ucho­dził, i znał się na tych rze­czach nie­po­spo­li­cie, wier­sze i ora­cye nie­ma­ło kosz­to­wa­ły potu i mo­zo­łu–a co w nich za­sia­no na­dziei!! Pięk­ne pa­nie po­cząw­szy od wo­je­wo­dzin do pro­stych ale ład­nych ślach­cia­nek, spo­so­bi­ły się leż, zbroj­ne we wszyst­kie swe wdzię­ki, wy­stą­pić na przy­ję­cie ko­ro­no­wa­ne­go, któ­ry, że na pięk­no­ści znał się tak­że i umiał ją ce­nić, po­wszech­na cho­dzi­ła fama.

Spro­wa­dzo­no stro­je z War­sza­wy i Pa­ry­ża, do­by­wa­no kosz­tow­no­ści pra­dzia­dow­skie, mę­żom bo­la­ły gło­wy od wy­da­wa­nia i wy­słu­chi­wa­nia roz­ka­zów, a co i tu na­snu­ło się pa­ję­czych ni­tek na­dziei!!

Pa­no­wie ślach­ta mo­de­ro­wa­li sta­re swe rzę­dy i wy­sa­dza­ne kul­ba­ki, któ­rych Ka­rol Gu­staw nie po­za­bie­rał na pa­miąt­kę do Szwe­cyi, i co od Wie­deń­skiej świa­ta nie wi­dzia­ły wy­pra­wy, tyl­ko przez okna la­mu­su, lub masz­tar­ni; ujeż­dża­li ko­ni­ki, krę­ci­li wąsy i zma­wia­li się gdzie kró­la Je­go­mo­ści spo­ty­kać wy­pa­da­ło. Nie było po­ko­ju ni­ko­mu, na­wet ka­ha­łom ży­dow­skim, nie­do­zwa­la­ją­cym się ubiedz; bo ra­bi­ni tak­że sma­ży­li gło­wy nad mo­wa­mi szpi­ko­wa­ne­mi sta­rym Te­sta­men­tem, a je­den z nich na­wet wy­pa­lił re­zo­lut­nie ora­cyą po ła­ci­nie, co xiądz Na­ru­sze­wicz nie mało po­dzi­wiał.

Jed­nych cie­ka­wość, dru­gich próż­ność, in­nych na­dzie­ja ta­jem­na, wio­dła na­prze­ciw pań­skiej ko­la­sy; wy­wia­dy­wa­no się pil­nie o kie­ru­nek dro­gi, o sta­no­wi­ska, noc­le­gi, od­po­czyn­ki, prze­przę­gi, na wy­ści­gi do­bi­ja­jąc o cześć przyj­mo­wa­nia kró­la, choć­by tyl­ko przez ćwierć go­dzi­ny, bo­daj w karcz­mie trak­to­wej.

Była to chwi­la sza­łu nie do opi­sa­nia, a ty­sią­ce scen drob­nych czy­ni­ły ją na­prze­mian śmiesz­ną, roz­rzew­nia­ją­cą, po­waż­ną. Jed­ni wy­no­si­li na­prze­ciw mo­nar­chy dzie­ci prze­bie­ra­ne wy­twor­nie, wy­pro­wa­dza­li chó­ry dzie­wic stroj­nych, sta­wio­no oł­ta­rze, wzno­szo­no pi­ra­mi­dy i świą­ty­nie, pa­lo­no ognie ofiar­ne, ode­gry­wa­no dra­ma­ta, de­kla­mo­wa­no pa­ne­gi­ry­ki, a co było nie­raz la­ta­ni­ny, krzą­ta­nia i kło­po­tu nim się uda­ło na swo­jem po­sta­wić–na wo­ło­wej by skó­rze tego nie spi­sał.

A wie­leż to śnia­dań go­rą­cych w ocze­ki­wa­niu próż­nem za­mar­z­ło, wie­le to wy­kwint­nych wie­czerz zje­dli słu­dzy–za­wo­dów tu, jak wszę­dzie nie bra­kło. Pora była mar­co­wa, dro­gi nie­pew­ne, bło­ta i gru­dy na prze­mia­ny, król czę­sto chy­biał przy­rze­kł­szy, i do roz­pa­czy do­pro­wa­dzał go­re­ją­ce ser­ca pod­da­nych.

Bia­da temu kogo losy nio­sły w dro­gę kró­lew­skim go­ściń­cem–nie zna­lazł nig­dzie au­ste­ryi wol­nej na trak­cie, nie mógł się roz­mi­nąć ze ślach­tą licz­ne­mi krą­żą­cą pocz­ta­mi, z pół­ka­mi ma­gna­tów but­ne­mi jak Ta­ta­ry, z ciu­ra­mi, wo­za­mi i lan­da­ra­mi za­le­ga­ją­ce­mi dro­gę całą.

W Głu­szy, wio­sce wo­łyń­skiej na­le­żą­cej pod­ów­czas do pod­cza­szy­nej Or­dyń­skiej z domu księż­nicz­ki W…. któ­ra znaj­do­wa­ła się wła­śnie na dro­dze Jego Kró­lew­skiej Mo­ści, czy­nio­no już przy­go­to­wa­nia od mie­sią­ca na od­wie­dzi­ny kró­lew­skie; mia­ła bo­wiem pod­cza­szy­na pew­ną obiet­ni­cę i słusz­ne po­wo­dy spo­dzie­wa­nia się że król jej do­trzy­ma.

Głu­sza, ogrom­na osa­da o któ­rej geo­gra­ficz­nem po­ło­że­niu za­mil­czeć nam wy­pad­nie, była jed­ną z prze­pysz­nych wło­ści bo­ga­te­go kra­ju na­sze­go, co to im nie brak nic od Boga; lu­dzie so­bie win­ni sami je­śli im tam nie­do­brze. Klucz, któ­re­go sta­no­wi­ła głów­ne fun­dum, skła­dał się z kil­ku wiel­kich wsi i przy­sioł­ków, li­czą­cych do ty­sią­ca dy­mów; jed­ną stro­ną przy­pie­rał do od­wiecz­nych puszcz i la­sów, dru­gą do naj­żyź­niej­szych pól w świe­cie. Środ­kiem pły­nę­ła rze­ka spław­na, użyź­nia­ją­ca nie­prze­ko­szo­ne łąki, ob­ra­ca­ją­ca nie­zli­czo­ne mły­ny, i jak­by umyśl­nie pod­su­wa­ją­ca się pod sam ogród pa­ła­co­wy dla do­da­nia mu roz­ma­ito­ści, świe­żo­ści i wdzię­ku. Samo fun­dum, sta­ra nie­gdyś sie­dzi­ba ksią­żąt W….. któ­rych ostat­nią dzie­dzicz­ką była pod­cza­szy­na, od­zna­cza­ło się po­ło­że­niem, jak wszyst­kie od­wiecz­ne gro­dzi­ska na tej zie­mi.

