- W empik go
Diabeł zakochany - ebook
Diabeł zakochany - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 216 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego wieczoru, kiedyśmy się przy butelczynie wina cypryjskiego i suszonych kasztanach dostatecznie nagadali, rozmowa zeszła na kabałę i kabalistów.
Jeden spośród nas twierdził, iż jest to wiedza istotna, oparta na całkiem pewnych doświadczeniach. Czterej inni, młodsi, twierdzili natomiast, że kabała jest stekiem nonsensów, źródłem matactw, dobrych bądź do oszukiwania łatwowiernych, bądź do zabawiania dzieci.
Najstarszy z nas, z pochodzenia Flamandczyk, kurzył jeno swą lulkę, minę miał roztargnioną i nie odzywał się słowem. Obojętny wyraz twarzy, jego roztargnienie zwróciły mą uwagę pośród hałasu i zgiełku, który nas ogłuszał i nie pozwalał mi brać udziału w dyspucie zbyt bezładnej, aby mogła mnie zaciekawić.
Znajdowaliśmy się w pokoju palacza; noc zapadła, towarzystwo rozeszło się i zostaliśmy we dwóch: ów najstarszy i ja.
Gospodarz palił flegmatycznie w dalszym ciągu. Ja zaś wsparłem łokcie na stole i milczałem. Wreszcie towarzysz odezwał się pierwszy.
– Młodzieńcze, byłeś przed chwilą świadkiem wielkiej wrzawy. Czemuś nie wmieszał się do sporu?
– Wolę bowiem milczeć – odparłem – niźli chwalić lub ganić to, na czym się nie znam. Nie wiem nawet, co oznacza słowo kabała.
– Ma ono wielorakie znaczenia – odrzekł. – Nie o nazwę jednak chodzi, lecz o rzecz samą. Czy sądzisz, że istnieć może wiedza ucząca przemiany metalów i poddająca duchy władzy naszej?
– O duchach, o swoim zaś przede wszystkim, nie wiem nic, z wyjątkiem tego, że pewien jestem jego istnienia. Co zaś tyczy się metalu, znam wartość dukata przy grze w oberży lub gdzie bądź indziej, nie umiałbym jednak twierdzić na pewno, ani niczemu zaprzeczyć, gdy mowa o istocie tych lub innych kruszców, o przemianach ich oraz wpływach, którym podlegają.
– Młody przyjacielu, podoba mi się bardzo nieświadomość twoja; warta jest tyle, ile uczoność innych, gdyż ty nie błądzisz przynajmniej, jeżeli zaś nie jesteś wtajemniczony, możesz się nim stać. Ująłeś mnie sobą, swym otwartym charakterem i prostotą ducha. Wiem nieco więcej niż inni, przysięgnij mi pod słowem honoru, że zachowasz najściślejszą tajemnicę, obiecaj, iż będziesz postępował rozważnie, a staniesz się uczniem moim.
– Wyznanie twoje, drogi Soberano, cieszy mnie bardzo. Ciekawość jest największą namiętnością moją. Wyznam ci, że z przyrodzenia nie czuję skłonności do pospolitych nauk naszych. Zawsze zdawały mi się one nazbyt ograniczone i przeczuwałem tę sferę wyższą poznania, do której przy twojej pomocy wznieść się pragnę. Lecz gdzież jest ten pierwszy klucz do owej wiedzy? Według mniemania, głoszonego w dyspucie przez towarzyszy naszych, duchy same pouczają nas, czy można związać się z nimi.
– Otóż to właśnie, mój Alwarze! Nikt wiedzy nie zaczerpnie u siebie samego. Co zaś do możliwości obcowania z duchami, to dam ci natychmiast dowód niewątpliwy.
Wygłosiwszy to zdanie, Soberano wypalił lulkę do końca, stuknął nią trzykrotnie, aby wyrzucić resztki popiołu, i położył fajkę na stole tuż koło mnie. Po czym zawołał: „Calderonie, nabij fajkę, zapal ją i przynieś mi tu.”
