- W empik go
Diabeł. Tom 2: powieść z czasów Stanisława Augusta - ebook
Diabeł. Tom 2: powieść z czasów Stanisława Augusta - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 443 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieczorem u pani starościny mołogolskiej, u pani Opeckiej, u hetmanowej Ogińskiej, u wojewodzicowej mścisławskiej, gdzie się zbierało dużo osób z przybyłych do Warszawy i ze dworu, o niczem nie mówiono, tylko o przygodzie owej jenerała i podczaszyca, a trafem dziwnym, wszyscy już powtarzali wierszyki o osobach z któremi byli źle, w zupełnej będąc niewiadomości innych co się do nich samych lab ich stronnictwa stosowały. Powszechnie unoszono się nad dowcipem paszkwilisty, a że z niego zarówno, ze śmiałości wielkiej i z sentymentów jakiemi wiersze były na wskróś przejęte, słynął naówczas szambelan Węgierski, jemu też powszechnie tę sztuczkę przypisywano. Sąd Trembeckiego, który bez o – gródki starościca korytnickiego uznał autorem zagadek, wielkiej tu także był wagi. Niewiedziano tylko, kto w lak zuchwały sposób wierszyki te po Warszawie za pomocą jasełek chciał rozpowszechnić, zapewne w celu politycznym. Opowiadanie o szynkowem widowisku w tysiączne ubierane dodatki, a między innemi, że lud oburzonego Bauchera dobrze wyszturgał, wywoływało śmiechy ogólne. – Smieli się nawet najsrożej pokaleczeni, bo o sobie nie wiedząc jeszcze, cudzej biedzie radzi byli. Z tego powodu i podczaszyc Ordyński grający tu jakąś rolę zwrócił uwagę powszechną. Damy, zwłaszcza te które w tej chwili były niezajęte, przy których sigisbejstwo wakowało przypadkiem, lub aspirantami tylko tymczasowemi zapełnione było, powtarzały sobie na ucho różne wiadomostki o podczaszycu Ordyńskim. Zjawienie się młodego ładnego chłopca ze wsi, w owe czasy powszechnego zepsucia, nie mogło przejść niespostrzeżone. Z początku póki go widywano u boku matki, wydawał się trochę za młodym, i podczaszyna imponowała, ale gdy usłużni przyjaciele rozgłosili że bywa u Frascatelli, że go z nią widziano na ulicy nawet, wielkie wrażenie zrobiło to po salonach. Wojewodzicowa mścisławska, która od syna pierwsza się podobno dowiedziała o tem, że podczaszyc do tancerki uczęszcza, odezwała się wieczorem u starościnej mołogolskiej.
– Wiecie państwo, że ledwie matka odjechała, już się ten młodzieniaszek w świat puścił, żal mi go bardzo że tak lichy uczynił wybór i myśli śmiecie z ulic wymiatać, szkoda jego młodości!
– Zwłaszcza – dodała gospodyni z ostrym uśmiechem – gdy mu o cóś lepszego, przy jego minie i świeżości, niezmiernie byłoby łatwo.
– Zapewne – odpowiedziała księżna – ale jak to raz rzuci się w te niższe klassy towarzystwa, któżby potem chciał po tancerkach zbierać niedogryzki?
– Pozwólcie panie, bym się też za nim ujął trochę – odezwał się przytomny na wieczorze książe Nestor; wiem z pewnością od generała Bauchera, że to jeszcze bardzo niewinny i skromny dzieciak. A co się tyczę tej tancerki, wszystkim nam wiadomo, że ona do tych dziwnych zaklętych istot należy, na które patrzy się z podziwieniem niemogąc ich zrozumieć. Naraża się na języki, ale nikt jej nie dowiedzie jednego prawdziwego kochanka.
– Ależ – zawołała gospodyni, W. Ks. mość dziwnie też jesteś naiwny że wierzysz cnocie tancerki, która jeździ na wieczorki do księcia podskarbiego!
– Ona jeździ i chodzi wszędzie gdzie się jej zamarzy, rzekł książe, a z tego co na nią powiadają śmieje się niemniej.
– Porzućbo ten przedmiot, – przerwała matka – utrzymujesz dziwaczne założenie! Sensu w tem niema!
– Powracam więc à mes moutons, dodał książe Nestor – to jest do podczaszyca. Jenerał mi mówił że dziwny z niego nowicyusz, choć ogromna w nim ochota puszczenia się w świat. Nie brak mu nawet wcale dobrego wychowania, ale nieśmiały. Dobrzebyście panie zrobiły, biorąc na siebie wykrzesanie go i wyrobienie zeń człowieka. Zadanie przykremby nie było.
