- W empik go
Diabelska maszyna do szycia. Kresowa apokalipsa: reportaże i perory - ebook
Diabelska maszyna do szycia. Kresowa apokalipsa: reportaże i perory - ebook
Diabelska maszyna do szycia to kolejny po Do zobaczenia w piekle i Gdyby Polacy nie byli Polakami zbiór reportaży Wojciecha Pestki: tematem jest wojna tocząca się od 2014 roku na wschodzie Ukrainy. Widzimy ją oczami dziennikarza Serhija Szapowała (Wojna nie zna się na żartach), dobrowolca Ajdaru, snajpera Serhija Pandraka (Selfik albo słit fota ze śmiercią), strażnika rezydencji Janukowycza w Meżyhirii Petra Olijnika (Petro Samozwaniec), Ihora Mazura, twórcy Prawego Sektora (Poszukiwany żywy lub martwy), milionera Wiaczesława Konstantynowskiego, ochotnika batalionu Kijów-1 (Sny braci Karamazow), Wiktora Hryszanowa, nauczyciela wiejskiej szkoły w obwodzie ługańskim (Życie bez gwarancji (na życie)). O tej wojnie napisano wiele, ale nie tak, jak zrobił to Pestka: niczego nie przyjmując na wiarę, nawet wojnie powiedział sprawdzam! (Zbigniew Fronczek, Lublin, Kultura i Społeczeństwo).
Wojciech Pestka był wielokrotnie nagradzamy w konkursach dziennikarskich, jego reportaże były nominowane do Nagrody im. J. Mackiewicza, uhonorowane Ogólnopolską Literacką Nagrodą im. B. Prusa, Międzynarodową Nagrodą Literacką im. Hryhorija Skoworody (Ukraina), Międzynarodową Nagrodą Literacką im. Mikołaja Gogola (Ukraina).
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-956802-4-3 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– To był sierpień 2014 roku, ciężkie boje toczyły się od kilku dni o skrzyżowanie dróg w pobliżu miejscowości Chriaszczuwate (strategiczna droga Izwaryno–Ługańsk dająca separatystom możliwość korzystania z dostaw z Rosji). Nakryli nas gradami i ogniem z moździerzy: nagle nadlatująca mina rykoszetowała o słup trakcji elektrycznej, spadając, zawadziła o głowę ukrytego za transporterem czołgisty, zamieniając ją w krwawą miazgę, i wybuchła, uderzywszy o ziemię. Wybuch urwał lewą nogę drugiemu z żołnierzy, który zajmował stanowisko obok. Krew, dużo krwi, szok, prowizoryczna opaska uciskowa, zastrzyk – ni z tego, ni z owego zaczęliśmy rozmowę o horrorze, koszmarach tej wojny. Teoretycznie sytuacja typowa, bo śmierć i wojna to dwie siostry, chadzają pod rękę. Mój rozmówca, „Leo” (Leonid Kordelczuk), żołnierz tego samego oddziału i bezpośredni uczestnik zdarzeń, uznał ją za przerażającą z dwu powodów: słów „jak mam umrzeć to tu, od razu” poprzedzających śmierć młodego dwudziestokilkuletniego czołgisty (nie wolno prowokować losu, wypowiadając na głos nieprzemyślane życzenia) i historii lewej nogawki spodni drugiego z żołnierzy, która zyskała swoje, niezależne od reszty garderoby i ich właściciela, „życie”. Nie padły żadne bliższe szczegóły, jego nazwisko czy pseudonim ani inne dane identyfikacyjne, ale sama relacja była na tyle zaskakująca, że została w pamięci. Byłem gotów iść o zakład, że nawet Alfred Hitchcock, niekwestionowany mistrz obrazów grozy, nie zaakceptowałby pewnych scenariuszy: wydawały się zbyt nieprawdopodobne, by mogły przekonać, wstrząsnąć widownią. Fabułę filmów Hitchcocka budowali profesjonalni scenarzyści, mroczne, makabryczne konstrukcje wznosząc według rzetelnych, sprawdzonych schematów. Logika emocji ludzkich jest dziwna: jeśli czegoś nie uzna za wiarygodne, nie wchodzi w stan pobudzenia przerażeniem, zgrozą. Wojna dla ziarna zdarzeń koszmarnych, okrutnych i pozbawionych logiki jest dobrym nawozem, ziarno rzucone nawet na skalisty grunt nie usycha, ale wydaje stokrotny plon. Życie, o którym prawdę miały przekazywać filmowe produkcje, nie było spętane w swoim nieumiarkowaniu takimi racjonalnymi, wydumanymi zakazami: biegiem spraw rządził kapryśny los, przypadek, lubujący się w niekonwencjonalnych rozwiązaniach.
