- W empik go
Diabelska przypadłość - ebook
Diabelska przypadłość - ebook
W trakcie II wojny światowej pewien esesman zakochuje się w Żydówce poznanej w obozie. Lata później syn wysokiego urzędnika bezpieki ma romans z piękną, lecz bezwzględną kobietą. Gra uczuć pomiędzy bohaterami rozgrywa się na tle wielkich wydarzeń. Sensacyjne zbrodnie popełniane z miłości i zakazane uczucia towarzyszą niezwykłym losom bohaterów rzuconych w wir historii. Akcja powieści sunie przez mroczne czasy, których doświadczyła Polska, aż do współczesności. Zwycięży miłość czy polityka?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-5741-5 |
Rozmiar pliku: | 353 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kierowca taksówki uśmiechnął się w lusterku i w ten sposób uratował swoje życie. Nie był ani przystojny, ani młody, ani sympatyczny Nie wzbudzał żadnych uczuć. Po prostu wykrzywił usta i pokazał przez chwilę żółte zęby. To wystarczyło, aby jego pasażerka, Maria Herburtt, zobojętniała i zainteresowała się ulicą.
Tysiące świateł, dziesiątki pojazdów, śpieszący się ludzie i objazdy – tak zaczynała zapamiętywać Berlin. Miasto przypominało kogoś, kto po zapaści łapczywie chwyta ustami powietrze. Kobieta kątem oka widziała olbrzymi bukiet róż, który starannie zapakowała w gruby papier. Kwiaty leżały obok niej i wypełniały wnętrze taksówki intensywnym aromatem. Gdyby nie czekające ją spotkanie i zdrowy rozsądek, z przyjemnością przestałaby nad sobą panować. Powstrzymała się jednak i mocno zacisnęła uda. W ten sposób nauczyła się zwalczać swoją potrzebę orgazmu. Tylko ona wiedziała, ile wysiłku ją to w tym momencie kosztowało. Szczególnie gdy zapach róż niósł zapowiedź czegoś wyjątkowego. Uśmiechnęła się, jakby chciała dotknąć własnej wyobraźni.
Mijali rusztowania i wykopy. Samochód podskakiwał na nierównościach, a jej pęcherz stawał się ciężki i zaczynał dokuczać. Przypomniała sobie chwile, w których taka potrzeba była przez nią załatwiana na miejscu. Nauczyła się tego kilka lat po wojnie w podmiejskim polskim szpitalu. Wystarczyło rozluźnić mięśnie, wmówić sobie, że wszystko odbywa się tak jak należy i było po wszystkim; bez żadnego poczucia wstydu. Z rozrzewnieniem spojrzała w dół. Teraz nie mogła sobie na coś takiego pozwolić. Wiedziała, że musi wywrzeć dobre wrażenie. Dlatego właśnie założyła szary płaszcz z wielbłądziej wełny, biały, jedwabny szalik, pończochy ze staromodnym szwem, skórzane rękawiczki oraz czarne, angielskie buty na niskim obcasie. Jej głowę przykrywał niewielki kapelusz bez żadnych ozdób. Mimo ukończonych pięćdziesięciu pięciu lat sylwetkę nadal miała smukłą, a lekko posiwiałe włosy zachowały swój puszysty wygląd. Rysy twarzy również pozostały prawie nienaruszone: zdecydowane, klasyczne, mieszające inteligencję i zmysłowość.
Kierowca zahamował gwałtownie i przeklął pod nosem. Nozdrza Marii Herburtt drgnęły nerwowo, a jej wzrok zatrzymał się na szyi mężczyzny. Skrzywiła się z odrazą, widząc nierówno ostrzyżone włosy, wyraźną już łysinę i tłusty kark, wylewający się na kraciasty kołnierzyk koszuli. Przez chwilę studiowała wygląd grubych rąk na kierownicy. Paznokcie taksówkarza były za długie, a ich kształt prostacki. Uniosła brwi i wydawało się, że za moment podejmie jakąś ważną decyzję.
– Róże... – odezwał się nagle kierowca. – Moja żona też je lubi.
Maria Herburtt mlasnęła z niesmakiem, ale postanowiła wytrzymać do końca. Barwa głosu mężczyzny przypominała jej szum wody spuszczanej w toalecie. W dodatku powiedział coś, co wydawało się całkowicie zbędne. Nienawidziła banału i starała się go unikać. Powstrzymana przyjemność, przepełniony pęcherz i mówiący banały taksówkarz sprawiły, że zaczęła nucić pod nosem swoją ulubioną piosenkę _I wanna hold your hand._ Atmosfera stała się ciężka i należało ją za wszelką cenę rozładować. Niestety, kierowca – co prawie ją dobiło – zaczął śpiewać razem z nią. Jego niemiecki akcent nadawał angielskim słowom twardy i pospolity charakter. Kiedy kobieta zdecydowała się przerwać irytującą sytuację, samochód zatrzymał się. Miała świadomość, że aż trzykrotnie ofiarowała berlińskiemu taksówkarzowi najcudowniejszy prezent: życie. Kiedy płaciła za przejazd, nagle zmieniła zdanie. Z troską spojrzała na grube dłonie taksówkarza i podsunęła w jego kierunku kwiaty. Schował pieniądze i zdziwiony podniósł brwi.
– Proszę sobie jedną wybrać – odezwała się wystudiowanym szeptem. – Dla żony...
