- promocja
- W empik go
Diabeł z Hollywood. Nie taki diabeł straszny. Tom 1 - ebook
Diabeł z Hollywood. Nie taki diabeł straszny. Tom 1 - ebook
„Diabeł z Hollywood” to romans, w którym pewien szef z piekła rodem spotyka asystentkę obdarzoną wyjątkowo ciętym językiem. Co z tego wyniknie? Płomienny romans czy katastrofa?
Czasem w życiu nadchodzi taki moment, że trzeba schować dumę do kieszeni i zdobyć się na coś, czego w innej sytuacji nigdy by się nie zrobiło. Tali przekonała się, jakie to uczucie, kiedy przekroczyła próg apartamentu słynnego hollywoodzkiego chirurga plastycznego. Hayes Flynn może i jest chodzącą reklamą urody i wigoru, ale chyba w zamian za oszałamiający wygląd oddał cały swój zapas wrażliwości i empatii, jeśli w ogóle kiedyś go posiadał. Gdyby nie fakt, że Tali rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, z pewnością uciekłaby w popłochu. Praca z takim nadętym bufonem to przecież prawdziwe piekło!
W tym wypadku jednak trafił swój na swego. Tali nie zamierza w milczeniu znosić dziwnego zachowania szefa i wprost mówi, co myśli o jego szaleńczym pracoholizmie połączonym z zamiłowaniem do imprezowego stylu życia. Szybko okazuje się, że diabelski kostium to tylko kamuflaż, a doktor Flynn ma także drugą twarz. Kto wie, czy to właśnie ten drugi, bardziej ludzki Hayes nie okaże się dużo większym zagrożeniem dla Tali. A w zasadzie dla jej spokoju i serca…
„Diabeł z Hollywood” jest powieścią, która spodoba się wszystkim wielbicielom klasycznych romansów biurowych oraz motywu enemies to lovers. Nie brak tu także wątków obyczajowych, humoru i zwrotów akcji. Elektryzujące Los Angeles, świat gwiazd i wielkiej kariery, a w nim dwoje ludzi, których pozornie dzieli wszystko. Czy to nie brzmi jak romans idealny?
Elizabeth O’Roark opublikowała swoją pierwszą powieść w 2013 roku, po latach pisania publikacji medycznych. Ukończyła studia licencjackie z dziennikarstwa i sztuki na Uniwersytecie Teksańskim oraz zdobyła tytuł magistra psychologii poradnictwa na Uniwersytecie Notre Dame. Mieszka w Waszyngtonie z trójką dzieci. „Diabeł z Hollywood” jest jej dziewiątą książką.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-258-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wjeżdżam na okrężny podjazd i spoglądam na harmonogram dnia, który wręczył mi Jonathan:
- 7.30: Starbucks na Highland. Zamów jedno venti latte (pełne mleko), trzy torebki z cukrem.
- 7.45: wpisz kod i wejdź do domu. Wyłącz alarm. Postaw kawę i połóż gazety na blacie kuchennym.
- Jeśli Hayes nie zjawi się na dole do 8 rano, wyślij mu SMS-a. Jeśli to nic nie da, musisz go obudzić. Ostrzeżenie: może mieć towarzystwo.
Martwię się, że o czymś zapomniałam. Prawdę mówiąc, nie jestem nawet pewna, czy dobrze wykonałam tych pierwszych kilka instrukcji. Zdążyłam już wylać trochę kawy na spódnicę i nie wiem, czy ja mam ją posłodzić, czy też Książę Ciemności raczy to zrobić sam.
Mogłabym zapytać o to Jonathana, ale jest właśnie w drodze do Manili i prawdopodobnie powinnam odłożyć nękanie go pytaniami na później, kiedy już przejdę do wykonywania poważniejszych obowiązków. O ile w ogóle tu zostanę, bo teraz, gdy już znalazłam się przed posiadłością Hayesa w Hollywood Hills, nachodzą mnie coraz większe wątpliwości.
Po pierwsze dlatego, że już nie lubię swojego szefa, a to nigdy nie zwiastuje niczego dobrego.
Po drugie, nie znoszę jego domu. Spodziewałam się czegoś bardziej podobnego do samego Hayesa: klasycznego, eleganckiego i luksusowego. A tymczasem widzę posiadłość, która z powodzeniem mogłaby należeć do kogoś, kto zasłynął na YouTubie piosenką o pierdzeniu: wystarczająco dużą, żeby pomieścić całkiem sporą wioskę, ozdobioną mnóstwem tandetnych fontann, kolumn, łukowatych okien i wieżyczek. W klimacie, w którym tak bujnie kwitną drzewa i bugenwille, na jej terenie znajduje się tylko starannie przycięty żywopłot i jedna mała palma, co wskazuje na dokładnie taki rodzaj bezduszności, jakiego oczekiwałbym po kimś z jego tabloidową historią.
Prostuję się, biorę głęboki oddech i wychodzę z samochodu. Moja antypatia do niego i jego domu nie ma najmniejszego znaczenia. Nie zamierzam tego zepsuć, bo ta praca jest dla mnie środkiem do celu i pierwszą przyzwoitą rzeczą, która mnie spotyka w tym ciężkim roku.