Ledwo rozkazał, już spostrzegłem, że fajka znikła, i zanim zdołałem zastanowić się nad przyczyną tego dziwu lub zapytać, kto zacz jest ów Calderon spełniający rozkazy, fajka zapalona powróciła na swe dawne miejsce, a mój towarzysz wznowił swoje zajęcie. Widziałem, że pali nie tyle dla smakowania tytoniu, ile po to, aby się napawać zdumieniem moim. Po czym wstał i rzekł: „Jutro mam służbę dzienną, muszę więc wypocząć. Idź i ty spać, bądź rozsądny, a zobaczymy się jeszcze.”
Wyszedłem, podniecony ciekawością i żądny zaznania tych nowych wieści, których mi Soberano miał udzielić. Widziałem się z nim nazajutrz i dni następnych. Jedno tylko miałem pragnienie; stałem się jego cieniem. Zadawałem mu tysiące pytań: na jedne odpowiadał wymijająco, na inne – tonem wyroczni. Wreszcie zapytałem o religię wyznawaną przez podobnych jemu. „Jest to – odrzekł – religia naturalna.”
Zagłębiliśmy się w szczegóły i wtedy zauważyłem, iż zdania jego bardziej odpowiadają skłonnościom moim niźli zasadom; pragnąłem jednak cel zamierzony osiągnąć, przeto nie wolno mi było sprzeciwiać się.
– Rozkazujesz duchom – rzekłem mu – ja pragnę także obcować z nimi. Pragnę nade wszystko!
– Raptus z ciebie, towarzyszu! Za wcześnie jeszcze! Nie przebyłeś jeszcze okresu próby! Nie spełniłeś ani jednego z koniecznych warunków, a przecież dopiero wtedy śmiało przystąpić można do owej wzniosłej dziedziny.
– Tak? A czy długo czekać muszę?
– Ze dwa lata…
– W takim razie muszę skwitować ze wszystkiego! – krzyknąłem. – Umarłbym przez ten czas z niecierpliwości! Soberano, jesteś okrutny! Nie zdajesz sobie widocznie sprawy, jak płomienne jest moje pragnienie… Pali mnie po prostu!
– Młodzieńcze, sądziłem, że jesteś rozumniejszy. Zaczynam się lękać i o ciebie, i o siebie samego. Jak to? Chcesz wywoływać duchy bez wszelkich przygotowań?
– E, cóż mi się stać może?
– Nie mówię, że cię na pewno spotka jakieś nieszczęście. Jeżeli duchy potrafią owładnąć nami, to dzieje się to jedynie za sprawą naszej słabości i małoduszności. Gdyż w gruncie rzeczy stworzeni jesteśmy do rozkazywania innym.
– Więc będę im rozkazywał!
– Mężne masz serce! Lecz pomyśl, jeżeli stracisz głowę? jeżeli w pewnej chwili struchlejesz?…
– Gdy o to tylko chodzi, abym się nie bał, to wyzywam je, niech spróbują mnie przestraszyć!
– Tak? A gdybyś diabła ujrzał!
– Samego księcia ciemności z piekła wytargałbym za uszy!
– Brawo! Jeżeliś taki pewny siebie, możesz spróbować; obiecuję ci moją pomoc. W przyszły piątek będziesz u mnie wraz z dwoma przyjaciółmi moimi na obiedzie i wtedy doprowadzimy całą przygodę do skutku.
Działo się to we wtorek. Na żadną schadzkę miłosną nie czekałem nigdy tak niecierpliwie. Nadchodzi wreszcie dzień umówiony. Zastaję u mego kamrata dwie osoby o wyglądzie niezbyt ujmującym. Zjadamy obiad rozmawiając o rzeczach obojętnych.
Po obiedzie proponuje ktoś przechadzkę pieszo do ruin Portici. Idziemy, przychodzimy na miejsce. Te szczątki najwspanialszych budowli, rozsypane, zburzone, rozrzucone, jeżyną zarosłe, budzą w fantazji mojej niezwykłe obrazy: „Oto – powiadam sobie – przemoc czasu nad dziełem dumy i pracy ludzkiej.”
Wkraczamy na ruiny i wreszcie po gruzach i zwaliskach, prawie po omacku, dostaliśmy się na miejsce tak ciemne, że ani promyk światła z zewnątrz przeniknąć doń nie mógł.
