- W empik go
Diable wiano i inne opowieści - ebook
Diable wiano i inne opowieści - ebook
Zbiór niezwykłych, budzących dreszczyk emocji, a czasami nawet i grozy, opowiadań sześciu znakomitych polskich autorów. Do refleksji nad ludzkim losem zachęcają nas: Artur Gruszecki utworem „W podziemiach ruin”, Józef Ignacy Kraszewski opowieścią „Upiór”, Włodzimierz Zagórski tekstem „Diable wiano”, Waleria Marrené-Morzowska rzeczywiście smutną opowieścią „Smutna swadźba”, Antoni Pietkiewicz budzącym dreszczyk grozy „Gościem z grobu” i Antonina Domańska uroczą opowiastką Hanusia Wierzynkówna
Spis treści
Artur Gruszecki: W podziemiach ruin
Józef Ignacy Kraszewski: Upiór
Włodzimierz Zagórski: Diable wiano
Waleria Marrené-Morzowska: Smutna swadźba
Pietkiewicz Antoni: Gość z grobu
Antonina Domańska: Hanusia Wierzynkówna
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-241-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Zameczek
Niedaleko granicy Marchii Brandenburskiej, a dzisiejszych Prus, stał nad Notecią zameczek obronny, Ostrów.
Gruby mur otaczał go wokoło, wewnątrz wznosił się piętrowy dom, w którym przemieszkiwała z dziada pradziada rodzina szlachecka Dzierzbickich.
W czasie, w którym rozpoczyna się to opowiadanie, właścicielem zameczku był Maciej Dzierzbicki. Jako młodzieniec brał on udział w sławnej wyprawie Króla Jana Sobieskiego pod Wiedeń, lecz ranny pod Parkanami wrócił do domu i osiadł w Ostrowie.
Czyniąc zadość woli zmarłego ojca, ożenił się, i wkrótce Pan Bóg dał mu dwie córki. Starsza Aniela liczyła już lat dziewiętnaście; wysoka, kształtna, piękna szatynka słynęła zarówno z urody jak i z dobroci. Okoliczni włościanie nazywali ją swoją matką, bo gdzie tylko zjawiła się choroba, a za nią głód i nędza, Aniela śpieszyła z pomocą. Często też wyjeżdżała konno do wsi okolicznych, a chłopi z daleka poznawali dzielnego jej siwka, którego zazwyczaj dosiadała, odwiedzając chorych i potrzebujących pomocy.
Słońce wiosenne miało się już ku zachodowi. Pani Dzierzbicka z młodszą córką, dziesięcioletnią Janinką, siedziała obok męża na ganku zajęta robotą. Nagle, odkładając trzymany w ręku haft, rzekła:
– Jestem niespokojna o Anielkę. Wyjechała tak dawno i dotychczas nie wraca. Może ją koń poniósł? Może spadła z siodła?
– Anielka spadłaby z konia! – zdziwiła się Janinka.– Przecież ona jeździ doskonale!
– Prawdę mówi Janinka – uspokajał mąż. – Bóg nie dał mi syna, ale i on nie jeździłby tak dzielnie jak Anielka. Bywało koń skoczy w bok, zlęknie się, ona nawet nie drgnie na siodle.
– Czemuż nie wraca? – niepokoiła się matka.
– Pewno pojechała daleko, ale zresztą, po co ten niepokój, wszak jest z nią stary Bartosz, a ten ją obroni w każdej potrzebie.
– Otóż i Anielka! – zawołało dziecko, wskazując na daleką kurzawę.
– Chwała Bogu! – szepnęła matka.
– Ależ pędzi, Bartosz zaledwie zdąża, a to przecież jeździec nie lada.
Zbliżywszy się do bramy, młoda dziewczyna zwolniła bieg konia, kłusem przejechała dziedziniec, lekko zeskoczyła z siodła przed gankiem i, oddawszy wierzchowca masztalerzowi, pośpieszyła do rodziców. Zarumieniona szybką jazdą weszła na ganek i, całując rękę matki, przemówiła dźwięcznym głosem:
– Niech mi mama daruje to opóźnienie, ale miałam przygodę.
– Jaką? Mów moje dziecko.
