- W empik go
Diable eliksiry - ebook
Diable eliksiry - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 476 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałbym cię poprowadzić, łaskawy czytelniku, pod owe ciemne platany, gdzie po raz pierwszy czytałem dziwną historię brata Medarda. Tam siadłbyś przy mnie, na tej samej kamiennej ławce, na wpół ukrytej wśród wonnych krzewów i pstro kwitnących drzew; tam spojrzałbyś, jak ja, z tęsknotą ku błękitnym górom, piętrzącym się w przedziwnych kształtach przy ujściu słonecznej doliny, co roztwierałaby się przed nami na końcu alei. Tam obróciłbyś się nagle i ujrzałbyś poza nami, w odległości może dwudziestu kroków, gotycką budowlę z portalem zdobionym bogato posągami. Przez ciemne gałęzie platanów spojrzą ci w twarz obrazy świętych pogodnymi, żywymi oczami; spojrzą ci w twarz świeże freski, błyszczące na szerokim murze. Patrz! Już czerwień słońca stanęła na wzgórzu, już wiatr wieczorny zrywa się do lotu: wszędzie ruch, życie…
Szept i szum… wiążą się w dziwne głosy, idą przez drzewa i krzewy, idą, rosną stopniowo w śpiew, w organów ton. W szerokich fałdzistych szatach kroczą poważni mężowie, z pobożnym wzrokiem utkwionym w niebiosach. Kroczą milcząco przez szpalery drzew.
Czyżby ożyły te święte obrazy i zeszły z wysokich gzymsów?
Owiewa cię tajemny dreszcz czarownych podań i legend wymalowanych tam w górze – jest ci tak, jakby się to wszystko działo przed tobą, i chciałbyś serdecznie uwierzyć w te widzenia. W takim nastroju przeczytałbyś historię Medarda, a wtedy – kto wie… może byś ujrzał w dziwnych wizjach mnicha coś więcej niż zawiłą grę podnieconej wyobraźni.
A teraz, łaskawy czytelniku, ponieważ widziałeś już obrazy świętych, klasztor i mnichów, mogę ci tylko dodać, że ten wspaniały ogród, do którego cię wprowadziłem, należy do klasztoru kapucynów w B.
Gdy pewnego razu zatrzymałem się na dni kilka w tym klasztorze, pokazał mi czcigodny przeor spuściznę po bracie Medardzie, papiery chowane w archiwum jako coś niezwykłego. Z trudem tylko udało mi się nakłonić przeora, by mi ich użyczył. Zakonnik był właściwie przekonany, że papiery te należało spalić. Nie bez trwogi zatem, łaskawy czytelniku, daję ci w ręce tę książkę, złożoną z jego papierów. Kto wie, czy nie staniesz po stronie przeora.
Jeżeli jednak zechcesz pójść wraz z bratem Medardem, niby jego wiemy towarzysz, przez mroczne krużganki, przez mnisze cele, przez różnobarwny, stokrotnie mieniący się świat, jeżeli odważysz się z nim razem znieść całą okropność i wstręt obłędów, całą szaloną wściekłość i kuglarstwo życia, to może uczujesz rozkosz na widok zmieniających się obrazów owej camera obscura, co roztworzy się przed tobą.
Zdarzy się może, iż bezkształtne widma, jeżeli bystrzej wglądniesz w nie oczami, nabiorą dla ciebie wyrazu, kształtu. A wtedy poznasz, jak ukryty zarodek, dziecię tajemnego stosunku, strzela w górę bujną rośliną i spiętrza coraz to wyżej krętaninę tysięcznych łętów, aż oto kwiat, zmieniając się w dojrzały owoc i wysysa żarłocznie wszystkie soki życiowe i niszczy zarodek.