Kierowca nie zawahał się. Sięgnął po różę i ostrożnie, kalecząc się kolcami, wysunął ją z bukietu. Powąchał płatki, przymykając z rozkoszą oczy, po czym położył kwiat na siedzeniu i szybko wybiegł z samochodu. Ze sztuczną grzecznością otworzył drzwi i pomógł jej wysiąść. Mówił przy tym jakieś komplementy, ale kobieta nie odezwała się więcej. Przestała go zauważać. Jego czas był już policzony. Oddaliła się sprężystym krokiem, kołysząc biodrami jak dwudziestolatka i trzymając wysoko podniesioną głowę.
Weszła w bramę niskiego, przedwojennego budynku i odnalazła na domofonie nazwisko doktora Waltera Festa. Nie obchodziło jej ani starannie odnowione wejście, ani dekoracyjne gzymsy, ani dobrze zachowane ślady starego malowidła na ścianie. Nacisnęła guzik domofonu i szybko cofnęła palec. Wiedziała, że Fest mieszkał w tym budynku jeszcze przed wojną. Wyobraziła sobie, ile rąk dotykało tych przycisków i wstrząsnęło nią obrzydzenie. Przemknęło jej przez głowę, że większość tamtych ludzi rzadko się myła i nie używała dezodorantów. Tak zresztą chciała widzieć przysłowiową niemiecką czystość – złośliwie i bez żadnej litości. Poczuła silne ukłucie w dole brzucha. Musiała natychmiast skorzystać z toalety. Z zazdrością popatrzyła na idącą ulicą matkę z dzieckiem. Gdyby nie głos w domofonie, być może podbiegłaby i wyrwała jej torbę z pampersami. Teraz żałowała, że przed podróżą sama nie założyła sobie pieluchy.
– Kto tam? – Doktor Fest miał gruby i nieco zachrypnięty głos. Tak mógł mówić ktoś, kto po wielu latach pracy kończył karierę spikera radiowego. W jego słowach niemalże fizycznie wyczuwała zmęczenie.
– Maria Herburtt – odpowiedziała głośniej niż miała w zwyczaju.
Brzęk otwieranych drzwi zachęcił ją do pośpiechu. Z różami w rękach pokonywała po trzy schodki, widząc w wyobraźni już tylko sedes. Doktor Fest stał w drzwiach mieszkania i ze zdumieniem patrzył na wbiegającą po schodach kobietę. Przytomnie odsunął się na bok i chwycił wepchnięte mu prawie na siłę kwiaty.
– Przepraszam... – usłyszał w przelocie. – Toaleta?
– Po lewej... – odpowiedział prawie automatycznie.
Część płatków opadła mu na rękaw marynarki, a pokłute kolcami dłonie nie miały czasu zareagować. Z niedowierzaniem patrzył na mijającą go kobietę i ściągane w pośpiechu rękawiczki. Potem stał przez chwilę w bezruchu i nasłuchiwał odgłosów z łazienki. Powoli, jakby smakując tę dziwną wizytę, liczył sekundy. W końcu zamknął drzwi i udał się do salonu. Po drodze rozwijał z opakowania róże. Sycząc z bólu, wstawił je do wazonu, a papier wyrzucił do kosza pod ścianą. Kiedy siadał na kanapie, pojawiła się Maria Herburtt. Z kapeluszem w dłoniach zbliżała się do fotela i uważnie przyglądała doktorowi. Zbyt uważnie. Walter Fest milczał i czuł narastające napięcie. Zauważył, że ze środka kapelusza wystawały rękawiczki. Przez chwilę żałował, że nie ma przy sobie pistoletu. Kobieta zatrzymała się i nie przestawała badać wzrokiem twarzy mężczyzny.
– Nie rozumiem... – zaczął niepewnie. Widać było, że jeszcze się wahał, że nie ułożył sobie wszystkiego tak, jak miał w zwyczaju. Wizyta, mimo że umówiona, rozdrażniła go i na swój sposób przestraszyła. Początkowo miał zamiar uniknąć spotkania, później jednak wspomnienia i ciekawość zwyciężyły. Doktor Fest uznał, że dziewięćdziesiąt dwa lata to wiek, w którym nie może mu już nic grozić. Starał się nie wracać myślami do przeszłości. Teraz patrzył na żywy obraz swojej dawnej miłości i nie wiedział, od czego powinien zacząć. Czuł zdenerwowanie, a zarazem zachwyt i nostalgię.
– Jestem Maria Herburtt. – Kobieta raz jeszcze przedstawiła się, poprawiając płaszcz.
Doktor wstał i próbując ukryć wysiłek, pomógł jej się rozebrać. Niedołężnym krokiem zaniósł płaszcz na wieszak w korytarzu. Miał czas, żeby trochę ochłonąć. Poza tym dokuczała mu zgaga i z trudem się koncentrował. Obrazy z przeszłości, które nagle do niego wróciły, wymieszały się z zapachem róż. Widział we wspomnieniach dwudziestoletnią dziewczynę, tę, którą kiedyś kochał, i powracał myślami do tysięcy wypalonych papierosów, setek wypitych butelek alkoholu oraz filiżanek kawy. Jego lekarski umysł nie potrafił odgrodzić się od diagnozy. Na zgagę pracował całymi latami, także wtedy, gdy pochylał się nad stołem operacyjnym i poprawiał sobie samopoczucie aspiryną lub słodyczami. Do tego doszły stres i kilkudziesięcioletnia samotność. Napotkał spojrzenie kobiety. Siedziała na fotelu i patrzyła na niego chłodnym wzrokiem. Zauważył, że przygląda się jego rękom pokaleczonym przez kolce róż. Plamki krwi wyraźnie rysowały się na bladej skórze. Znów – nie wiadomo dlaczego – przypomniał sobie o pistolecie leżącym w szufladzie biurka.
