- W empik go
Diable eliksiry - ebook
Diable eliksiry - ebook
Powieść jest fikcyjną autobiografią. Urodzony w Świętej Lipce Protagonista Medard, po okresie szczęśliwego dzieciństwa, wstępuje do klasztoru. Napotyka na swojej drodze wiele spokrewnionych z nim osób, sam jednak z początku nie jest tego świadom. Dorasta za jego murami, a ponieważ podąża ścieżką powołania w sposób wzorowy, dostępuje zaszczytu sprawowania dwóch ważnych funkcji: zarządza komnatą z relikwiami, w której podług legendy spisanej przez św. Antoniego, znajdują się diable eliksiry, oraz zaczyna głosić kazania. Jego talent oratorski sprowadza go jednak na złą drogę. Pewnego razu oświadcza, że sam jest św. Antonim, wskutek czego traci przytomność i swój dar. Szybko go jednak odzyskuje, pijąc z butelek diablich eliksirów. Kiedy młoda kobieta imieniem Aurelie, łudząco przypominająca św. Rozalię, zwierza mu się z miłości do niego, Medard postanawia opuścić klasztor. Przeor, który spostrzega niepokój mnicha, wysyła go w podróż do Włoch. Podczas swej wyprawy spotyka mężczyznę, śpiącego w pobliżu przepaści i zagrożonego upadkiem w otchłań. Gdy mnich próbuje go zbudzić, ten wpada w przerażenie i spada. Przez pomyłkę wszyscy biorą Medarda za owego nieszczęśnika, dzięki czemu zostaje on przyjęty do zamku jako książę Viktorin. Tam jest uwikłany w związek z macochą Aurelii, Euphemią... (za Wikipedią) A żeby się dowiedzieć, jak się potoczyły dalsze dzieje naszego bohatera, należy przeczytać książkę. I będzie to zdecydowanie dobra i przyjemna lektura. Polecamy!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-717-6 |
Rozmiar pliku: | 734 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEDMOWA WYDAWCY
Chciałbym cię poprowadzić, łaskawy czytelniku, pod owe ciemne platany, gdzie po raz pierwszy czytałem dziwną historię brata Medarda. Tam siadłbyś przy mnie, na tej samej kamiennej ławce, na wpół ukrytej wśród wonnych krzewów i pstro kwitnących drzew; tam spojrzałbyś, jak ja, z tęsknotą ku błękitnym górom, piętrzącym się w przedziwnych kształtach przy ujściu słonecznej doliny, co roztwierałaby się przed nami na końcu alei. Tam obróciłbyś się nagle i ujrzałbyś poza nami, w odległości może dwudziestu kroków, gotycką budowlę z portalem zdobionym bogato posągami.
Przez ciemne gałęzie platanów spojrzą ci w twarz obrazy świętych pogodnymi, żywymi oczami; spojrzą ci w twarz świeże freski, błyszczące na szerokim murze. Patrz! Już czerwień słońca stanęła na wzgórzu, już wiatr wieczorny zrywa się do lotu: wszędzie ruch, życie...
Szept i szum... wiążą się w dziwne głosy, idą przez drzewa i krzewy, idą, rosną stopniowo w śpiew, w organów ton. W szerokich fałdzistych szatach kroczą poważni mężowie, z pobożnym wzrokiem utkwionym w niebiosach. Kroczą milcząco przez szpalery drzew.
Czyżby ożyły te święte obrazy i zeszły z wysokich gzymsów?
Owiewa cię tajemny dreszcz czarownych podań i legend wymalowanych tam w górze – jest ci tak, jakby się to wszystko działo przed tobą, i chciałbyś serdecznie uwierzyć w te widzenia. W takim nastroju przeczytałbyś historię Medarda, a wtedy – kto wie... może byś ujrzał w dziwnych wizjach mnicha coś więcej niż zawiłą grę podnieconej wyobraźni.
A teraz, łaskawy czytelniku, ponieważ widziałeś już obrazy świętych, klasztor i mnichów, mogę ci tylko dodać, że ten wspaniały ogród, do którego cię wprowadziłem, należy do klasztoru kapucynów w B.