– Rannego postanowiono odesłać na tyły. W pędzącym na złamanie karku ambulansie felczer wojskowym bagnetem odciął nogawkę spodni, która z butem wypadła z samochodu podczas slalomu pomiędzy lejami po pociskach. Do szpitala polowego urządzonego w podziemiach ługańskiego lotniska dotarli cało: mieli szczęście w nieszczęściu. – Leo z dezaprobatą wzrusza ramionami. Tu, myślę sobie, biorąc pod uwagę logikę zdarzeń, rozsądny narrator powinien postawić kropkę. Ale los stroi sobie swoje makabryczne figle, robi zabawne miny, lubi bawić się tam, gdzie zwykli ludzie płaczą. – Oto pojawiła się informacja, że ciężko ranny żołnierz odwieziony zaledwie kilka godzin temu do polowego szpitala, został zatrzymany, cały i zdrów, na ukraińskim posterunku kontrolnym w pobliżu rejonu walk. Zaskoczenie było kompletne i szok narastał, i wkrótce z pewnością byłby jeszcze większy, bo w wojsku raczej w cuda mało kto wierzy. Telefonicznie przeprowadzono identyfikację – zatrzymany przedstawił legitymację prasową gazety „Nasza Sprawa” ze zdjęciem i odpowiednim nazwiskiem. Wpadł, bo los, zbieg okoliczności okazał się dla niego mało pomyślny. Miał pecha, przypadkiem wśród wielu żołnierzy, którzy pełnili służbę na blok-poście, znalazł się chłopak, którzy znał właściciela dokumentu. Rzecz miała prozaiczne wytłumaczenie – kłania się Hitchcock: w kieszeni lewej nogawki (tworzącej pewną całość z butem i fragmentami nogi), którą znalazł na drodze, znajdowała się legitymacja prasowa, więc postanowił, podając się za ukraińskiego dziennikarza, zrobić rozpoznanie po stronie przeciwnika. Okazał się szpiegiem separatystów. Nad losem szpiegów nikt nie leje łez.
Moja krew
To był ten pierwszy element łamigłówki, odprysk tak nazywanej „mówionej” historii, która wkrótce miała się zacząć układać w sposób płynny i uporządkowany w prawdziwy, chociaż dość zaskakujący obrazek. Wtedy jeszcze brakowało mi tej wiedzy „na przyszłość”, potraktowałem opowieść jak makabryczną anegdotę (makabreskę) osadzoną na zaczernionym sadzami, ponurym tle, ale osobną, pozbawioną innych zewnętrznych skojarzeń. Więc nie przywiązałem uwagi do listu felczera, Adrija z Połtawy, nie zobaczyłem w nim kolejnego elementu czerwono-czarnej układanki, zaczernionego szkiełka naznaczonego kroplą krwi w tym klejonym z mozołem przez przypadek kalejdoskopie.