Rozmowa toczyła się ciągle po francuzku, a przytomna jej, żona posła pruskiego pani Luechesini, piękna Włoszka z czarnemi ognistemi oczyma, słynąca z zalotności, której obojętność rnęża swobodne i rozległe dawała pole, słuchała z innemi z podbudzoną ciekawością. Gdy książe Nestor skończył, śmiało odezwała się prosząc go żeby jej tę osobliwość przyprowadził i zaprezentował.
Nikt się nie dziwił temu, nikt nie uśmiechnął, kilka innych pań goniących resztkami piękności lub pięknych jeszcze, mimo że wcześnie z wdziękami swemi na świat wybiegły, chórem powtorzyły tę prośbę do księcia za posłowa.
– Ale prawdziwie – śmiejąc się odparł piękny jenerał – mógłbym mu pozazdrościć tylu ciekawości i takiego szczęścia.
– Rzeczywiście – dodała Lucchesini – przypominam sobie żem go gdzieś już widziała, bardzo to ładny dzieciak.
– Czy piękniejszym go pani znajduje – szepnął na ucho posłowej książe – nawet od młodego Ursyna (Oursino).
(Wieść już wtenczas dawała pani Lucchesini znajomego pod tym przydomkiem w świecie, autora Powrotu posła).
Włoszka podniosła oczy niezaćmione, jasne, śmiałe na pytającego, i dodała jakby nierozumiejąc: – Ktoż to jest Ursyno?
– Poseł Inflantski.
– Kub……? – śmiejąc się podrzuciła.
– Niech pani przypomni sobie, że jest drugi przecie!
– A! wiem o kim pan mówisz – z równą odwagą, ale ciszej odpowiedziała Lucchesini. A! a! jakże ich porównywać można: Ursyno choć młody, tyle już przeżył miłostek ile ma lat!!
– Jest nadzieja, że dzisiejsza miłość jego będzie ostatnią – dodał pocichu książe.
– Nie rozumiem mości książe – zimno odpowiedziała posłowa – jak gdybyś mówił po polsku (C'est du polonais pour moi).
Lucchesini, która nic nie umiała po polsku i gniewała się, gdy przy niej mówiono tym językiem, zwykle się w ten sposób wyrażała.
Natem, ogólniejsza przerwała się rozmowa, gdy jak na toż, jenerał z podczaszycem weszli na pokoje pani starościnej.
Dom jej był naówczas jednym z tych salonów prawie codziennie otwartych, gdzie się ludzie wszystkich niemal stronnictw spotykali. Służył on za rendez-vous nie jednej zakochanej parze, niemogącej zejść się gdzieindziej, za plac spotkania nie bijący w oczy potrzebującym widzieć się tajemnie, dokąd każdy dążył pewien że tam najświeższe plotki i połowę Warszawy znajdzie. Uprzejmość, dowcip gospodyni (Anny ze Scypionów Szaniawskiej), czyniły wieczory jej jednemi z najprzyjemniejszych i najwięcej uczęszczanych. Ton w nich panujący był naturalnie francuzki ówczesny, ale prawdziwie wielkiego świata.
To też najznakomitsze osoby owej epoki wolały, tu spędzać godziny wieczorne niż gdzie indziej, a gdy inne paradniejsze salony stały pustką często, tu natłok był zawsze. Każdy przybyły do Warszawy musiał się prezentować starościnie, i indygenat otrzymawszy w jej domu, pewnym był przyjęcia u innych. Nie dziw więc że jenerał przywiódł tu swego protegowanego, bo nigdzie nie spodziewał się sam spotkać więcej osób i lepiej rozsłuchać czem Warszawa tętniała, a podczaszycowi z tego stanowiska najskuteczniej mógł całe towarzystwo ukazać. Kolacyjki też pani starościnej dosyć mu smakowały; nie były to wymyślne przysmaki Lukulla, ale miały staropolską zawiesistość i obfitość, czem się inne pochlubić nie mogły. Jenerał umiał te przymioty ocenić, gdyż po innych stołach choć wytworne, skąpe bywały półmiski i niedostępne dla wielu, bo o nie prawie bój staczać przychodziło.