Gdy pewnego razu zatrzymałem się na dni kilka w tym klasztorze, pokazał mi czcigodny przeor spuściznę po bracie Medardzie, papiery chowane w archiwum jako coś niezwykłego. Z trudem tylko udało mi się nakłonić przeora, by mi ich użyczył. Zakonnik był właściwie przekonany, że papiery te należało spalić. Nie bez trwogi zatem, łaskawy czytelniku, daję ci w ręce tę książkę, złożoną z jego papierów. Kto wie, czy nie staniesz po stronie przeora.
Jeżeli jednak zechcesz pójść wraz z bratem Medardem, niby jego wiemy towarzysz, przez mroczne krużganki, przez mnisze cele, przez różnobarwny, stokrotnie mieniący się świat, jeżeli odważysz się z nim razem znieść całą okropność i wstręt obłędów, całą szaloną wściekłość i kuglarstwo życia, to może uczujesz rozkosz na widok zmieniających się obrazów owej camera obscura, co roztworzy się przed tobą.
Zdarzy się może, iż bezkształtne widma, jeżeli bystrzej wglądniesz w nie oczami, nabiorą dla ciebie wyrazu, kształtu. A wtedy poznasz, jak ukryty zarodek, dziecię tajemnego stosunku, strzela w górę bujną rośliną i spiętrza coraz to wyżej krętaninę tysięcznych łętów, aż oto kwiat, zmieniając się w dojrzały owoc i wysysa żarłocznie wszystkie soki życiowe i niszczy zarodek.
Z niemałym trudem odcyfrowałem papiery kapucyna Medarda, bo rękopis – zwyczajem mnichów – był mały i nieczytelny. Po przeczytaniu całości ogarnęło mnie wrażenie, że to, co zwykliśmy nazywać snem i ułudą, jest może symbolicznym poznaniem tajemniczego wątku, który ciągnie się przez całe nasze życie, spajając je we wszystkich jego przemianach; lecz biada temu, kto sądzi, że przez owo poznanie zdobył moc stargania tej nici przewodniej i podjęcia jej wraz z ciemną potęgą, co nad nami włada...
Być może, łaskawy czytelniku, doznasz tego samego uczucia – a życzę ci tego serdecznie dla wielu podniosłych powodów...
CZĘŚĆ I
Rozdział I. Lata dziecinne i życie klasztorne
Matka nigdy mi nie mówiła, w jakich warunkach żył na świecie mój ojciec. Lecz ilekroć przetrawiam pamięcią to wszystko, co mi o nim opowiadała w zaraniu mej młodości, widzę, że był to mąż zdolny, rozumny, o głębokiej wiedzy.
Z tych to opowiadań i wynurzeń matki, dotyczących przeszłości – zrozumiałem je dopiero później – wiem, że moi rodzice z wyżyn wygodnego życia i blasków wielkiego bogactwa runęli w objęcia najdotkliwszej i najbardziej gorzkiej nędzy i że mój ojciec, skuszony przez szatana, dopuścił się haniebnej zbrodni, popełnił grzech śmiertelny, za który, gdy go w późniejszych latach oświeciła łaska boska, chciał odpokutować pielgrzymką do Świętej Lipki w dalekich, zimnych Prusach.
Wśród uciążliwej wędrówki do świętego miejsca uczuła moja matka po raz pierwszy w swym małżeńskim życiu, że ono nie miało pozostać bezpłodnym, jak się tego obawiał mój ojciec. Mimo biedy i braku ucieszył się on bardzo, bo oto miało spełnić się widzenie, w którym mu święty Bernard zapewnił pociechę i przebaczenie grzechu przez narodziny syna.
W Świętej Lipce zachorował mój ojciec, a słabość wzmagała się i brała górę, tym więcej, im mniej, pomimo choroby, chciał folgować sobie w spełnianiu surowych ćwiczeń przepisanej pokuty. Umarł rozgrzeszony i pocieszony w tej samej chwili, w której na świat przyszedłem.