W wie­kach kie­dy wię­cej było pu­stych ob­sza­rów niż lu­dzi, umia­no do­brze wy­bie­rać po­sa­dy za­mczysk i dwor­ców, sta­wio­no je za­wsze u szu­mią­cej wody, na we­so­łych wzgó­rzach, wpo­śród cie­ni­stych drzew, pil­nu­jąc, żeby i oko z wa­łów mia­ło się so­bie gdzie po­ro­sko­szo­wać, po­mi­jać, a nie­przy­ja­cie­la z da­le­ka do­pa­trzeć. Ale te­raz ani śla­du już nie po­zo­sta­ło sta­re­go gród­ka w Głu­szy, któ­ry się nie­gdy bro­nił Ta­ta­rom, a w ostat­nich woj­nach Ko­zac­kich zo­stał zbu­rzo­ny; na jego miej­scu zbu­do­wa­no pa­ła­cyk w po­cząt­ku drew­nia­ny, póź­niej mu­ro­wa­ny gmach, któ­ry się oto­czył za Au­gu­sta II ogro­dem we wło­skim sma­ku, a dziś prze­ra­biał na dzi­kie pro­me­na­dy. Je­dy­nym śla­dem sta­ro­żyt­ne­go gro­dzi­ska, były zie­lo­ne wały, po­prze­ra­bia­ne na ta­ra­sy ogro­do­we i fos­sy, na któ­rych sta­wio­no zgrab­ne most­ki w sty­lu ru­styk zwa­nym. Obok sta­rych li­po­wych szpa­le­rów, al­tan i strzy­żo­nych w kształ­cie py­ra­mid, wa­zo­nów i ko­lumn świer­ków i gra­bów, pusz­cza­ły się swo­bod­niej po­za­sa­dza­ne drze­wa, bie­la­ły al­ta­ny w spo­so­bie świą­tyń i chiń­skich dom­ków, gro­ty musz­la­mi i ka­my­ka­mi mi­ster­nie sa­dzo­ne, pu­stel­ni­cze chat­ki i niby wiej­skie cha­łup­ki. Sam pa­łac ze wspa­nia­łym fron­tem, świe­żo prze­ro­bio­nym we­dle pla­nu bu­dow­ni­czych kró­lew­skich Mer­li­nie­go i Fon­ta­ny, wspa­nia­le zdo­bi­ły dwa rzę­dy ko­lumn od dzie­dziń­ca i ogro­du; od wjaz­du prze­dłu­ża­ły go dwie ofi­cy­ny o pię­trach, a po­dwó­rzec kwa­dra­to­wy z fon­tan­ną, któ­ra nie za­wsze biła, za­my­ka­ły że­la­zne szta­che­ty i bra­ma ustro­jo­na w tro­fea mi­li­tar­ne. Sło­wem, była to cale pań­ska re­zy­den­cya, któ­rej by się naj­wy­kwint­niej­szy z ma­gna­tów nie po­wsty­dził, a w urzą­dze­niu jej znać było smak wiel­ki i naj­czul­szą sta­ran­ność. W tej chwi­li wy­glą­da­ło to wszyst­ko, dzię­ki spo­dzie­wa­nym od­wie­dzi­nom kró­lew­skim jesz­cze świet­niej, pięk­niej i ozdob­niej. Pa­łac był na nowo po­ma­lo­wa­ny, dzie­dzi­niec bru­ko­wa­ny i wy­żwi­ro­wa­ny, a gdy­by nie śnie­żek co gdzie­nieg­dzie pla­mił zie­mię, nie doj­rzał­byś na niej żad­nej zi­mo­wej pstro­ci­zny, tak pil­nie ją zczysz­czo­no i ubi­to. W pa­ła­cu, ofi­cy­nach, na przy­le­głym fol­war­ku, w staj­niach, wszę­dzie za­kręt i ruch był ogro­my; lu­dzie la­ta­li jak opa­rze­ni, rża­ły po­ubie­ra­ne w ak­sa­mit­ne cho­mą­ta i far­bo­wa­ne pió­ra ko­nie, otrze­py­wa­no po­wo­zy, na­kła­da­no kul­ba­ki, zwo­ły­wa­no się zda­le­ka, klął nie­je­den, bili na­wet nie­cier­pliw­si, i w po­wszech­nym za­mę­cie wi­dać tyl­ko było że się wszy­scy ogrom­nie spie­szy­li.

Na pro­gu pa­ła­co­wym sta­li kup­ka­mi pa­choł­ki, li­be­rya, dwo­rza­nie, po­ko­jow­cy, po­py­cha­jąc się, spę­dza­jąc, wbie­ga­jąc i wy­bie­ga­jąc z po­ko­jów; groź­ny głos mar­szał­ka wą­sa­te­go da­wał się sły­szeć cza­sa­mi, to znów gi­nął w głę­bi­nach an­ty­ka­me­ry. We­wnątrz nie wię­cej było ładu i nie mniej nie­cier­pli­wo­ści. W wiel­kiej sali nie­bie­sko mar­mo­ry­zo­wa­nej, za­okrą­glo­nej od gan­ku ogro­do­we­go, mię­dzy któ­rej ko­lum­na­mi uka­zy­wa­ły się ma­lo­wa­ne zręcz­nie w ni­szach bo­gi­nie, bo­go­wie grec­cy i tan­cer­ki her­ku­lań­skie, szum da­wał się sły­szeć po­mie­sza­nych gło­sów nie­wie­ścich i mę­skich. Sala ta naj­wspa­nial­sza w pa­ła­cu, ubra­na była z wca­le nie wiej­ską wy­kwint­no­ścią; rzekł­byś, że ją całą w pace z Pa­ry­ża spro­wa­dzo­no, tak od stro­pu do po­sadz­ki, lśni­ła się naj­mod­niej­szym prze­py­chem.

Nie­mal wszyst­ko tu było no­wiu­teń­kie i tak do­sko­na­le do­bra­ne, jak­by z pod jed­ne­go sztuk­mi­strza i rze­mieśl­ni­ka wy­szło dło­ni. Kształt sprzę­tów, ozdób, dra­pe­ryj, fra­szek co ją zdo­bi­ły, dziw­nie się pięk­nie go­dził z for­ma­mi bu­do­wy, z jej sty­lem i ar­chi­tek­to – nicz­ne­mi or­na­men­ta­cy­ami. Po­sta­cie bóstw, w śród tego, jak świą­ty­nia sta­ro­żyt­na, przy­bra­ne­go sa­lo­nu, uno­si­ły się wdzięcz­ne, roz­kosz­nej a tak wy­bor­nie umiesz­czo­ne, że bez nich by­ło­by by mu cze­goś nie-do­sta­wa­ło. Wpraw­dzie, te fi­gu­ry tro­chę były za na­gie, tro­chę na sta­rą Pol­skę za śmia­ło ry­so­wa­ne, wiel­ce po­gań­skim trą­ci­ły świa­tem; ale też i sa­lon któ­re­go stro­ju do­peł­nia­ły, nie miał w so­bie nic pol­skie­go nic coby przy­po­mnieć mo­gło kraj na któ­re­go stał zie­mi. Z koń­ca w ko­niec za­lud­nia­ła go myśl pod obcą uro­dzo­na stre­fą, sprzę­ty za­gra­nicz­ną wy­ro­bio­ne modą i ręką, tka­ni­ny nie na­szych warsz­ta­tów, ob­ra­zy nie na­sze­go ży­cia. Było to w swo­im ro­dza­ju do­sko­na­le pięk­ne, ale cał­ko­wi­cie zim­ne, jak wszyst­ko co mod­ne tyl­ko i nowe, z czem się czło­wiek nie po­ślu­bił go­dzi­na­mi wspo­mnień i cier­pie­nia. Wiel­ka ta sala, któ­ra śro­dek pa­ła­cu zaj­mo­wa­ła cały, ze ścia­na­mi w nie­bie­ski mar­mur z żył­ka­mi zło­te­mi, z ko­lum­na­mi bia­łe­mi, z wy­twor­ne­mi gip­sa­tu­ra­mi, z bó­stwy po­gań­skie­mi, w tej chwi­li po­czy­na­ła po­ły­ski­wać od za­wcza­su za­pa­lo­nych świa­teł w ży­ran­do­lach ze szkła i brą­zu, w kan­de­la­brach i ala­ba­stro­wych urnach, któ­rych czte­ry sta­ły po ro­gach na mar­mu­ro­wych pół­ko­lum­nach. Bo­ga­te dra­pe­rye z bia­łe­go i nie­bie­skie­go atła­su, ze zło­tą i bia­łą frę­zlą, zwie­sza­ły się we wdzięcz­nych fał­dach po nad ¦ okna, i w oko­ło troj­ga drzwi wio­dą­cych do przed­sie­nia i bocz­nych po­ko­jów. Z dwóch stron, dwie ka­na­py tak­że ozdo­bio­ne brą­za­mi, sto­ły w sty­lu grec­kim opar­te na chi­me­rach i po­dob­ne fo­te­le obi­te nie­bie­skie­mi go­be­li­na­mi, cze­ka­ły tyl­ko go­ści, ma­ją­cych za­siąść do koła. Przed troj­giem drzwi szklan­nych wy­cho­dzą­cych na ogród, sta­ły na pół­ko­lum­nach bia­łych, po­dob­nych do tych na ja­kich w ro­gach usta­wio­no urny ala­ba­stro­we, sześć pięk­nych po­są­gów mar­mu­ro­wych, wy­bor­nie na­śla­du­ją­cych sta­ro­żyt­ne. Były one dłu­ta Le Brun'a, i wy­sta­wia­ły Apol­li­na Bel­we­der­skie­go, An­ti­no­usa, Her­ku­le­sa, Ve­nus Me­dy­cej­ską, Flo­rę i Ba­chant­kę. Na kon­so­lach mię­dzy okna­mi, wi­dać było prócz tego, prze­pysz­ny zbiór waz etru­skich. Kil­ka zżół­kłych po­pier­si wy­bor­ne­go sta­ro­żyt­ne­go dłu­ta, parę drob­nych brą­zów z wy­ko­pa­lisk Pom­pei, i now­sze sta­tu­et­ki w sma­ku wie­ku. Wy­jąw­szy al­fre­sca w ni­szach, nie było w sali ma­lo­wań in­nych, ale dwa­na­ście tych po­sta­ci do­syć ją oży­wia­ły. Po­sadz­ka była z kunsz­tow­nie wy­sa­dza­ne­go drze­wa, na spo­sób daw­nych mo­zaik, z nie­po­spo­li­tym wy­ko­na­na sma­kiem; w po­środ­ku jej kwa­dra­to­wą wiel­ką ta­flę zaj­mo­wa­ła ko­pja z ob­ra­zu sta­ro­żyt­ne­go, zwa­ne­go we­se­lem Al­do­bran­dyń­skiem.