13 sierpnia 2014 r. około siódmej godziny rano batalion „Ajdar”, prowadząc walkę, dotarł do zamieszkałego punktu Chriaszczuwate, rozpoczął się bój z wrogiem, pojawili się pierwsi zabici i ranni „Ajdarowcy”. Około 18 otrzymałem powiadomienie przez radiostację o kolejnym „trzechsetnym”, okazał się nim „Siwy” (taki pseudonim ma Serhij Pandrak). Kiedy nasza „szwydka” pod ostrzałem moździerzy i gradów podjechała do tego skrzyżowania, w obronie którego walczyła II kompania „Ajdaru”, zobaczyłem, jak na płaszczu-pałatce dwaj żołnierze, a dokładnie – snajper Leonid Kordelczu („Leo”) i Rusłan Kaszluk („Rusłan”) ciągnęli rannego „Siwego”. Pomogli mi ułożyć go na drugiej półce w naszej „szwydce”, ponieważ na dolnej półce leżał zabity – młody chłopiec, 26-letni strzelec karabinu maszynowego, któremu snajper przestrzelił tętnicę szyjną. Po tym krzyknąłem do kierowcy: Pędź! Pędź! Obok upadły pociski nieprzyjaciela i nasza „szwydka” na złamanie karku pomknęła w stronę ługańskiego lotniska. Zrobiłem „Siwemu” zastrzyk przeciwszokowy i zacisnąłem na zranionej nodze opaskę. Trzy razy, kiedy jechaliśmy, ostrzeliwał nas nieprzyjaciel, dwa razy próbowali trafić w nas z granatnika. Po dwóch godzinach dotarliśmy do lotniska, desantowcy z lwowskiej 80. Brygady pomogli zanieść rannego do podziemnego bunkra. Osobiście widziałem, jak podpułkownik, lekarz chirurg z Czerniowców, Walerij Pasternak robił „Siwemu” amputację lewej nogi bagnetem, a ponieważ „Siwy” stracił dużo krwi, to część krwi, którą mu przetoczyli, to była moja krew, byłem jej dawcą.
Spotkanie na skraju drogi
Na pierwsze spotkanie z „Siwym” przypadek wyznaczył mi miejsce dość osobliwe: szerokie, wysypane grysem pobocze drogi Łuck – Kowel we wsi Majaki. Jeśli ktoś zna te okolice, to pamięta być może spożywczy sklep w pobliżu okazałej, strojnej w złote kopuły cerkwi. Spotkanie na skraju drogi – to brzmi intrygująco, co najmniej jak tytuł powieści sensacyjnej. Ale od początku. Czwartek 22 stycznia 2015 roku, godzina 8:30. Szkoła Podstawowa nr 11 w Łucku. Powód zasadniczy: ciekawość. Przypuszczalnie z tych, które prowadzą kuchennymi drzwiami wprost do piekła. Może to zabrzmi cynicznie, ale z czysto ludzkiej ciekawości rzecz wyglądała na wartą zachodu. Jasny, ociekający słodyczą, lukrowany obrazek: szkoła, dziecięce szczebiotanie, radosne podskoki, fruwające w powietrzu warkoczyki, zdumione, szeroko otwarte oczy i czarny, żałobny cień, brutalna rzeczywistość wojny, niebo i piekło. Głównym bohaterem spotkania miał być „Leo”, żołnierz II kompanii „Ajdaru”. Tak się złożyło, że został odkomenderowany z batalionu po odbiór samochodu dla oddziału. Po starego terenowego GAZ-a, któremu remont miał przywrócić życie. Nie wiem: uważał to za swój obowiązek, nie chciał, nie potrafił, nie znalazł sposobu, aby wykręcić się od spotkania w szkole? Przyznaję, mój pomysł nie był z najlepszych, pewnych rzeczy (zwłaszcza o sobie) człowiek nie powinien wiedzieć, to rodzi frustrację i przygnębienie. Tak było i tym razem, poczułem się zmuszony do zaakceptowania prawdy, w którą nie bardzo chciałem wierzyć, bo wydawała mi się sprzeczna z naturą życia: że wojna odbiera dzieciństwo, zmusza do dorosłości nawet dzieciaki w szkole. Ciemnozielone mundurki, żółto-niebieskie ukraińskie proporce w dłoniach i niedziecięca powaga. A nad tym apokaliptyczne przerażenie, paraliżująca zmysły myśl – jeśli ta wojna potrwa tak długo jak tamta w Afganistanie, te dzieci będą kolejnym pokoleniem, które ruszy na front. I później impuls, podświadoma decyzja, żeby uciec, nie zostać z tym przerażeniem, żeby czymś innym zająć głowę.