W brzaskach mej pierwszej świadomości świtają porannie kochane obrazy klasztoru i wspaniałego kościoła w Świętej Lipce. Dziś jeszcze oszemrza mnie ciemny las, dziś jeszcze obejmują mnie wonią owe bujnie kiełkujące trawy i wielobarwne kwiaty, co były mi kołyską.
Ni zwierz jadowity, ni owad szkodliwy nie gnieździ się w świątyni Błogosławionej. Ni muchy brzęk, ni świerszcza głos nie przerywa świętej ciszy. Brzmią tylko pobożne śpiewy kapłanów, co wraz z pielgrzymami przeciągają w długich szeregach, kołysząc złote kadzielnice, z których unosi się smugami woń ofiarnego dymu. Jeszcze mi widny pośrodku świątyni ów pień przedziwnej lipy, powleczony srebrem, gdzie aniołowie osadzili cudowny obraz Przeczystej Dziewicy. Jeszcze darzą mnie uśmiechami barwne postaci aniołów i figury świętych – ze ścian, z powały kościoła.
Opowiadania mej matki o cudownym klasztorze, gdzie na jej ból najgłębszy spłynęła obficie łaskawa pociecha, tak zwarły się z moim umysłem, że jest mi, jakbym sam widział to wszystko i sam wszystkiego doświadczył – choć przecież to niemożliwe, by moje wspomnienia sięgały tak daleko, matka moja bowiem opuściła to święte miejsce w połowie drugiego roku pobytu. I zdaje się pamięci, jakbym na własne oczy ujrzał raz w pustym kościele przedziwną postać poważnego mężczyzny i jakby to był właśnie ów cudzoziemski malarz, który pojawił się dawnymi czasy, gdy budowano świątynię; nikt nie rozumiał jego mowy, lecz on doświadczoną ręką mistrza pokrył w krótkim czasie kościół wspaniałymi malowidłami i, odłożywszy pędzel, zniknął.
Pamiętam też jakiegoś starego, z cudzoziemska ubranego pielgrzyma o długiej, siwej brodzie, który nosił mnie na ręku, wyszukiwał mi w lesie mchy i kolorowe kamienie i bawił się ze mną.
A przecież wiem dobrze, że tylko dzięki opisowi matki powstał w mojej duszy żywy jego obraz. Przywiódł on raz ze sobą jakiegoś obcego chłopca przedziwnej urody, równego mi wiekiem. Śród pieszczot i pocałunków usiedliśmy na murawie, podarowałem mu wszystkie swoje kolorowe minerały, on zaś układał na ziemi różne figury, lecz tak, że w końcu zawsze tworzył się kształt krzyża. Matka moja siedziała przy nas na kamiennej ławce, a starzec tuż za nią przyglądał się z łagodną powagą naszym dziecinnym zabawom. Wtem wyszli z krzaków jacyś nieznani młodzieńcy; z odzieży i z całego zachowania ich widać było, że jedynie z ciekawości i żądzy widzenia przybyli do Świętej Lipki. Jeden z nich, wskazując na nas, zawołał ze śmiechem:
– Patrz no, święta rodzina! Jakby stworzone do mego szkicownika.
I rzeczywiście wyciągnął papier i ołówek, aby nas odrysować, lecz stary pielgrzym podniósł głowę i zawołał:
– Nędzny szyderco! Chcesz być artystą, a w twoim sercu nie płonął nigdy płomień wiary i miłości. Twoje dzieła pozostaną martwe i sztywne, jako sam jesteś, a ty, jak potępieniec, zwątpisz w czczej samotności i zniszczejesz w swym własnym ubóstwie...
Młodzieńcy znikli zmieszani. Stary pielgrzym zwrócił się wtedy do matki i rzekł:
– Przywiodłem tu dzisiaj to dziwne dziecię, aby w twym synu zbudziło iskrę miłości. Muszę jednak zabrać je na powrót i już nas więcej nie ujrzycie. Synowi twojemu dano wiele wspaniałych darów, ale w krwi jego burzy się i kłębi grzech ojca. Może jednak wyrosnąć na dzielnego bojownika za wiarę – niech będzie księdzem!