Spoj­rze­nie na tę jed­nę salę, da­wa­ło się już do­my­ślać miesz­kań­ców tego domu, tę­sk­nią­cych pod chmur­nem nie­bem pół­no­cy, za cie­plej­szą uko­cha­ną Ital­ją, za gwar­ną Fran­cyą, za wszyst­kiem co nie na­sze.

Nim po­zna­my bli­żej nie­co i pa­łac i jego wła­ści­cie­li, spójrz­my na grup­pę, któ­ra nie­spo­koj­nie zwi­ja się w po­środ­ku wiel­kiej nie­bie­skiej sali. Głów­ne w niej sta­no­wi­sko, zaj­mu­je ko­bie­ta lat śred­nich, nie bar­dzo już mło­da, lecz jesz­cze świe­ża i ład­na, któ­rej wi­docz­nie cho­dzi o to by się jak naj­pięk­niej­szą, jak naj­młod­szą po­ka­zać jesz­cze. Strój jej we­dle naj­śwież­sze­go kro­ju z Pa­ry­ża po­dob­no kur­je­rem spro­wa­dzo­ny od sław­nej Hen­ry­et­ty, wy­fi­lo­zo­fo­wa­ny był, aże­by od­mło­dzić, i po czę­ści celu swe­go do­pi­nał. Cała pra­wie była w bie­li, zło­to tyl­ko gdzie­nieg­dzie po­ły­ski­wa­ło na­tem tle śnież­nem, i do­da­wa­ło mu po­wa­gi. Była to wy­nio­słej po­sta­wy i po­waż­ne­go ob­li­cza ko­bie­ta, z oczy­ma nie­bie­skie­mi, z brwią i wło­sem ciem­nym, z ko­ra­lo­we­mi usty, któ­rych ró­żo­wość z pusz­ki wy­czerp­nię­tą być mu­sia­ła, a tak bia­ła tak świe­żuch­na i ru­mia­na, że nie je­den nie­do­wia­rek i te ko­lo­ry uznał­by za po­ży­cza­ne. Na czo­le jej świe­cił dy­adem prze­pysz­ny, niby ga­łąź po­lnej kon­wa­lii, któ­rej kwia­ty z pe­reł i dy­amen­ci­ków, a li­ście były z sma­rag­dów. gdzie­nieg­dzie na list­ku cze­pia­ła się bry­lan­to­wa rosy kro­pel­ka. Na szy­ję spły­wał sznur pe­reł, spię­ty ogrom­ne­mi bry­lan­ta­mi; a dru­gi po­dob­ny sple­cio­ny tyl­ko in­a­czej, utrzy­my­wał suk­nię w sta­nie, opa­sy­wał pięk­ne ręce. Cała suk­nia za­szy­ta w zło­te drob­niuch­ne gwiaz­decz­ki mi­go­ta­ła, ale na nie­szczę­ście, bar­wą swo­ja na­zbyt wi­docz­ne­mi czy­ni­ła kształ­ty,.

któ­rym lata nada­ły nie­co za wy­ra­zi­ste ob­ry­sy. Owal twa­rzy pięk­ny jesz­cze i re­gu­lar­ny, mdła­we spoj­rze­nie peł­ne do­tąd me­lan­cho­licz­ne­go wdzię­ku, usta ślicz­ne­go ry­sun­ku, jesz­cze­by po­cią­gnąć, jesz­cze­by po­do­bać się mo­gły, gdy­by może na­zbyt nie ubie­ga­ły się o to. Z pod za­sło­ny w pół prze­zro­czy­stej, któ­rą jak chmur­ką osło­ni­ła szy­ję, nie­co rąk i gor­su, prze­glą­da­ły pa­lusz­ki drob­niuch­ne, ró­żo­we, prze­ślicz­ne jesz­cze, gdy­by ich nad­to pier­ście­ni nie okry­wa­ło. Ła­two w niej było po­znać pa­nią domu, po gło­sie, po­sta­wie i roz­ka­zach któ­re wy­da­wa­ła.–Obok niej stał mło­dziuch­ny męż­czy­zna, rzad­kiej pięk­no­ści i sło­dy­czy wy­ra­zu w twa­rzy, któ­rą jesz­cze na­wet pu­szek mło­dzień­czy nie okrył. Dość słusz­ne­go wzro­stu, ale gib­ki i cie­niuch­ny, rysy miał do­sko­na­le, nie­mal nie­wie­ścio-pięk­ne, oczy czar­ne, ogni­ste, oso­bliw­szą na wiek pa­ła­ją­ce ener­gią, usta tro­chę ści­śnio­ne ale drob­no wy­cię­te, czo­ło wy­nio­słe i nos pro­sty z roz­dę­te­mi noz­drza­mi, ary­sto­kra­tycz­ne­go gal­bu. Była to wpraw­dzie pięk­ność ra­czej ko­bie­ca niż męz­ka, ale i wiek tak mło­dy, że zmęż­nieć nie dał mu cza­su. Ubra­nie wszak­że mło­dzień­ca star­sze było od nie­go i ni­czem się nie róż­ni­ło od wy­kwint­ne­go stro­ju pa­nów owej epo­ki. Miał na so­bie frak z fio­le­to­we­go we­nec­kie­go ak­sa­mi­tu ha­fto­wa­ny pe­reł­ka­mi, z gu­za­mi per­ło­wej ma­ci­cy i bry­lan­tów, po­dob­nąż resz­tę ubra­nia, ka­mi­zel­kę z bia­łe­go atła­su ze sre­brem, bia­łe poń­czo­chy i z bo­ga­te­mi sprzącz­ka­mi trze­wi­ki. Z rę­ka­wów fra­ka, z pod ka­mi­zel­ki pły­nę­ły prze­ślicz­nych ko­ro­nek zwo­je, w śród któ­rych wiel­ka tyl­ko na pier­si ciem­nia­ła ka­mea. Pu­der okry­wał mu wło­sy, i coś po­wietrz­ne­go, ide­al­ne­go nada­wał tej twa­rzy, któ­rą jak­by bia­łym śnież­nym ob­ło­kiem, pu­kla­mi ota­czał. Ko­bie­ta nie­kie­dy spo­glą­da­ła na uśmiech­nię­te lica mło­dzień­ca z dumą, z we­wnętrz­ną ja­kąś ra­do­ścią, któ­ra zdra­dza­ła mat­kę, –ale nie mia­ła cza­su po­cie­szyć się wi­do­kiem mi­łej twa­rzy, bo ją od niej ty­sią­cz­ne od­ry­wa­ły sta­ra­nia. Słu­żą­ca jesz­cze opi­na­ła na niej bia­łą ową chmu­rę, a dru­ga za­my­ka­ła bran­so­le­ty, trze­cia usta­wia­ła cóś w mi­ster­nej fry­zu­rze gło­wy, inna ocią­ga­ła suk­nię i dys­po­no­wa­ła fał­dom, by się jak naj­zręcz­niej ukła­da­ły, a dzie­się­ciu przy­najm­niej z męz­kiej służ­by sta­ło cze­ka­jąc roz­ka­zów, któ­re się krzy­żo­wa­ły, la­ta­ły, od­wo­ły­wa­ły, po­wta­rza­ły i gma­twa­ły do nie­wy­ro­zu­mie­nia. Obok mło­de­go czło­wie­ka stał dru­gi nie sta­ry wca­le męż­czy­zna, dziw­na za­praw­dę fi­gur­ka, ale wi­dać że waż­na, bo na jed­nej sto­pie z pa­nią domu dys­po­no­wał i roz­rzą­dzał się ab­so­lut­nie. Był to czło­wiek lat oko­ło czter­dzie­stu mieć mo­gą­cy, śred­nie­go wzro­stu i uśmiech­nio­nej twa­rzy, któ­re­go wszyst­kie ru­chy dwo­rac­twem prze­się­kły jak gąb­ka wody i uśmie­chu peł­ne się być zda­wa­ły. Nad zwy­czaj zgrab­ny, gięt­ki, wy­ła­ma­ny, gdy­by na­uczy­ciel tań­cu lub fech­tun­ku, je­go­mość ten cały prze­cie w czer­ni był ubra­ny, a ra­ba­cik ma­leń­ki prze­ko­ny­wał, że do sta­nu du­chow­ne­go li­czyć się miał ocho­tę. Frak jego, ka­mi­zel­ka, poń­czo­chy, trze­wi­ki, wszyst­ko było czar­ne; ma­leń­ki płasz­czyk za­rzu­co­ny na ra­mię strój cały przy­kry­wał. Ka­pe­lu­sik miał pod pa­chą, u boku cie­niuch­ną szpad­kę, na trze­wi­kach świe­cą­ce kla­mer­ki sta­lo­we, na pią­tym pal­cu pra­wej ręki sy­gne­cik bry­lan­to­wy, man­kie­ty i ża­bo­cik suto przy­stro­jo­ne ko­ron­ka­mi. Nie wiem jak wam dać wy­obra­że­nie tej tłu­ściuch­nej ma­sko­wa­tej twa­rzycz­ki, u któ­rej pod na­strzę­pio­ną fry­zu­rą bie­ga dwo­je oczek piw­nych, ży­wych, złych, dow­cip­nych i by­stro chwy­ta­ją­cych naj­mniej­szy ruch, naj­lżej­sze ski­nie­nie; jak od­ma­lo­wać uni­żo­ność tę i dumę, po­chleb­stwo po­mie­sza­ne z sar­ka­zmem, któ­re się do­sko­na­le za­mal­ga­mo­wa­ły we wszyst­kich jego ge­stach i po­ru­sze­niach. Od­ma­luj­cie go so­bie sami, do­my­śl­cie je­śli chce­cie, choć nic dziś za wzór do tego ob­raz­ka słu­żyć nie może – Ja się wy­rze­kam.