Z niemałym trudem odcyfrowałem papiery kapucyna Medarda, bo rękopis – zwyczajem mnichów – był mały i nieczytelny. Po przeczytaniu całości ogarnęło mnie wrażenie, że to, co zwykliśmy nazywać snem i ułudą, jest może symbolicznym poznaniem tajemniczego wątku, który ciągnie się przez całe nasze życie, spajając je we wszystkich jego przemianach; lecz biada temu, kto sądzi, że przez owo poznanie zdobył moc stargania tej nici przewodniej i podjęcia jej wraz z ciemną potęgą, co nad nami włada…
Być może, łaskawy czytelniku, doznasz tego samego uczucia – a życzę ci tego serdecznie dla wielu podniosłych powodów.ROZDZIAŁ II WEJŚCIE W ŚWIAT
W oponach błękitnej mgły spoczywał klasztor pode mną, w dolinie. Zrywał się świeży powiew porannego wiatru niosąc ku mnie przez powietrzne koleje pobożne śpiewy braci. Mimo woli nuciłem do wtóru. Słońce wzeszło za miastem płomienną bryłą żaru. Świetlista pozłota lśniła na drzewach, z wesołym szmerem opadały brylanty rosy na tysiące pstrych owadów, co zrywały się z brzękiem i szelestem.
Zbudzone ptaki trzepotały skrzydłami, obrzucając się miłosnym śpiewem i pieszczotą w powietrzu i w lesie.
Gromada parobczaków i świątecznie wystrojonych dziewek przeszła przez wzgórze. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – zawołali przechodząc. Odpowiedziałem “na wieki wieków" i było mi, jakby nowe życie, pełne wesela i wolności, szło ku mnie z tysiącem rozkosznych zjawisk. Nigdy mi nie było tak lekko na sercu. Sam sobie wydałem się innym, bo jakaś nowo zbudzona siła rozpierała mi piersi. Szedłem szybko przez las, schodząc na dół po stoku góry. Chłopa napotkanego spytałem o miejscowość, którą plan podróży wyznaczał na pierwszą stację noclegową. Opisał mi dokładnie ścieżkę bliższą, zbaczającą z głównego gościńca, środkiem łańcucha górskiego.
Już uszedłem samotnie spory kawał drogi, gdy nagle ocknęła się we mnie myśl o nieznajomej i o fantastycznym planie odszukania jej.
Lecz obraz jej był jakby zamazany obcym, nieznanym tchnieniem i tylko z trudem mogłem rozpoznać blade, zmienione rysy. Im bardziej starałem się zatrzymać w pamięci widziadło, tym bardziej ginęło w mgle nieprzejrzanej. Tylko moje wyuzdane zachowanie się w klasztorze po owym zdarzeniu stało mi jasno przed oczami. Nie mogłem wprost pojąć, jak mógł przeor cierpieć to wszystko tak pobłażliwie i dlaczego zamiast wymierzyć mi słusznie zasłużoną karę, wysłał mnie w podróż. Wkrótce doszedłem do przekonania, że owo zjawienie się nieznajomej było tylko wizją, następstwem zbytniego wytężenia umysłu. Zamiast, jak zwykle dotąd, przypisywać ten zgubny, kusicielski majak wytrwałemu prześladowaniu szatana, kładłem go na karb własnych wzburzonych zmysłów. Okoliczność, że nieznajoma była ubrana jak święta Rozalia, zdawała się dowodzić, że odgrywał tu rolę obraz tej świętej, który rzeczywiście mogłem był widzieć z konfesjonału, co prawda ze znacznej odległości i pod ostrym kątem.
Głęboko podziwiałem mądrość przeora, że wybrał stosowny środek do uzdrowienia mnie. Zamknięty bowiem w murach klasztornych, otoczony ciągle tymi samymi przedmiotami, śród ciągłych rozmyślań i zgryzot sumienia musiałbym ulec owej wizji, malowanej przez samotność coraz to płomienniejszymi, zuchwalszymi barwami, i przypłacić rozterkę obłędem.
Coraz bardziej oswajając się z tą myślą, że wszystko było tylko snem ułudnym, zaledwie mogłem powstrzymać się od śmiechu i z płochością, zresztą zupełnie u mnie nie na miejscu, żartowałem w głębi duszy z przypuszczeń, jakoby święta zakochała się we mnie przy czym pomyślałem, że przecież ja sam miałem już raz być świętym Antonim. Kilka dni przedzierałem się przez góry. W grozie złomów skalnych, śmiało sterczących w obłoki, szedłem po ścieżkach rytych nad rwącymi potokami. Coraz to puściej robiło się śród głazów; coraz to uciążliwsza stawała się droga. Było południe. Słońce prażyło mnie w odkrytą głowę. Upadałem z pragnienia, a źródła nie było w pobliżu, nie mogłem też dotrzeć do wsi, gdzie miałem się zatrzymać na nocleg. Zupełnie wyczerpany usiadłem na grani skalnej i mimo woli przyłożyłem do ust gąsiorek z eliksirem, chociaż pragnąłem, o ile tylko można, oszczędzać tak rzadkiego trunku.