„Leo” zgodził się zabrać mnie do Majaków, znów poruszona wyobraźnia, ciekawość jak poprzednio: mieszkańcy zakupili zimowe umundurowanie dla ochotników walczących na Wschodzie, można porozmawiać, popatrzeć, zrobić kilka zdjęć, czyli kolejne schody w dół w stronę piekła… I to precyzyjnie wyreżyserowane przez los spotkanie przed sklepem w pobliżu okazałej cerkwi strojnej w złote kopuły. Tak go poznałem. Jechał do ortopedy w Kowlu, bo konieczna była regulacja hydrauliki w protezie. Powinienem zacząć łączyć, kojarzyć fakty, miałem już wystarczającą ilość danych. Powinienem…
Przestrzeń milczenia
Objęli się w milczeniu, z jakaś prostotą, niekłamaną serdecznością. Snajperzy, kiedy zostają w swoim gronie, częściej milczą, niż rozmawiają, nie zwierzają się ze swoich myśli. To milczenie oznacza i obezwładniającą rezygnację z prób szukania usprawiedliwień, i bezgraniczne zrozumienie. Ale o tym, że „Siwy” był też snajperem, dowiedziałem się później, podczas kolejnego spotkania. Rozmawialiśmy więc oparci o karoserię samochodu, pijąc gorącą kawę z papierowych kubków. Bez wchodzenia w szczegóły, rzeczowo i oficjalnie. Trzy zdania o UNSO – Ukraińskiej Samoobronie Narodowej, której był współzałożycielem, i jej paramilitarnych oddziałach. To od marca 2014 roku nic innego jak Prawy Sektor, tak zwane nacjonalistyczne zagrożenie dla liberalnego świata, który w wyborach parlamentarnych 26 października dostał 1, 80% głosów w skali całego kraju. Dwa zdania o wojnach, w których uczestniczył: w 1992 przeciwko Rosji w Naddniestrzu, w latach 1993–1994 przeciwko Rosji w Gruzji. Jedno zdanie o pięciu tajnych misjach, które ze specoddziałem wykonywał na wschodzie Ukrainy, zanim zdecydował się wstąpić do ochotniczej jednostki w ATO. Trzy zdania o szesnastoosobowym pododdziale, który wyszkolił i który od 1 sierpnia 2014 walczy w II kompanii 24 Batalionu Obrony Terytorialnej „Ajdar”. Jedno o uzbrojeniu, jakie otrzymali: dziesięciu automatach AKSU, dwudziestu magazynkach i czterdziestu ośmiu granatach. Jedno zdanie o felczerze oddziału. Jedno o dowódcy plutonu, do którego zostali wcieleni, Witaliju Gorcia, który w czasie konfliktu w Gruzji walczył po rosyjskiej stronie. Jedno o hydraulicznych protezach, które pozwalają jeździć na nartach i prowadzić samochód.
Tu mocny uścisk i znów samochody rozjeżdżające się w przeciwne strony. „Siwy” i „Leo”.
Dopiero później zrozumiałem, że swoimi pytaniami wtargnąłem w tę przestrzeń milczenia, którą chcieli, mieli prawo zachować tylko dla siebie.
Nie na darmo obiecywałem
Przeżyłem życie, widziałem dużo, ale takiego patriotyzmu, jak teraz, nie było nigdy. Wcześniej nikt tak nie był dumny ze swojej flagi. Pamiętam, szła kolumna i na transporterze BTR chłopcy powiesili flagę. Dowódca zastrzegł, żeby lepiej ją zdjęli i nie zwracali uwagi, a oni ją pozostawili. Poczynając z Majdanu, wielu z nas stało się innymi. Nawet ci ludzie, po których tego nie oczekiwałem. Większość z nas szanuje symbole swojego kraju i jest gotowa za niego umrzeć – od tych zaprawionych patetyzmem słów Walerija Pasternaka zaczynał się tekst opublikowany 5 listopada 2014 roku na stronie Cenzor.net .