Na­prze­ciw pani pod­cza­szy­nej, jej syna i la­bu­sia w pa­rad­nej her­bo­wej li­be­ryi, na któ­rej łą­czy­ły się smo­ki ksią­żąt W… i bra­my obo­zo­we Or­dyń­skich, sta­ło kil­ku słu­żą­cych, moc­no wy­pu­dro­wa­nych i stroj­nych, a na cze­le ich czar­no ubra­ny, wi­docz­nie pierw­szy ka­mer­dy­ner, cu­dzo­zie­miec z miną po­waż­ną i prze­ję­tą bar­dzo god­no­ścią swo­ją a ogro­mem wło­żo­nych na się obo­wiąz­ków – z marszcz­ką na czo­le, z za­gry­zio­ne­mi usty – ostat­nie od­bie­rał roz­po­rzą­dze­nia i roz­ka­zy.

Tro­chę z boku, w pol­skim stro­ju, dwo­rak ja­kiś po­si­wia­ły, ki­wa­jąc gło­wą i ru­sza­jąc ra­mio­na­mi, przy­pa­try­wał się wszyst­kie­mu nie­spo­koj­ny.

Roz­mo­wa pio­ru­nu­ją­ca to­czy­ła się po fran­cuz­ku w kół­ku wy­bra­nych.

– Praw­dzi­wie to trze­ba osza­leć, cie­niuch­nym ale wy­uczo­no-spiesz­czo­nym gło­skiem wo­ła­ła żywo pod­cza­szy­na–ty­sią­ce jesz­cze rze­czy zo­sta­ło się na sam osta­tek! a go­dzi­na bliz­ko. A! mój Labe, gdy­by broń Boże chy­bić co mia­ło, ja­bym umar­ła, ja­bym ze­mdla­ła ze wsty­du! Wy­staw­cie so­bie że o nasz ho­nor cho­dzi; przyj­mu­je­my kró­la! po­trze­ba prze­ko­nać Naj­ja­śniej­sze­go Pana, że i w na­szym kra­ju, może się znaj­do­wać dom na za­gra­nicz­nej cał­kiem, na wy­kwint­nej sto­pie. Labe Po­in­sot! ko­cha­ny Labe! zli­tuj się na­de­mną! uspo­kój mię, drżę cała – do­da­ła mdle­ją­ce co­raz bar­dziej spoj­rze­nie rzu­ca­jąc na fer­tycz­ne­go fran­cu­zi­ka, któ­ry się wciąż uśmie­chał dla uspo­ko­je­nia pod­cza­szy­nej.

– Niech wa­sza Excel­len­cya (tak za­wsze ty­tu­ło­wał Po­in­sot pa­nią pod­cza­szy­nę) niech wa­sza Excel­leu­cya, zu­peł­nie być ra­czy spo­koj­ną–wszyst­ko go­to­we, lub go­to­wo­ści bliz­kie i wszyst­ko udać się musi!

– Kie­dyż bo to z temi gbu­ra­mi, z temi ludź­mi na­sze­mi, z temi–nie­zgra­bia­sza­mi, mój Labe, nie po­dob­na nic w po­rze i po­rząd­nie zro­bić. To są męki Tan­ta­la! Już już zda­je ci się że po­ję­li, aż oto naj­okrop­niej­szą go­tu­ją ci po­mył­kę! – Pa­nie Sie­nin­ski, do­da­ła gło­sem od­mien­nym po pol­sku do sta­re­go kon­tu­szo­we­go, idź mi wać­pan za­raz z oczów i nie śmiej się po­ka­zy­wać w tym bar­ba­rzyń­skim, ta­tar­skim ja­kimś stro­ju – pil­nuj tyl­ko zda­le­ka po­rząd­ku i bez­pie­czeń­stwa.

– Tak, mruk­nął od­cho­dząc sta­ry z po­wol­nym ukło­nem – idź precz a pil­nuj, bo co ci fran­cu­zi, te pu­dle i szpi­ce co tak zręcz­nie na dwóch łap­kach słu­żą, pew­nie nic nie do­pil­nu­ją, ry­chlej by zwę­dzi­li. Pój­dę, pój­dę, i po ja­kie­go bym tu dja­bła miał leźć nie­pro­szo­ny.

– Mon­sieur Ro­bert! za­wo­ła­ła pod­cza­szy­na – zmi­łuj się, pil­nuj żeby świa­tła były wszę­dzie po­za­pa­la­ne, żeby służ­ba wdzia­ła rę­ka­wicz­ki w porę – pa­mię­taj też o po­ko­jach kró­lew­skich… W ga­bi­ne­cie świa­tła po­win­ny być przy­ćmio­ne – za­wie­si­li­ście mój por­tret tam gdzie ka­za­łam?

– Al­lie­rze, ode­zwa­ła się do syna, po­sy­łaj po ka­re­ty, nie będę cze­kać na te pa­nie, któ­re się ubie­ra­ją bez koń­ca, niech mnie do­ga­nia­ją pod au­ste­ryą – boję się, tru­chle­ję, ginę że­by­śmy się nie opóź­ni­li! Czy są lu­dzie z wa­chla­mi roz­sta­wie­ni od go­ściń­ca w alei do dwo­ru? niech za­pa­lą ognie co prę­dzej! na

Boga! go­to­wi mi il­lu­mi­na­cyą przez głu­pią oszczęd­ność po­plą­tać.

Pani pod­cza­szy­na wo­ła­ła tak mie­sza­jąc roz­ka­zy naj­roz­ma­it­sze bliz­ko ćwierć go­dzi­ny, a co­raz to któś wy­le­ciał, roz­legł się czyjś głos w gan­ku, bie­ga­nie po wscho­dach, szmer w sie­ni. Sam na­wet Labe i pan Al­fier nie­jed­no­krot­nie do róż­nych po­selstw uży­ci byli. Tym­cza­sem zmierz­cha­ło, zmierz­cha­ło po­wo­li, pani pod­cza­szy­na co­raz się bar­dziej nie­cier­pli­wi­ła, aż wresz­cie za­to­czy­ły się po­wo­zy, za­je­cha­ła służ­ba kon­na, jan­cza­ry, ko­za­ki, pa­cho­lę­ta po­stro­jo­ne i pod­cza­szy­na za­kli­na­jąc znów la­bu­sia by wszyst­kie­go pil­no­wał, by o wszyst­kiem pa­mię­tał, ru­szy­ła ku po­jaz­do­wi, któ­ry na nią i na syna jej cze­kał; ko­bie­ty rzu­ci­ły na nią lek­ką jak piór­ko szu­bę, bia­łą atla­so­wą z ła­bę­dzie­go pu­chu, na Al­fie­ra prze­pysz­ne fu­tro so­bo­lo­we z pą­so­wym wierz­chem, wi­docz­nie z pra­dzia­dow­skie­go przy­ako­mo­do­wa­ne, i syn z mat­ką wy­szli na ga­nek.

Tu wi­dok był prze­ślicz­ny.