– Zaraz opowiem, tylko trochę odpocznę.
– Siadaj obok mnie Anielko i odpocznij – rzekł ojciec.
Po chwili dziewczę zaczęło:
– Byłam w ruinach...
– Tak daleko, i po co? – przerwała matka.
– To niedaleko mamo, może godzina drogi. Namówiłam Bartosza, aby mi towarzyszył, gdyż on wzdragał się, mówiąc o strachach i duchach. To podnieciło mnie jeszcze bardziej, uparłam się i pojechałam.
– I zobaczyłaś ducha? – spytała ją siostra.
– Żadnego, moja Janinko, ale wysłuchałam ciekawej opowieści i spotkałam znajomego.
– Kogóż to? – zapytała matka.
Zanim Anielka zdołała odpowiedzieć, rzekł ojciec:
– Opowiadaj po kolei, porządek przede wszystkim.
– Więc najpierw opowiadanie o ruinach zamczyska. Dobrze mamo?
– Słuchamy! – zawołała wesoło Janinka.
– Otóż dawno, już dawno temu, pan tego zamku miał trzy córki, a gdy żona mu zmarła, ożenił się powtórnie, aby dać dzieciom opiekę, gdyż sam musiał iść na wojnę. Minęło lat kilka – ojciec jak nie wraca, tak nie wraca, a macocha rządzi i krzywdzi sieroty, by zabezpieczyć wszystko swemu synkowi. Wreszcie przyszła wieść o śmierci ojca; wówczas macocha postanowiła pozbyć się pasierbic. Idzie do wróżki, a ta jej mówi; strzeż się pasierbic, bo przez nie zginiesz nie swoją śmiercią. Zawzięta kobieta tak strasznie dokuczała i znęcała się nad sierotami, że one wreszcie z rozpaczy rzuciły się do głębokiej studni zamkowej. Właśnie w tym czasie bawił się na dziedzińcu synek tej srogiej kobiety, a chcąc zobaczyć, co się stało z jego przyrodnimi siostrami, nachylił się tak nieszczęśliwie, że wpadł również do studni i zabił się na miejscu. W jakiś czas wrócił z wojny pan zamku, gdyż wieść o jego śmierci była kłamliwą, a dowiedziawszy się o wszystkim, zabił własnoręcznie swą drugą żonę, zamek podpalił i sam skoczył w płomienie.
– I co dalej? – spytała Janinka, gdy siostra umilkła.
– Od tego czasu w ruinach ciągle straszy; chodzą duchy, potwory dziwne, i każdy unika starego zamczyska.
– Opowieść ładna, ale nieprawdziwa – rzekł ojciec. – Zamek zburzyli Niemcy; a że jest daleko od drogi i ludzi, więc nikt go nie odbudował.
– Zapewne tak napisano w tych wielkich księgach, które ojciec ma w swym pokoju – rzekła Anielka – i pewno to prawda; ale ja wolę tę żywą historię o nieszczęśliwych sierotach, o macosze, o tych strachach, duchach, potworach.
– Nie tylko ty wolisz – odpowiedział ojciec. – Wszyscy włościanie, a nawet szlachta są przekonani, że w tych ruinach coś straszy, i nikt nie odważyłby się pójść tam w nocy, a i w dzień jasny z pewną trwogą zbliżają się do zamczyska.
– O! w dzień nie bałabym się zupełnie! – zawołała Janinka.
– Teraz prawdopodobnie nie przytrafiłoby ci się nic złego, ale dawniej, jeszcze za śp. ojca mego, zamczysko to zamieszkiwali rozbójnicy i łotrzykowie.
– I co? I co? – spytała Anielka z żywością.
– A cóż ma być? Jak zwykle napadali podróżnych, dwory i chaty na odludziu okradali i rabowali, a bliskość granicy sprzyjała ich procederowi. Aż nareszcie sprzykrzyło się to ludziom, i starościńscy pachołkowie część zabili, a drugą powiesili.
– Chciałam wejść w podziemia – zaczęła znów Anielka – podobno są tam skarby, ale Bartosz bardzo się wzbraniał, a że i światła nie miałam, wiec tylko pozostała mi chęć odwiedzić tę część zamczyska.