Starościna obu przybyłych powitała swoim zwyczajem z godnością a uprzejmie; oczy wszystkich kobiet zwróciły się zaraz na wilka o którym tylko co była mowa, a co tak w porę przyszedł. Wilk nasz wydał się im czem był w istocie, wielce powabnym, pięknym młodym chłopakiem, którego resztka nieśmiałości dziecinnej, jeszcze wdzięczniejszym uczyniła. Zewsząd się piękne oczki trochę bezwstydnie zwróciły ku niemu, a jenerał który tego zaraz jakoś dostrzegł, westchnął pomrukując – O aurea juventus!
Ten który był celem tak ognistych napaści, najmniej się ich domyślał: zatrzymała go zaraz przy sobie księżna wojewodzicowa, na którą aż strasznie ramionami ruszać zaczęto w młodym kątku, że tak świeżuchnego kawalera na szczątki swych trędowatych wdzięków zwabić chciała. Jej żywa i ośmielająca rozmowa, dowcip szyderski, gwałtowna chęć podobania się, której już maluczko czasu do popisu zostawało – uwięziły na chwilę podczaszyca. Pragnął może przejść gdzieindziej, spotykając i czarne ogniste oczy Lucchesini ku sobie zwrócone znacząco, i kilka par różnych odcieni wejrzeń szukających oka jego, promieniejących zalotnością, melancholią, wesołością, obietnicami – ale grzeczność go nie puszczała. Nareszcie gospodyni zrzuciła z niego te kajdany, powołując ku sobie i niecierpliwej przedstawując włoszce. Szczęściem, tego wieczora posła Inflantskiego nie było, zatrzymali go Mostowscy; Lucchesini więc zagarnęła podczaszyca i schwyciła jak swego – nic jej nie przeszkadzało.
– Teraz już – szepnął jenerał – choćby go sprobowała starościna przywołać, z tych pięknych łapek nie tak się łatwo da odebrać jak od ks. wojewodzicowej!!
Mienią się czasy i obyczaje: dziś, pomimo licznych może wyjątków, trudnoby pojąć jak gwałtowny szturm przypuściła włoszka do młodzieńca, którego od razu jednego wieczora wziąść chciała. Co dziwniejsza! nikomu się to nadzwyczajnem nie wydawało, choć biło w oczy szkaradnie; jedna tylko wojewodzicowa szemrała na bezwstydność. Co na ten napad poszło słów, zapytań, odpowiedzi i wejrzeń strzelistych, wejrzeń co aż do dna duszy zaglądały – wyliczyć niepodobna. Niktby się im nie oparł, coż dopiero młody, niedoświadczony i wcześnie przygotowany do upadku Ordyński?
Osobliwszy to był charakter kobiecy; w niej miłość i miłostki, raczej z namiętnego usposobienia niżeli z serca i potrzeby uczucia płynęły. Fantastyczna, niestała, porywcza, poświęcająca się dziś, by jutro wyrzucać ofiarę którą uczyniła, łatwo gniewliwa, gwałtowna do szaleństwa, mogłaby była znużyć najwytrwalsze przywiązanie, gdyby go nie rozdrażniała co chwila tysiącem nowych wdzięków, w które ją każdy nowy wybuch przystrajał. Ze wszystkiemi wadami wieku, z zalotnością obyczajów ówczesnych, łączyła dumę jakąś, ambicya i ogień sobie tylko właściwy.
Był to więc szatan przebrany w suknię kobiecą rzucający ludźmi jak dziecię zabawką, stworzony na męczarnie dla siebie i drugich. Olbrzymi egoizm podnosił wszystkie jej wady do tego stopnia, na którym się one już człowiekowi nigdy błędami pokazać nie mogą. W przekonaniu swem zawsze niewinna, wiecznie była ofiarą.
W pierwszej chwili przedstawiła się Ordyńskiemu w postaci kobiety czułej i łagodnej – była to zwykła jej fizyognomia zapoznania, zdawała się nią ośmielać, by przybliżyć i pociągnąć ku sobie. Oczy jej patrzały miluchno, usta mówiły słodko, czoło oblewało się mgłą tęsknoty i pragnienia nienasyconego, ale to była tylko pierwsza maska, którą rychło zrzucała piękna Włoszka, ze zręcznością szatańską przechodząc stopniami powoli do coraz wybitniejszych rysów, w których gwałtowna namiętność, chęć władania, a często i gniew panował.