– Nie złapali pana... – Nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie. – Wielu wyłapali, a pana nie. Udało się panu.
– Nie rozumiem. – Zdenerwowanie walczyło w nim ze wzruszeniem. – Czy pani wie, że ten dom wybudowano na cmentarzu?
– Doktor Walter Fest, tajny konsultant Heinricha Himmlera... – kontynuowała beznamiętnie. – Człowiek, którego nie ma w żadnym oficjalnym dokumencie. Genialny eksperymentator... Świat wie o Josefie Mengele , ale nie wie nic o panu. Czy pan liczył swoje ofiary? Ile ich było? Sto, tysiąc, pięć tysięcy?
– Jest pani pewna, że rozmawia z właściwą osobą? – odpowiedział z dystansem Fest. Sięgnął do spodeczka z orzeszkami ziemnymi i zaczął je szybko gryźć. Zęby, które sobie wprawił przed kilkoma laty, były wygodne i mocne. Musiał tylko pamiętać, aby je często myć.
– Jestem pewna, że zrobił pan coś, co zasługuje na śmierć – odparła beznamiętnie kobieta. – Moja matka, Anna Rozalska, radziła mi pana odnaleźć. Powiedziała mi o waszym spotkaniu i przepraszała, że musiała mnie zostawić...
Doktor Fest podniósł rękę, dając znak, że chce coś powiedzieć. Maria Herburtt zamilkła.
– Wszystko, o czym pani mówi, to straszne bzdury – odezwał się zdecydowanym głosem starzec. Na dźwięk przymiotnika lekko zadrżała. – Nić niewarte bzdury. Wyświechtane przez gazety, radio i telewizję. To jest prawda tylko części ludzi, prawda historyczna i ogólna. Zgodziłem się z panią spotkać, ponieważ nie wie pani wszystkiego. Właściwie nie wie pani nic. Nawet tego, kim jest i skąd się wzięła. A gdybym powiedział, że pani w ogóle nie powinno być? Nie, nie tak jak pani myśli... Po prostu w naturze. W tym sensie pani nie istnieje.
– Widziałam już szaleńców – przerwała, nie wykonując najmniejszego gestu.
– Zrobię kawę i przyniosę ciastka. – Reakcja doktora była tak samo zimna i spokojna. Uwierzył, że nie potrzebuje już pistoletu.
Kobieta ponownie spojrzała na ręce doktora. Widok zakrzepłych plamek krwi zaczął ją drażnić. Przypomniała sobie chwilę, kiedy odnalazła matkę w rozpadającym się domu starców gdzieś nad Bałtykiem. Wśród snujących się po korytarzach pielęgniarek i wszechobecnego zapachu lizolu. W pamięć zapadł jej także widok przytulających się do siebie kotów i unoszących się nad zaniedbanym parkiem wron. W pochmurny dzień dom, w którym umarła jej matka, wydawał się nierealny i ział beznadziejnym smutkiem. Nawet kuchnia nie starała się zachować pozorów. Na siatce wisiały skóry ściągnięte z nutrii przygotowywanych na obiad. Maria Herburtt nie zwymiotowała wtedy, ponieważ nie znała takiej reakcji. Piechotą weszła przez zardzewiałą bramę z powyginanymi prętami i wkroczyła na schody. Ominęła śpiącego psa z przetrąconym ogonem, otworzyła drzwi na jednym zawiasie i weszła do środka. Pielęgniarka poinformowała ją, w którym pomieszczeniu leży Anna Rozalska, i natychmiast odeszła. Sprawiała wrażenie osoby, która przez pomyłkę założyła biały fartuch i nie wie co ze sobą zrobić.
Spotkanie z matką też nie wyglądało tak, jak powinno. Stara kobieta po prostu umierała. Na jej karcie znajdował się niewyraźny wykres temperatury i krzywo zanotowana diagnoza: choroba bornholmska . Maria Herburtt uznała to wtedy za głupi żart. Później wyjaśniono jej, że chorobę tę wywoływał wirus Coxsackie z grupy B i czasami dochodziło do zapalenia opon mózgowych. W przypadku Anny Rozalskiej dodatkowo pojawiły się ostre komplikacje. Wtedy Maria Herburtt nie wiedziała jeszcze, że lekarz dyżurny kilka tygodni wcześniej kazał przygotować grób na pobliskim cmentarzu.
Anna Rozalska popatrzyła na córkę tylko przez chwilę. Przytomność wróciła jej tuż przed zgonem. Obecność gościa wcale staruszki nie zdziwiła. Wydawało się, że coś sobie przypomniała. Pokazała palcem na szafkę przy łóżku i spuściła gasnący wzrok. Kiedy dostała w ręce poplamiony atramentem notes, uśmiechnęła się bezzębnymi wargami.
– Tam jest adres doktora... – wyszeptała słabym głosem. – On powinien cię zobaczyć. Modlę się, żeby Bóg skazał go na wieczne potępienie.
– Dlaczego? – zapytała zaintrygowana Maria Herburtt.
Staruszka nie odpowiedziała. Udręczona przez choroby umarła szybko i bez dodatkowych cierpień.