Dłu­ga ale­ja li­po­wa, ręką zimy jak­by na­umyśl­nie przy­stro­jo­na w bia­łe szro­ny, cała świe­ci­ła dwo­ma rzę­da­mi po­chod­ni, przez spę­dzo­ne umyśl­nie trzy­ma­nych gro­ma­dy; w śród tych mi­go­cą­cych świa­teł, gdzie­nieg­dzie na pod­wyż­sze­niu, pło­nę­ły becz­ki smol­ne, całe okry­te ga­łęź­mi so­śni­ny i jo­deł w kształ­cie pi­ra­mid po­spla­ta­ne­mi. Pa­łac i ofi­cy­ny rzę­si­sto go­rza­ły lam­pa­mi po gzem­sach, u ko­lumn drzwi i okien roz­wie­szo­ne­mi. Ta cza­ro­dziej­ska il­lu­mi­na­cya, jak­by bla­skiem dnia za­cho­dzą­ce­go, lub łuną po­ża­ru oświe­tla­ła dzie­dzi­niec, za­ję­ty w tej chwi­li dwo­rem pani pod­cza­szy­nej. Sta­ły w nim kil­ka ka­ret pa­rad­nych, za­przę­żo­nych bia­łe­mi, ta­ran­to­wa­te­mi i dzi­kiej ma­ści cu­ga­mi. Obok nich we wschod­nich nie­mal stro­jach, dwor­skie jan­cza­ry, ko­zac­two, bar­wa, pa­cho­lę­ta, na dziel­nych ko­niach cze­ka­li na pa­nią. Krew­ny da­le­ki Or­dyń­skich i daw­ny przy­ja­ciel ich domu, a słu­ga z pra­dzia­dów ksią­żąt W… pan stol­ni­ko­wicz Pu – cha­ła, w od­święt­nych sza­tach, przy ka­me­ry­zo­wa­nej sza­bli, któ­ra nie­mal cały jego skła­da­ła ma­ją­tek, w sta­rym koł­pa­ku so­bo­lim pod cza­plim pió­rem, stał na przo­dzie do­wo­dząc or­sza­ko­wi, któ­ry miał pod­cza­szy­nie to­wa­rzy­szyć. Pani le­d­wie rzu­ci­ła okiem na ota­cza­ją­ce ją słu­gi, i szep­nę­ła do syna wsia­da­jąc do ka­re­ty.

– Mój Boże, jak to wszyst­ko dzi­ko wy­glą­da! jak to jesz­cze pol­skie! u nas praw­dzi­wie nic zro­bić nie moż­na, je­ste­śmy nie­wol­ni­ka­mi prze­są­dów na­wet w ubra­niu! Sia­daj Al­fie­rze, a nie­za­po­mnij kom­ple­men­tu so­bie przy­go­to­wać, któ­rym­byś po­wi­tał kró­la na­sze­go, gdy mu cię za­pre­zen­tu­ję.

– A! nie po­że­gna­łem się z ba­bu­nią! szep­nął ci­cho mło­dzie­niec.

– Ale sia­daj­że! kwa­śno od­po­wie­dzia­ła mat­ka, nie od­jeż­dzasz prze­cie do Ame­ry­ki; zbyt je­steś jesz­cze dziec­kiem na twój wiek, wie­rzaj mi.

Ru­szać! za­wo­łał grzmią­cym gło­sem pan Pu­cha­ła i po­wo­zy po­czę­ły się po­wo­li po­su­wać z przed gan­ku w oświe­co­ną ale­ję.

La­buś któ­ry był przy­pro­wa­dził pod­cza­szy­nę do ka­re­ty, na­tych­miast się cof­nął i wbiegł szyb­ko do pa­ła­cu, służ­ba po­szła za nim, i wkrót­ce po­dwó­rzec był nie­mal pu­sty, a lam­py same so­bie pa­li­ły się po­wol­nie, bo nikt się ich bla­skom nie przy­pa­try­wał.II.

a ko­lum­ną w głę­bi, stał przy­glą­da­jąc się zda­le­ka od­jaz­do­wi pod­cza­szy­nej, sta­ry nie­gdyś mar­sza­łek dwo­ru, Sie­niń­ski, gła­dził wąsa, za­ży­wał ta­ba­ki, po­glą­dał, mru­czał i ru­szał ra­mio­na­mi jak to zwy­kle sta­rzy, aż na­resz­cie ode­zwał się nie­co gło­śniej.

– No! kie­dym ja nie­po­trzeb­ny, a te fry­gi mają tu kró­lo­wać, to cze­goż so­bie będę dar­mo gło­wę ła­mał, żeby im pie­czo­ne i go­to­wa­ne pod­sta­wiać; nie­chaj­że so­bię rady dają, a ja wolę do mo­jej sta­rej jej­mo­ści!

To rze­kł­szy i po­pra­wiw­szy pasa na do­syć za­okrą­glo­nym żo­łąd­ku, kro­kiem po­waż­nym zmie­rzył ku ofi­cy­nie. Wszę­dzie to te­raz na­wet po kąt­kach krzą­ta­no się, umia­ta­no, usta­wia­no, przy­go­to­wy­wa­no, i kłó­co­no się z fran­cu­za­mi, któ­rych dom był pe­łen, na co pan Sie­niń­ski tyl­ko się uśmie­chał. Mi­nął tak obo­jęt­nie drzwi jed­ne i dru­gie, otwo­rzył fur­tecz­kę, i w rogu ofi­cy­ny naj­dal­szym wszedł na ciem­ne wschod­ki, z drzwi już na ogród nie na po­dwó­rzec otwar­tych, wio­dą­ce ku gó­rze. Wscho­dy te sta­ły ciem­ne, ale świa­tła z dzie­dziń­ca, przez okna wpa­da­ją­ce na ko­ry­tarz, do­sta­tecz­nie do po­kie­ro­wa­nia się, bły­skiem od­bi­tym je roz­wid­nia­ły. Tu ci­cho było, sa­mot­nie, ani śla­du ru­chu i gwa­ru, któ­ry w resz­cie za­bu­do­wań pa­ła­co­wych pa­no­wał.

Zci­cha otwo­rzył drzwi pan Sie­niń­ski, wsu­nął się bocz­kiem do pierw­sze­go po­ko­iku, do­brze ogrza­ne­go, ale dość ubo­gie­go w sprzęt i ozdo­bę.

Był to przed­po­ko­ik z ko­min­kiem na któ­rym pa­li­ło się ognia tro­chę – w nim stół dę­bo­wy, zy­del, stoł­ków para, tro­cha gar­nusz­ków i im­brycz­ków, szaf­ka w ścia­nie i skrom­ne łó­żecz­ko. Przed ko­mi­nem na stoł­ku sie­dzia­ło dziew­czę z ką­dzie­lą i wi­dać że drze­ma­ło, bo bar­dzo żywo jęło się do wrze­cio­na zo­ba­czyw­szy wcho­dzą­ce­go.

– A jej­mość co robi? spy­tał po ci­chu i ostroż­nie Sie­niń­ski.

– A cóż? mo­dli się, od­po­wie­dzia­ła dziew­czyn­ka. Wtem ze drzwi przy­mknię­tych wio­dą­cych do dal­szych po­ko­jów, dał się sły­szeć głos ci­chy i ła­god­ny.

– A kto tam?

– To ja Ja­śnie Wiel­moż­na pani, od­parł sta­ry gło­śniej, to ja, Sie­niń­ski; ale może prze­szka­dzam.

– A chodź­że wa­szeć, chodź! ode­zwa­no się zno­wu z głę­bi.

Ob­cią­gnąw­szy kon­tu­sza i po­pra­wi­szy pasa, po­tarł­szy czu­pry­ny, Sie­niń­ski przy­bli­żył się na pal­cach, po­wol­nie drzwi uchy­lił i wsu­nął się z ni­skim ukło­nem do dru­gie­go po­ko­iku.

Ten dru­gi nie­wie­le był ozdob­niej­szy od pierw­sze­go; wi­dać że w prze­ra­bia­niu pa­ła­cu, za­po­mnia­no o tym kąt­ku. Było to jesz­cze prze­szło­wiecz­ne jak­by miesz­ka­nie, okna z szyb­ka­mi nie­wiel­kie­mi, obi­cia wy­pło­wia­łe na ścia­nach, lam­pe­rye la­kie­ro­wa­ne na bia­ło – sprzęt tak­że nie­był wy­twor­ny, znać go tu znie­sio­no po re­for­mie ume­blo­wa­nia, bo krze­sła, ka­nap­ka, sto­li­ki, mia­ły po­stać zu­ży­tych sta­rych sług prze­szłe­go po­ko­le­nia.–Na boku pod ścia­ną, stał nie­co wy­kwint­niej­szy kan­to­rek wy­sa­dza­ny, na nim ze­gar od­wiecz­ny gdań­ski, dwa sta­re pu­cha­ry i róż­ne drob­nost­ki nie no­we­go kształ­tu i sma­ku.