Tego wieczora, wszystkich jej dobrych znajomych uderzyła ta słodycz nadzwyczajna i powolność, któremi się dla Ordyńskiego osłoniła. Nie gniewała się że w koło niej ten i ów po polsku przemówił jak zwykle, nie wyłajała nikogo, nie wstrząsała się na każde skrzypnięcie paryzkich trzewików księcia Nestora, które było dla niej nieznośne. Rozmowa poczęła się od matki podczaszyca i Włoch o których z tęsknotą mówiła piękna ich córka, przeszli potem do Warszawy, do dworu, do tych ogólników pod które podłożyć można wszelką myśl jaką kto chce; których obcy słuchają nierozumiejąc, a jeden tylko pojmuje prawdziwe znaczenie. Są to słowa skelety, na których rozwieszone wzrok, uśmiech, uiepostrzeżony ruch i drgnienie, właściwe dają im życie.
– Pan musisz być bardzo zlęskniony za matką i ogłuszony tą wrzawą tak nową dla siebie? – spytała Lucchesini podczaszyca.
– Patrzę, słucham, dziwuję się – odpowiedzią Ordyński, jestem wszystkiemu nowy.
– Zazdroszczę panu tych uczuć, rzekła Lucchesini, bo dla mnie wasza Warszawa tak już w krótkim czasie stała się znajomą i nieciekawą! Tak mi tu między wami za moją tęskno ojczyzną!
– Wątpię, by pani braknąć mogło towarzystwa i wielbicieli, dodał podczaszyc, ośmielony jej wzrokiem.
– O! niczego mi nie braknie, nawet tego sprzętu, ktory pan zowiesz wielbicielami, ale to wszystko tak nudne i pospolite. Ja lubię młodość, a tu i młodzi są staremi.
Podczaszyc przypomniał sobie rozmowę z Frascatellą i coś w niej do tych słów podobnego; schodziły się dwie włoszki na jedno prawie wyrażenie, ale czy z jedną w istocie myślą?
– Najnudniejsze w świecie wiodę życie w Warszawie – dodała pani Lucchesini – mąż mój, jako dyplomata, nieustannie zajęty, ledwo go raz w miesiąc w cudzym domu spotkać mi się uda, towarzystwo poufalsze mam nie wielkie, a w waszym świecie polskim, tak wszystko nieznośne po polsku!
Ta impertynencya naówczas była tak w tonie zwykłych rozmów, że uszłaby nawet w ustach każdej Polki; podczaszyc więc nie biorąc jej za złe, tylko się uśmiechnął.
– Przyznaj jednak pani – dodał – że robimy co tylko możemy, by się z naszego barbarzyństwa otrząsnąć.
– Może być, ale że waszego wczoraj nie znam, a dzisiaj nie mam z czem porównywać, ten postęp wydaje mi się jeszcze bardzo chyba niedostrzeżonym….
– Więc Warszawa nie miała szczęścia podobać się pani? – zapytał podczaszyc coraz bardziej pociągany płomienistym jej wzrokiem – Szkoda! zawsześmy uchodzili za gościnnych, przykro nam będzie jeśli wrażenie jakie ztąd wywieziesz pani, naszym chęciom nie odpowie.
– Zresztą – poprawując się przemówiła Lucchesini – alboż wiem jeszcze, jakie ztąd wrażenie wywiozę, czekam i patrzę, patrzę i czekam dotąd.
To czekam – pełnem było obietnic; zrozumiał je dobrze choć niedoświadczony Ordyński i już miał odpowiedzieć zbierając się na odwagę, gdy druga z tych pań co na niego czatowały przysunęła się do rozmawiających, jeszcze śmielej, jeszcze dziwniej porywając się na podczaszyca.
Była to piękna blondynka, od lat trzech dopiero zamężna, której puder modny bardzo był do twarzy – bieluchna, świeża, rumiana, rzekłbyś, łagodna jak baranek. Jedna to była z tych mnóstwa pięknych starościn, w które Warszawa obfitowała za Stanisława Augusta, które wszyscy kochali poczynając od króla, które malował każdy artysta, wielbił każdy młody; jedna z tych, co umiały doskonale wszystkim być miłe, nikogo nie zrażać, każdemu jakąś cząstkę nadziei wydzielając za dobre chęci.
– Podczaszycu – zawołała wpadając między niego a panią posłowę ze szczególniejszą odwagą (była mu już trochę znajomą z widzenia) – czy to prawda, jak mówią, żeś się już zakochał?
– Ja? – płoniąc się zmięszany rzekł podczaszyc – ja pani?