Matka moja nie umiała powiedzieć, jak głębokie, nigdy niezatarte wrażenie uczyniły na niej te słowa starego pielgrzyma. Mimo to postanowiła nie wywierać żadnego nacisku na moje skłonności, lecz wyczekać cierpliwie, co sam los mi przyniesie i do czego mnie przywiedzie, albowiem nie mogła, nawet marzyć o jakim innym wyższym wykształceniu nad to, które sama dać mi mogła.
Jaśniejsze, że tak powiem, moje własne wspomnienia ugruntowane na własnym doświadczeniu, zaczynają się, dopiero od czasu, gdy matka, w drodze powrotnej ze Świętej Lipki, przybyła do klasztoru cystersek i znalazła życzliwe przyjęcie u tamtejszej ksieni, książęcego rodu, niegdyś znajomej mojego ojca. Czas między owym zdarzeniem z pielgrzymem, które rzeczywiście sam pamiętałem, tak że matka przypomniała mi tylko słowa starca, a chwilą, gdy matka przywiodła mię, po raz pierwszy przed oblicze ksieni, stanowi dla mnie niczym niewypełnioną przerwę, nie pozostał mi po nim ni cień najlżejszego wspomnienia. Odnajduję się więc znowu w chwili, gdy matka naprawiała i czyściła moje ubranie, kupiła w mieście nowe wstążki, podstrzygła mi przydługie włosy, wystroiła mię z największą troskliwością i przykazała, bym się zachował pobożnie i grzecznie wobec ksieni. Wreszcie, trzymając się ręki matczynej, wstąpiłem na szerokie, kamienne schody i wszedłem do komnaty o wysokim sklepieniu, ozdobionej świętymi obrazami. Stanąłem przed ksienią. Była to wysoka, majestatyczna, piękna pani, a szata zakonna dodawała jej czcigodnej powagi. Spojrzała na mnie wzrokiem poważnym, sięgającym najgłębszego wnętrza, i spytała, zwracając się do matki:
– Czy to syn pani? – Jej głos, jej wygląd – zresztą całe obce mi otoczenie, wysoka komnata, obrazy – wszystko to tak podziałało na mnie, że pochwycony uczuciem jakiejś wewnętrznej trwogi zacząłem gorzko płakać.
– Cóż ci to, mój mały, czy się mnie boisz? – Spytała księżna, darząc mnie spojrzeniem łagodniejszym i jakimś lepszym. – Jak mu na imię, kochana pani?
– Franciszek – odrzekła matka.
– Franciszek – zawołała księżna nad wyraz boleśnie, podniosła mnie do góry i przycisnęła silnie do piersi. Lecz w tejże chwili jakiś ból w szyi wydarł mi z piersi głośny krzyk. Księżna przestraszyła się i puściła mię z objęcia, a stropiona moim zachowaniem matka przyskoczyła ku mnie, by mnie zaraz wyprowadzić. Księżna nie pozwoliła. Okazało się, że to diamentowy krzyż zawieszony na piersi księżnej, tak mocno ukłuł mnie w szyję, przy silnym uścisku, że miejsce to zupełnie poczerwieniało i nabiegło krwią.
– Kochany Franciszku – zawołała księżna – sprawiłam ci ból. Pozostańmy jednak i nadal dobrymi przyjaciółmi!
