- W empik go
Diagnoza - ebook
Diagnoza - ebook
Alicja Horn, autorka bestsellerów Wyleczeni i Pasożyt, powraca z nową powieścią, by znów szokować czytelników osobliwymi metodami morderstw.
W Warszawie giną kolejni lekarze. Czy mieli ze sobą coś wspólnego? Komu mogło zależeć na ich śmierci? Śledztwo prowadzi komisarz Michał Łazowski. Pomaga mu życiowa partnerka, lekarka Marta Wolska. Parę łączy pewna niebezpieczna tajemnica. Ktoś daje do zrozumienia, że ją poznał. Dla głównych bohaterów zaczyna się wyścig z czasem. Po wielu latach więzienną odsiadkę kończy groźny pedofil. Okazuje się, że te z pozoru różne sprawy są ze sobą ściśle powiązane…
Diagnoza to wprowadzenie w mętny świat medycznej fikcji i medycyny alternatywnej. Pokazuje, że na chorych oraz hipochondrykach można zarobić wielkie pieniądze. Dowodzi też, że w tym świecie istnieje zarówno współpraca, jak i konkurencja. Wszystko ma jednak swoje granice...
Alicja Horn, okrzyknięta przez krytyków mistrzynią łączenia gatunków, adresuje swoje książki do miłośników thrillerów, kryminałów i powieści obyczajowych.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964687-4-1 |
Rozmiar pliku: | 6,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dyżurce lekarskiej oddziału chorób zakaźnych Warszawskiego Szpitala Klinicznego im. Wandy Błeńskiej panowała duszna atmosfera. I to bynajmniej nie jedynie za sprawą popsutych kaloryferów, których od kilku tygodni nie sposób było wyregulować.
Wszystko zaczęło się od odejścia ze szpitala doktor Zawady, która zmieniła pracę i przyjmowała teraz prywatnych pacjentów w niepublicznej przychodni. Praca i dyżury zostały rozdzielone między pozostałych lekarzy, zatrudnionych na oddziale. Oznaczało to, że pracy, której zawsze było dużo, zaczęło być jeszcze więcej. Po Zawadzie z pracy w szpitalu zrezygnował doktor Nowacki. Już dawno osiągnął wiek emerytalny i któregoś dnia po prostu oznajmił wszystkim, że ma dość wojen o to, kto weźmie którego pacjenta lub jaki dyżur, i że chce sobie wreszcie trochę pożyć. Tym sposobem pracy zrobiło się zdecydowanie za dużo.
Początkowo nic nie zapowiadało katastrofy. Po wakacyjnej aferze z Volandą, lekiem stosowanym w profilaktyce zakażenia HIV, w obowiązkach ordynatora zawieszono Tomasza Czechowskiego, zwanego przez wszystkich Starym. Zastąpił go właśnie Adam Nowacki, bardzo doświadczony lekarz, który świetnie radził sobie również w funkcjach administracyjnych. Przez chwilę relacje między pracownikami oddziału stały się życzliwe, a praca całkiem znośna. Jednak Staremu nie udowodniono przyjmowania łapówek ani żadnych innych nielegalnych działań, o które był oskarżany, więc decyzją pani dyrektor Kujawiak-Pachciarz został przywrócony na dotychczasowe stanowisko. Dla Bogu ducha winnego Nowackiego, na którym Stary zaczął odgrywać się za „kradzież stanowiska”, był to dodatkowy bodziec do tego, by pójść wreszcie na zasłużoną emeryturę.