– Me byłoby nic nadzwyczajnego! – przechodząc w dumny tonik przerwała Lucchesini.
– Tak jest pan, pan, przyznaj się przynajmniej szczerze, będziemy wiedziały czego się trzymać – dodała roztrzepana blondynka, rzucając okiem na posłowę z minką wiele znaczącą.
– Alem ja jeszcze nie miał czasu rozpatrzyć się w Warszawie i pomyśleć o wyborze!
– A! a! – zaśmiała się perłowemi ząbkami starościna – alboż to miłość myślisz pan sobie wybierać jak axamit na suknię?
– Przyznam się pani, że o tem zakochaniu mojem nie wiem jeszcze.
– Bądź pan z nami szczerszy! nalegała blondynka.
– Prawdziwie, gdybym wiedział do czego mi się pani przyznać każe!
– Ale my już wszystko a wszystko wiemy – mówiła żywo niedając się wmieszać włoszce starościna, a jakże nie mamy wiedzieć, kiedy się kto tak mało strzeże i po ulicach swoje tryumfy oprowadza!
– Rozumiem nareście, odezwał się podczaszyc, widząc że się potrzeba stanowczo wywikłać z tych zapytań, którym, ze wszech stron badające spójrzenia towarzyszyły. Dziś rano spotkałem na ulicy tancerkę Frascatellę, musiano mnie z nią zobaczyć i ztąd cała plotka?
– Ale czyż tylko plotka? zapytała natarczywie blondynka. Lucchesini także wlepiła w niego czarne swe oczy z zapytaniem niemem.
– Dotąd jest to plotka nic więcej, uśmiechając się odpowiedział Ordyński, ale za dalej nie ręczę….
– Prawdziwie – przerwała starościna zaczynając się bawić wachlarzykiem – gdyby to plotką być przestało, wstydby nam było wszystkim wiele nas tu jest, żebyś też pan z tylu pięknych kobiet wyższego towarzystwa w całej Warszawie, nie umiał sobie wybrać i zszedł od razu na tancerkę! to dobre na koniec, dla Bauchera, dla podskarbiego, pan wart jesteś coś lepszego!
– A bezwstydnica! – ścinając zęby mruknęła z gniewem tłumionym Lucchesini.
Blondynka zdawała się na poruszenia posłowej niezważać, i chwyciła podczaszyca za rękę.
– Doprawdy, rzekła, nie gniewaj się pan, ale nie chcemy byś wpadł w ręce tanecznic i śpiewaczek, nie jedna z nas gotowaby się poświęcić, by go wydrzeć z niebezpiecznych szponów drapieżnego tego zwierzątka.
– Oszalała! mais elle est devenue folie – w duchu mówiła Lucchesini.
Podczaszyc pomiędzy temi dwiema pięknościami, stał odurzony niewiedząc co począć, wahając się ku której miało pójść serce jego, gdy właśnie w tej chwili stanowczej, nadeszła trzecia.
Sławna to była piękność i nie mniej głośna zalotnica, którą już był pierwszy jej mąż podrujnowawszy się oddał za trzykroć sto tysięcy drugiemu, wielkiemu a obojętnemu panu. Rozwód, znowu miał ją jak było słychać, uwolnić od tego związku, a w miejsce jednego, kilku już miała ubiegających się o jej rękę, wdzięki i dobra wytargowane na dwóch małżonkach.
Istotnie, piękna była jak anioł, gdyby tu tego porównania użyć się godziło, i miała ten rodzaj fizjognomji zwodniczej, pod którą rzekłbyś mieszkać powinny wszystkie cnoty i wszystek rozum tego świata. W spokojnem jej obliczu Rafaelowskiej Madonny, czytałeś coś chciał, a w oczach jej ulgnąwszy można było przemarzyć lata, prześnić wieki. Coż kiedy ta twarz tak okrutnie kłamała!
Najpospolitsza z kobiet, ledwie miała trochę poloni który nadaje wprawa w towarzyskiem życiu, niewiele dowcipu, nic serca, ale za to odwagę jaką ją obdarzała piękność cudna i tę pewność siebie, której nabyła widząc u swych kolan co żyło, palące ofiary. Ćmiła ona w istocie twarzą nieco wschodniego typu co się tylko najpiękniejszego ukazywało, i panowała jak królowa w tym wieńcu, którym skroń swoją zdobiła Stanisławowska Warszawa. Nie było poety, któryby jej nie śpiewał, młodzieńca i starca coby do niej nie wzdychał, a w zgromadzeniach ile było oczu, wszystkie się ku niej zwracały. Piękna ta laleczka, w takiej tylko epoce jak ówczesna tak powszechnie ubóstwianą być mogła, gdyż każde słowo z ust jej wychodzące, powoli rozczarowywało.