– Nie spodziewałam się tego, Anielko, – rzekła matka dość surowo, – by moja córka mniej miała zastanowienia od masztalerza. Toż w podziemnych chodnikach o złe powietrze lub o nieszczęście nie trudno.
– Matka ma zupełną słuszność – dodał pan Dzierzbicki. – W takich ciemnicach gnieżdżą się choroby, gady, jaszczurki. Proszę też waćpanny wybić sobie z głowy podobne przedsięwzięcia.
Anielka zawstydzona umilkła. Matka nie zapomniała jednak o drugiej części przygód i po chwili spytała:
– Kogo też spotkałaś dzisiaj?
– Znajomego rodziców, grafa von Tannenburg, który przesyła rodzicom pokłony.
– Grafa von Tannenburg? Tu? na naszej stronie? – zdziwił się ojciec.
– Jeździł w odwiedziny do kasztelana i wspominał coś, że był u starosty.
– Pewno łotrzyki z Brandenburgii uciekli do nas, albo nasi tam dokazują, więc żądał pomocy.
– Albo też posunął się w konkury o starościankę, bo już panna z niej leciwa – dorzuciła pani Dzierzbicka.
– Ee! także coś! – odrzekł wzruszając ramionami pan Maciej. – Tym niewiastom zawsze roi się o małżeństwie. Niemiec, protestant, ziemi ma niewiele i narażałby się tak łatwo na wyraźną rekuzę.
– Znowu zasię ja powiem – zaczęła pani – że młody on, i wiem, że dufa wiele w swe grafostwo.
– A niech tam! – machnął ręką mąż. – Ja córki nie dałbym mu, chociażby był piękny, jak Adonis, i bogaty, jak Krezus.
– Ktoś jedzie do nas – zawołała nagle Anielka.
– Ho, ho, i liczna kawalkata! – rzekł pan Dzierzbicki. Wstał, wychylił się z ganku i, klasnąwszy w ręce na służbę, rozkazał:
– Hej! Niech klucznik przysposobi gościnne komnaty, ochmistrz i szafarz niech pomyślą o gościach, by przyjąć przystojnie. A stajnie niech będą w porządku.
Równocześnie pani Dzierzbicka wraz z córkami poszła do fraucymeru, by siebie i córki godnie przystroić na przyjęcie gości.
II. Wizyta
Pan Maciej Dzierzbicki, narzuciwszy na siebie ozdobniejszy kontusz, czekał na ganku gości, którzy, wjechawszy na dziedziniec zameczka i uchylając czapek, wołali:
– Witamy z Bogiem i dobrem słowem.
Gospodarz z rozjaśnioną twarzą kłaniał się, założywszy rękę lewą za pas błyszczący, bowiem od czasu rany otrzymanej w ramię pod Parkanami z wielką tylko trudnością władał lewą ręką.
Gdy z konia zeskoczył gość, przybrany w kołpak z czaplim piórem i spinką brylantową, w żupan i kontusz bogaty, i, acz podróżny, z karabelą u pasa; pan Maciej Dzierzbicki zszedł ze schodów gankowych i, schylając głowę, witał:
– Czołem, mości Kasztelanie! Czołem!
A gdy uścisnęli sobie ręce, rzeki kasztelan:
– Czołem, mości chorąży! Czołem! Przyjechaliśmy do was w gościnę.
– Witam was, mości kasztelanie, całym sercem! Raczcie wstąpić w me progi. Wielce wam wdzięczny za honor i wielki zaszczyt, który mi czynicie.
Po dłuższych ceregielach i wzajemnych przemówieniach udał się kasztelan do gościnnych pokojów, by przebrać się w strój godniejszy.
Tymczasem pan Maciej Dzierzbicki, któremu ziemianie dla jego zasług wojennych dali tytuł chorążego, wraz z małżonką i służbą przysposabiali przyjęcie.
Pan chorąży wydawał krótkie rozkazy, dotyczące zapasów piwnicy.
Przed nim stał i słuchał uważnie, niegdyś ochmistrz, dziś poważany przyjaciel domu, Michał Ziembiński, ubrany w biały żupanik atłasowy i w kontusz z białymi wylotami.