– Czy pani słodzi? – Pytanie doktora Festa wytrąciło Marię Herburtt z zamyślenia. Skinęła głową, rzucając spojrzenie na duży zegar na ścianie.
– Co tak naprawdę nas łączy? – Wiedziała, że nie ma już wiele czasu.
Stary doktor spojrzał na nią spod oka i uśmiechnął się. Nie odpowiedział jednak od razu. Swędziało go pod pachami i z trudem hamował odruch drapania. Alergia, której się nabawił przed laty, opryskując drzewka owocowe, na wiosnę dawała o sobie znać.
– W jaki sposób dowiedziała się pani o Annie Rozalskiej?
– Matka...
– Anna Rozalska – poprawił natychmiast doktor. W jego oczach pojawiła się irytacja. – Tylko Anna Rozalska. Nikt więcej.
– Śniła mi się... – odpowiedziała kobieta, mocząc usta w kawie.
– Nie! – zawołał nagle starzec. – Niech pani nie zaczyna, proszę. Te sztuczki proszę zostawić hipnotyzerom. Pytam poważnie.
– Anna Rozalska zostawiła mnie zaraz po urodzeniu – odezwała się kobieta, sięgając po ciastko. – Dowiedziałam się o niej ze snów... – Była pewna, że taki argument brzmi wystarczająco mgliście.
– Czy pani naprawdę zamierza mnie przekonać, że przyśniła się pani kobieta, która panią urodziła i porzuciła jako niemowlę? – Drwina w głosie doktora była wyczuwalna i trochę napastliwa. Był bardzo zdenerwowany.
– Powiedział pan, że nie jest moją matką... – podchwyciła z nadzieją w głosie.
– To prawda – potwierdził nieco spokojniej doktor. – Po prostu panią urodziła.
– Z tym snem to też prawda – wyszeptała. Nie widziała potrzeby, aby powiedzieć doktorowi więcej. – Ona mi się rzeczywiście przyśniła. Chce pan powiedzieć, że pochodzę z probówki? – zapytała z niedowierzaniem.
Twarz doktora Festa rozjaśniła się. Poprawił sobie pod szyją fular, wyjął z pudełka fajkę, nabił ją w milczeniu i zapalił. Zauważyła, że nosił czarne skarpetki. Szare spodnie i granatowa marynarka upodabniały go do byłych gwiazd kina lat pięćdziesiątych. Zapach dobrego tytoniu uniósł się w powietrzu. Dopiero teraz, kiedy doktor odprężył się, widać było jego nienaganną mimo wieku sylwetkę, smukłe dłonie i inteligentne rysy twarzy. Siwizna włosów kładła się łagodnie nad wysokim czołem, a potężne brwi zasłaniały oczodoły. Maria Herburtt odniosła wrażenie, że doktor nagle odmłodniał. Cierpliwie czekała, aż zacznie mówić. Spojrzała na zegarek. Czas upływał zbyt szybko.
W duszy modliła się, aby nie dopadła jej wrodzona dolegliwość. W jej ciele działo się przez całe życie tak wiele, iż uznawała je za coś osobnego. Czasami oddawała się w takich chwilach przygodnym mężczyznom, nie czując nigdy niczego złego w swoim postępowaniu. Od kiedy wyprodukowali tabletki antykoncepcyjne, była bezpieczna. Zawsze miała pewność, że ujście zmysłom dawała ta druga, istota nieprzewidywalna i pełna chorobliwego temperamentu. Dopiero po latach przeczytała w jednym z kobiecych pism, że dolegliwość ta zdarzała się – wprawdzie bardzo rzadko – także innym kobietom. Nie była zatem wyjątkiem i to całkowicie ją uspokoiło.
– Proszę mi wierzyć, że na swój sposób znam panią i jest mi pani bliska – odezwał się doktor. Przestał potrząsać ramionami i skupił uwagę na poszczególnych słowach.
– Jeżeli jeszcze powie mi pan, że jest moim ojcem, to zrobi się tutaj naprawdę strasznie... – przerwała kobieta.
– Zadam pani kilka pytań, dobrze? – odparł doktor. Dym buchnął z jego ust i majestatycznie popłynął do sufitu. Skinęła głową. – Czy nie zauważyła pani przypadkiem małego pieprzyka na swoim prawym pośladku? Czy pani piersi nie mają dużych, szerokich sutków? Jestem prawie pewien, ze urodziła się pani z namiastką szóstego małego palca u prawej nogi...
– Boże... – Tylko tak Maria Herburtt mogła okazać swoje bezgraniczne zdziwienie. Namiastki, jak wyraził się doktor, już dawno nie było, ale słabo widoczny ślad pozostał. Inne szczegóły też się zgadzały.ROZDZIAŁ 2
Limuzyna, którą jechał doktor Walter Fest, miała starannie uszytą tapicerkę i ciemne firanki w oknach. Pachniała w środku drogą wodą kolońską i posiadała barek, w którym zawsze znajdowała się przynajmniej jedna butelka koniaku i cygaro. Doktor Fest lubił otaczać się drogimi przedmiotami i nigdy tego nie ukrywał. Zawsze chodził w eleganckich garniturach i długich płaszczach. Mundur oficera SS wkładał tylko na specjalne okazje. Ci, którzy mu zazdrościli, mogli sobie tylko skrycie poplotkować. Jako specjalny konsultant do spraw eksperymentów obozowych cieszył się poparciem samego Hitlera, chociaż bezpośrednio kontaktował się zawsze z Heinrichem Himmlerem. W prywatnych rozmowach reichsführer nazywał go nawet dzieckiem szczęścia i traktował jak kogoś bardzo bliskiego. Wyłącznie najbliższe otoczenie wiedziało, że Himmler nie ufał do końca obozowym lekarzom i wyznaczył Festa do roli osobistego informatora. Już ich pierwsze spotkanie zadecydowało, że współpraca mogła rozpocząć się prawie od razu. Reichsführer był zachwycony sposobem, w jaki Fest mu się przedstawił.