Ta trzecia zbliżyła się także, zdala już wzrokiem krępując przyszłego niewolnika, chciała tryumfu i była go pewną.
– Podczaszycu, odezwała się z góry, matka mi wpana poleciła w opiekę – pięknie jej jesteś posłuszny, wszak od jej wyjazdu ani razu nie byłeś u mnie?
– A! pani! czuję żem winien, grzecznie odpowiedział zagadnięty, ale jenerał Baucher wszystkiemi krokami memi kierował, nie dał mi się ruszyć samemu, niech zaświadczy.
– I on to zapewne, dodała piękność, zrobił panu tę znajomość z tanecznicą – fe! zostaw to pan starym naszym weteranom!
Podczaszyc się zarumienił.
– Prawdziwie, rzekł, nie tyłem winien, ile się zdaje.
– Waćpan, przerwała niesłuchając nawet usprawiedliwienia piękna pani, odprowadzisz mnie dziś do domu… mam mu coś od matki powiedzieć…. miałam list od niej….
To rzekłszy odwróciła się majestatycznie i wiedząc że zwyciężyła, że się na nią wściekać będą, rzuciła podczaszyca na resztę wieczora, pastwą swo – im rywalkom, które z trudnością w uśmiechach gniew tłumiły. Lucchesini przysunęła się do starościnej szepcąc do niej żywo.
– Widziałaś pani co podobnego! kazała mu się odprowadzić! C'est joli!
– Bezwstydna! pochwyciła z kolei blondynka, zżymając białemi ramionami – tak jest pewną siebie że byle skinęła, weźmie kogo zechce! Głupi ci mężczyzni!
– Prawdziwie z przymuszonym śmiechem kończyła posłowa – byłby to dobry, miłosierny uczynek, gdyby jej kto podczaszyca schwycił! i figiel nieoceniony.
Spójrzały sobie w oczy – jedna myśl w nich błyskała – zamilkły bo się doskonale rozumiały. Blondynka zwróciła się żywo ku młodemu człowiekowi, znów poczynając ścigać go prześladowaniem i pół słówkami, z drugiej strony nie rzucała go Lucchesini, podczaszyc stracił głowę i oszalał. W sercu jego biły się podniecone uczucia, myśli wrzące prześladowały głowę, oczy błąkały się z jednej twarzyczki na drugą, nie wiedząc na której spocząć miały, szalał aż cierpiał.
Wtem jenerał podszedł ku niemu cicho.
– Winszuję ci, rzekł zniżając głos, trzy najpiękniejsze kobiety ubiegają się o ciebie, szczęśliwy! Wszystko to potroszę winieneś Frascatelli. Chcesz mnie posłuchać, wybierz sobie na początek starościnę; ładna i dobra kobiecina choć trochę kapryśna, ale która z nich niema much w nosie? Lucchesini diabeł, popędliwa, nieznośna, a ma już posła Inflantskiego, z którym byś się rozprawiać musiał. A że to poeta ciąłby cię podwójnie szpadą i piórem. Od szabli kresa zarośnie, a atrament plama niezmyta! Męża nie liczę bo to minister, myśli o traktatach nie
O żonie. Wielka ta pani ma tylko kaprys do asindzieja, proszę się nie urażać, potem cię porzuci, a jegomości darmo i pycha i serce boleć będzie. Strzeż się jej, to stworzenie sine corde! prawda że laleczka cudna, ale co z tego? starościna także ślicznotka i jak ulał dla ciebie.
Takie to były nauki jakiemi karmiono podczaszyca, takie początki jego na tym świecie do którego wzdychał. Na ów wiek, w tem wszystkiem nie było nic dziwnego, nic bezwstydnego, bo obyczaje, doszły do tego stopnia rozwiązłości, że się już wstydzić nieumiano.II.
oddawszy karetę swoję jenerałowi, podczaszyc pod koniec wieczora podał rękę pięknej pani, która biorąc ją powiodła okiem po posłowej, starościnie, i reszcie dam, ukłonem lekkim pożegnała wszystkich i powolnie w tryumfie wyszła z wybranym swoim. Jenerał się uśmiechnął rozstając się ze swoim pupillem, wykrzyknąwszy tylko:
– Ba! ba! żeby mi kto choć raz jeszcze wrócił młodość moję, ofiarowałbym się trzy całe dni pościć o chlebie i wodzie.