Bez względu na to, jak bardzo okropny jest mój szef, nie muszę go lubić, żeby trzymać język za zębami i wykonywać jego polecenia. W końcu to tylko sześć tygodni.
Żonglując gazetami, kawą i torebką, udaje mi się otworzyć drzwi i wyłączyć alarm. Stukot moich obcasów na marmurowej podłodze rozchodzi się echem. Wnętrze domu okazuje się równie rozczarowujące jak zewnętrze z mnóstwem ogromnych drewnianych mebli i dwoma rzędami krętych okazałych schodów, które prowadzą do oddzielnych skrzydeł. Mieszkam w małym studio, więc nie wyobrażam sobie, jak bym się czuła w tak wielkim domu. Ale Hayes niewątpliwie rzadko sypia sam.
Wyciągam dwa telefony komórkowe, które odziedziczyłam po Jonathanie – jeden do zwykłych kontaktów Hayesa, a drugi od nagłych wypadków – i właśnie mam się zabrać za porządkowanie gazet, kiedy słyszę, jak mój nowy szef schodzi po schodach. Serce zaczyna mi bić szybko i głośno, niemal słyszalnie. Moja praca będzie polegała przede wszystkim na umawianiu wizyt i załatwianiu sprawunków – z tym sobie jakoś poradzę, ale nie wiem, czy jestem przygotowana na spotkanie z nim.
Zerkam w lustro naprzeciwko i sprawdzam pospiesznie, czy moja nowa jedwabna bluzka leży jak trzeba, a plama z kawy na spódnicy nie jest zbyt widoczna. Wyglądam niepozornie ze swoim niewielkim wzrostem, włosami ściągniętymi w kucyk i bez makijażu (z wyjątkiem tuszu do rzęs i balsamu do ust). Niestety zdradza mnie moje wyzywające spojrzenie. Chociaż cała moja postawa powinna komunikować teraz: „Jestem do pańskich usług”, mój wzrok mówi raczej: „Mam przy sobie gaz pieprzowy” albo „Uważaj, mam wtyki w mafii”.
Hayes pojawia się, zanim udaje mi się coś z tym zrobić – ubrany w śnieżnobiałą koszulę i czarny garnitur, jeszcze wyższy i przystojniejszy, niż zapamiętałam. Jego zaczesane ciemne włosy lśnią od wilgoci, a lekki rumieniec na wyrazistych kościach policzkowych potwierdza, że właśnie wyszedł spod prysznica. Ma tak przystojną twarz, że muszę spojrzeć na nią po raz drugi, a potem trzeci. Na jej widok już zaczynam sobie wyobrażać jego głos... Zapewne niski i szorstki, taki, który szarpie struny w podbrzuszu i sprawia, że zaciskasz uda w oczekiwaniu. Tak bym zrobiła, gdyby nie patrzył na mnie, jakbym właśnie włamała się do jego domu.
– Czy to jakiś żart? – pyta dokładnie takim głosem, jaki sobie wyobrażałam. Szkoda, że musiał zepsuć ten moment, będąc sobą. Przecież się mnie spodziewał, a ja jeszcze nie zdążyłam nawet niczego zawalić.
– Nie – mówię, nagle wdzięczna, że dzieli nas wyspa kuchenna. – Jestem Tali. Jonathan poprosił mnie, żebym go zastąpiła pod jego nieobecność. Myślałam, że wiesz.
Dostrzegam drżenie mięśnia w jego szczęce.
– Uprzedził mnie, że podeśle tu swoją zastępczynię, Natalię. – Wypuszcza powietrze z irytacją. – Zapomniał jednak dodać, że chodzi o jego przyjaciółkę, barmankę.
Powiedział słowo „barmanka”, jakby było synonimem rasisty lub pedofila. Facet, który tyle pije, powinien mieć większy szacunek dla mojego zawodu.
– Czy to jakiś problem? – pytam głosem brzmiącym raczej groźnie niż pojednawczo, jak wymagałaby tego sytuacja. Ale rzuciłam dla niego pracę, więc nie poddam się bez walki.
– Będę musiał porozmawiać z Jonathanem, kiedy już wyląduje – oznajmia Hayes, ściskając grzbiet nosa kciukiem i palcem wskazującym. – Oczywiście zaszła pomyłka. Czy ty masz w ogóle jakieś doświadczenie?
Czy mam doświadczenie w odbieraniu telefonów i zawożeniu prania do pralni? Naturalnie, że tak. Ogromne. Jak Jonathan mógł się martwić, że pójdę do łóżka z tym facetem? Przyznaję, że odczuwam przemożną ochotę zrobienia mu czegoś, ale większość z tych rzeczy dotyczy plucia, i to wcale nie w seksowny sposób.
– Tak – odpowiadam, krzyżując ręce na klatce piersiowej. – O ile wiem, odbieranie telefonów nie wymaga dyplomu Harvardu w dziedzinie MBA.
– Którego najwyraźniej nie posiadasz – odgryza się.
Mogłabym się kłócić, że poszłam na uczelnię, ale wzmianka o studiach, które rzuciłam, prawdopodobnie w niczym by mi nie pomogła.