Po jego odejściu Stary próbował rozdzielać dyżury „sprawiedliwie”, to znaczy tym, których nie znosił, przydzielał ich znacznie więcej niż reszcie. Tym sposobem „obdzielona” została Marta Wolska, na którą Stary reagował wręcz alergicznie po tym, jak nie dopisała jego nazwiska do autorów artykułu o pierwszym przypadku negleriozy w Polsce. Marta już wcześniej dyżurowała więcej, niż powinna, ale kiedy w październiku liczba przepracowanych przez nią godzin przekroczyła trzysta, powiedziała dość. Któregoś dnia po prostu poszła do biura kadr i wypowiedziała klauzulę opt-out. Zgodnie z prawem lekarz w Polsce może pracować maksymalnie 48 godzin tygodniowo, wliczając w to dyżury. Jeśli chce pracować więcej, musi podpisać specjalną zgodę, zwaną właśnie klauzulą opt-out. Choć „chce” bywa w tym przypadku pojęciem bardzo względnym. W praktyce takie zgody wymuszane są przez przełożonych na rozmaite sposoby: nagrodami, karami, zachętami czy wreszcie – zwykłym mobbingiem. W przypadku Marty nie działał już żaden z nich. Była na skraju wytrzymałości fizycznej i po prostu było jej wszystko jedno. Dla kolegów z oddziału ta wiadomość oznaczała jednak, że muszą rozdzielić między siebie ponad sto dodatkowych godzin pracy miesięcznie. Koleżeńskie, do tej pory, układy zaczęły nagle sypać się i pruć. Starzy znajomi patrzyli na siebie wilkiem, a kłótnie potrafiły wybuchać o każdy szczegół. Najczarniejszą owcą była jednak Marta, której starano się „przemówić do rozumu” argumentami w rodzaju: „przecież sytuacja jest ciężka, musi pani wspomóc kolegów”, „jeśli nie podpisze pani opt-out, będziemy musieli zamknąć oddział” czy też „przecież składała pani przysięgę Hipokratesa, czy pacjenci nic dla pani nie znaczą?”. To ostatnie bardzo ją rozbawiło. Nie omieszkała przypomnieć pani dyrektor Kujawiak-Pachciarz, że przysięgę Hipokratesa składano w starożytności, a współczesnych polskich lekarzy obowiązuje Przyrzeczenie Lekarskie. I nie było w nim ani słowa na temat pracy ponad siły. Po tylu latach dyrektorowania szpitalowi mogła nauczyć się chociaż tego. Nauczycielka matematyki ze szkoły podstawowej w Grójcu swoją synekurę zawdzięczała mężowi politykowi, który zmieniał partie jak rękawiczki, w zależności od bieżącej sytuacji politycznej. Dzięki temu żona była „nie do ruszenia”, choć na zarządzaniu szpitalem znała się tak, jak Marta na gramatyce języka hindi.
A pacjenci znaczyli dla niej wiele. Tyle że „dobry lekarz to żywy lekarz”, więc Marta zamierzała zacząć wreszcie dbać o własne zdrowie. Opt-out był krokiem właśnie w tę stronę. W ubiegłym roku była na pogrzebie kolegi ze studiów, kardiologa, który zmarł na zawał serca, osierocając dwójkę małych dzieci. Jego grafik pracy przypominał grafik Marty. Nie zamierzała skończyć jak on.
Tego ranka temperatura w dyżurce wyniosła trzydzieści dwa stopnie. Ktoś przyniósł z domu termometr pokojowy, żeby mierzyć ją i zapisywać. Lekarze mieli nadzieję, że dokumentowanie awarii wpłynie na Biuro BHP, a to z kolei przyśpieszy tempo usuwania usterki. Mylili się. Kaloryfery zepsuły się na amen i technicy szpitalni nie potrafili sobie z nimi poradzić. Czekano na jakieś specjalne części z Francji, potem na firmę, która zna się na takich sprawach, aż wreszcie nie wiadomo na co – prawdopodobnie na wiosnę i koniec sezonu grzewczego. Tymczasem w dyżurce było gorąco jak w szklarni i odpowiadało to wyłącznie storczykom rosnącym na parapetach. Spoceni lekarze pościągali fartuchy i siedzieli teraz w bawełnianych podkoszulkach. Normalnie otwarto by okna, ale jakiś czas temu niektóre z nich zaczęły szwankować i nie udawało się ich domknąć. Rozwiązaniem, zamiast wymiany, okazało się zabicie ich gwoździami. Przy okazji zamknięto na amen również sprawne okna – tak na wszelki wypadek, gdyby lekarzom wpadły do głowy jakieś głupie pomysły typu wietrzenie.
– Na miłość boską, niech ktoś wybije szybę, nie wytrzymam tego dłużej! – płaczliwym głosem zawołała doktor Makowska. Siedzący najbliżej doktor Hołowacz otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie zdążył, bo do dyżurki wkroczyły dwie dziarskie kobiety po sześćdziesiątce.
– My do pana. – Skierowały się w stronę Hołowacza. – O mamę chciałyśmy zapytać. Kiedy będzie wychodzić?
– Przecież wczoraj z paniami rozmawiałem, mama jest w ciężkim stanie. Ma rzekomobłoniaste zapalenie jelit, sprawdzamy, czy nie wystąpiła niedrożność. Włączyliśmy wankomycynę. Na dodatek przestały pracować nerki i mama prawie wcale nie oddaje moczu. Musimy pomyśleć o dializach…
– Czyli jest nadzieja, że nie wróci na święta do domu? Bo planujemy wyjazd.
Kiedy kobiety wyszły z dyżurki, do środka zaczęły napływać tabuny kolejnych krewnych. Normalnie drzwi pozostawały zamknięte, ale ze względu na temperaturę dziś pozostawiono je otwarte na oścież. Były jak zaproszenie do wejścia.
– Proszę państwa, informacji o pacjentach udzielamy od godziny trzynastej, na zewnątrz przecież wisi karteczka. Dajcie nam pracować. – Doktor Makowska bezceremonialnie wyprosiła wszystkich za drzwi i zamknęła je na zamek magnetyczny. – Noż kurwa, pierdolę taką robotę. Do wyboru mam albo się roztopić, albo zamienić w rzecznika prasowego, bo nikt nie rozumie, że nie mogę jednocześnie opowiadać o stanie mamusi, sprawdzać jej wyników w systemie, modyfikować jej zleceń i dzwonić po kardiologa, żeby ubłagać go o konsultację. A takich mamuś mam trzynaście.
Po zamknięciu drzwi powietrze stężało jak stal, niezmącone żadnym powiewem z korytarza. Lekarze starali się nie zapaść w hibernację podczas przeglądania wyników badań i czytania informacji dyżurowych przed odprawą z ordynatorem. Ciszę przerwał nieprzyjemny brzdęk klamki, a do środka wbiegł doktor Kurek.
– Słyszeliście? Jakąś Ukrainkę będą nam na oddziale zatrudniać! – wykrzyknął podekscytowany.
– Jaką Ukrainkę? – zdziwiła się doktor Korecka.
– Normalną, z Ukrainy. Właśnie się od Ireny dowiedziałem. – Doktor Kurek miał „potajemny” romans z Ireną Kowalską, która pracowała w sekretariacie dyrektorki. Potajemny, bo wiedzieli o nim wszyscy z wyjątkiem pani dyrektor. Dzięki Irenie Jerzy Kurek był najlepiej poinformowanym lekarzem w szpitalu.
– Ale że z Ukrainy… – żachnął się doktor Hołowacz.
– Masz coś do Ukraińców, Łukasz? – z ostrzeżeniem w głosie spytała doktor Olszewska.
– Nie, ale u nich wszystko można na bazarze dostać. Dyplom lekarza też.
– Nie opowiadaj głupot!
– Poważnie. W poradni mam takiego jednego pacjenta, który bardzo mnie polubił. Powiedział, że ma firmę zajmującą się kupowaniem ukraińskich praw jazdy dla Polaków, którzy nie mogą egzaminu z prawka zdać. I jeżeli mam dzieciaka, który będzie starał się o prawo jazdy, to żebym sobie nawet głowy nie zawracał kursami, tylko od razu do niego uderzył. Lewe ukraińskie prawko kosztuje niecałe tysiąc euro, a ile stresu na egzaminie oszczędza. Zniżkę mi obiecał. Z takim ukraińskim dokumentem dzieciak pojeździ parę miesięcy po Polsce, a potem automatycznie wymienia się je na polskie prawo jazdy.
– Przecież to jakieś bzdury! – zaprotestowała doktor Olszewska.
– Też tak pomyślałem, ale okazuje się, że prawda. Gwarantuje to Konwencja Wiedeńska o ruchu drogowym, która nakazuje wzajemne respektowanie dokumentów.
Lekarze wyjęli telefony i zaczęli sprawdzać te sensacje w Internecie. Faktycznie, była to prawda. Na dodatek firm, które oferowały podobne usługi, było w sieci na pęczki. Przez moment w dyżurce zapanowała cisza.
– Ale że dyplom lekarza też… W to nie uwierzę… – Doktor Olszewska w zadumie pokiwała głową, ale nikt nie podjął tematu.
Marta była pewna, że do godziny trzynastej wszyscy w szpitalu będą już wiedzieć, że na oddziale zakaźnym rozpocznie pracę Ukrainka, która swój dyplom kupiła na bazarze w Żytomierzu. W końcu nic nie podróżuje szybciej niż plotka, zwłaszcza w takich mikrokosmosach jak „Błeńska”.
Atmosferę skupienia przerwało wejście ordynatora.
– O Boże, jak tu gorąco macie. Weźcie wreszcie coś z tym zróbcie. Tu się nie da pracować! – Powachlował się scenicznie połą fartucha. Posłali mu niechętne spojrzenia, ale nikt nie odezwał się słowem. Wszyscy się go bali. Stary był jak karaluch, potrafił uciec z każdego tonącego okrętu, a jednocześnie utopić swoich wrogów. Sądzili, że afera z lekiem Volanda pogrzebie go raz na zawsze – został przecież nagrany, a nagranie publicznie ujawniono. Z jakiegoś powodu wrócił jednak na dawną pozycję ordynatora i konsultanta wojewódzkiego. Odwołano go jedynie z funkcji przewodniczącego Towarzystwa Naukowego Chorób Zakaźnych, ale wyłącznie dlatego, że na nagraniu obraził pozostałych członków, nazywając ich idiotami.
Rozpoczęli odprawę, ale jej nie dokończyli. Stary oznajmił, że nie jest w stanie skupić się na tym, co jest czytane, kiedy pot zalewa mu oczy. Powiedział, że zawiesza poranne odprawy do czasu, kiedy „naprawicie te pieprzone kaloryfery”.
Kiedy wyszedł, Marta ruszyła na samotny obchód. Rozpoczęła go od sali numer osiem. Leżał tam Łukasz Żabkowski, dwudziestodwulatek ze świnką – chorobą wirusową, która w normalnych okolicznościach nie wymaga hospitalizacji. Ale nic, co miało związek z Żabkowskim, nie było normalne. Przyjęto go na oddział zakaźny z obustronnym powiększeniem ślinianek: były tak bolesne i nabrzmiałe, że pacjent nie mógł przyjmować żadnych pokarmów doustnie. Do tego, co było niepokojące, trafił do szpitala z zapaleniem obu jąder i wysoką gorączką. Na dodatek porozumiewanie się z nim przypominało próby komunikacji międzygatunkowej albo nawet międzygalaktycznej. Marta wolała upewnić się, że nie ma do czynienia z infekcją ośrodkowego układu nerwowego. Na szczęście płyn mózgowo-rdzeniowy, który pobrała, wrócił czysty – oryginalność Łukasza Żabkowskiego wynikała z faktu bycia sobą, a nie ze zmian wywołanych wirusem świnki.
Leczenie zaczęło wreszcie przynosić efekty, co widać było również po tym, że w ostatnich dniach pacjent zgłaszał litanię skarg, miał mnóstwo pytań i zrobił się naprawdę nie do wytrzymania. Marta oceniła, że był gotowy do wypisu.
– Dzień dobry, jak się pan dzisiaj czuje? – spytała na powitanie.
– To pani powinna wiedzieć. Tyle już tu leżę… – odpowiedział z pretensją w głosie. Marta zdecydowanie wolała, kiedy nie mógł mówić z powodu obrzęku ślinianek.
– Na szczęście to już końcówka. Na jutro zaplanowałam pana wypis.
– Na jutro?! Ale ja się ciągle beznadziejnie czuję. Właściwie to coraz gorzej. Nic mi nie pomaga. Mam podejrzenia, że źle mnie tu leczycie. Pewnie na coś innego. To się często zdarza w polskich szpitalach. Być może wynika to z błędów edukacyjnych na studiach medycznych. Chciałbym w tej sprawie rozmawiać z pani przełożonym.
– Rozmawiał pan. Wczoraj.
– Jak to? Który to?
– Ordynator. Był u pana na obchodzie. Badał pana.
– Ten cham?
W tym akurat z Żabkowskim się zgadzała. Ale nie zamierzała iść tą drogą.
– A mówienie o kimś w ten sposób, na dodatek o lekarzu, który pomógł panu dojść do zdrowia, jest czym? – spytała przekornie.
– Dojść do zdrowia? – Nie załapał riposty. – Pani chyba żartuje. Przecież właśnie powiedziałem, że do żadnego zdrowia nie dochodzę. Wprost przeciwnie. Jestem coraz bardziej chory. Z wami rozmawiać to jak ze ścianą.
Marta westchnęła. Powoli traciła cierpliwość.
– To jeszcze raz. Jak się pan czuje i czy coś pana boli?
– Beznadziejnie się czuję, już mówiłem. Źle widzę.
– A wcześniej dobrze pan widział? – spytała, bo zauważyła, że Żabkowski nosił okulary.
– Kogo?
– Co kogo?
– Kogo źle widziałem? Kogo?
„Misia gogo”.
– Powiedział pan, że źle widzi. Przy czytaniu? Patrzeniu w dal? Co dokładnie się dzieje? – wyjaśniła, choć zamiast tego miała ochotę sięgnąć po butelkę wody mineralnej stojącej przy jego łóżku i porządnie walnąć go w łeb.
– Tak.
– Tak przy czytaniu, czy tak przy patrzeniu w dal?
– Jedno i drugie.
– A niech pan zasłoni lewe oko – poleciła.
– Które to? – odpowiedział pytaniem, z wyraźną pretensją w głosie.
– Wie pan co? Już nieważne. Poproszę okulistę, żeby pana obejrzał. – Dziś na oddziałach konsultował Jacek Sobótka, okulista, którego Marta znała jeszcze ze studiów i którego szczerze nie cierpiała. Ten dopiero był chamem. Prawie żałowała, że nie zobaczy tej konsultacji. Zanosiło się na starcie Godzilli z King Kongiem. – Zrobimy też kontrolę badań.
– Jeszcze dermatologa bym chciał.
– Po co panu dermatolog?
– Żeby mi znamiona obejrzał. Bo ja pochodzę z rakotwórczej rodziny.
„Zdążyłam zauważyć”.
– Do dermatologa pójdzie pan sobie w swojej przychodni. Tutaj leży pan z innego powodu.
– A co z moją głową?
– Co z nią? – spytała Marta, choć dobrze wiedziała, co było z nią nie tak.
– Boli.
– Gdzie?
– W środku. To znaczy w człowieku. Tak jakby trzon mózgu. Na dodatek ból promieniuje do pięty Achillesa.
– Och, skoro z trzonu mózgu promieniuje do pięty Achillesa, to dobry znak, nie ma się czym martwić. Poboli i przejdzie. Poproszę pielęgniarki, żeby przyniosły panu paracetamol. – Żabkowski z obrażoną miną pokiwał głową na znak zgody. Nie dostrzegłby sarkazmu, nawet gdyby ten gryzł go w piętę Achillesa.
Z ulgą opuściła salę numer osiem. W planach miała jeszcze obchód u dziesięciu innych swoich pacjentów. Na szczęście z pozostałymi kontakt logiczny był znacznie łatwiejszy. Włączając w to dziewięćdziesięciolatkę z chorobą Alzheimera, przyjętą wczoraj z powodu półpaśca.