Fot. Wojciech Pestka
Byłem pewien, że jestem na dobrym tropie. Do dramatycznej relacji czerniowieckiego lekarza z polowego szpitala zorganizowanego w piwnicach ługańskiego lotniska dołączono równie wstrząsające zdjęcia. Tytuł Bitwa o Ługańsk: Walerij Pestestenak – chirurg, który w warunkach ostrzału dokonał amputacji żołnierskim bagnetem sugerował, że we wspomnieniach pojawi się postać „Siwego”. Odszukałem ten fragment: Przywozili do nas ludzi z wiosek: i dorosłych, i dzieci. Były takie dni, że przyjmowaliśmy do 40 rannych, a czasami pracowaliśmy na okrągło. Mocno zapamiętałem dwie dziewczynki. Jedna – pięć i pół roku, a druga – dwa i pół. Z mamą trafiły pod ostrzał. Mamę ranili, udzieliliśmy jej pomocy i ewakuowaliśmy, a dziewczynki miały oparzenia. Trudno było na nie patrzeć. Dzieci zupełnie nie rozumieją, co się dzieje. Nasz Wania, sanitariusz, nosił je na rękach, dawał im suchary. Albo starych przywozili, którzy nie mieli pomocy. Po sąsiedzku z nami były dwie wsie: Chriaszczuwate i Nowoswietłowka, faktycznie zrównano je z ziemią. Ludzie siedzieli do końca w piwnicach, później i te piwnice zbombardowano. I pytasz ich, czemu nie wyjechaliście. A oni mówią: „Zrozumcie, to nasz dom i my nie mamy dokąd jechać”. Wszystko to – ogromna tragedia. W tych wsiach, jak opowiadali żołnierze, ludzie chronili się w cerkwiach, ale cerkwie też ostrzeliwali. Nawet nie mogę sobie wyobrazić, jak tak można Razem z nami był oddział „Ajdaru”, prowadzili działania bojowe w pobliskich wioskach. Przywozili od nich bardzo dużo rannych i pamiętam jednego z pierwszych – Serhija Pandraka. Bojowy gość. Kiedy go do nas przynieśli, jego nogi praktycznie nie było – cała poharatana, a on krzyczał: „Sława Ukrainie, chłopcy!”. Był ciężko ranny. Trafił do nas gdzieś w przybliżeniu półtorej, dwie godziny po zranieniu, jego noga była już prawie martwa. Ratując życie, amputowaliśmy ją, ale myśleliśmy, że nie wyżyje. Był w szoku. Zrobiliśmy narkozę, zrobiliśmy transfuzję krwi. Chociaż kiedy pojawiała się konieczność ratowania człowieka, przychodziło nam robić ją raz za razem. Dlatego braliśmy chłopców z taką samą grupą i robiliśmy transfuzję. Nie mieliśmy nawet czym odciąć kości. Kość udowa – bardzo mocna. Przepiłować ją nie tak prosto. Piłkę Gigliego znaleźliśmy dopiero później, bo część przyrządów została w samochodach. Powiedziałem chłopcom, że weźmiemy od żołnierzy bagnet i spróbujemy nim przepiłować kość. Zdezynfekowaliśmy nóż i zrobiliśmy operację. Później ewakuowaliśmy Serhija, bardzo bym chciał go znaleźć, porozmawiać z nim. Po tej publikacji odezwał się Andrij, sanitariusz „Ajdaru”. Swoje słowa kierował do „Siwego” – Wątpliwe, czy pamiętasz mnie, ale być może pamiętasz, jak ciągnęliśmy cię na płaszczu-pałatce, jak odmawialiśmy razem „ojcze nasz” po drodze z Chriaszczuwatego na lotnisko, jak nas trzykrotnie ostrzelali na tej drodze, jak wyliczałeś swoich najbliższych, a ja obiecałem, że będziesz jeszcze wnuki niańczył, jestem rad, że wyżyłeś, obiecałem to nie na darmo!
Dwa SMS-y
– Być może nigdy nie zapomnę tych dwu SMS-ów, które otrzymałem na telefon. Pierwszy, w niedzielę o 4:31 rano 1 sierpnia 2014 roku: „Drogi synu. Jestem w batalionie „Ajdar” w drugiej kompanii (dowódca „Zoła”). O 5:00 rano idziemy w bój. Wszystkich was bardzo mocno kocham. Twój ojciec”. Drugi, w czwartek o godzinie 12:30 14 sierpnia 2014 roku: „Ojciec został ciężko ranny”. Te wiadomości na zawsze zapiszą się w mojej pamięci, dlatego bo to jest rzeczywistość, dlatego, że to „dotknęło” mnie, mojej rodziny i ojczyzny – powiedział jego syn Adrij Pandrak.