– Dla takiego gościa, jak kasztelan, dasz, mości Michale, to wino, które pamięta Jana Kazimierza. Dasz je pod koniec, a lżejsze do mięsiwa.
– Rozumiem, mości chorąży, sam dopilnuję kolei.
– Przy stole miej baczne oko na towarzyszów kasztelana – upominał gospodarz.
– Jak zawsze! – odpowiedział pan Michał. – Krzywdy mieć nie będą.
– Idźże, waść, teraz do piwnicy, a klucza nie wypuszczaj z rąk.
Po jego odejściu chorąży spojrzał na wielki stół, uginający się pod bogatą zastawą srebrną. Przed każdym nakryciem stał puchar, a największy i najozdobniejszy, z czystego kryształu przed nakryciem dla kasztelana.Józef Ignacy Kraszewski: Upiór
Siedzieliśmy u komina; suche drewka olchowe płonęły na nim tym spokojnym ogniem, mieniącym się w barwy zielonawe i fioletowe, na który godzinami całymi człowiek zapatrzywszy się, zadumawszy, siedziałby, ot tak, z rękoma założonymi. Tyras, głowę położywszy na łapach, drzemał, też nosem zwrócony ku kominowi. Trzech starych myśliwych otaczało ognisko to domowe, które nigdy prawie nie wygasało, ja czwarty tuliłem się w kątku za włosieniem okrytą kanapką. Wabiły mnie tam i pociągały niewypowiedzianym urokiem powieści, które całymi wieczorami starzy sobie o dawnych czasach opowiadali. Mało kto naówczas miał ochotę i cierpliwość wziąć się do pióra, lecz bez żywego słowa nikt się dnia jednego obejść nie mógł. Byli tacy niemal z powołania gawędziarze, których Rzewuski niewłaściwie polskimi bardami nazywał, jeżdżący od dworu do dworu, z imienin na imieniny, goszczący nieraz po kilka tygodni, obwożeni po sąsiedztwie, wszędzie przyjmowani serdecznie, około których, jak tylko zasiedli, wszyscy się ustawiali, podsłuchując ich ciekawie. Opowiadanie ich częstokroć nie było bez kunsztu; historyjki te umieli na pamięć, a za każdym razem przybywał im jakiś wariant, kwiatek, dowcip i rys charakterystyczny. Więc choćby rzecz była znaną, gdy ją przedziwnie pan łowczy lub cześnik opowiadał, skupiono się dokoła, zrywano boki lub łzami się zalewano, słuchając. Tego wieczora poczęło się jakoś od myśliwskich historii mniej zabawnych, ale to był wstęp tylko. Potrącić dosyć było o znane imiona księcia Karola, starosty kaniowskiego, Jabłonowskiego lub Gozdzkiego, jednego ze słynnych dziwaków swojego czasu, aby się pokrewne im postacie, na których nie zbywało, ruszyły i powstały żywe.Włodzimierz Zagórski: Diable wiano
Nawet i diabłu może się zdarzyć przypadek...
Mądra to szelma, przezorna i – jak to mówią – kuta na wszystkie cztery, chociaż wiadomo, że jegomość ten dwoje ma rąk, a jedną tylko stopę i jedno kopyto, tak, iż kto wie, czy w Pacanowie nawet, gdzie przecie kozy kują, umiano by go podkuć na wszystkie cztery, jak się patrzy.
Więc też powierza diabeł kucie swych kończyn wyłącznie tylko majstrowi z piekła i dlatego to właśnie zdarzają mu się niekiedy przypadki. Bywa albowiem, że mu się jedna lub druga podkowa obluzuje na tej śliskiej drodze, po której zwykle chadza ladaco; a że piekielnych majstrów nie ma wtedy pod ręką, żaden zaś kowal ziemski (niechaj to czytelnikom, uprawiającym to sławetne rzemiosło, nie ubliża!) nie jest w stanie naprawić mu obuwia, więc też kuleje diablisko – sztykul! sztykul! – ślizga się i potyka co chwila, aż wreszcie – brzdęk! – pada jak długi... Piekło się wówczas trzęsie ze złości, zaś aniołkowie śmieją się do rozpuku i trzepoczą skrzydełkami z uciechy!...