Na ścia­nach ciem­nych kil­ka ob­ra­zów, przed­sta­wia­ły po­sta­cie i sce­ny po­boż­ne, a wśród nich por­tret pięk­ne­go męższ­czy­zny z pod­go­lo­ną gło­wą, w ry­siej kie­rei i zbroi, szcze­gól­niej od­bi­jał wy­ra­zem ob­li­cza męz­kim a ła­god­nym. Tuż za­wie­szo­na była Naj­święt­sza Pan­na Czę­sto­chow­ska, a przy niej grom­ni­ca, lam­pa i wian­ki, da­lej świę­ty Mi­chał Ar­cha­nioł ob­raz sta­ro­nie­miec­kiej szko­ły, w ra­mach oł­ta­rzy­ko­wych i Ś. Jó­zef z li­li­ją w ręku, i Ś. Fran­ci­szek i An­to­ni Pa­dew­ski. Cała nie­mal li­ta­ni­ja wi­sia­ła na ścia­nach w róż­nych for­ma­tach i kształ­tach, ale nie było mie­dzy temi wi­ze­run­ka­mi brzyd­kich ba­zgra­nin nie­umie­jęt­nej ręki; wszyst­kie nie­mal albo ko­pi­ja­mi byty z wło­skich mi­strzów, lub sta­re­mi na­iw­ne­mi utwo­ra­mi nie­miec­kiej szko­ły XV i XVI wie­ku.

Je­den też to prze­pych był w tym po­ko­iku, zresz­tą nad­zwy­czaj skrom­nym i ubo­gim. Na krze­śle osta­wio­na po­dusz­ka­mi, sie­dzia­ła u sto­łu zgrzy­bia­ła sta­rusz­ka w bia­łym czep­cu prze­wią­za­nym żół­tą w sza­fra­nie ufar­bo­wa­ną chu­s­tecz­ką, w bia­łym szla­fro­ku, z ró­żań­cem w ręku i wiel­ką księ­gą po­boż­ną na ko­la­nach.

Twarz jej zwró­co­na ku drzwiom, wzbu­dza­ła na pierw­szy rzut oka, ja­kieś usza­no­wa­nie i nie­mal czcią przej­mo­wa­ła, tak na niej wi­docz­nie wy­pięt­no­wa­ły się lata świę­to­bli­wie spę­dzo­ne­go ży­wo­ta. Bla­da, po­ma­rań­czo­wa, zwię­dła, a jed­nak za­cho­wu­ją­ca jesz­cze śla­dy pięk­no­ści w kształt­nym, ko­ści­stym no­sie, drob­nych ustach i opra­wie oczów, peł­na była wy­ra­zu ła­god­no­ści, re­zy­gna­cyi, do­bro­ci aniel­skiej.

Nig­dy może sta­rość z pięk­nej twa­rzy ko­bie­cej, pięk­niej­szej nie utwo­rzy­ła ru­iny: Obok lic ja­śnie­ją­cych mło­do­ścią i wdzię­kiem, to ob­li­cze zbla­dłe i smut­ne, jesz­cze by było zwró­ci­ło oko i zmu­si­ło przed sobą uchy­lić gło­wę. Uśmie­szek ja­kiś nie­mal dzie­cię­cy, tak był szcze­ry i we­so­ły – igrał na ustach sta­rusz­ki, któ­ra się w bok wzię­ła spo­glą­da­jąc na wcho­dzą­ce­go Sie­niń­skie­go.

– A co Sie­niń­siu, waść taki do mnie! ha! nie za­po­mnia­łeś o sta­rej. Oj! po­chleb­ca z cie­bie, po­chleb­ca, dwo­rak! czy to nie­ma już tam co ro­bić, żeś się do mnie przy­wlókł? Dwór się tam sły­szę do góry no­ga­mi prze­wra­ca! Żeby go jesz­cze ucho­waj Boże temi il­lu­mi­na­cy­ami nie pod­pa­li­li!

– Ju­ściż, taki pa­ła­cu by spa­lić nie po­win­ni, tro­che obo­jęt­nie rzekł Sie­niń­ski – alem ja ich po­rzu­cił, niech so­bie sami dają rady ko­cha­ne fran­cu­zy. JW. Pod­cza­szy­na ka­za­ła mi się nie­po­ka­zy­wać i z kąta tyl­ko pil­no­wać po­rząd­ku, po­sze­dłem też precz… Dziś tu u nas wszyst­ko do kuch­ci­ka fran­cuz­kie, nie­ma co nam ro­bić.

– Czy już pod­cza­szy­na po­je­cha­ła? spy­ta­ła sta­rusz­ka.

– Już, tyl­ko co się to po­to­czy­ło; cała ale­ja w ogniu, lu­dzi kil­ku­set z wa­chla­mi – dwór po­je­chał za pa­nią; resz­ta pań jesz­cze nie go­to­wa… Ale JW. pani ani chce spoj­rzeć, a to da­li­bóg ślicz­ny wi­dok choć ślicz­nie i kosz­tu­je.

– Daj mi tam wa­szeć świę­ty po­kój z temi wido – kar­ni, moje oczy do­syć ich już wi­dzia­ły na świe­cie, wkrót­ce da mi­ło­sier­ny Bóg ja­śniej­szą nad te wszyst­kie świa­tło­ści oglą­dać. Co mi tam mój Sie­niń­siu wa­sze fa­jer­wer­ki i il­lu­mi­na­cye, głup­stwo to ko­chan­ku-A mój­że Mi­chaś po­je­chał? za­py­ta­ła tro­skli­wie.

– JW. pod­cza­szyc siadł z pa­nią.

– A żeby mi go tyl­ko gdzie nie za­zię­bi­ła fer­ty­cząc się tam, bo to ta­kie nie­uważ­ne i mat­ka i on – a cóż na sie­bie wziął, nie wi­dzia­łeś tam wa­szeć?

– So­bo­lo­wą szu­bę kar­ma­zy­no­wą JW. pani, nie zmar­z­nie w niej, boć i ka­re­tą po­je­cha­li.

– Oj, nie uwie­rzysz bo, mój Sie­niń­ski, ja­kie to de­li­kat­ne, tak mi go nie­bo­ra­ka po bab­sku wy­cho­wa­li, niech im Bóg nie­pa­mię­ta!

Obo­je wes­tchnę­li.

– Sza­ła­wi­ła chłop­czy­sko, gło­wa mu się pali, na­wet dziś do mnie na mi­nu­tę nie przy­biegł – do­da­ła sta­rusz­ka pa­trząc w zie­mię, do­brze mu za to uszy na­trę, boć na­le­ża­ło, na­le­ża­ło….

– Już co temu, to jak Boga ko­cham, go­rą­co prze­rwał sta­ry, nie wi­nien on JW. pani, nie wi­nien. JW. Pod­cza­szy­na nie pu­ści­ła go ani na mi­nu­tę od sie­bie. Sąd­ny dzień w pa­ła­cu. – Wszy­scy wie­le tego jest, i nas i tej cha­ła­stry, nie mo­gli wy­star­czyć…. na­wet ten La­buś – tu się w ję­zyk uką­sił Sie­niń­ski żeby mu nie dać ja­kie­goś przy­dom­ku – la­tał, z po­zwo­le­niem, jak kot z pę­che­rzem. No! jest bo co ro – bić! Za­chcia­ło się kró­la Jmci przyj­mo­wać, nie­chaj­że skosz­tu­ją ra­ri­ta­tis.

Sta­rusz­ka ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Co mi to za król! co mi to za król! szep­nę­ła jak­by sama do sie­bie; oj mnie mo­ści Sie­niń­ski, co jesz­cze pa­mię­tam jak przez sen praw­dzi­we­go kró­la Jana III, już to na tego niem­czy­ka i pa­trzeć się nie chce. I tam­ciż byli Niem­cy co po Ja­nie pa­no­wa­li; tak­że to byli ja­kieś przy­błę­dy, co po ko­ro­nę za jał­muż­ną do nas przy­szli, i spa­sa­li się na na­szym chle­bie Bóg" wie za co, ale i ten, choć to niby swój – po­żal się Boże! Daw­noż to eko­no­mo­wa­ło na Li­twie.–??

Sie­niń­ski choć bar­dzo z na­tu­ry cier­pli­wy i chęt­nie mil­czą­cy, zda­wał się nie­co jed­nak zgor­szo­ny tem wy­stą­pie­niem sta­rusz­ki, ale za­milkł.

– Już to nie śmie­jąc kon­tro­wać – ode­zwał się na­my­śliw­szy – jaki on tam jest to jest, a ta­kiż to ko­ro­no­wa­na gło­wa i po­ma­za­niec Pań­ski.