Jedna z sióstr przyniosła łakoci i słodkiego wina, a ja, ośmielony już nieco, nie dałem się długo prosić, lecz zabrałem się dzielnie do słodyczy i pochłaniałem je szybko, siedząc na kolanach czcigodnej pani, która sama kładła mi do ust najsłodsze przysmaki. Gdym, skosztował kilka kropel słodkiego napoju, nieznanego mi dotąd, wróciło mi wesołe usposobienie i owa szczególna żywość, która, według świadectwa mej matki, była mi właściwa od najwcześniejszej młodości. Śmiałem się i paplałem ku największej uciesze ksieni i siostry zakonnej. Dotychczas nie wiem, skąd to poszło, że matka kazała mi opowiedzieć księżnej o pięknie i wspaniałości mojego rodzinnego miejsca, a ja, niby natchniony jakąś wyższą mocą, opisałem jej tak żywo piękne obrazy obcego, nieznanego malarza, jakbym pojmował ich treść najgłębszą.
Przy tej sposobności zapuszczałem się we wspaniałe historie świętych, jakbym znał doskonale wszystkie pisma Kościoła. Księżna i nawet moja matka patrzyły na mnie z najwyższym zdumieniem, a im więcej mówiłem, tym bardziej potęgowało się moje natchnienie. Gdy zaś księżna spytała:
– Powiedz mi, dziecię, skąd wiesz o tym wszystkim? – odpowiedziałem bez sekundy zastanowienia, że piękny, cudowny chłopiec, którego raz przyprowadził ze sobą ów obcy pielgrzym, objaśnił, mi wszystkie obrazy, co więcej, niejeden z nich ułożył z kolorowych kamyków i nie tylko wtajemniczył mnie w ich znaczenie, ale jeszcze opowiedział wiele świętych historii. Już dzwoniono na nieszpór. Siostra zgarnęła mnóstwo cukierków i, zapakowawszy w tutkę, włożyła mi je w ręce. Wziąłem z wielką ochotą. Ksieni powstała i rzekła do matki:
– Droga pani. Syna twojego uważam za swojego wychowanka. Będę się odtąd troszczyła o niego.
Matka moja nie mogła opanować głębokiego wzruszenia. Milcząc, ze łzami w oczach całowała ręce księżnej. Już zdążaliśmy ku drzwiom, gdy dobiegła nas księżna, jeszcze raz podniosła mnie do góry, troskliwie odsunęła krzyż diamentowy, przycisnęła mnie do piersi i gwałtownie płacząc, tak że gorące łzy spadały mi na czoło, zawołała:
– Franciszku, bądź pobożnym i dobrym!
Byłem do głębi wzruszony i nie wiedząc dlaczego – rozpłakałem się.
Zamieszkaliśmy w pobliżu klasztoru, w leśniczówce, a małe gospodarstwo mej matki nabrało lepszego wyglądu dzięki pomocy i dobrodziejstwu ksieni. Skończyła się bieda. Chodziłem lepiej ubrany i pobierałem naukę u proboszcza, któremu zarazem służyłem do mszy, ilekroć ją odprawiał w kościele klasztornym. Niby sen anielski owiewa mnie dziś jeszcze wspomnienie tej szczęśliwej młodości. Ach, niby daleki, wspaniały kraj, gdzie mieszka radość i niczym niezmącona pogoda dziecięcego serca, leży ta ziemia ojczysta, daleko, daleko poza mną, lecz kiedy spojrzę wstecz, przepaść ziejąca roztwiera się przede mną i dzieli nas na zawsze. Porwany wichrem gorącej tęsknoty wpijam się uporczywie oczami w postaci ukochanych moich, przechadzających się po tamtej stronie niby w purpurowych blaskach wczesnego świtu i, zda się, słyszę drogie ich głosy. Ach! Jestże taka przepaść, której by nie przebiegło silne skrzydło tęskniącej miłości? Czymże jest czas i przestrzeń dla miłości? Czyż ona nie żyje w myśli? A myśl czyż zna granice? Lecz ciemne postaci powstają i tłocząc się coraz to ciaśniej i ciaśniej, coraz większą ciżbą, zwierają coraz ciaśniejszym kołem, przesłaniają widok i tak zagważdżają umysł troskami teraźniejszości, że nawet tęsknota, wypełniająca mnie bezimiennym, rozkosznym bólem, staje się zabijającą, nieuleczalną męką.
* * *
Proboszcz był samą dobrocią. Umiał powściągać żywość...