Bywa także czasami, że diabeł – aczkolwiek sprytny i przezorny kanalia – coś przeoczy, o czymś zapomni lub wreszcie coś zgubi w podróży. Zdarza mu się to zwykle, gdy łyknie za wiele smoły gorącej na śniadanie lub gdy się zawieruszy w towarzystwie młodej jakiejś czarownicy. Wszelako przypadki diabelskie tego rodzaju mają to do siebie, że jemu samemu (to jest diabłu) nie przynoszą szkody, a ludziom z nich nie wyrasta nigdy pożytek... Wiadomo przecież, że i ˝diabli kaftan˝ nie cieszy i nie grzeje tych, którym się dostanie w udziale...Waleria Marrené-Morzowska: Smutna swadźba
Służmy poczciwej sławie, a jako kto może,
Niech ku pożytku dobra spólnego pomoże.
Jan Kochanowski.
Nad brzegiem strumienia wznosiła się wieś duża i ludna. Chaty w niej były porządne. Podwórka schludne, obwiedzione ostrokołem, świadczyły, że ludzie, którzy tu mieszkali, dbali o swoje zagrody. Około chat rosły sady, pełne grusz i jabłoni, a ogrody te spuszczały się smugami łąk, aż nad strumień, który po za wsią obracał koła młyńskie, Odzywały się też one nieustannym szumem i klekotem, rozchodzącym się daleko po rosie, niby jakieś ciągłe swarliwe gadanie, unoszące się ponad wioską, nawet w chwili, kiedy była uśpioną.
Z przeciwnej strony, na górze, obrosłej lipami, stał kościołek modrzewiowy, z krzyżykiem błyszczącym. Rano oblewały go różowe promienie świtu, a wieczorem, kiedy wieś już z wolna pogrążała się w cieniu, złocił się on jeszcze w górze, tak, jak ostatnia nadzieja człowieka.
Z wieżyczki kościelnej, odzywał się srebrzysty głos dzwonu i płynął nad wioską w godzinach znoju i spoczynku, panując nad klekotem młyna, i nad wszystkimi głosami, rozlegającymi się wkoło.
Okolica to była żyzna. Skiby ziemi, odwalone pługiem oraczy, były czarne i tłuste; bujne zboża runiły się na polach. Żyto zakwitało właśnie, a było tak gęste, że wąż by się pomiędzy nim prześlizgnął; pszenica czarnozielona aż burzyła się na zagonach, a młodsze owsa i jęczmiona zdawały się je gonie bujnym wzrostem. Łąki pełne były najprzeróżniejszego kwiecia; góry zaś po za wsią porastały bukowe lasy, tworząc zielone sklepienie, wsparte na kolumnach siwych pni, którego, w południe nawet, promienie słońca, przebić nie mogły. Słowem, nie brakło tu niczego: była mąka, łąka, ryby i grzyby. I ludzie też tu gospodarzyli pilnie i zabiegle. Nie byli bez ale, trafiało się tam nieraz różnie między nimi; przecież nic nie słychać tu było o żadnych napaściach, kradzieżach, albo bójkach.
Weselili się wprawdzie na weselach lub chrzcinach, bod kiedy Bóg da radość w domu, trzeba ugościć sąsiadów i podzielić się z nimi czym chata bogata; ale karczma często bywała pusta, a za to w kościołku na nabożeństwie nie brakło nikogo.
Głos dzwonu przypominał im Boga i wzywał do modlitwy, a ksiądz proboszcz, który tu przybył młodym, bardzo dawno temu, i zestarzał się pomiędzy nimi, tłumaczył im zawsze, że najpiękniejszą modlitwą są dobre uczynki, i sam też stwierdzał to przykładem. Żyli też tu po bożemu i wiodło im się dobrze. Gospodarze mieli dobytek i grosze, zagrodnikom nie brakło chleba. Najbogatszym jednak z całej wsi był Roch Lenart.