Nowa siła rozżarzyła mi żyły. Wzmocniony i odświeżony kroczyłem dalej, by stanąć u zamierzonego celu, który musiał być już w pobliżu. Coraz bardziej gęstniał i rudział sosnowy las; coś zaszumiało w zaroślach, a po chwili zarżał głośno koń i ujrzałem wierzchowca przywiązanego do drzewa. Postąpiłem kilka kroków naprzód i zdrętwiałem z przerażenia. U stóp rozwarła mi się nagle przeraźliwa przepaść. Syczący potok ciskał się z hukiem w otchłań śród spadzistych, ostrych skał. Jego to huk słyszałem z oddali. Tuż, tuż nad przepaścią siedział na złomie pochylonym w głębię jakiś młody człowiek w mundurze; kapelusz z bujnym pióropuszem, szpada i portefeuille leżały obok niego. Całym ciałem zwieszony nad przepaścią, zdawał się zasypiać i osuwać zwolna w otchłań. Upadek jego był nieunikniony. Podbiegłem i krzycząc: "Na miłość boską, zbudź się pan" chwyciłem go za rękę, aby go powstrzymać.
W tejże chwili zerwał się z głębokiego snu, lecz w okamgnieniu tracąc równowagę runął w przepaść i jakiś łoskot, jakby strąconych kamieni, zagruchotał po skałach. Przeszywający krzyk grozy przebrzmiał w niezmiernej głębi, a potem jęk jakiś głuchy wypłynął z otchłani i zamarł natychmiast.
Stałem skamieniały z przerażenia i grozy. W końcu pochwyciłem kapelusz, szpadę, portefeuille i chciałem oddalić się szybko z miejsca katastrofy, lecz zaszedł mi drogę jakiś młodzieniec w stroju myśliwskim. Zrazu spojrzał mi obojętnie w oczy, a potem zaczął się śmiać jak opętany, aż dreszcz lodowaty przeleciał mi po ciele.
– Wybornie, łaskawy panie hrabio, wybornie! – zawołał w końcu młody człowiek. – Przepyszna maskarada! Gdyby łaskawa pani baronowa z góry nie wiedziała o tym, zaprawdę nie poznałaby drogiego gościa. A gdzie mundur, łaskawy panie hrabio?
– Rzuciłem go w przepaść – odpowiedziało coś ze mnie bezdźwięcznie i głucho. Nie ja bowiem wypowiedziałem te słowa. Same zadrżały mi na ustach. Zatopiony w sobie, wpatrzony w przepaść – czy też nie wstanie z głębi krwawy trup hrabiego, czy nie podniesie ku mnie grożącej pięści – stałem bez ruchu. Zdawało mi się, że to ja sam zamordowałem tego człowieka. Ręką ściskałem kurczowo kapelusz, szpadę i portefeuille.
– Łaskawy panie! – zawołał młody człowiek kopnę się tedy konno gościńcem do miasteczka i ukryję w domku tuż przed bramą, po lewej ręce. Pan tymczasem podąży do zamku, gdzie już oczekują pana. Proszę… o kapelusz i szpadę.
Oddałem mu obie rzeczy.
– Żegnam pana hrabiego i życzę powodzenia w zamku… – zawołał młody człowiek i zniknął w zaroślach, z piosenką na ustach.
Gdy przeszło pierwsze oszołomienie i zastanowiłem się nad całym zdarzeniem, musiałem przyznać, żem uległ tylko grze przypadku, który jednym pociągnięciem wplątał mnie w najdziwniejszą intrygę. Zrozumiałem, że wielkie podobieństwo moich rysów i postaci do wyglądu nieszczęsnego hrabiego złudziło myśliwca.