Hayes bierze do ręki kawę, wzdycha i spogląda na torebki z cukrem. A jednak jest zbyt ważny i zajęty, żeby samemu posłodzić sobie kawę. Cóż, będę wiedziała na przyszłość, o ile w ogóle jakaś mnie z nim czeka.
– Dzwonię do Jonathana – oznajmia na odchodne. – Nie rozgaszczaj się.
Trzaska drzwiami, a ja powoli wypuszczam z siebie powietrze. Co to w ogóle było, do cholery? Zrozumiałabym, gdyby mnie nie polubił, nie byłby pierwszy, ale zachował się jak palant, zanim zdążyłam otworzyć usta.
Opieram się o marmurowy blat i sfrustrowana kryję twarz w dłoniach. Zrezygnowałam już z pracy w Topside, i to praktycznie z dnia na dzień. Nie przyjmą mnie z powrotem, co oznacza, że jeśli nie znajdę szybko innej pracy, będę musiała wrócić do domu w Kansas z podkulonym ogonem, dokładnie tak, jak to przewidział mój były.
Najgorsze, że wzięłam ofertę Johnatana za znak, że wszystko się ułoży i zdołam się odbić od dna. Teraz jednak widzę, jak bardzo się łudziłam, sądząc, że los wreszcie się do mnie uśmiechnął. Bo niby dlaczego miałoby mnie nagle spotkać coś dobrego?
W KOŃCU UDAJĘ SIĘ DO BIURA JONATHANA, na prawo od kuchni. Jest małe i słoneczne, w surowym stylu zen. Poza biurkiem i krzesłem znajduje się tam tylko jedna jasnozielona paproć oraz dwa oprawione w ramki zdjęcia: jedno Jasona i drugie całej naszej trójki, śmiejącej się na wietrze przy oświetlonym molo w Santa Monica.
Popijam zimną kawę i zaczynam zapisywać wiadomości z weekendu, czekając na zwolnienie. Już prawie godzę się ze swoim nieszczęsnym losem, gdy w południe dzwoni do mnie Hayes. Odbieram telefon, czując ciężar w żołądku. Nigdy jeszcze nie wyleciałam z pracy. I nigdy nie straciłam tyle pieniędzy za jednym zamachem,
– Dziś rano byłem... – zaczyna sztywno – ...zaskoczony. Chcę tylko mieć pewność, że wiesz, na co się piszesz. To nie jest łatwa praca.
Ogarnia mnie tak wielka ulga, że mam wrażenie, jakbym wypuściła parę z szybkowaru. Nie mam pojęcia, co go skłoniło do zmiany zdania, ale mnie to nie obchodzi.
– Wiem.
– Będziesz pracowała do wieczora – kontynuuje. – I wykonywała pewne... dodatkowe obowiązki.
Opadam na krzesło.
– To brzmi jak coś, co zasugerowałby Harvey Weinstein – żartuję i śmieję się niezręcznie, ale on odpowiada mi jedynie chłodnym milczeniem. Najwyraźniej nie jest to właściwy moment na moje kiepskie żarciki.
– Nie – odzywa się w końcu. – Ale mogą to być rzeczy związane z moim stylem życia, które uznasz za niesmaczne.
– Tak jak te wieżyczki? – wyrywa mi się i zaraz wzdrygam się wewnętrznie w reakcji na swoją niewyparzoną gębę. – Nieważne. Nie przeszkadzają mi niesmaczne rzeczy.
– Dobrze – mówi i wzdycha ciężko, jakby był rozczarowany, że jednak nie zrezygnowałam. – Możesz zostać do powrotu Jonathana. Aha, pewnie cię już uprzedził, ale pozwól, że to podkreślę: nikomu nie podaję swojego prywatnego numeru. Nikomu.
Faktycznie Jonathan już mi to przekazał, takim tonem, jakby omawiał jakieś kody nuklearne. Mam odbierać telefony i przekazywać Hayesowi wszystkie wiadomości, które wydają się istotne, również te prywatne. Ale jedynymi osobami, które znają jego numer, są jego przyjaciel Ben, Jonathan i teraz ja...
– Tak, już mi wszystko wyjaśnił. Dopilnuję, żeby nikt nie zawracał ci głowy.
– Doskonale. Dotyczy to również ciebie – odpowiada i rozłącza się bez słowa.
Wzdycham głęboko i zamykam oczy. Zapowiadają się naprawdę długie tygodnie.3
Okazuje się, że nawet kiepski dzień może się stać jeszcze gorszy, kiedy z nowego billboardu na dziesięciopiętrowym wieżowcu uśmiecha się do ciebie przystojna twarz twojego byłego, akurat gdy mijasz hipsterskie kawiarnie i ekologiczne sklepy spożywcze w drodze do pracy. W dodatku billboard jest ustawiony tak, że nie mogę odwrócić od niego wzroku.
Pierwszym wielkim sukcesem Matta był film o wojnie w Wietnamie _Listy do domu_. Zagrał w nim młodego żołnierza, którego śmierć poruszyła całe rzesze widzów. Bez wątpienia przyciągnął ich uwagę urodą (pełnymi ustami, niebieskimi oczami i doskonałymi rysami twarzy), ale myślę, że najbardziej przekonał ich tym, że tak naprawdę zagrał siebie: sympatycznego chłopaka o dobrym sercu. Prostego faceta, któremu zależy na otaczających go ludziach i który chce tylko wrócić do domu, do swojej dziewczyny.