– A! temu się nie prze­czy, prze­rwa­ła jej­mość; ko­ro­nyć mu z gło­wy nie zdej­mu­ję, niech go Bóg bło­go­sła­wi – ale to nie So­bie­ski, mo­sa­nie, oj nie Jan III mo­spa­neń­ku!

– Wia­do­mo, JW. pani, wia­do­mo!!

– Może on tam i do­bry so­bie i im, do­da­ła sta­ra, im ta­kie­go wła­śnie niem­czy­ka czy fran­cu­zi­ka było po­trze­ba–nie­chże się nim cie­szą.

– To taki JW. pani nie bę­dzie mia­ła na­wet cie­ka­wo­ści go wi­dzieć?

– A daj­że mi tam wa­szeć z nim po­kój, wsza­kiem ci mó­wi­ła, że mi czas do zo­ba­cze­nia in­ne­go Ma­je­sta­tu się spo­so­bić, nie z tą mło­dzie­żą się trzpio­tać. Rada bym tyl­ko żeby mi Mi­cha­sia nie za­zię­bi­li…. oj, i nie zba­ła­mu­ci­li! do­da­ła z wes­tchnie­niem mo­dli­twy.

Sta­ry Sie­niń­ski któ­ry rad sło­wa za­stę­po­wał czem­kol­wiek, wes­tchnął tak­że. – Do­bre to chło­pię, po­czci­wy dzie­ciuch – mó­wi­ła da­lej – w pół do sie­bie sta­rusz­ka – ale tak go psu­ją, że ani spo­so­bu uchro­nić.

– Już co to, to praw­da! Boże miły, wie­le i mnie to łez kosz­tu­je – rzekł sta­ry – ale nie­ma spo­so­bu, fran­cu­zi tu kró­lu­ją i na fran­cu­za go wy­strych­ną.

– Żeby mu choć gło­wy nie oba­ła­mu­ci­li, a ser­ca nie ze­psu­li – bo ser­ce ma zło­te!

– Ku­bek w ku­bek, kro­pla w kro­plę, nie­bosz­czyk pan pod­cza­szy!

– Bie­da­czy­sko! wes­tchnę­ła bab­ka – i łza sre­brzy­sta, ry­chło rę­ka­wem otar­ta, po ze­schłej sto­czy­ła się twa­rzy.

Wśród tej roz­mo­wy, pan Sie­niń­ski usły­szaw­szy skrzy­pie­nie pierw­szych drzwi, jak­by prze­czu­ciem nie… spo­koj­nie się obej­rzał.

– O ho! rzekł, to już ktoś pew­nie przy­szedł po moję du­szę!

W tem, gło­wa dziew­czyn­ki uka­za­ła się w przed­po­ko­ju.

– No, a co tam? spy­ta­ła sta­rusz­ka.

– Mar­szał­ka pro­szą.

– A co? nie mó­wi­łem, do­brej nocy ży­czę JW. pani! do nóg upa­dam!

– Do­bra­noc ci mój ko­cha­ny, do­bra­noc – choć ty po­dob­no tej nocy nie bar­dzo bę­dziesz spał.

– Pa­nie mar­szał­ku! po­czął na­glić głos z przed­po­ko­ju – Labę pro­si – Labę… bar­dzo pil­no…

– Ależ idę idę! wy­su­wa­jąc się z wes­tchnie­niem rzekł sta­ry. Labę siud – Labę tud – a nie­ma jemu koń­ca! nie mo­gli­by się obejść i kwa­dran­sa bez­em­nie. Już tam ja­kaś bie­da z tą fry­gą mnie cze­ka! Ska­ra­nie Boże! ska­ra­nie Boże!

– Prę­dzej pa­nie mar­szał­ku! za­wo­łał nad­bie­ga­jąc ktoś dru­gi – Labę się nie­cier­pli­wi!!

– To nie­chże do kroć­set… chciał już klnąć Sie­niń­ski, ale się wstrzy­mał i do­dał:

– A nie może po­cze­kać? Już­cić kon­no ze wscho­dów nie zja­dę, żeby do nie­go po­śpie­szyć, ani kar­ku so­bie dla nie­go nie nad­krę­cę?III.

Gdy tak w pa­ła­cu resz­ta przy­go­to­wań na przy­ję­cie kró­lew­skie się do­peł­nia, z po­śpie­chem, któ­ry naj­czę­ściej opóź­nia wszyst­ko za­miast uła­twić co­kol­wiek, gdy Labe Po­in­sot gło­wę tra­ci wśród pol­skich sług, z któ­re­mi tyl­ko na migi roz­mó­wić się może, po­wo­zy pod­cza­szy­nej suną się ale­ją li­po­wą, ku oświe­co­nej na prze­ciw pa­ła­cu, na wiel­kim go­ściń­cu sto­ją­cej au­ste­ryi, wi­docz­nie na dzień uro­czy­sty wy­świe­żo­nej. Gmach ten, któ­ry zwy­kle stał do­syć odra­pa­ną pust­ką i fron­tem tyl­ko nie­co po­kaź­niej­szym miał obo­wią­zek za­my­kać dłu­gą uli­cę, te­raz od­no­wio­ny, wy­ma­lo­wa­ny, wy­il­lu­mi­no­wa­ny, zaj­mo­wa­ły tłu­my ślach­ty są­sied­niej, ocze­ku­ją­cej na Naj­ja­śniej­sze­go Pana, kil­ku or­de­ro­wych, na któ­rych cze­le wo­je­wo­da, gro­ma­dy wio­sek z cho­rą­gwia­mi, chle­bem i solą, ży­dzi z mia­stecz­ka bliz­kie­go ka­na­łem ca­łym z rab­bi­nem, bal­da­chi­mem, pół­mi­skiem po­kry­tym pą­so­wym ada­masz­kiem, na któ­rym tort z cy­frą S. A. R. pysz­nie się bie­lił – i mnó­stwo cie­ka­wych róż­ne­go sta­nu lu­dzi. Już od po­łu­dnia nie­mal wszy­scy w po­go­to­wiu sto­ją, głod­ni, zzię­bli a nie­spo­koj­ni wy­sy­ła­ją na zwia­dy, czy kogo nie wi­dać od stro­ny War­sza­wy – a nie wi­dać ni­ko­go.

Ale zy­ska­li na­tem że się tak przy­jazd opóź­nił, bo ten róż­no­barw­ny tłum, nig­dy się le­piej wy­da­wać nie mógł, jak te­raz przy po­chod­niach noc­nych. Pa­no­wie ślach­ta w naj­bo­gat­szych swych stro­jach, kon­no, na dziel­nych tur­czy­nach, źreb­cach wła­sne­go sta­da, na kul­ba­kach po­zło­ci­stych i rzę­dach wy­sa­dza­nych, w kon­tu­szach i żu­pa­nach z łamy i wschod­nich ma­te­ryj, u boku sza­ble ka­me­ry­zo­wa­ne, na gło­wach koł­pa­ki so­bo­le, pió­ra cza­ple, kity stru­sie, spin­ki po­ły­sku­ją­ce. Nie­któ­rzy ko­bier­ca­mi per­skie­mi po­okry­wa­li dzia­ne­ty, po­upi­na­li na gło­wach koń­skich czu­by ze sta­ro­świec­ka i pęki piór na­wet przy ogo­nach koń­skich po­są­dza­li; dru­dzy po­far­bo­wa­li sta­rą modą grzy­wy i ogo­ny bia­łym ru­ma­kom na pa­so­wo. Za pa­na­mi któ­rych kup­ka lśni się od zło­ta i dro­gich ka­mie­ni, świe­ci się bar­wy naj­śwież­sze­mi, nie­mniej wspa­nia­ła ciż­ba pa­choł­ków w stro­jach z wę­gier­ska, z ko­zac­ka, z jan­czar­ska i od fan­ta­zii; a wszy­scy szum­nie i bo za kąty.

Tuż i ka­re­ta pana wo­je­wo­dy i jego haj­du­cy a służ­ba; opo­dal sza­re i bure sta­nę­ły w od­święt­nych świ­tach gro­ma­dy wio­sek mil­czą­ce i za­my­ślo­ne; zno­wu w in­nej stro­nie ści­snę­li się ży­dzi w atła­so­wych i ale­pi­no­wych żu­pa­nach, li­sich szu­bach i so­bo­lich czap­kach, nie­śmie­jąc ich na gło­wę wło­żyć, w obec ka­re­ty pana wo­je­wo­dy, choć była próż­ną. Wszy­scy cze­ka­jąc pa­trzą, wzdy­cha­ją, a nie­któ­rzy już i klną so­bie po ci­chu? jak komu do hu­mo­ru. Wy­sła­no z dzie­się­ciu po­słań­ców z roz­ka­zem, żeby jak tyl­ko uka­że się kal­wa­ka­ta kró­lew­ska, da­wa­li znać czwa­łem, bo ślach­ta chcia­ła na dal­szym tro­chę wzgó­rzu, u gra­ni­cy wo­je­wódz­twa, po­wi­tać mo­nar­chę. Ale po­sła­nych ani wi­dać ani sły­chać. Nad­jeż­dża­ją­ce ka­re­ty i dwór pod­cza­szy­nej, prze­rwa­ły jed­no­staj­ność ocze­ki­wa­nia; roz­stą­pi­ła się ślach­ta, wo­je­wo­da któ­ry się grzał w izbie u ko­mi­na, gło­wę przez okno wy­sa­dził, ja­kaś otu­cha wstą­pi­ła w ser­ca wszyst­kich.