Chata jego, o dużych, jasnych szybach, odznaczała się pomiędzy innymi. Przed chatą rosły bzy i kaliny, ocieniając okna, a w sadzie roiły się pszczoły, brzęcząc około pasieki, i zbierając z lip przydrożnych biały, wonny miód. Lenart żony nie miał; mieszkał przy nim syn Wicek i synowa, i pomagali mu w gospodarstwie; miał też córkę, Salkę, siedemnastoletnią, najpiękniejszą dziewkę ze wsi całej i najraźniejszą także.Pietkiewicz Antoni: Gość z grobu
Będzie już temu lat może dwadzieścia, jak przejeżdżałem z rodzicami przez tę samą w wioseczkę, w której dziś zasłyszane podania powtarzam ludziom. Musiałem być wówczas bardzo małą dzieciną, bo ledwie pierwszy raz w życiu tułaczą odbywałem drogę z rodziną niemającą swojego kąta na bożym świecie, a więc skazaną na wieczną pielgrzymkę po dworach panów, którzy częściej mieniają swe sługi, niż najzawołańszy facjendarz konie. Popasaliśmy w bardzo wspanialej karczmie, oberżą zwanej, do której, ledwie po długiej prośbie, hardy arendarz, czy też oberżysta, dozwolił nam zajechać z naszą nędzną budką; i przenocować, nie w gościnnych pokojach, lecz w szynkarskiej
izbie, na wiązce słomy, gdzie gwar obcych gości, przez całą noc biesiadujących, nie dał nam ani oka zmrużyć.
Nazajutrz o świcie, kiedy się ojciec krzątał koło pakowania bryczki do dalszej podróży, mnie matka tymczasem wyprowadziła na przechadzkę po zielonym brzegu wspaniałej rzeki, nad którą, w oddali na wzgórzu, stał olbrzymi pałac z wyniosłymi basztami, krytymi złoconą blachą, otoczony przepysznym ogrodem , wysokim opasanym murem, do którego prowadziła gotycka kosztowna brama.Antonina Domańska: Hanusia Wierzynkówna
I. W domu Wierzynkowym
– Hanuś! Gdzie ty znów latasz? Czerwonaś jak ćwik, tchu złapać nie możesz, co się to ma znaczyć?
– Stryj kanonik do nas idą, matusiu – odrzekła dziesięcioletnia dzieweczka.
– Który?
– Stryj Daniel.
– Gdzieżeś go uwidziała? Wżdy nie ma nikogo.
– Zbiegłam ze schodów na sam dół za Mruczkiem, bo ino drzwi do komory uchyliliście, już się wymknęło kocisko.
– Jużci, taki on skory do myszy, jako ty do kądzieli. Ale powiadaj, jakożeś nadybała kanonika?
– Właśnie na dole, w sieni. Ino ja letka jak wiórek, tom duchem śmigała na górę, a stryjek wloką się pomaluśku. Poczekacie jeszcze ze trzy pacierze, zanim do drzwi zapukają.
– Sprawiedliwie gadają stryj Mikołaj, że Daniel cienki w pasie jak kazalnica u Panny Maryi… hi! hi! hi! – zaśmiał się brat Hanusi.
– Stanko, Stanko… Jeszcze jedno takie słowo, a powiem dziadkowi. Znać, żeś dawno bicia nie brał.
– Nie źlijcie się na mnie, matusiu. Że stryj Daniel gruby jak beczka, a stryj Mikołaj omal się nie złomie, taki suchy, jak sama śmierć, to moja wina? A może i stryjowi Tomaszowi co zadałem, że już drugi tydzień stęka?
– Radzę ci po dobroci, usuń się z moich oczu, zanadto ci język lata! Spomnij ino, że ja mam przednie leki na takową chorobę… Zuchwalec jakiś!
Pani Janowa Wierzynkowa ująwszy syna za kołnierz od kubraczka, wypchnęła z izby.
W tejże chwili drzwi od sieni rozwarły się szeroko, a w nich ukazał się mąż olbrzymiego wzrostu i potężnej tuszy, w sukni duchownej. Był to ksiądz Daniel Wierzynek, kanonik kapituły krakowskiej. Włosy jasne, siwiejące, przycięte ówczesnym zwyczajem trochę powyżej brwi, spadały po obu stronach twarzy czerstwej, o wyrazie rozumnym i dobrotliwym.
– Niech będzie pochwalony… Ufff! Jak do nieba do was się idzie, pani bratowo.