Reszta dnia w szpitalu minęła bez większych zgrzytów i niespodzianek. W gabinecie lekarskim przez cały czas panowała nietypowa cisza. Praca nad wypisami, przyjęciami i sprawdzaniem wyników pacjentów przerywana była jedynie okazjonalnymi komentarzami na temat ukraińskich lekarzy oraz opowieściami o losach kolegów, którzy sami zdecydowali się na emigrację na Zachód. Wszystkie z tych historii kończyły się tak samo, niezależnie czy Maciek, Kasia czy Mirek wyjechali do Anglii, Francji czy Szwecji: właśnie w tej chwili każde z nich kupowało wysepkę na Małych Antylach, gdzie zamierzało spędzić dostatnią emeryturę. Marta miała już dosyć słuchania tych bzdur, więc skupiła się wyłącznie na pracy. Od pewnego czasu atmosfera w dyżurce stała się nie do zniesienia. Właściwie nie była już pewna, czy wolała słuchać Żabkowskiego, czy kolegów.
Z oddziału wyszła prawie o czasie, jedynie dziesięć minut później, niż powinna. Dyżurował Tomasz Nowaczyk, nowy rezydent, z którym pracowała kiedyś przez kilka tygodni jako zastępczy kierownik specjalizacji i którego nadal nazywała Młodym. Po starej znajomości zrzuciła na niego kilka niedokończonych spraw. Normalnie tego nie robiła, ale Młody tak entuzjastycznie garnął się do roboty, że aż sam się o to prosił. Poza tym radził sobie zaskakująco dobrze, więc od czasu do czasu warto było utrzeć mu nosa.
Na zewnątrz lało. Wyglądało na to, że listopadowe słońce, które do wczoraj rozpieszczało warszawiaków, samo przeniosło się gdzieś na Antyle. Marta otworzyła parasol i ruszyła przed siebie, choć nie było to łatwe. Przez miasto przepływały rzeki wody – skutek niewydolności miejskiego systemu kanalizacyjnego odprowadzającego wodę ze studzienek deszczowych. Problem narastał od lat, ale jak dotąd nikt nie zdołał sobie z nim poradzić. Przez głowę przemknął jej pomysł, by wpuścić tam _Naeglerię_ – może ameba przyśpieszyłaby prace modernizacyjne. Poza tym związane z tym badania i granty mogły raz na zawsze uwolnić ją od konieczności dyżurowania… Szybko skarciła się za to w myślach – _Naegleria_ zbyt często przychodziła jej ostatnio do głowy jako sposób na rozwiązywanie problemów.
W wejściu do kamienicy minęła swoją sąsiadkę, panią Marię. Razem z koleżanką pędziła do kawiarni na Nowym Świecie, na koncert fortepianowy. Po tym, jak zapisała się na uniwersytet trzeciego wieku, pani Maria prowadziła tak intensywne życie towarzyskie, że Marta mogła jej tylko pozazdrościć.
Kiedy włożyła klucz do zamka, dał się przekręcić tylko raz. Ze zdziwienia uniosła brwi – nie było jeszcze siedemnastej, Michał nigdy nie wracał do domu tak wcześnie.
– Czekałem na ciebie – usłyszała, kiedy przekroczyła próg mieszkania. Stał w korytarzu, z założonymi rękami, oparty o ścianę. Wyglądał na wściekłego.
– Też się cieszę, że cię widzę. Coś się stało?
– Okłamałaś mnie.
– A mógłbyś doprecyzować? – Okłamywała go już tyle razy, że nie miała pojęcia, co mógł mieć na myśli.
– Znaleziono torebkę z kawałkami dwóch palców Stefana Tokarza. To kieszonkowiec, dobrze znany policji. W torebce było też dziwne urządzenie, przypominające pułapkę na myszy. Sam Tokarz wylądował wczoraj na chirurgii. Chyba nie muszę dodawać, że te palce raczej mu już nie odrosną.
– Nigdy nie wiadomo. Prace nad komórkami macierzystymi…
– Marta, daj spokój, rozmawiamy poważnie. Obiecałaś, że nie będziesz więcej tego robić.
– Przecież wiesz, że jestem lekarzem. Zawodowo zajmuję się kłamstwem. Nie trzeba było wierzyć. Pretensje możesz mieć tylko do siebie. – Lekceważąco wzruszyła ramionami i zaczęła zdejmować mokrą kurtkę. Wiedziała, że takie zachowanie zdenerwuje go jeszcze bardziej, ale lubiła go prowokować.
Podszedł do niej i chwycił ją za ramiona.
– Narażasz wszystko, nad czym tyle pracowałem. – Domyśliła się, że mówił o Wyleczonych.
– Nad czym oboje pracowaliśmy – poprawiła go. – Zapominasz, że ja też mam w tym swój udział.
– Jesteś tylko trybikiem, nawet nie zdajesz sobie sprawy ze skali tego, co się wokół ciebie dzieje.
– W takim razie mnie uświadom. A nie w kółko tajemnice i niedopowiedzenia. Tak jakbyś mi nie ufał. – Zmarszczyła nos i przewróciła oczami, by podkreślić poziom nadąsania.
– To nie kwestia zaufania – odfuknął. – A nawet jeśli, to właśnie takimi akcjami jak ta udowadniasz, że im mniej wiesz, tym lepiej dla wszystkich.
– Dla wszystkich? Chyba dla ciebie. Jeszcze stałabym się zobowiązaniem, a tych, jak wiemy, nie lubisz. – Sama też ich nie znosiła, ale podkreślanie w rozmowach zawiłości ich wzajemnej relacji, zwłaszcza jeśli temat tych rozmów dotyczył czegoś innego, zawsze wytrącało Michała z równowagi. O to jej chodziło. – Jak się o tym w ogóle dowiedziałeś? Przecież to nie twój wydział – dodała.
– Ta sprawa zrobiła się na komendzie głośna. Jak się domyślasz, Stefan Tokarz nie jest ulubieńcem policji. Chłopaki łapią go i zaraz wypuszczają. Tylko ciśnienie wszystkim podnosi, jak znowu go widzą. Wie, że jest praktycznie bezkarny i śmieje się wszystkim w twarz. W zeszłym roku przesłał „drogiej policji” życzenia bożonarodzeniowe.
– Och, jak miło z jego strony. – Przeszli do kuchni i Marta zaparzyła herbatę z cytryną, imbirem i miodem. Sezon przeziębieniowy był w pełni, a ona stawiała na naturalne metody profilaktyczne.
– Tak, bardzo. No więc po twojej akcji ktoś znalazł w śmietniku torebkę ze znaną ci zawartością. A Tokarz złożył doniesienie. W jego wersji jechał sobie spokojnie autobusem, a jakaś walnięta baba podeszła do niego, chwyciła jego rękę, wsadziła ją do swojej torebki i zrobiła z niego kalekę.
Marta przewróciła oczami.
– Będę miała kłopoty?
– Mogłaś mieć. Nie rozumiem, dlaczego nie pozbyłaś się tej torby w jakimś stosowniejszym miejscu?
– Nie sądziłam, że ten gnojek będzie miał czelność pójść na policję. Sam rozumiesz. Ten pierwszy, któremu uszkodziłam tylko jeden palec, cierpiał w milczeniu. – Podniosła do ust kubek i napiła się herbaty. – Co teraz?
– Nic. Na szczęście padał deszcz i wszystko zamokło. Chodzą słuchy, że chłopaki na wszelki wypadek potrzymali jeszcze torebkę na balkonie dziś rano podczas ulewy. Monitoring w autobusie też nie działał. To znaczy ogólnie działał, ale przestał akurat w czasie całego zdarzenia i żadnego nagrania nie ma. Nikt nie wie, jak wyglądasz. Sprawa beznadziejna. Dla Tokarza, oczywiście.
Marta parsknęła śmiechem.
– To faktycznie nie jest u was zbyt popularny.
– Marta, nie rób tego więcej. – Michał spoważniał.