Że późno już dość było, powoli wszyscy się rozjeżdżać zaczęli i starościna, która miała to w swoim charakterze, że się łatwo zrazić nie dawała, karecie swojej w ślad za pierwszą uwożącą Ordyńskiego jechać kazała, ażeby się dowodnie przekonać jak też długo podczaszyc zatrzymany zostanie u pięknej pani, która mu list od matki tłómaczyć miała. Stangreci ówcześni dobrze się na podobnych znali poleceniach, i sługa staroscinej spełnił roztropnie i zręcznie jej rozkaz, a dojechawszy do pałacu w którego dziedziniec wtoczyła się kareta, przyzastanowił się z boku za pociągnięciem sznura.
Starościna nie lękając się dość ostrego powietrza, piękną swa twarzyczkę przyłożyła do wpół podniesionego okna powozu i z natężonem wzrokiem postanowiła czekać podczaszyca, który nad spodziewanie prędko ukazał się w futrze pieszo we wrotach, przyglądając się, czy gdzie fiakra nie zobaczy. – Rozpoznawszy go instynktem, starościna kazała podjechać i drzwiczki otworzyć.
– Siadaj pan odezwała śmiejąc się.
Ordyński osłupiał.
– Pani tu, jakim przypadkiem? zapytał.
– Żadnym przypadkiem, najumyślniej w świecie, chciałam się przekonać, jak długo państwo czytać będziecie ów list podczaszynej. Ale widzę że pana zwiedli, próżnąś tylko wartę odbył, bo i bez niego bezpiecznie by była do domu zajechać mogła, niktby karety nie napadł; nie zięb że się pan na próżno, siadaj, ja cię odwiozę.
– Ale to być nie może! ja mieszkam tak daleko!
– To być może i to być musi – odparła blondynka, ja lak chcę i każę.
Podczaszyc dał się przekonać jak dziecko, kareta zamknęła się za nim i zostali sam na sam we dwoje. Młody człowiek powoli co raz mniej dziwować się poczynał temu natarczywemu zalotnictwu pięknych pań, i śmiał się po trochę ze swego położenia.
Tym czasem dowcipna, żywa i kapryśna starościna korzystając z chwili swobodnej, usiłowała go spętać i rzucić pod piękne swe nóżki. Co tylko może dowcip, zalotność, młodość, wdzięk i szał zazdrości wszystkiego użyła, by jutro do niej powrócić zapragnął i zapisał się jawnie w poczet jej wielbicieli; nie tyle jej może szło o zdobycz samą, co o rozgłos który mieć mogła, o tryumf nad ową pięknością i czarnemi oczyma Lucchesiniowej, których pochwały srodze ją niecierpliwiły – miała bowiem śliczne niebieskie!
Anusia, Frascatella, Lucchesini, i ostatnia nawet mejestatyczna piękność, wszystko się zataiło wśród tej przejażdżki, która trwając krótko znaczyła tak wiele, że podczaszyc wysiadając i całując rączkę ściskającej dłoń jego blondynki, uczuł się związanym nieodwołanie.
– Jutro na obiad do mnie, szepnęła mu po cichu – wieczorem razem pojedziemy do pani Opeckiej, będziesz mi pan służył za cavaliere servente. Słyszysz pan! proszę go o to i nie chcę być zawiedzioną! Jutro cały dzień panu zabieram, caluteńki!
– Pilno mi świtu i jutra doczekać! odpowiedział Ordyński rozmiłowany i pałający. Nie chybię, chybabym umarł z nadziei!
– A! na Boga nie umierajże mi pan, odpowiedziała starościna. Z nadziei niema zwyczaju umierać, a ja chcę byś żył dla mnie! dodała po cichu ściskając go raz jeszcze ręką drżącą – do jutra, do jutra!
Kareta szybko się od wrót zawróciła, a Ordyński pozostał jeszcze jak przybity do miejsca, nie wiedząc co się z nim działo, gdy uczuł lekkie ręki ściśnienie i po księżycu ujrzał diabelskie oblicze cavaliere Fotofero, kłaniającego mu się z uśmiechem powinszowania i wymuszonej grzeczności.