W jednym z berlińskich szpitali, podczas niezapowiedzianej wizyty, Himmler udał się do toalety, gdzie spotkał myjącego właśnie ręce Festa. Na widok reichsführera doktor wyprężył się i otwarcie wyznał: „Jestem narodowym socjalistą i lekarzem. Nazywam się Fest. Walter Fest”. Karierę chirurg zawdzięczał kolejności, w jakiej zaprezentował swoją osobę. Zwrot „narodowy socjalista” wydał się Himmlerowi tak ważny i godny zauważenia, że zaproponował młodemu lekarzowi spotkanie i omówienie warunków ewentualnego przeniesienia do nowych obowiązków.
Doktor był zarówno zdolny, jak i chętny do tego rodzaju współpracy. Dawała mu ona poczucie niezależności, swoistą wolność i przede wszystkim korzyści materialne. Medyczne wykształcenie zawdzięczał głównie własnej ciekawości. Od dziecka chciał wiedzieć więcej niż jego rówieśnicy i nie poprzestawał na samych zainteresowaniach. Podglądał określone sytuacje, aby przekonać się, czy zakończenie odbędzie się zgodnie z jego oczekiwaniami. Rozpoczął jako dziecko. Zauważył, jak jeden z sąsiadów dosypywał trutkę na szczury do butelki z mlekiem barczystego dozorcy domu, Hermana Kluge. Potem chłopiec uczestniczył w pogrzebie. Dziecięcy umysł postawił wtedy pierwsze medyczne pytanie: w jaki sposób można było pomóc dozorcy? Z biegiem lat ciekawość ta przerodziła się w coś na kształt metafizycznego uwrażliwienia. Walter Fest zaczął odczuwać lęk przed przyszłością i uspokoiło go dopiero wstąpienie do NSDAP. Poczuł się zwolniony z wątpliwości i mógł podporządkować swoje potajemne prowokacje działaniu w interesie narodu niemieckiego. Założył maskę, która ocaliła w nim artystę, kogoś wyjątkowego, kto musiał chronić swoje bezpieczeństwo i dbać przede wszystkim o interesujące życie. W czasie operacji, które wykonywał coraz częściej i coraz skuteczniej, lubił nucić Wagnera _Cola di Rienzi_ i _Latającego Holendra._ Tylko on wiedział, że dotyk operowanych narządów wyzwalał w nim dziwne rozbawienie, ale także odwagę. Zdarzało mu się wycinać w jamie brzusznej pacjenta własne inicjały. Ilekroć ktoś taki trafiał do niego ponownie, doktor odnajdował zabliźnione litery i z satysfakcją stwierdzał, że w większości przypadków były czytelne. Fascynowała go gra z życiem, które po wybuchu wojny stało się dla niego naprawdę nieograniczone i wspaniałe.
Kilka lat później jako zaufany człowiek Himmlera z wyczuciem i dyskrecją poruszał się pomiędzy służbowymi zależnościami. Pracował przede wszystkim wśród lekarzy eksperymentatorów i obozowych władz. Poza tym uwielbiał dreszcz emocji towarzyszący większości doświadczeń. Przed dwoma laty jego ekscytacja cierpieniem chorej na dur plamisty więźniarki w Ravensbrück była tak duża, że jeszcze tego samego dnia kazał sobie wytatuować na ramieniu dokładną kopię pancernika „Bismarck”. Wieczorem dostał nawet gorączki i zasypiał, powtarzając powoli i dobitnie, jakby chciał poczuć smak tych słów, urwane zdania: „Osiem dział... Kaliber trzysta osiemdziesiąt jeden milimetrów... Osiem dział... Kaliber trzysta osiemdziesiąt jeden milimetrów...”.
Przepustka i uprawnienia dotyczące eksperymentów medycznych stawiały go niemal na równi z Himmlerem. Musieli się z nim liczyć wszyscy lekarze i dowódcy SS oraz policji. Oficjalnie posługiwał się dokumentem z pozoru prywatnym, ale bardzo skutecznym – prywatnym listem Adolfa Hitlera chwalącym go za „priorytetowe badania dla Rzeszy”.
Tego dnia doktor Walter Fest aż dwukrotnie umył zęby i silnie spryskał się wodą kolońską. Wizyta w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu nastrajała go wyjątkowo dobrze. Atmosfery podniecającego oczekiwania nie zakłócały nawetinformacje z frontu. Mimo oczywistej już dla większości Niemców klęski, doktor cieszył się świetnym samopoczuciem i nadal z pasją prowadził swoje obserwacje. W dodatku robił coś, o czym ani Himmler, ani Hitler nie wiedzieli. Dlatego tak chętnie przyglądał się od pewnego czasu eksperymentom doktorów Clausa i Schuma. Tego pierwszego wyraźnie nie lubił. Mały, łysawy ginekolog w okrągłych okularach drażnił go swoim psychopatycznym wyrazem twarzy i napuszonymi informacjami o sukcesach w sterylizacji ludzi. Profesor Claus nie domyślał się nawet, że młody lekarz, którego wszyscy musieli informować o prowadzonych badaniach, uważał każdy kolejny pomysł dotyczący sterylizacji z góry za poroniony. Był chirurgiem i wierzył wyłącznie w skalpel.
Z doktorem Schumem łączył Festa wygląd. Obaj byli przystojni i podobali się kobietom. Poza tym Schum nie bał się informować go o swoich wątpliwościach i rozczarowaniach niektórymi eksperymentami. Nigdy też nie dał Festowi odczuć, że irytują go nagłe i niezapowiedziane wizyty. Po prostu witał doktora w bramie obozu i zapraszał do zapoznania się z badaniami. Robił to tak naturalnie, że nikt nie był w stanie odróżnić zaproszenia do udziału w eksperymencie od zaproszenia na przyjacielską kolację.
Marcowe błoto nie pozwalało zbyt szybko jechać. Samochód zatrzymał się w końcu przed bramą obozu w Oświęcimiu, a kierowca sięgnął po dokumenty. Doktor Fest poprawił mundur i odwrócił zamyślone spojrzenie w stronę bramy. Obojętnie zdążył tylko zarejestrować w pamięci, że tym razem Schum na niego nie czekał. Doktor nie wyjął z ust od dawna wygasłego cygara, jakby chciał zachować wrażenie, że nadal znajduje się w cywilizowanym świecie. Wartownik nawet nie przyjrzał się dokumentom. Skinął ręką, że można jechać dalej.
Fest nie musiał pytać o drogę. Znał blok, w którym robiono eksperymenty i często o nim myślał. Zainstalowane tam aparaty rentgenowskie inspirowały go do zupełnie niemedycznych wyobrażeń, do myślenia o sztuce, którą zachwycał się przede wszystkim ze względów merkantylnych. Od czasu do czasu, kiedy przypominał sobie oświęcimski barak, bezwiednie zaczynał drapać się nerwowo w szyję. Wówczas jego mózg marzył o idealnie skopiowanych obrazach największych mistrzów w historii malarstwa. Zastanawiał się, czy zdjęcia rentgenowskie mogą w doskonały sposób odsłonić tajemnice geniuszu. Podniecała go myśl, że van Gogh, Modigliani, Cézanne czy Renoir mogliby zostać odarci ze swoich sekretów i przez długie lata wzbogacać tego, kto zaproponowałby ich dzieła – niczym nieróżniące się od autentycznych – światu. Aparaty rentgenowskie stawały się ważne o tyle, o ile potrafiłyby zdradzić proporcje pomiędzy białkiem, żółtkiem, mlekiem, żywicą czy kazeiną. Do tego dochodził sok z młodych pędów figowych, zieleń vert Veronese lub verdaccio... Krzyki i widok chłostanego właśnie więźnia wyrwały doktora z rozmyślań. Odwrócił wzrok w stronę grupki kobiet prowadzonych do bloku, w którym znajdowały się urządzenia do prześwietlania. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął zapałki. Po chwili z lubością, wbrew uznanej technice palenia, zaciągnął się cygarem. Wtedy po raz pierwszy odnalazł w sobie lęk. Nieracjonalny, obcy i niezwiązany w ogóle z jego życiem. Przemknął przez jego głowę, pozostawił zamglone pytanie i zniknął. Fest uznał to za chwilową słabość wynikającą z przemęczenia.
Obozowe baraki nie wzbudzały w doktorze żadnych reakcji. Więźniowie, którzy przemykali się w pośpiechu do wyznaczonych prac, kopani po drodze przez wrzeszczących kapo, sprawiali na nim wrażenie postaci ucharakteryzowanych do pozowania ekscentrycznemu artyście. Smętny widok mgły unoszącej się pomiędzy dwiema rzekami okalającymi teren obozu i wilgotne, bagienne powietrze sprawiły, że myśli konsultanta przywołały gdzieś z mroków pamięci sylwetkę cesarza Wilhelma II. Zmarszczki w kącikach oczu Festa zadrżały. Wiele by dał, żeby móc podobnie jak cesarz przed kilkudziesięciu laty ogłosić się przyjacielem i obrońcą mahometan. Dla własnej satysfakcji i budowania poczucia siły.
Przed blokiem nr 30 oczekiwał na Festa Otto Fritz, lekarz specjalizujący się w typowaniu więźniów do badań antropologicznych. Fest lubił go, ponieważ tamten traktował obóz jak wielki festyn niespodzianek. Na widok konsultanta rozłożył ręce w geście serdecznego powitania.
– Piękny dzień, doktórze, bardzo piękny dzień, prawda? – zawołał lekko zachrypniętym, gardłowym głosem.
– Wyobrażam sobie, że w takie dni myśli pan co najmniej o naszych żołnierzach z Legionu Arabskiego – odparł ze śmiertelnie poważną miną doktor Fest. – Zamiast w Afryce walczą z bandytami na Bałkanach...
Fritz przez moment zaniemówił, zaśmiał się sztucznie, po czym przeszedł do porządku dziennego nad nietypowym poczuciem humoru konsultanta.
– Mamy dużo pracy – kontynuował, prowadząc Festa do bloku. – Dopiero dziś zreperowaliśmy korbę...
– Tutaj? – zapytał Fest, unosząc przesadnie brwi.
– W bloku 21 – odparł z uśmiechem Fritz. – Mimo naświetlania, wyniki nie są najlepsze. Bardzo nas to martwi, doktorze...
– O ile pamiętam, doktor Schum obiecał reichsführerowi sukces – odezwał się beznamiętnie Fest. W tym momencie interesowało go to, co działo się w bloku nr 30. Jeszcze przed dwoma miesiącami osobiście zamierzał wypróbować działanie korby, później jednak uznał, że nie licuje to z honorem niemieckiego lekarza i oficera.
Opinia Fritza nie zaskoczyła go. Od początku był przekonany, że promienie rentgena nie gwarantowały oczekiwanych wyników. Mimo to nie powiedział o tym ani Himmlerowi, ani Hitlerowi. Dzięki tego rodzaju badaniom czuł się potrzebny i znajdował okazję do wzbogacenia się. Wojna, która wkroczyła właśnie w ostatnią fazę, przysłoniła władzom Rzeszy wszystkie inne sprawy. Fest miał więc pole do popisu tylko dla siebie.
– Zaraz będziemy napromieniowywać więźniarki – powiedział Fritz, zatrzymując się obok jednego z aparatów rentgenowskich. – Potem histopatologia i kolacja...
– Z bułgarskim czerwonym winem, kawiorem i sardynkami? – wtrącił przytomnie Fest.
– I śliwowicą – dodał Fritz, obserwując wchodzące właśnie więźniarki. – Chce pan popatrzeć?
– A gdzie jest doktor Schum? – Po twarzy Festa widać było, że najbardziej poruszały go eksperymenty sturmbannführera. Słyszał o nim jeszcze przed wojną. Młodzi lekarze z SS zazdrościli wówczas doświadczonemu doktorowi pomysłów, które jak nikt inny potrafił sprawdzać w praktyce. Myśląc o tym nie bez zazdrości, Fest czuł na podniebieniu suchość, a w żołądku przyjemne skurcze.
– Kończy już... – odparł Fritz. Zapalił papierosa i mocno się zaciągnął. W tym momencie przypominał Festowi samego Führera. Ta sama dumna twarz, ten sam charakterystyczny wąsik i podobnie równo zaczesana na bok grzywka. Gdyby nie zbyt pulchne policzki i wyraźny dołek w brodzie, Otto Fritz mógłby z łatwością podszyć się pod Hitlera.
– Czy umie pan malować? – zapytał z nagłym ożywieniem Fest. Nie skupił się nawet na odpowiedzi. Nie zwracał również uwagi na stojące w kącie więźniarki. Za to one nie spuszczały go z oczu. Nie wiedziały, kim był, ale domyślały się, że nie należał do grupy obozowych esesmanów. Poza tym czuły zapach jego wody kolońskiej i mogły podziwiać idealnie wypastowane buty. Nawet śmiertelny strach nie mógł przysłonić tego, co widziały. Nie mógł zatuszować zapachu kosmetyków i dobrego nastroju niemieckich lekarzy.
Myśli doktora Festa podążyły w kierunku mało znanych faktów z życia Führera. Nie bez oporów wyobraził sobie, że tak samo jak Fritz mógł wyglądać młody Hitler, malujący plakat dla wytwórni świec lub mydła. Farby śmierdziały, wierciły w nosie, a młody Austriak raz po raz pociągał pędzlem po swoim dziele, przymierzał się, zachwycał i pracował dalej. Doktor mimo woli skrzywił się z niesmakiem. Coś takiego mogło się przydarzyć Fritzowi, to było do zniesienia, pomyślał, ale prawdziwemu Führerowi nigdy. Pod wpływem impulsu pokazał palcem na włosy Fritza i zapytał:
– Oczywiście używa pan balsamu, prawda?
– Balsamu? – Lekarz SS był trochę zaskoczony. – Czy myśli pan o moich włosach, doktorze?
Walter Fest pokiwał w milczeniu głową. Odpowiedź znów nie była ważna. Nie zdziwiłby się, gdyby tamten smarował włosy balsamem, którego opakowania tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej Adolf Hitler malował w Monachium na szyldach reklamowych. Samo słowo „balsam” wywoływało w głowie Festa głupie skojarzenia. Doktor ośmielał się przypuszczać, że podobnie reagował Führer całej Rzeszy. Balsam mógł się kojarzyć – w co Fest wierzył ponad wszelką wątpliwość – z wyciekiem z rury wydechowej, ślinotokiem lub gęsią skórką. Był jak wstydliwy trądzik młodzieńczy.
Podłoga w bloku zatrzeszczała i w środku pojawił się doktor Schum. Był w szarym mundurze oficera Luftwaffe. Za nim pojawiło się jeszcze trzech lekarzy w białych kitlach. Dali znak kapo, którzy wepchnęli pierwsze dwie kobiety do pomieszczenia z aparatami rentgenowskimi. Kazali im się rozebrać i zbliżyć do urządzenia. Fest bez słowa wszedł za nimi. Znów wydało mu się, że ktoś na niego patrzy i podejmuje zupełnie irracjonalne decyzje. Z trudem skupił wzrok na podłodze i niepokój minął. Schum dał znak pozostałym lekarzom, że mają przerwę i mogą zapalić, a sam ruszył za konsultantem. Dwaj pielęgniarze zatrzymali aparat na odpowiedniej wysokości i silnie przycisnęli do ciała. Więźniarki stały spokojnie, ale w ich oczach widać było strach. Obserwując je, Fest miał uczucie dotykania jakiejś tajemniczej siły. Nie zareagował, kiedy Schum włączył aparaty, błyskając wielkim złotym zegarkiem na przegubie.
– Chce pan na nie patrzeć? – zapytał z nutą poufałości w głosie Schum. – To potrwa piętnaście minut...
– Myśli pan, że one coś rozumieją? – odpowiedział pytaniem Fest. – Żydówki, Cyganki, Rosjanki czy Greczynki?
– Są i Francuzki... – uśmiechnął się sturmbannführer. – Interesują mnie gonady. Dobrze naświetlona gonada nie powinna...
– Ja wiem, doktorze – przerwał cicho, ale zdecydowanie Fest. – Obaj możemy być pewni, że chodzi tu o coś innego...
– O co? – Tym razem doktor Schum był konkretny. Przynajmniej starał się taki być.
– Powiem panu – stwierdził krótko konsultant. Nachylił się bliżej ucha Schuma i kontynuował. – To, co pan robi teraz, jest tylko stratą czasu. Patrząc oczywiście z punktu widzenia medycznego. Powiem panu więcej. Pan celowo wprowadza władze Rzeszy w błąd.
– Dowody, doktorze, dowody – mruknął z błyskiem w oczach zdenerwowany Schum.
– Owrzodzenie skóry i co najwyżej powierzchowne zniszczenie tkanki... – odparł mechanicznie Fest. – To dowód. Piętnaście minut, panie sturmbannführer, to pozory, które w Berlinie mogą zostać źle odebrane.
Twarz doktora Schuma poszarzała. Był zdziwiony i wietrzył podstęp.
– Byliśmy zawsze kolegami – zaczął niepewnie.
– Jesteśmy – skinął głową Fest. – Powiedziałem panu tak dużo tylko z jednego powodu. Nie chcę, żeby miał mnie pan za głupca. Interesy, które tutaj robię to jedno, a moja wiedza medyczna to drugie. Poza tym... – Doktor przerwał z zagadkowym spojrzeniem. – Poza tym lubię pana doświadczenia i czuję się po nich znakomicie. Wojna jest nudnym zajęciem i trzeba ją sobie urozmaicać.
Więźniarki zostały odsunięte od aparatów i Schum pokazał im drzwi. Nie zadał sobie nawet trudu, aby zawołać następne. Kapo wepchnęli je, karząc się rozebrać. Fest po raz trzeci poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Sytuacja nie była taka, jak zwykle. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Widok więźniów i ciekawość pozostawały te same, natomiast w jego głowie pojawiły się dodatkowe znaczenia. Nie miał na nie wpływu i właśnie dlatego się niepokoił. Obserwował kolejne dwie kobiety i zadawał sobie pytanie, co było nie tak? Schum oczywiście niczego nie zauważył. Od kiedy zorientował się, że Fest nie miał zamiaru przedstawić Himmlerowi prawdy, uspokoił się. Nie obawiał się nawet rozrywkowych oczekiwań Festa. Obóz dysponował tak dużymi możliwościami, że można było zaspokoić potrzeby każdego człowieka. Transporty, które przybywały na bocznicę w pobliżu krematoriów, gwarantowały stałe dostawy jedzenia, ubrań, złota, biżuterii i brylantów. Dlatego Schum rozluźnił się i zaczął głośno rozprawiać:
– Wyjeżdżam do Ravensbrück. Tutaj zbyt często czuję się znużony. Wojna to poważna sprawa, a ja mam jeszcze dużo do zrobienia, panie doktorze, bardzo dużo...
Fest wpatrywał się w ciemne oczy jednej z więźniarek i zaczynał rozumieć. Nałożył na siebie wszystkie znane mu obozowe obrazy i znalazł różnice. Kobiety, które w tym momencie oglądał, były zdrowe i na swój sposób eleganckie. Ich włosy nie zostały ostrzyżone, a pierwsza z nich miała na ustach szminkę. Nie mógł uwierzyć, że w swojej naiwności nie zrozumiały jeszcze, dokąd je przywieziono.
– Świeży transport? – przerwał Schumowi wyważonym głosem.
– Żydówki – potwierdził sturmbannführer. – Wczoraj przywiezione.
Kobiety przy aparatach rentgenowskich nie poruszały się. Od czasu do czasu krzywiły się, kiedy temperatura zadawała skórze na brzuchu ból. Wydawało się, że niczego nie słyszą i niczego nie rozumieją. Były dobrze wychowane, Fest nie miał wątpliwości.
– Produkcja Me 262 ruszyła – odezwał się konsultant.
– Nie bardzo rozumiem, doktorze... – Oczy Schuma wyrażały coś więcej niż zdziwienie. Obozowy eksperymentator po prostu oniemiał.
– Powiedziałem, że nasz samolot odrzutowy wszedł do produkcji – powtórzył tak samo spokojnie Fest.
– Samolot odrzutowy? – Słowa najwyraźniej z trudem przechodziły przez gardło Schuma.
Nawet napromieniowywane więźniarki spojrzały w kierunku lekarzy. One także wyczuły, że obecność doktora Festa rodziła nienaturalne reakcje esesmanów. Mężczyźni obsługujący aparaty popatrzyli po sobie znacząco. Fest natychmiast poinformował ich, że nie uszło to jego uwadze.
– Galland i Steinhoff już dawno oblatali próbny model – kontynuował, patrząc na trzech zdziwionych lekarzy. – Nasi piloci mogą już teraz zacierać ręce. To zupełnie nowa konstrukcja. Lata ponad 650 km na godzinę. Nasz Führer wyraźnie zażyczył sobie, żeby ten myśliwiec był bombowcem...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.