Patrząc na ten billboard, nadal widzę w nim tamtego chłopca z drugiej klasy liceum, który z jakiegoś niezrozumiałego powodu zakochał się w takim czternastoletnim molu książkowym jak ja. To ten sam uroczy chłopak, który zabrał mnie na bal maturalny i który, pod wieloma względami, był moim pierwszym. Dlaczego nawet teraz nie widzę kłamstwa wypisanego na jego twarzy? Nie mogę tego znieść. Skoro nadal nie wiem, gdzie popełniłam błąd z Mattem, to jak miałabym zaufać komukolwiek innemu?
W końcu docieram do domu Hayesa. Zbieram gazety i wyłączam alarm. Nie pozwolę Mattowi zepsuć mi dnia.
Stawiam kawę Hayesa na blacie. Naturalnie już posłodzoną. Przecież nie mogę narazić księciunia na wysiłek związany z samodzielnym wsypaniem cukru i zamieszaniem w kubku.
Zbieram się w sobie, kiedy słyszę, jak schodzi na dół po schodach. Spodziewam się tej samej kwaśnej miny, którą zaserwował mi wczoraj, ale ledwo na mnie zerka, wchodząc do kuchni. Jest wyraźnie wyczerpany, ale i tak nie mogę oderwać od niego wzroku. Besztam się za to w myślach. W końcu te szerokie ramiona i pełne usta nie czynią z niego przyzwoitego człowieka.
Bierze łyk kawy i zamyka oczy.
– Ibuprom – żąda cicho chrapliwym głosem. – Szuflada po lewej.
Dawno temu być może bym mu współczuła, ale obecnie zachowuję litość dla samej siebie. Hayes jest już wystarczająco dorosły, żeby wiedzieć, co się dzieje, gdy się pije na umór. Znajduję blister z tabletkami przeciwbólowymi i mu go podsuwam.
– Jak dotarłeś do domu? – pytam.
– Niewykwalifikowana i osądzająca. Jakże zwycięska kombinacja – warczy ze zmrużonymi oczami, wysypując na dłoń o wiele więcej tabletek, niż powinien. – Można zamówić sprowadzenie samochodu do domu, jeśli się jest po alkoholu. Gdzie harmonogram?
Podchodzę do drukarki. Hayes na ogół ma tylko jeden dzień zabiegów i jeden dzień konsultacji w gabinecie w tygodniu, a najbardziej znany jest z tego (oprócz swojego penisa, oczywiście), czym zajmuje się w weekendy i pozostałe dni tygodnia: wizyt domowych. Większość gwiazd nie chce ryzykować, że zostaną sfotografowane z posiniaczoną i zakrwawioną twarzą, więc Hayes udaje się do nich niczym pionierski lekarz. Tyle że jego praca polega raczej na powiększaniu ust niż amputacji kończyn.
Marszczy brwi, kiedy podaję mu wydrukowany harmonogram. Nie mam pojęcia, czy to ja wzbudzam w nim takie niezadowolenie, czy też jego rozkład dnia, ale Jonathan ostrzegał mnie, że Hayes jest wyjątkowo naburmuszony przed wizytami domowymi.
Jako że ma wizyty domowe prawie codziennie, Jonathan mógł równie dobrze powiedzieć, że jest naburmuszony zawsze.
– Na górze jest kobieta. Wyprowadź ją stąd, kiedy się obudzi.
Opada mi szczęka. Domyślam się, że to jeden z tych dodatkowych obowiązków, o których wczoraj wspomniał.
– Nie chcesz się z nią pożegnać?
– Dlaczego miałbym to robić, skoro ty masz się tym zająć? – Unosi brew z władczą miną, sięgając po swoją kawę.
– A jak właściwie mam ją stąd wyprowadzić? Udostępniasz może broń palną?
Słyszę cichy pomruk przypominający śmiech, ale równie dobrze może to być ostrzeżenie: „Zamknij gębę, do cholery”.
– Po prostu zabierz ją na śniadanie – odpowiada nonszalancko, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Najlepiej nie rozstawać się z kobietami na swoim terenie, na wypadek gdyby miały odmówić wyjścia. Och, i wyślij jej kwiaty.
Przewracam oczami tak mocno, że aż dziw, że mi nie wypadają.
– Co mam napisać na bileciku?
– Nie wiem. – Wzrusza ramionami i wstaje. – Na pewno coś wymyślisz.
– To może: „Nie czekaj na telefon”? – proponuję.
Pociera czoło.
– Jakże to naiwne z mojej strony zakładać, że mogłabyś poradzić sobie sama z taką błahostką. Podziękuj jej za miły wieczór czy coś w tym stylu.
– Dobrze. Jak ma na imię?
Zatrzymuje się w miejscu i wpatruje się we mnie, jakby oczekiwał, że odpowiedź na moje pytanie w magiczny sposób pojawi się na moim czole.
– Lauren? Albo Eva?
– Poważnie nie znasz nawet imienia kobiety, z którą właśnie się przespałeś?