Towarzysz mój prowadził mnie za ramię. Nagle przystaje i zatrzymuje mnie. Wtedy jeden z nieznajomych krzesa ogień i zapala ogarek. Miejsce, w którym byliśmy, rozjaśnia się nieco, spostrzegam, że znajdujemy się pod dość dobrze zachowanym sklepieniem o dwudziestu pięciu stopach obwodu, skąd cztery wyjścia prowadzą. Zachowujemy najgłębsze milczenie. Trzciną, która służyła mu za podporę w drodze, zakreśla towarzysz mój koło na miękkim piasku pokrywającym ziemię, następnie rysuje kilka niezrozumiałych znaków i wychodzi z koła.
– Wejdź do tej pentagramy, mój śmiałku – rzekł do mnie – i nie wychodź przed otrzymaniem dostatecznych rękojmi.
– Wytłumacz się lepiej, jakież to mają być rękojmie?
– Gdy wszystko rozkazom twym podlegać będzie. Lecz pamiętaj, narazisz się na największe niebezpieczeństwo, jeżeli przedtem, ze strachu, uczynisz jakiś krok fałszywy.
Co mówiąc, daje formułkę wywołania zaklęcia; krótką, dobitną, przeplataną pewnymi słowy, których nigdy nie zapomnę.
– Zaklęcie to – powiada – wygłoś śmiało, a potem trzykrotnie zawołaj wyraźnie: „Belzebubie!” Przede wszystkim nie zapomnij, coś mi obiecał!
Przypomniałem sobie, żem się przechwalał, iż diabła za uszy wytargam.
Dotrzymam słowa – odparłem – chcąc uniknąć zarzutu przechwałki.
Życzymy ci tedy powodzenia – powiada – a kiedy będziesz gotow, daj nam znać. Stoisz na wprost drzwi, za którymi nas znajdziesz.
Po czym wychodzą.
Nigdy chyba żaden fanfaron w gorszym nie znalazł się położeniu. Była chwila, kiedym chciał ich przywołać z powrotem. Lecz zbyt wiele znieść bym musiał wstydu. Poza tym równałoby się to straceniu nadziei na wszystko. Stanąłem więc mocno na miejscu i namyślałem się przez chwilę.
„Chcieli mi strachu napędzić – rzekłem – i przekonać się, czy nie jestem trzóchem. Ci, którzy chcą mnie wypróbować, stoją o dwa kroki stąd, muszę się mieć na baczności, gdyż nie bez tego, aby podczas wymawiania zaklęcia nie próbowali przerazić mnie. Trzymajmy się! Kiepskim żartownisiom odpowiedzmy żartem.”
Krótko trwało to rozmyślanie przerywane krzykiem sów i puchaczy zamieszkujących okolicę i samą pieczarę, lecz dodało mi nieco otuchy. Stoję mocno w nogach osadzony, głosem jasnym i podniesionym wymawiam formułę zaklęcia i naśladując jego brzmienie trzykrotnie wołam w krótkich odstępach: „Belzebubie!”
Dreszcz przejął mnie na wskroś, włosy zjeżyły się na głowie.
Nagle, kiedy właśnie skończyłem, w sklepieniu naprzeciw mnie otwiera się na oścież okno. Strumień światła, jaskrawszego niż dzienne, wypływa przez otwór, w którym znajduje się łeb potwornego zarówno przez rozmiary, jak i samą postać wielbłąda. Uszy zwłaszcza – nadmiernie wielkie. Ohydne widmo otwiera gębę i odzywa się głosem, odpowiadającym całości zjawy: „Che vuoi?” Całe sklepienie, wszystkie jaskinie okoliczne huczą, jakby się echem ścigały: „Che vuoi?”
Nie potrafię opisać sytuacji, w jakiej się znalazłem, ani wytłumaczyć, co właściwie podtrzymało mą odwagę, iż nie straciłem przytomności na widok tej zjawy i wśród straszliwego huku grzmiącego w uszach moich. Poczułem, że muszę zebrać wszystkie siły – pot zimny mógł je osłabić. Wytężyłem całą moc. Wielka musi być dusza ludzka i przedziwną posiadać odporność. Mnóstwo uczuć, obrazów i myśli obudziło się w sercu moim, przemknęło przez umysł i wraz podziałało na mnie. Nastąpiło przesilenie, opanowałem trwogę. Utkwiłem w widmie wzrok nieustraszony.
– A ty czego chcesz, zuchwalcze, który się w tak ohydnej pojawiasz postaci?
Widmo przez chwilę zwleka z odpowiedzią.