Fota do przepustki
– Pocisku, który jest przeznaczony dla ciebie, nie usłyszysz ani nie zobaczysz. – „Leo” uprzedził mnie, że Serhij jest człowiekiem upartym, będzie obstawał przy swoim. – Będzie mówił, że pociski były dwa, jeden zabił czołgistę, drugi urwał mu lewą nogę, ale człowiek nie może zobaczyć pocisku, który w niego uderzy. Tak jak nie jest w stanie podać rzeczywistego przebiegu zdarzeń, ma tylko pewne bardzo subiektywne wyobrażenie, co się działo. Jego psychika wchodzi na inny poziom, modeluje zmysłowe bodźce według sobie znanego wzoru. A Serhij jest człowiekiem twardym i upartym, nie przyzna się do utraty przytomności, bo to słabość. Ciekaw jestem, czy przyzna się do własnej śmierci, czy powie, że uznano go za martwego, że śmierć zrobiła mu fotę do przepustki na tamtą, ciemną stronę nieżycia. Że złożyła na jego czole swój pocałunek.
Tak chciał Bóg
– Wzięliśmy skrzyżowanie, to była ostatnia z dróg, które łączyły Ługańsk z Rosją. Zaczęli nas ostrzeliwać snajperzy, działa, walić z rosyjskiej strony grady, moździerze. A później przyleciał dron. Na dużej wysokości. Nie było czym go zestrzelić, nie mieliśmy broni przeciwlotniczej. Kierował ogniem. Operatorzy byli profesjonalistami, strzelali z moździerzy bardzo celnie. Ukryłem się za czołgiem po jego lewej stronie. Pierwsza salwa za krótka – cztery pociski, druga trochę bliżej naszych pozycji, a trzecia dokładnie w nas. Kiedy idzie ostrzał, liczysz: jeden, dwa, trzy. Między trzy i cztery jest tylko świst miny. Byłem za czołgiem, pocisk uderzył prosto w kolano. Upadłem na plecy z automatem w rękach, karabin snajperski został na pancerzu. Krzyknąłem: zawiążcie nogę i założyli mi opaskę uciskową. Od razu na płaszcz-pałatkę, zaczęli wzywać medyków, podjechała „ajdarowska szwydka”, bez tylnych drzwi. Tam felczer Fedia (mówię: chyba Andrij, ale upiera się, że Fedia) jeszcze przewiązał mi nogę swoją opaską, zgodnie z zasadami sztuki medycznej, bo trzeba było ucisnąć arterię. Jeszcze wyciągnąłem z kieszeni strzykawkę, rozerwał zębami opakowanie i zrobił zastrzyk. Pod ostrzałem wyrwaliśmy się z pola walki. Później jeszcze pamiętam, jak felczer odciął mi lewą nogawkę i wyrzucił z ambulansu. Do lotniska w Ługańsku, którego od niemal czterech miesięcy bronili nasi desantowcy, było czterdzieści kilometrów. Tam w podziemiach znajdował się polowy szpital, do którego jeszcze przed pójściem do „Ajdaru” przywiozłem wyposażenie i lekarstwa. Taki zbieg okoliczności. W szpitalu polowym zrobili mi pierwszą operację – odcięli nogę ponad kolanem. Mam pierwszą grupę krwi, lekko ranni desantowcy i jeden „ajdarowiec” prosto obok stołu operacyjnego oddali mi swoją krew. Przewieźli mnie z ługańskiego lotniska do Charkowa w stanie bardzo ciężkim. Elektroniczna aparatura w karetce reanimacyjnej, która czekała na płycie lotniska, nie stwierdziła oznak życia. Uznali mnie za nieżywego. To znaczy, że helikopterem przywieźli mnie już martwego, jako „ładunek 200”. Sniżana, młodziutka siostra mająca dziewiętnaście, może dwadzieścia lat, mała, szczupluteńka, z wielkimi oczyma, nie mogła się z tym pogodzić. Miała dobry słuch, wyczuła ręcznym ciśnieniomierzem słabiutkie tętno – 60 na 20. Wtedy zaczęli mnie reanimować. 14 grudnia o godzinie 16 odzyskałem przytomność. Zaraz zrobili mi drugą operację, a po pięciu dniach w wojskowym szpitalu w Kijowie kolejne dwie.
– Przeżyłem dzięki „ajdarowcom” i lekarzom, bo tak chciał Bóg – powie podczas spotkania w Biłoczkie , restauracji położonej kilka kilometrów od Łucka w kierunku Równego.