Wpatruje się w moje usta przez dłuższą chwilę, po czym odwraca wzrok i powoli wypuszcza powietrze z płuc.
– Poważnie sugerujesz, że nie mogę cię poprosić o zrobienie jednej cholernej rzeczy bez wysłuchania twojej opinii na ten temat?
Chyba ma rację, ale nie mogę mu tak tego odpuścić.
– Nie mieści mi się w głowie, że nie znasz jej imienia.
– Umawiam się tylko z kobietami, które wiedzą, że nie mogą ode mnie niczego oczekiwać – oznajmia, kierując się do wyjścia. – Nie interesuje mnie poznanie ich imion, bo to mogłoby im dać fałszywe wyobrażenia.
– Dobrze, wyprowadzę ją – rzucam na odchodne, marszcząc brwi.
Spodziewałam się po nim takiego podejścia do kobiet, ale jestem zaskoczona, że wydaje się przy tym taki... nieszczęśliwy.
GODZINĘ PÓŹNIEJ PRZYCHODZI JEGO GOSPOSIA, MARTA. Poznałyśmy się już wczoraj, ale nie odbyłyśmy zbyt długiej rozmowy, bo moja znajomość hiszpańskiego ogranicza się do nieszczególnie przydatnych w tej sytuacji zwrotów z serialu animowanego _Dora poznaje świat_, który oglądałam __ z siostrzenicą. Nie przypominam sobie ani jednego odcinka, w którym Dora musiała powiedzieć Małpce Butek, że na górze leży naga kobieta.
– _Señorita_ – zaczynam, wskazując w stronę drugiego piętra, i udaję, że przyciskam twarz do poduszki. – _Dormir_ – dodaję, przypominając sobie hiszpańskie słówko oznaczające spanie.
Chyba mnie zrozumiała. Prawdopodobnie takie rzeczy są tutaj na porządku dziennym.
Daję Lauren/Evie jeszcze kilka godzin snu w nadziei, że może sama wyjdzie z domu, ale w końcu się poddaję i idę do sypialni Hayesa. W przeciwieństwie do reszty budynku jego sypialnia wygląda na zamieszkaną z tymi wszystkimi ubraniami rozrzuconymi po podłodze i kompletnie nagą blondynką w jego łóżku. Podchodzę do niej ostrożnie. Naprawdę nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nadepnęła na użytą wcześniej przez Hayesa prezerwatywę. Chyba amputowałabym sobie stopę.
– Hej – mówię. – Lauren? Eva?
Zero reakcji.
– Abby? Gwyneth? Pani Judy Dench?
Klaszczę w dłonie. Nadal nic. Zaczynam się zastanawiać, czy kobieta żyje, i mimowolnie puszczam wodze swojej bujnej pisarskiej wyobraźni. Wyobrażam ją sobie całą zimną i sztywną. Widzę siebie, jak sięgam po telefon, wybieram numer 911 i słyszę w słuchawce głos Hayesa. „Wiedziałem, że nie można ci zaufać”, oznajmia, opuszczając za mną bramę. „Ostrzegałem Jonathana, że nie zaliczysz testu”.
Wyciągam rękę i potrząsam jej ramieniem, praktycznie do niej krzycząc. W końcu podnosi głowę. Makijaż rozmazał się jej na twarzy i drogich prześcieradłach Hayesa.
– Dlaczego tak krzyczysz? – jęczy, a jej głowa znów zapada się w poduszkę. Kto, do diabła, śpi aż tak głęboko w domu zupełnie obcego mężczyzny?
– Przepraszam – odpowiadam. – Sprzątaczka musi tu wejść. Jest dziesiąta trzydzieści.
Jej oczy rozszerzają się nagle. Wyskakuje gwałtownie z łóżka i podnosi stanik z podłogi.
– Cholera, cholera, cholera! Zaraz mam być w sądzie. Nie zdążę już wrócić do siebie. – Podnosi skąpą czerwoną sukienkę. – Prowadzę dziś sprawę o napaść seksualną. O Jezu, jestem w czarnej dupie.
Spodziewałam się, że każdy, kto sypia z Hayesem, jest po złej stronie prawa. Zaskoczona wciąż przetwarzam jej słowa, a tymczasem prawniczka kieruje wzrok na mój nowiutki, kupiony specjalnie do tej pracy kostium.
O nie, tylko mnie o to nie proś, myślę. Zarobię dwadzieścia cztery tysiące, jeśli przetrwam tu całe sześć tygodni, choć ta suma i tak nie pokryje mojego długu wobec wydawnictwa, jeśli nie uda mi się skończyć książki.
– Możemy się zamienić? – prosi. – Błagam cię, zamień się ze mną ubraniami.
– Nie mogę nosić... ekhm, tego przez cały dzień – odpowiadam, wzdrygając się. – Dopiero zaczęłam tę pracę i…
– Ale on jest poza domem, prawda? O niczym się nie dowie.
Chcę jej odmówić. Nigdy nie odzyskam tych ubrań, zwłaszcza że Hayes już do niej nie zadzwoni. Kobieta wygląda jednak na przerażoną, a ja doskonale wiem, jak to jest popełnić błąd, który wydaje się końcem świata, więc sięgam po tę cholerną czerwoną sukienkę.
W końcu i tak nikt mnie w niej nie zobaczy.
– CHCĘ, ŻEBYŚ PRZYJECHAŁA DO MALIBU – oznajmia Hayes dokładnie kwadrans później.
Powinnam była przewidzieć taki zwrot akcji, biorąc pod uwagę, jak mi minął ostatni rok.
– Hmm... – Spoglądam na siebie. Czerwona sukienka ledwo sięga moich ud.
– Jakiś problem? – pyta. Nie zamieniliśmy jeszcze ze sobą dziesięciu słów, a on już jest rozdrażniony. – A może powinienem zapytać: Czy jest w tej pracy coś, z czym nie będziesz miała problemu?
– Nie, nie ma żadnego problemu. – O ile nie wymaga się tu od pracowników odpowiedniego stroju, dodaję w myślach. – Już jadę.
Zabieram zaopatrzenie, o które prosił, i wsiadam do samochodu. Jadąc przez miasto, zastanawiam się, jak, do cholery, mu wyjaśnię, że mam na sobie seksowną koszulę nocną.
Choć spodziewam się upokorzenia, to jednak rozluźniam się nieco, kierując się na północ autostradą Pacific Coast Highway. Nawet w tej sytuacji nie mogę pozostać obojętna na piękno oceanu po mojej lewej stronie i ściany klifu przede mną. Przez otwarte okna samochodu dociera do mnie ciepła bryza o zapachu słonej wody i dzikiej szałwii. Świat jest piękny, nawet jeśli jestem prawie naga.
Spotykam go przed domkiem na plaży, którego roczne utrzymanie wynosi prawdopodobnie więcej, niż zarobię przez całe życie. Wyciągam z bagażnika żądaną przez niego przenośną lodówkę z wypełnieniami i botoksem i odwracam się ku stojącemu sztywno przy swoim samochodzie Hayesowi, który patrzy na mnie jak wryty.
– Czy ty... masz na sobie sukienkę kobiety, z która spędziłem dzisiejszą noc? – pyta przerażony.
Pozytywną stroną tego, że nie mam nic do stracenia, jest to, że... naprawdę nie mam nic do stracenia.
– Podoba ci się? – szepczę, spoglądając na niego nerwowo, lecz z nadzieją w oczach. – Pozbyłam się jej, tak jak prosiłeś.
Nieruchomieje, a w jego spojrzeniu dostrzegam zakłopotanie i cień przerażenia.
– Co takiego? – warczy.
Przygryzam wargę i splatam dłonie jak skruszone dziecko.
– Myślałam, że się ucieszysz. Teraz możemy być już na zawsze razem.
Otwiera szeroko usta z miną, która mówi: „Nie, to niemożliwe. O Boże, co ona zrobiła?”. Mam ochotę ciągnąć to dalej, ale nie wytrzymuję i wybucham śmiechem, opierając się o maskę samochodu.
– A niech mnie! Szkoda, że nie widziałeś swojej twarzy. Musiała zdążyć do sądu i poprosiła, żebyśmy się zamieniły ubraniami.
Wzdycha.
– Jasna cholera... – Przeczesuje palcami te swoje śliczne włosy, mierzwiąc je na głowie. O rany, chciałabym chociaż raz móc to zrobić. – Czekaj. Poprosiła, żebyś dała jej swoje ubranie, a ty się zgodziłaś?
– Była naprawdę przerażona. – Wzruszam ramionami.
Wpatruje się we mnie, jakby czekał na dalsze wyjaśnienia, a kiedy mu ich nie udzielam, sięga po lodówkę.
– To miłe z twojej strony – zauważa z grymasem niezadowolenia i odchodzi.
Dziwne. Wydawał się znacznie mniej zniesmaczony, kiedy miał mnie za morderczynię.4
Lubię myśleć o sobie jako o kimś, kto stawia rodzinę na pierwszym miejscu, ale kiedy na ekranie telefonu wyświetla się imię mojej starszej siostry, zastanawiam się, czy nie pozwolić jej się nagrać na poczcie głosowej. Do śmierci naszego ojca zeszłego lata Liddie była moją najlepszą przyjaciółką, ale teraz mam wrażenie, że dzieli nas przepaść, a ostatnią rzeczą, której potrzebuję po ciężkim dniu pracy, jest jeden z jej nieuniknionych wykładów na temat Matta.
„Każdy popełnia błędy”, powtarza przy każdej okazji, ponieważ dla niej Matt jest członkiem rodziny, najlepszym przyjacielem jej męża i nieodłączonym elementem naszego życia. Twierdzi, że czegoś jej brakuje, odkąd nie ma go już z nami. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przyszło jej do głowy, że mnie też może czegoś brakować. Patrząc na nią, jak bawi się z córką i Alexem w szczęśliwą rodzinę, widzę swoją utraconą przyszłość z Mattem.
Ledwo zdążyłam się z nią przywitać, a już zapoznaje mnie ze szczegółami swojej owulacji, co jest kolejną rzeczą, która mnie w niej ostatnio wkurza. Nie przeszkadza mi, że moja siostra próbuje zajść w ciążę, ale drażni mnie jej obsesja na tym punkcie. Czasami mam wrażenie, że nawet nie opłakała naszego ojca. Niemal od razu po pogrzebie przeglądała książkę z imionami dla dzieci, jakby już przebolała jego śmierć.
– Myślałam, że mam owulację, ale zrobiłam test i okazało się, że nie – oznajmia.
Wspinam się na łóżko z kubkiem makaronu ramen. Matt wspaniałomyślnie pozwolił mi zatrzymać nasze gówniane stare meble, ale po rozstaniu musiałam przenieść się do naprawdę maleńkiego mieszkania. Nasze wielkie łóżko zajmuje tu tyle miejsca, że nie mogłam tu już wstawić nic innego, dlatego służy mi jako kanapa, biurko i stół.
– Ale wiesz, mówią, że kiedy śluz szyjkowy gęstnieje...
– Liddie, ja jem – przerywam jej. – Poza tym wiesz, co myślę o śluzie szyjkowym. Rozmawiałaś z Charlotte?
Nasza najmłodsza siostra, która już czwarty miesiąc przebywa w specjalistycznym ośrodku psychiatrycznym, twierdzi, że nie czuje się tam samotna. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu Liddie wierzy jej na słowo. Jeszcze niedawno Charlotte powtarzała nam, że nic jej nie jest, a potem połknęła całe opakowanie aspiryny.
– Nie, w tym tygodniu nie. Za dnia jestem zajęta Kaitlin, a trudno ją złapać wieczorami. Jak tam nowa praca?
Siostra próbowała mnie wcześniej przekonać, że ta praca to fatalny pomysł, więc nie mam innego wyjścia, jak tylko twierdzić, że idzie mi świetnie. Co oczywiście nie ma nic wspólnego z prawdą, zwłaszcza że Hayesa nie ubawił nawet mój dzisiejszy żart.
– Świetnie, będę dostawać cztery tysiące tygodniowo za samo odbieranie telefonów.
– Z twoją niewyparzoną buzią nie liczyłabym na to, że tam przetrwasz – oznajmia. – Wciąż nie rozumiem, dlaczego musiałaś dać mamie całą zaliczkę.
Zaciskam mocno powieki. Liddie nie zaoferowała się w żaden sposób pomóc rodzinie w kłopotach finansowych, a jednak nie omieszkała krytykować mnie za to, że próbuję coś z tym zrobić.
– Nie wiedziałam, że nie dam rady napisać książki – odpowiadam sucho. Dałam mamie zaliczkę na pokrycie zaległości w spłacie kredytu hipotecznego. Gdybym wiedziała, że będę musiała zapłacić jeszcze za leczenie Charlotte, być może bym się nad tym zastanowiła.
– Gdybyś nie wzięła tej głupiej roboty, miałabyś jeszcze czas na jej dokończenie – mówi, a ja słyszę brzęk sztućców w tle. – No i nie musiałabyś przyjmować tej pracy, gdybyś po prostu poprosiła Matta o pieniądze. Porozmawiaj z nim. Należy do rodziny.
Zgrzytam zębami tak mocno, że Liddie pewnie słyszy to aż w Minnesocie.
– Nie. Nie należy.
Nie skorzystałabym z pomocy Matta, nawet gdyby był jedynym człowiekiem na świecie z antidotum na truciznę, którą zostałam otruta, a gdyby rzucił mi koło ratunkowe, aby ocalić mnie przed utonięciem, użyłabym resztek sił, żeby pokazać mu środkowy palec. Chociaż słowa, które powiedział mi na pożegnanie, wydają się niestety po części prawdą, to wcale nie łagodzi mojej wściekłości. Cała ta sytuacja rozpaliła we mnie gniew. Jeszcze mu pokażę, powtarzałam sobie potem jakieś sto razy dziennie. A jednak za każdym razem, gdy widzę Matta w jakimś czasopiśmie lub internecie, mam wrażenie, że to on wygrał.
– Pozwól mu spróbować to naprawić – prosi mnie Liddie.
– Tego, co zrobił, nie da się naprawić.
W każdym razie jemu na pewno się to nie uda. I pewnie nikomu innemu. Za żadne skarby nie przyjęłabym od niego pieniędzy, które wspaniałomyślnie przekazałby mi tylko po to, żeby oczyścić sumienie.5
Następnego ranka wchodzę do domu Hayesa akurat w momencie, gdy schodzi na dół. Dziś czeka go praca w gabinecie: konsultacje na przemian z wypełnieniami i botoksami w piętnastominutowych odstępach. Najwyraźniej przygotowuje się do tego, wypijając duże ilości alkoholu i mało śpiąc. To dopiero mój trzeci dzień pracy, ale już wiem, czego mogę się po nim spodziewać.
– Wyglądasz okropnie – zauważam.
– Czy krytykowanie mnie znajduje się na liście twoich obowiązków służbowych? – pyta, przyciskając palce do skroni, i siada na stołku. – Nie przypominam sobie.
Kładę dwa ibupromy obok jego kawy i podsuwam mu harmonogram. Któregoś dnia dołączę do niego broszurę o alkoholizmie wysokofunkcjonującym.
– Przeczytałeś już wiadomość od swojej nowej, ekhm, przyjaciółki Keeley? – pytam.
Kiwa głową, nie odrywając oczu od harmonogramu. Nadal nie mogę uwierzyć, że każe tym kobietom kontaktować się z nim przez swoją asystentkę. Przecież każdy uznałby to za przegięcie.
– Naprawdę nikomu nie podajesz swojego prywatnego numeru? – pytam prawdopodobnie nieco zbyt rozdrażnionym tonem, niż powinnam, zwłaszcza że już kilkukrotnie zwrócił mi uwagę, że nieustannie go krytykuję.
– Nikomu – mówi – Naprawdę nikomu. Nawet prezydentowi ani papieżowi. Moja matka też go nie ma.
Zaskoczona mimowolnie wybucham śmiechem.
– Chyba nie mówisz poważnie?
Unosi brew ze znużeniem, jakby mówił: „Znowu te osądy”.
– Przekażesz mi wiadomość od niej, jeśli zadzwoni. Możecie sobie chwilę pogawędzić, skoro tak ci jej szkoda.
– Doskonale. Skorzystam z okazji, żeby popracować nad swoim brytyjskim akcentem – odpowiadam. – Całuję rączki, milady.
Rzeczywiście musiałabym trochę dopracować ten akcent. Brzmię jak jakiś pirat z bajki dla dzieci.
– Milady? Nikt tak nie mówi w Anglii od co najmniej stu lat.
– Wrzućże no, chłopcze, ino krewko, krewetkę na ruszt! – Unoszę rękę i macham nią żwawo niczym kapitan Jack Sparrow prowadzący chłopców w piosence.
Dostrzegam niewielkie drżenie ust Hayesa i dołeczek w policzku, który widziałam wcześniej na zdjęciach.
– Mam nadzieję, że nie wybierasz się w najbliższym czasie na przesłuchanie do roli Brytyjki.
– Nie biorę udziału w żadnych przesłuchaniach. Dotychczas realizowałam się jako barmanka, a teraz spełniam marzenia jako asystentka wyciągająca nagie kobiety z łóżka swojego szefa i licząca na pogawędkę z jego matką.
Zbiera swoje rzeczy, przygotowując się do wyjścia na cały dzień. Cholera, dlaczego musiałam zepsuć rozmowę o jego matce dziecinnymi próbami rozśmieszenia go?
– Wiem, że to nie moja sprawa… – zaczynam.
– Ale to i tak cię nie powstrzyma od wtrącenia się. – Wzdycha ciężko.
– Co zaszło między tobą a twoją mamą?
Patrzy na mnie długo, a kiedy myślę, że każe mi się zaraz odpieprzyć, wzrusza tylko ramionami.
– Zagroziła, że wykluczy mnie z testamentu, jeśli nie zerwę z moją dziewczyną – odpowiada w końcu. – Nie posłuchałem. Najwyraźniej popełniłem błąd, bo okazało się, że miała rację.
Słowo „dziewczyna” uderza mnie jak młotek. Nie spodziewałam się usłyszeć go z jego ust, chyba że w żartach.
– Ty miałeś dziewczynę?
Czekam na jakąś ripostę, ale Hayes wzdycha tylko i przeczesuje włosy dłonią.
– Wierz lub nie, ale przez większość życia byłem seryjnym monogamistą. Domyślasz się chyba, że traktowałem tę kobietę poważnie.
Słyszę nutę żalu w jego głosie i widzę zagubienie w jego spojrzeniu, które jednak natychmiast znika.
Jak się przechodzi od bycia seryjnym monogamistą do bycia... Hayesem? Co się musiało stać, że aż tak się zmienił?
– I naprawdę wykluczyła cię z testamentu? – pytam.
Znowu wzrusza ramionami, jakby to nie miało żadnego znaczenia.
– W tamtym czasie ukończyłem już studia medyczne i nie potrzebowałem jej pieniędzy. Ale potem przeprowadziłem się tutaj, blisko mojego ojca, czego nigdy mi nie wybaczyła.
Teraz to sama nie przepadam za jego matką.
– To chyba nie muszę pytać, z którym rodzicem masz lepsze stosunki.
Przez jego twarz przemyka jakiś cień.
– Tak ci się tylko wydaje – mówi, zbierając się do wyjścia. – Tylko dlatego, że nie powiedziałem ci, co zrobił mój ojciec.
Wychodzi, a ja odczuwam lekki ból w klatce piersiowej. Patrząc na niego, można by pomyśleć, że ma wszystko, czego tylko mógłby zapragnąć mężczyzna: świetną aparycję, pieniądze i kobiety. Tymczasem okazuje się, że ma też nikczemną matkę i prawdopodobnie jeszcze gorszego ojca. Jak wiem, Hayes jest jedynakiem, a w dodatku stracił dziewczynę, dla której poświęcił cały swój spadek. Do kogo się zwraca ze swoimi problemami? Gdzie spędza święta? Wydaje się zbyt zajęty, aby w ogóle zauważyć, że jego życie bez bliskich jest nieco puste. Współczułabym mu, gdyby nie był Hayesem Flynnem, nałogowym uwodzicielem aktorek.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_