Niewiedzieć jak do tego przyszło, ale się już podczaszyc z temi rysami co go tak przerażały w początku, oswoił, i nie doznał teraz, może wskutek unoszącego uczucia, boleśnego, przykrego wrażenia jakie na nim ta twarz czyniła gdy ją pierwszych razy kilka zobaczył. Zdziwił się trochę, wzdrygnął, bo po ślicznych kobiecych twarzyczkach trzech piękności, ujrzeć takich rysów niemożna było bez wstrętu, ale zniósł to jakoś wesoło. Świat mu się uśmiechał i diabeł – nie wydał tak czarnym. Cavaliere Fotofero patrzał mu w oczy i kiwał głową.
– A widzisz pan, mówił, że i z moją szpetną twarzą oswoić się przecie można, już w panu nie widzę dziś tego wstrętu co wprzódy i winszuję, że się powoli otrząsasz z dziecinnych przywidzeń! Łupina może być czarna, a orzech smaczny! dodał axiomatycznie.
Podczaszyc uśmiechnął się sam niewiedząc dla czego, ale serce mu się śmiało.
– Ślicznie, wesoło, po młodemu, poczynasz pan życie, rzekł Fotofero, ot tak to lubię! Frascatella,
Lucchesini… ta pani starościna… jest w czem wybierać! Zresztą, po co wybierać kiedy wszystko zagarnąć można.
I rozśmiał się znowu osobliwszym jakimś śmiechem, który jakkolwiek cichy, zdawał się po pustych daleko rozlegać ulicach i rozlatywać w powietrzu powtarzany ech tysiącem.
Ordyński nie uchodził, sam sobie wyrzucał swój strach dawniejszy i dawał mówić Włochowi słuchając go z zajęciem. Zdziwiło go tylko, że tak doskonale o najświeższych wiedział wypadkach.
– Cóż to? pan chyba każdy krok mój śledzić musisz? wiesz tak dobrze wszystko.
– Wszyściuteńko – odparł Fotofero mrugając wypukłemi oczyma – a później jeszcze przekonasz się pan że i na wiele przydać się mogę, osobliwie jak pan młodemu…. Panu brak doświadczenia: Poinsot nie znał obyczajów naszych, jenerał myśli tylko gdzie co zjeść, zostawiony jesteś własnym siłom, serdecznie mi cię żal podczaszycu, i gdybyś chciał, doprawdy – ale widzę że się już marszczyć zaczynasz.
– Ja i owszem, słucham z wdzięcznością! – Słuchasz a nie ufasz!
– Czemuż bym miał od nieufności zaczynać?
– Powtarzam, mógłbym się przydać bardzo.
– Wszak i pan tu jesteś obcym.
– Ja? ja nigdzie obcym nie jestem, obywatel świata, wszędzie jestem jak u siebie. Warszawę znam od pewnego czasu, i wyznaję że mi się teraz wcale podobać zaczyna. Jest to stolica po mojej myśli. Grają grubo, szaleją, piją, hulają, kochają się – ja to lubię, potrzeba życia używać.
Podczaszyc spójrzał z ukosa na dziwnego towarzysza z jakąś niedowierzającą miną, obawiał się czy nie żartuje.
– Panu nic nie brak, byś tu wielkie miał powodzenie, kończył cavaliere – jesteś młody, przystojny, dobrze wychowany, bogaty i dobrego imienia; lubił bym być w pańskiej skórze. Tylko mi się pan nie złap na jaką długą sentymentalną miłość, to wycieńcza i ogłupia… O Anusi spodziewam się żeś pan zapomniał, podszepnął w końcu.
– Co? o jakiej? zdziwiony coraz bardziej, zapytał cofając się prawie z przerażeniem podczaszyc.
– Zapomniałeś pan że ja doskonale i oddawna znam Głuszę, łatwo bardzo domyśleć się mogłem co się tam święciło między Anusią a panem.
– Ale nic! nic! to przywidzenie! smutnie jakoś przerwał Ordyński z westchnieniem mimowolnem ku Głuszy, które go zachmurzyło.
– Niech nie będzie, to lepiej, odparł cavaliere; Frascatella także dziwaczna, nie dla pana wcale, mówią nawet że poczciwa, to jest głupia, niema tam po co chodzić…. Z tych pań będziesz sobie brał po kolei jaką zamyślisz, to rzecz nie trudna – jak grzyby z koszyka… Dobra noc, dobra noc.
Rozśmiał się znów po swojemu, aż podczaszyc się wzdrygnął, ukłonił nisko i zniknął tak szybko że Ordyński nie mógł nawet dostrzedz, w którą uszedł stronę.