– No, rzekł ktoś, kie­dy pani pod­cza­szy­na przy­by­ła, to nie bez ra­cyi, już i Naj­ja­śniej­szy musi być nie­da­le­ko.

Ależ bo zim­no było cze­kać do­praw­dy, a mróz pod wie­czór tro­chę so­bie za nad­to po­zwa­lał, jak na mróz mar­co­wy.

– Cóż tam sły­chać pa­nie cze­śni­ku? ode­zwa­ła się, ostroż­nie ta­flę u ka­re­ty pod­no­sząc pod­cza­szy­na, do naj – bli­żej sto­ją­ce­go na ko­niu, wą­sa­te­go i ru­mia­ne­go pana Styr­pej­ki.

– JW. pani, wia­ter po uszach dżga, wię­cej nic.

– A król Je­go­mość?

– Król da­le­ko JW. pani – Bóg wy­so­ko! a mróz sze­ro­ko i głę­bo­ko.

– Cze­śnik za­wsze żar­tu­je.

– Zwłasz­cza kie­dy zim­no, od­parł raź­nie pan Styr­pej­ko, bo czem­że­by się czło­wiek roz­grze­wał je­śli nie do­brą my­ślą? I cze­śnik po­krę­cił ogrom­ne­go ob­mar­z­łe­go wąsa.

– Ale bez żar­tu, cze­śni­ku, N. pan miał być o nas w Głu­szy na go­dzi­nę czwar­tą! czy ucho­waj Boże w dro­dze nie tra­fi­ło się ja­kie nie­szczę­ście? spy­ta­ła cie­niuch­nym gło­sem pod­cza­szy­na przy­mru­ża­jąc oczki.

– Naj­ja­śniej­sze­go pana pod­da­ni wszę­dzie wi­dać tak mi­łu­ją jak my, i nie ła­two mu się wy­rwać. Bo­giem a praw­dą, zmó­wi­łem już trzy Zdro­waś na tę in­ten­cye, żeby nas przy­by­cie Naj­ja­śniej­sze­go ko­ro­na­ta spu­ści­ło z tej nie­wy­god­nej war­ty na mro­zie, ale coś nie skut­ku­ją!

– Gdzież pan wo­je­wo­da?

– Do­brze so­bie po­ra­dził, rzekł cze­śnik, grze­je się u ko­mi­na w izbie kar­czem­nej, cze­ka­jąc ję­zy­ka. Mo­że­by i JW. pani nie za­wa­dzi­ło wejść i tro­chę się roz­grzać.

– Ale cóż to jest? spo­glą­da­jąc na ma­leń­ki kar­ne – ry­zo­wa­ny ze­ga­re­czek, po­wtó­rzy­ła pod­cza­szy­na, już szó­sta a tak się ciem­ni!

Cze­śnik tyl­ko wes­tchnął.

– I mróz co­raz to go­rzej – do­dał – a tu z ko­nia zsiąść nie­po­dob­na–nuż da­dzą znać, mógł­bym gra­mo­ląc się po sta­re­mu chy­bić N. Pana. Zmó­wię jesz­cze trzy pa­cie­rze do Ś. An­to­nie­go; pa­tro­na rze­czy zgu­bio­nych.

Le­d­wie to wy­rzekł, gdy siwy wy­so­kiej i pięk­nej po­sta­wy męż­czy­zna, w wiel­kiej de­lii niedź­wie­dziej wy­su­nąw­szy się z au­ste­ryi, przy­bli­żył się do po­wo­zu. Był to pan wo­je­wo­da, ale nie z owych to wo­je­wo­dów, któ­rych pra­dzia­da­mi byli cnych owych ry­ce­rzy dwó­na­stu, tak dziel­nie na­ry­so­wa­nych w kro­ni­ce Mie­cho­wi­ty i Biel­skie­go;–tam­tych po­tom­ko­wie spo­czy­wa­li gdzieś pod mar­mu­ro­we­mi tru­mien wie­ka­mi, po fun­do­wa­nych przez się klasz­to­rach i opac­twach. Ten no­we­go au­to­ra­men­tu wo­je­wo­da, z na­zwi­ska nie kra­jo­wiec, z miny nie wo­jak, wy­pu­dro­wa­ny i wy­stro­jo­ny po wer­sal­sku, choć pod­dep­ta­ny a uda­ją­cy mło­dzi­ka, pach­ną­cy, grzecz­niuch­ny, de­li­kat­ny, nie wiem coby był po­czął, gdy­by mu do­praw­dy przy­szło ze ślach­tą swo­ją cią­gnąć na woj­nę prze­ciw po­ga­ni­no­wi.

Już zda­le­ka uśmie­chał on się do pod­cza­szy­nej, jako sta­ły wiel­bi­ciel jej wdzię­ków, i za­raz roz­po­czął fran­cuz­ką z nią roz­mo­wę, przez w pół otwar­te okno ka­re­ty.

Cze­śnik Styr­pej­ko wąsa krę­cił w pra­wo i lewo, przy­słu­chu­jąc się tej pa­pla­ni­nie, któ­rej nie­wie­le ro­zu­miał, a tem wię­cej nie lu­bił.

– Mo­sa­nie Ję­drze­ju, rzekł wresz­cie znie­cier­pli­wio­ny z ci­cha do są­sia­da o strze­mię, któ­ry za­wi­nię­ty w wil­czu­rę zę­ba­mi kła­pał, co raz to wy­pusz­cza­jąc nogi ze strze­mion i w fu­trze je pod­jąw­szy za­grze­wa­jąc – nie­ma co ro­bić, uczmy się taki po fran­cuz­ku!

– Co waść ple­ciesz mo­ści cze­śni­ku! Wmo­ści bo za­wsze żar­ty się trzy­ma­ją!!

– Ba! to nie żart! ze wszyst­kie­go wi­dać, że taki na przy­szłym sej­mie wy­pad­nie uchwa­ła, aby wszyst­ka ślach­ta in­a­czej jak po fran­cuz­ku mó­wić się nie wa­ży­ła – I jest ra­cya!

– Ależ mróz! co za ra­cya?

– Da­lej wi­dzisz wa­szeć, se­na­to­ro­wie ślach­ty nie będą ro­zu­mieć, a że ry­cer­stwo taki za­wsze młod­si bra­cia, będą się mu­sie­li star­szym ako­mo­do­wać. Sły­szę jak pan wo­je­wo­da o tem wła­śnie na­ra­dza się z na­szą pod­cza­szy­ną. Oto­śmy wpa­dli w łap­kę pa­nie Ję­drze­ju, pój­dzie­my na sta­rość do szkół pod fe­ru­łę fran­cu­zów.

– Czy waść w nogi nie mar­z­niesz? za­py­tał pan Ję­drzej.

– Al­boż co? ja nie.

– Ja­kim­że spo­so­bem ja, choć buty mam wy­por­ka­mi pod­szy­te, kost­nie­ję po ko­la­na! za­py­tał ślach­cic.

– Wszyst­kie­mu temu win­no że waść po fran­cuz­ku nie umiesz, od­po­wie­dział cze­śnik se­ryo; gdy­byś par­le fran­se umiał, po­szedł­byś z wo­je­wo­dą, pod­cza­szy­ną i tą la­lecz­ką pod­cza­szy­cem, grzać się w au­ste­ryi przy ko­mi­nie.

Ka­re­ta pod­cza­szy­nej już była pod­je­cha­ła pod wro­ta au­ste­ryi i pani wy­siąść mia­ła na za­pro­sze­nie wo­je­wo­dy, gdy go­ściń­cem dał się sły­szeć ten­tent ko­nia pusz­czo­ne­go czwa­łem. Oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się w tę stro­nę, a głos ja­kiś za­wo­łał:

– Król je­dzie! Król je­dzie!

Nie je­chał jed­nak nikt jeno po­sła­niec, ko­zak wo­je­wo­dziń­ski, któ­ry do­padł­szy do ka­re­ty pań­skiej za­krzyk­nął:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: