- W empik go
Dialogi z czarnym Platonem - ebook
Dialogi z czarnym Platonem - ebook
Renata, pochodząca z małej wsi na Kaszubach studentka filozofii, żyje beztrosko, a kolejne dni upływają jej na pisaniu doktoratu i opiece nad psem. Nic nie zapowiada przełomu w jej życiu, aż do momentu gdy dziewczyna niespodziewanie zostaje... mamą czteroletniego chłopca, synka jej śmiertelnie chorej siostry. Przerażona macierzyńskimi obowiązkami, wie, że nie może się poddać. A to dopiero początek serii zaskakujących wydarzeń, jakie przygotował dla niej los! Wkrótce bowiem Renata poznaje historię tajemniczego mężczyzny, która nie pozwala jej opędzić się od myśli, że oto gdzieś, hen daleko, żyje jej bratnia dusza. Ktoś, kto mógłby ją zrozumieć jak nikt inny na świecie... Ale czy rzeczywistość okaże się równie fascynująca jak opowieść, która tak zauroczyła Renatę?
Głośny dźwięk telefonu przyspieszył oddech Reni. Czuła, że krew dudniąca w uszach zaraz eksploduje i rozsadzi jej bębenki. Jeszcze raz z niedowierzaniem spojrzała na zegarek. Ktoś dzwoni o tej porze? W ogóle ktoś do niej dzwoni? Niby kto?
– Cześć!
– Lidzia? – Renata oniemiała z wrażenia. – Witaj! Fajnie cię słyszeć.
– Nie odzywałam się długo, przepraszam.
– Zauważyłam. No cóż, różnie bywało, ale nie chowam urazy – odrzeka Renia.
– Cieszę się, że tak myślisz. Słuchaj, chciałam ci coś powiedzieć.
– Coś się stało? – Renata domyślała się, że coś musiało się stać, skoro po dwóch latach nieodzywania się siostra telefonuje do niej w środku nocy!
Iwona Bińczycka-Kołacz urodziła się w 1977 roku w Krakowie. Jest mamą dwójki synów. Autorka powieści „Znak Ostrzegawczy”, finalistka II edycji konkursu Literacki Debiut Roku Wydawnictwa Novae Res. Zadebiutowała w 2013 roku opowiadaniem „Dziewczyna w Kożuchu”. Doktor nauk humanistycznych, absolwentka Uniwersytetu Pedagogicznego, nauczycielka języka polskiego, pomysłodawczyni i koordynatorka Małopolskiego Biegu Drogą św. Jakuba. Jest autorką wielu artykułów w czasopismach lokalnych i ogólnopolskich. Zaangażowana w działalność społeczną – od 2018 roku radna Gminy Michałowice (woj. małopolskie).
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-544-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Platon
Renata nie mogła się powstrzymać. Poczuła się zawstydzona swą ciekawością, ale zdecydowała się przeczytać kilka zdań ze znalezionego notatnika. Na kilku linijkach nie mogła jednak poprzestać – tekst był zbyt intrygujący. Wciągnął ją bez reszty!
Autor miał dar nie tylko pisania pięknych liter, ale także przejmujących historii. W dodatku każdy rozdział diariusza poprzedzony był perfekcyjnie dobranym, błyskotliwym cytatem. Kto mógł coś takiego napisać?
Atak
Wszystkie rzeczy ludzkie zawieszone są jakby na nitce i w jednym momencie mogą runąć.
Owidiusz
Gdy to przeczytasz, długo nie odzyskasz równowagi. Przyjdzie osłupienie, wstrząs, konsternacja, współczucie. Otrzymasz dawkę przytłaczających emocji, wśród których dominować będzie lęk – strach przed nieuchronnością przeznaczenia. Mimowolnie przyjdzie refleksja nad marnością ludzkich poczynań, ale także wiara, że nigdy, przenigdy nie wolno się poddawać! My, bezbronni wobec losu ludzie, niczym atakowane przez drapieżników zwierzęta musimy walczyć o swe przetrwanie do końca!
Życie przypomina poniekąd oddychanie, jest czynnością automatyczną. Dzień przegania dzień, a człowiek bezwiednie urządza wyścig za sprawami, które w jego mniemaniu są szczęściem. Biegnie zaaferowany, narzekając na swój ciężki los – uskarża się na kolejkę do kasy w supermarkecie, zbyt głośnego sąsiada, deszcz za oknem.
Nagle… gdy niepostrzeżenie ręce śmierci zaciskają pętlę na jego życiu, nieznana duszność rodzi czas uświadomienia i przewartościowania. Życie staje się perfekcyjnym arcydziełem, poezją istnienia! Kolejka jest błogosławieństwem – możesz przebywać jeszcze z ludźmi. Do sąsiada zaczynasz odnosić się z największą kurtuazją – chcesz dobrze zapisać się w pamięci bliźnich. Zachwycasz się każdą kroplą deszczu – być może ostatnią w życiu. Ziemska gonitwa zaczyna śmieszyć, martwi jedynie to, czy uda się przywitać kolejny dzień, by móc celebrować każdą jego chwilę.
To była jesień. Wiatr tego dnia psocił bezkarnie. Rozdmuchując sterty liści wokół budynku politechniki, ogałacał wydreptane przez studentów uliczki. Wycie potwornego wietrzyska zagłuszało rozmowy żaków.
Opuściwszy Instytut Informatyki, uciekłem przed wybrykami pogody do seledynowego dużego fiata, którego użyczyli mi rodzice ze względu na dzisiejszą nawałnicę. Z ulgą nacisnąłem pedał gazu i popędziłem w ulubionym kierunku. Towarzyszyła mi radosna myśl, że w domu czeka na mnie mama ze swym antidotum na najgorszą szarugę, jej arcydziełem – bigosem!KILKA DNI WCZEŚNIEJ
Potworna singielka
– Wygłaszał kazania dla przedszkolaków w kościele Świętego Marka. Na msze przynosił misia. Pewnego razu mówił o stworzeniu świata i zadał dzieciom pytanie, „kto się bardziej udał Panu Bogu: ksiądz rektor czy miś Bartek”. Dzieci wszystkie krzyknęły: „Miś Bartek!!!”.
Renata Palczewska wyłączyła dyktafon i podziękowała rozmówcy. Od kilku dni intensywnie zbierała informacje do swojego doktoratu. Szukała osób, które osobiście znały autora Historii filozofii po góralsku. Poszperała w internecie. Znalazła namiary na współredaktora tygodnika, do którego pisał profesor Tischner. Przemiły staruszek zgodził się pomóc, opowiedział kilka anegdot i dostarczył bezcennych informacji, których na próżno mogłaby szukać w książkach, czasopismach i internecie.
W pełni usatysfakcjonowana mijała ulicę Szewską, podążając w stronę Małego Rynku, gdzie umówiona była na kolejne spotkanie – tym razem towarzyskie. Napawała się słonecznym, bezwietrznym październikowym popołudniem, podśpiewując pod nosem Despacito. Jej wykonanie dalekie było od oryginału, Luis Fonsi rwałby włosy z głowy!
Hiszpańskie „despacito” to życiowe credo Renaty. Słowa: „pomału”, „powoli”, „spokojnie” cechowały jej sposób myślenia. Istna śródziemnomorska mentalność! Na wszystko znajdzie się czas, nie ma sensu nigdzie pędzić, każdy dzień to święto!
Była dopiero w połowie drogi, do umówionej godziny spotkania pozostała jej tylko chwila. Ale nie przyspieszyła kroku. Do tego, by podbiegła, zdołałaby ją namówić chyba jedynie trąba powietrzna!
Z tête-à-tête wiązała nadzieję na wskrzeszenie kontaktów z niewidzianymi od wieków przyjaciółkami. Dzisiejsze czasy nie służą budowaniu silnych relacji. Ludzie uwięzieni w świecie posiadania zaniedbują innych… Ostatnio Renata dotkliwie zaczęła odczuwać w swoim życiu nieobecność Bernadetty i Anity. Znajomość z nimi zapamiętała jako głęboką, pełną oddania.
Dziewczyny poznały się w czasach studenckich. Wszystkie trzy, z dala od swych rodzinnych miejscowości, mieszkały w tym samym akademiku. Były dla siebie prawdziwym oparciem. Po otrzymaniu dyplomu magistra każda z dziewczyn poszła w swoją stronę. Niepielęgnowana przyjaźń zwiędła tak szybko jak niepodlewany kwiat.
O dziwo, beztroska doktorantka dotarła do knajpki na czas. Koleżanki posiedziały w trójkę może z pół godziny. Bernadetta nawet nie skończyła kawy, spieszyła się po Jadzię do przedszkola. Jak twierdziła, była już niemiłosiernie spóźniona, a musiała jeszcze małą podrzucić do babci. Za godzinę umówiona była na wywiad ze znanym lekkoatletą, srebrnym medalistą Mistrzostw Europy w Barcelonie i trzykrotnym olimpijczykiem. To był, jak dodała podekscytowanym głosem, ostatni dzwonek! Jutro ten znany sportowiec miał wyjechać z kraju na kilka miesięcy.
Bernadetta Kozik – korpulentna, krótkowłosa brunetka, była bowiem dziennikarką. Pracowała od roku w znanym tygodniku „Dama”. Nie omieszkała przynieść koleżankom lekturę obowiązkową – kilku egzemplarzy czasopisma. Rzecz jasna z tytułami jej artykułów na okładce! Przed oczami Reni mignęła znana szesnastoletnia gwiazda muzyki operowej. Natychmiast schowała ją, wraz z innymi „ułowionymi” przez Benię sławami, do swej czerwonej płóciennej siatki z napisem „The best”. Gromadziła w niej co rano świeże bułeczki, a w ciągu dnia – pozycje zakwalifikowane do przeczytania.
Anita dopiła szybko ostatni łyk kawy i też zaczęła się zbierać. Tłumaczyła, że musi uciekać, bo o siedemnastej umówiła się z Patrykiem. Nie omieszkała dodać, iż rendez-vous odbędzie się przed sklepem jubilera. Planują zakup obrączek. Na odchodne dodała, iż narzeczony ponad wszystko ceni sobie punktualność.
Obie koleżanki, absolutnie pochłonięte własnymi sprawami, rozbiegły się – każda w swoją stronę. Pozostawiły po sobie coś w rodzaju pustki. Dobry nastrój Reni zniknął bez śladu.
Została przy stoliku w kawiarni sama. No, niedokładnie… Towarzyszył jej przecież Sour on the Rocks. Pierwszy raz w życiu piła samotnie drinka w kawiarni. Sytuacja kuriozalna. Przecież nie przepadała za alkoholem! W domu rodzinnym miała go po dziurki w nosie. Jej tata każdego dnia chodził do sklepu po jedno piwo, a wypijał trzy… Nie cierpiała tego cudu rozmnożenia!
Babskie urodzinowe spotkanie, podczas którego Renia chciała odbudować zażyłość z koleżankami, dobiegło końca nadzwyczaj szybko. Niegdyś najlepsze, a aktualnie niby-przyjaciółki, zniknęły tak szybko jak szybko się pojawiły, nie wyrażając chęci na kolejną wspólną kawę. Renata próbowała się pocieszyć – za małą czarną nigdy nie przepadała! Ta myśl jednak okazała się lichym plastrem na jej zgryzotę.
Wszystko krzyczało w niej: „Porażka, fiasko, klapa, katastrofa!”. Obawiała się, czy nie jest już za późno, by odbudować starą, dobrą przyjaźń… Praca, pęd, wyścig szczurów. Mieć, a nie być. Świat jest przeciw niej!
Renata chwytała się wszystkich sposobów, by powstrzymać narastającą frustrację. Wbrew sobie zamówiła jeszcze jednego drinka i poczęła insynuować swej świadomości, w jak fantastycznej sytuacji się znajduje.
Nigdzie się nie spieszy! Nie jest niewolnikiem bezwarunkowo uzależnionych od dorosłych, niewdzięcznych dzieciaków. Nie jest świadkiem aktów ich wymuszeń, płaczu, wrzasków tudzież tupania nogami! Nie ma obowiązku znoszenia przesadnie punktualnych, pryncypialnych, zaborczych narzeczonych, kupujących obrączki wybrance dokładnie w dniu urodzin przyjaciółki! Nie musi tolerować wiecznie zajętych mężów, niemogących odebrać córki z przedszkola, gdy ich żona raz na ruski rok wychodzi z domu na pogaduszki. Tu piła, rzecz jasna, do Marka – połówki Beni.
Czcze gadanie nie zagłuszyło rozczarowania. Była niepocieszona, że dziewczyny tak szybko się rozpłynęły. Nie zdążyły nawet, jak to miały w zwyczaju, powspominać wspólnych młodzieńczych szaleństw – imprez do białego rana w akademiku, wypadów stopem za miasto, egzaminów zdawanych w najkrótszych spódniczkach u leciwych, ale jeszcze bardzo dobrze widzących profesorów. Ta archaiczna epoka definitywnie się skończyła, reminiscencje o niej najwidoczniej też.
Niby się spotkały. Niby-spotkanie? Ba! Chwila niby-spotkania! Benia napomknęła o przenoszonych drogą kropelkową wirusach w przedszkolu Jadzi. A także o siódmym miejscu córci w międzyprzedszkolnym konkursie plastycznym Kocham cię, mamo. Jakoś nie nadmieniła, że było tylko siedmioro uczestników…
Zamieniły też kilka zdań o zepsutej skrzyni biegów w dziesięcioletnim saabie Anity i jej trudnościach z zakupem butów ślubnych w numerze czterdzieści dwa. Żadna z koleżanek nie zapytała, co u Reni. Niby pogadały, ale cytując De Mono: „To już nie to samo”. Niby-pogaduchy?!
Stypę po tamtych starych dobrych czasach musiała spędzić w gronie jednoosobowym. Dopijała właśnie drinka, opłakując ich odejście. Przeczuwała, że ta mieszanina campari, sprite’a, soku z limonki i lodu jest napojem żegnającym nie tylko szalone lata, ale również przyjaźń nierozłącznej kiedyś trójcy: Beni, Anity i Renaty. Przemyślenia stawały się kwaśne jak ocet siedmiu złodziei. Całe szczęście, że drink nie był skwaśniały, tego by już nie przełknęła!
Alkohol piła sporadycznie, zatem podziałał na nią w mgnieniu oka. Niestety, zamiast poprawić nastrój, wpływał refleksyjnie. Renię frapowało, co się stało. Dlaczego dziewczyny tak bardzo się zmieniły? Czemu zaczęły traktować się jak powietrze?
Sączyła drinka, spoglądając ukradkiem na swoje niebrzydkie odbicie w szybie okna. Miała idealną sylwetkę w przeciwieństwie do Beni, która po ciąży przytyła chyba z dziesięć kilo! W salonie fryzjerskim, specjalnie na spotkanie z kumpelami, ścięła włosy na półdługie i szarpnęła się na ombre w kolorze cynamonowego blondu. Zmarnowała chyba z godzinę u kosmetyczki, by móc chwalić się hybrydowymi paznokciami w szałowym karmazynowym odcieniu!
Była zawiedziona, że żadna z koleżanek nie zwróciła uwagi na jej starania – nowoczesne uczesanie, wypielęgnowane dłonie, modną sukienkę. Wszystko poszło na marne. Czy one straciły wzrok? Było jej coraz bardziej przykro. Dawniej nieustannie prawiły sobie komplementy, pławiły się w serdecznościach, podtrzymywały na duchu. Były sobie bliskie jak siostry! Tak bardzo tego Renacie teraz brakowało…
Mimo złego humoru nie chciała jeszcze iść do domu, gdzie czekał na nią najlepszy na świecie pocieszyciel. Podnosiła ją nieco na duchu myśl, że on jednym spojrzeniem przywróci jej dobry nastrój.
Tymczasem urządziła sobie rundkę po galerii handlowej. Dawniej nazywano to po prostu zakupami, a dziś to już jest shopping! Wjeżdżając ruchomymi schodami na poziom plus jeden, niespodziewanie spostrzegła Anitę i jej narzeczonego. Zapaliła się w niej iskierka nadziei. Pomyślała, że wspólne włóczenie się po centrum handlowym przegoni jej samotność.
„Też mi coś!” – wypowiedziała w myślach swoje ulubione powiedzonko, ganiąc się. Samotność? Bzdura! To tylko chwilowy dół. Każdy do niego czasem wpada, a potem prędzej czy później własnym trudem lub przy pomocy czyjejś dłoni wydostaje się z niego.
Czy jednak nie okłamywała samej siebie? Czy w rzeczywistości nie żyła w odosobnieniu? Oprócz niby-znajomych w pracy nie miała nikogo naprawdę bliskiego. Nie utrzymywała kontaktów z siostrą, brat nie odzywał się od lat, a rodzice, ze względu na jej profesję, całkowicie się od niej odwrócili! Nie wyglądało to różowo. Co prawda mieszkała z pewnym przyjacielem, ale on był dość specyficzny…
Spojrzała w stronę koleżanki. Natychmiast zauważyła, że narzeczeni prowadzą ożywioną dyskusję. Nie, ostra wymiana zdań to bardziej adekwatne określenie. Renata zdziwiła się. W końcu nie tak wyobrażała sobie parę, która za kilka miesięcy ma wziąć ślub. Po gruchaniu nie było ani śladu!
W głębi serca poczuła jednak ulgę. Ta scena utwierdziła ją w przekonaniu, że stałe związki, małżeństwa są przereklamowane. Obraz sprzeczki podtrzymał wiarę w słuszność decyzji, by nigdy nie utknąć w tak beznadziejnej konstelacji.
Chciała przeczekać z dala kłótnię i podejść później, gdy burza minie. Miała wszakże jedyną, niepowtarzalną okazję, by poznać Patryka – przyszłego męża jej byłej przyjaciółki. Ciekawił ją ten facet, ważniejszy od rozmów z ulubioną niegdyś koleżanką, w dodatku punktualny jak szwajcarski zegarek. Czy to porównanie nie jest zbyt łaskawe? Wskazywałoby na niesamowitą wartość tego delikwenta. W końcu swiss to wydatek kilku, kilkunastu tysięcy złotych! A taki rolex sumbariner wart jest, bagatela, dwieście trzydzieści cztery tysiące dolarów! Cena hublota to już pięć milionów euro!
Znienacka Anita ściszyła głos. Załagodziła awanturę, po czym niezwykle szybko weszła do wnętrza jubilerskiego sklepu, ciągnąc za sobą nadąsanego Patrysia. Może zauważyła, że ktoś ją bacznie obserwuje…
Renata poczuła się nieswojo. Zorientowała się, że zachowuje się trochę jak jej sąsiadka z rodzinnych stron – Czesława Kluska. Renia pochodziła z małej, otoczonej jeziorami, rzekami i lasami kaszubskiej wsi w powiecie kościerskim – Gòstómkò. Czesia była tam postacią dobrze znaną – pięćdziesięcioletnia celebrytka wszystkich okolicznych festynów i styp!
Kluska potrafiła podglądać godzinami – większość dnia spędzała za zasłoną. O mieszkańcach wsi mogłaby napisać leksykon. Sąsiedzi dobrze znali jej pasję – doradztwo życiowe. Świadczyła bezpłatnie usługi konsultingowe w całej okolicy! Jednakże odkąd posądziła Ankę Błachutę o to, że z księdzem się zadaje, od ręki „zbankrutowała”. Niemalże nikt nie chciał z nią więcej gadać.
Ankę, istotnie, czasem ksiądz Pietrucha w chacie odwiedzał. Wchodził do niej co najwyżej na piętnaście minut. Wychodził bardzo uśmiechnięty.
Miał pecha, że Kluska mieszkała naprzeciw. Takich osobliwych zdarzeń nie mogła pominąć jej Wielka encyklopedia wiedzy na temat rdzennych mieszkańców, którą tworzyła sumiennie w swym małym rozumku.
Nabrała podejrzeń. Zaczęła siać plotki o romansie! Pod adresem Błachuty leciały wyzwiska, że wywłoka, dziwka, jawnogrzesznica, upadła kobieta. Jak Jagnę z Chłopów na taczkach wywieźć ladacznicę ze wsi chciała. Aż się ksiądz zdenerwował, nad Anulą ulitował i w niedzielę na ambonie oficjalne wyjaśnienie złożył.
– Plotki jakieś słyszę tu i ówdzie, że jest we wsi u nas grzesznica, żem ja bezwstydnik, bo kobietę odwiedzam. No, faktycznie do Anulki wpadam raz na jakiś czas.
Cisza w kościele się zrobiła jak makiem zasiał. Nikt nie odważy się kaszlnąć ani kichnąć. Słychać bzyczenie muchy. Oddech wszyscy wstrzymują. Jeszcze chwila, a się cała wieś udusi!
– Hmm… – kontynuuje pleban, wierni nadstawiają ucha w napięciu, jakby oświadczyć im miał, że na zbawienie ich zbłąkanych duszyczek lek wynaleźć raczył. – Chodzę do niej, bo ona w okolicy najlepsza.
Oczy ludziom stają w słup! Nagłe poruszenie, szum się robi. Żegnać się zaczynają, z ławek podnoszą i wychodzić chcą. Mimo że to świątynia, przekleństwa lecą. A on szmery, szepty zagłusza, przemawiając głośniej:
– Chodzę do niej, bo ona w okolicy najlepsza k… rawcowa. Portki mi szyje, a kupione skraca, bom konus. A że się zna na fachu wyśmienicie, a w dodatku nie jest droga, to jakżebym miał wyjść od niej niezadowolony?
Renata czuła niechęć do Kluski, a już na pewno nie chciała iść za jej przykładem. Oddaliła się od szyby sklepu jubilerskiego, choć zawiedziona była nie mniej niż paparazzo, który podczas sesji zdjęciowej Alessandry Ambrosio w Malibu nie uchwycił momentu podniesienia się jej zwiewnej sukienki!
Jak się pocieszył po tym niefarcie fotograf? Nie miała pojęcia. Ona w każdym razie na pociechę oddała się szałowi zakupowemu. To niepodważalnie najlepsze antidotum na wszystkie przykrości!
Zakończyła sklepową bieganinę, gdy zorientowała się, że portfel świeci pustkami. Wszędobylska drożyzna! Kaligula rzekłby: „Aut frugi hominem esse oportere aut Caesarem”1.
Była wykończona. Zakupy to jedna z tych przyjemności, które bardzo męczą. Postanowiła pojechać do domu taksówką. Znalazła na ten cel ostatnie dwie dychy w kieszeni. Chciała jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu. Ktoś tam już umierał za nią z tęsknoty.
Czekał na Renatę przy wejściu. Na jej widok wydał kilka entuzjastycznych odgłosów. Rzucił się na nią, dotykając jej policzka mokrym od śliny językiem. Jak zwykle po powrocie do mieszkania zrelacjonowała mu wydarzenia całego dnia.
Mimo że denerwował ją jego ślinotok, uwielbiała go. Szczęście, że go miała! Był, jest i będzie po wsze czasy (a może raczej po czasy jego żywota) wiernym, najlepszym słuchaczem! Pojawił się u niej rok temu i zupełnie nie pojmuje, jak mogła przedtem żyć bez niego.
– Te moje rzekome przyjaciółki są… jak by to najdelikatniej powiedzieć… troszkę zaniedbane – obmawiając je, chciała się odgryźć za ich bezlitosne zachowanie.
Musiała przecież jakoś sobie ulżyć. Chętnie użyłaby słowa „zapuszczone”, a może nawet „szmatławe”. Ulga byłaby zdecydowanie większa, ale coś jej w tym przeszkadzało. Po pierwsze, nie chciała się zniżać do poziomu Czesławy Kluski. Po drugie, jej, doktorantce wydziału filozofii, nie wypadało posługiwać się podwórkowym slangiem.
Nie pomyślała, że całkowicie zakochany w Renacie, bezgranicznie oddany stwór z pewnością wybaczyłby swej pani chwilowe odstępstwo od językowej poprawności. Ba! Platon, czarny labrador, wcale nie zwróciłby na to uwagi!
Pies bez końca łasił się do jej nóg, a ona znów się uśmiechała. Zrozumiała, że nie kto inny tylko on pomoże jej wyjść z dołka, podając pomocną dłoń, a raczej… łapę. A dokładniej to waląc ją tą łapą z całych sił po udzie.
Uwielbiała dialogi, a w zasadzie, do czego nigdy sama przed sobą nie miała zamiaru się przyznać, monologi z czarnym Platonem. Podzielała zdanie Franza Kafki: „Cała wiedza, suma wszystkich pytań i wszystkich odpowiedzi zawarta jest w psie”. Nazwała pupila Platonem nie tylko ze względu na znaczenie tego słowa. Greckie „platys” znaczy „szeroki”. Grecki filozof Platon faktycznie miał na imię, po dziadku, Arystokles. Przydomek „Platon” nadał filozofowi nauczyciel gimnastyki, zwracając uwagę na masywną budowę ciała ucznia.
Jej psiak też miał wyjątkowo rozłożyste kości ramieniowe, ale ta cecha tylko pośrednio przyczyniła się do nazwania go niekonwencjonalnym imieniem. Miała ogólną słabość do najwybitniejszego i najwierniejszego ucznia Sokratesa, który tak zafascynowany był naukami mistrza, że ponoć dla filozofii spalił swoje młodzieńcze wiersze.
Platon uwiódł ją słowami: „Wszystko, co zgubę przynosi i psuje, to zło, a to, co ocala i przynosi pożytek, to dobro”. Zaczęła zaczytywać się w dziełach założyciela Akademii Platońskiej. Urzekły ją jego poglądy, mogła rozprawiać o nich bez końca. Zaczytywała się w teorii idei, teorii poznania, rozważaniach o organizacji państwa idealnego, w którym rządzą filozofowie, a stoją na szczycie drabiny społecznej, bo posiedli cnotę mądrości.
Lubiła filozofów za to, że jak mało kto potrafili namieszać! Nagle, ni z tego, ni z owego, Jończycy podkopują wiarę w świadectwo zmysłów. Tales z Miletu mówi: „Nieprawda to, co oczy widzą!”. Śmie twierdzić, że wszystko jest z wody! Okazuje się, że miecz nie jest z żelaza, a statek z drewna. Ludzie przecierają oczy ze zdziwienia! Dla Anaksymenesa arché to powietrze. Ciekawe, czy gdyby żył w dzisiejszych czasach, uznałby, że wszystko jest smogiem?
Heraklit za podstawę istnienia przyjmuje ogień, stanowczo podkopuje wiarę w stałość rzeczy świata tego, „panta rhei” – wszystko płynie! „Niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki”. Rzecz pozornie oczywista, ale by ją dostrzec, opisać, trzeba być mędrcem. Pomyśli taki o czymś przed snem, a to wieczorne dumanie rano staje się nauką.
Podziwiała u filozofów przenikliwość umysłu, odwagę, zaciekłość, z jaką potrafią bronić swych przekonań. „Ateńczycy czy mnie wypuścicie, czy nie wypuścicie, ja nie będę postępował inaczej; nawet gdybym miał nie jeden, ale sto razy umrzeć” – oświadczył Sokrates, nauczyciel Platona, aresztowany za głoszenie swych poglądów2. Kto dziś z taką żarliwością potrafi bronić swoich racji? Ze wzgardą pomyślała o współczesnych, przeskakujących z partii do partii, obracających się jak wiatr zawieje politykach. Sokrates nie wyparłby się swych racji za żadne skarby!
Podczas wstępnego egzaminu na studia doktoranckie szło jej początkowo nie najlepiej. Wtem jeden z członków komisji przejęzyczył się. „Dodajmy, że podobne poglądy miał Pluto… to znaczy Platon”. Ten lapsus linguae przyszedł jej z odsieczą.
Pomyślała, że nawet najstarszy obecny tu egzaminator z pewnością wie, że Pluto, żółty bohater kreskówek Walta Disneya, to pies. W końcu skończył już osiemdziesiątkę i przez te lata zyskał międzypokoleniową popularność. Nie egzaminujący profesor, ma się rozumieć, tylko bajkowa postać. Wiele ryzykując, postanowiła odnieść się do językowego lapsusu jednego z członków komisji.
– Platon powiedział: „Pies ma duszę filozofa” – rozbawiła profesorów zabawnym komentarzem.
A potem tak rozwinęła temat, że komisja w wyrazie uznania dla ogromu jej wiedzy zaczęła bić brawo. O Platonie wiedziała prawie wszystko! Mogła gadać o nim bez końca.
Autorowi Obrony Sokratesa, a w zasadzie swojej wiedzy o nim, zawdzięczała swe przeniesienie w fenomenalny, upragniony doktorancki świat. Wtedy przyszło jej do głowy, że jej labrador, o którym zawsze marzyła, otrzyma imię nie filmowego towarzysza Myszki Miki, ale wybitnego filozofa. Chciała, by przynosił jej tyle szczęścia w życiu, ile autor słynnych Dialogów na egzaminie. A także by był tak mądry jak on. Okazało się, że Platon, jej czarny czworonóg, niestety nie jest raczej zbyt rozgarnięty, ale co tam, nadrabia urokiem.
– Wyobraź sobie – właścicielka nadal żaliła się czworonogowi – Benia miała całkiem pokaźny odrost, rozdwojone końcówki, jakby tego było mało, odpryski lakieru na nierówno przypiłowanych paznokciach. Anita zupełnie zapomniała o biżuterii, a jej garsonka nawet nie widziała się z żelazkiem. Są rzeczy, o których nie śniło się filozofom!
Platon zawarczał, co Renata odebrała jako przejaw jego oburzenia. Do głowy jej nie przyszło, że to może być wyraz dezaprobaty dla jej bezlitosnego plotkowania.
– No widzisz, nawet ty mnie rozumiesz. Nie wiem, jak można pozwolić sobie na opuszczenie domu bez chociażby srebrnego łańcuszka na szyi.
W tym akurat względzie popierał ją dwoma rękami, a dokładniej dwoma łapami, a najdokładniej to czterema! Rozumiał to doskonale. Też nie ruszał się z mieszkania bez swojej kolczatki, wprawdzie nie srebrnej, a niklowanej kolii. Pani kontynuowała swój wywód, na co Platon zareagował niezbyt entuzjastycznie. Przeciągnął się leniwie i skierował w stronę pustej miski.
– No tak, ja tu gadu-gadu, a twe kiszki marsza grają. Niedługo mnie zagłuszą. Proszę. – Nasypała mu odpowiednią do jego wagi porcję karmy.
Zjadł, oblizał się i popatrzył na panią spode łba.
– No dobrze, masz jeszcze małe co nieco. Ale nie jestem dziś w sosie, niczego nie dostaniesz za darmo. Odezwij się!
Podniosła do góry kość z naturalnej skóry wołowej z dodatkiem sezamu, a czarny Platon stanął na dwóch łapach, by ją dosięgnąć. Nie wiedzieć czemu dał głos dwa razy, choć kość była tylko jedna. Pewnie podwójnym szczekaniem chciał się przypodobać właścicielce. Widział przecież, że do domu wparowała w byle jakim nastroju i z nagrodą może być różnie…
Sprzedawca sklepu zoologicznego zachwycał się niemalże cudownymi właściwościami smakołyku. Kostka miała być smaczna, a przy tym poprawiać trawienie, ścierać kamień nazębny, odświeżać zwierzakowi oddech. Pupil faktycznie nie wzgardził rarytasem, ale z pewnością nie ze względu na jego zdrowotne właściwości.
Renata pomyślała, że wersja ludzka takiego wynalazku sprzedawałaby się szybciej aniżeli kupowane przez nią co rano świeże bułeczki. Niekiepski koncept na biznes! Bo kogo nie dotknęły nigdy zaburzenia perystaltyki jelit i problemy nieświeżego oddechu? Człowiek osobno musi łykać raphacholin, a potem ssać mentosa. Pies ma łatwiej – jego uniwersalna kosteczka niweluje dwie dolegliwości naraz.
– Siedziały jak na rozżarzonych węglach – wciąż skarżyła się Platonowi. – Benia myślami była gdzieś daleko, pewnie zastanawiała się, co mężulkowi do garnka wrzucić, by usłyszeć jakieś pochlebstwo. Anitka ewidentnie bała się swojego narzeczonego. Drżała, by w ostatniej chwili przed zapięciem mu obroży nie wycofał się z powodu jej kilkuminutowego spóźnienia.
Platon na słowo „obroża” w ułamku sekundy oderwał się od magicznej kości i zaczął wesoło trzepać ogonem.
– Nie, psiaku, ja tak w sensie metaforycznym… A bo ty nic nie wiesz? Mają się pobrać wkrótce. Nie dopuściła do naszego poznania się. No tak, chyba nawet domyślam się dlaczego. Dziewczyny mnie unikają, nie chcą jeździć ze mną na wakacje, nie zapraszają już na imieniny, do domu na ploteczki, bo jestem singielką. Nowym wytworem współczesnych czasów, a dla mężatek i narzeczonych – potworem. To, że nie mam swojej połówki, przekreśla mnie jako przyjaciółkę. Jestem chodzącym zagrożeniem dla idyllicznych związków, pokusą dla cudownych książąt z bajki. Dziewczyny chcą mieć facetów tylko dla siebie. Trzęsą się ze strachu przed konkurencją. Dlatego mnie odizolowały. A może one odrobinę zazdroszczą mi wolności? Mam dużo czasu, na przykład na to, by o siebie zadbać. Nie latam z wywieszonym ozorem. W dodatku bezczelnie rozgłaszam wszem wobec moją życiową maksymę: „Festina lente”3. Mogę robić, co chcę. Zupełny luz! No, jedyne, co muszę, to przygotować się niekiedy do zajęć, od czasu do czasu coś przeczytać, napisać. No i wyprowadzić cię na spacer. Ale takie obowiązki to dla mnie przyjemność!
– Wychodzimy! – wydała komendę i nie trzeba było jej psu drugi raz powtarzać.
Musiała przyznać przed sobą, że obmawiając koleżanki, wcale nie poczuła oczekiwanej ulgi. Wręcz odwrotnie. Wstydziła się nieprzyzwoitego zachowania. Pocieszające było tylko to, że Platon, jak na wiernego przyjaciela przystało, zostawi tę paplaninę tylko dla siebie. Na pewno nie puści plotek w dalszy obieg. Tego, jak mało czego w życiu, mogła być stuprocentowo pewna. Pogłaskała Platonka po czarnym pysku. Zaburczał wdzięcznie, co odebrała jako przysięgę dozgonnego dochowania tajemnicy wieczornej dysputy.
– Dobrze, że jest jakaś milutka istota na tym świecie… – westchnęła.
Po czym, nie jak Anita w sensie metaforycznym, tylko w sensie dosłownym, usiłowała założyć obrożę na szyi swojego kompana. W przypadku psa wydawało się jej to bardziej naturalne.
– Ruszamy podlać kilka osiedlowych drzewek, wykopać trochę dołków i powąchać parę fajnych suczek. Co ty na to?
Psiak był wniebowzięty, czemu dał wyraz, czepiając się dwoma łapami jej nogi.
– Też mi coś! – wydała okrzyk oburzenia.
Odsunęła go od siebie natychmiast. Ale musiał jakoś dać upust emocjom. Renata znała go jak własną, aktualnie zupełnie pustą, kieszeń. Doskonale wiedziała, co teraz zrobi. Zaczął się kręcić wokół własnej osi, machając przy tym wesoło ogonem. Uwielbiała jego taniec radości.
– Pamiętaj, jeśli będziesz singlem jak ja, wszyscy osiedlowi kumple odwrócą się od ciebie. Tego ci naprawdę nie życzę. Nie możemy na to pozwolić. Przynajmniej ty musisz mieć podwórkowych przyjaciół. Koniec gadania. Idziemy. Za to potem leżysz plackiem, a twoja pańcia pisze ciąg dalszy rozprawy doktorskiej. Umowa stoi? Nic nie odpowiedział. „Qui tacet consentire videtur”4.
Platonowi faktycznie udało się poznać kilka fajnych suczek, czym zyskał sobie uznanie wśród kundelkowej braci. Renata ubolewała, że w jej przypadku zdobywanie i podtrzymywanie przyjaźni nie jest takie proste…
Najlepsze, co mogła zrobić, by zapomnieć o nieprzyjemnym dniu, to uciec do jej prawdziwej miłości – filozofii. Gdyby tak rozłożyć na czynniki pierwsze słowo „filozofia”, to okazałoby się, że umiłowała mądrość. Bowiem „philo” to z greckiego „upodobanie”, a „sophia” mądrość.
Tischner, o którym pisała rozprawę, powiedziałby, że jest po prostu mędrolem! „«Filozof» – to jest pedziane po grecku. Znacy telo co: «mędrol». A to jest pedziane po grecku dlo niepoznaki. Niby, po co mo fto wiedzieć, jak było na pocątku? Ale Grecy to nie byli Grecy, ino górole, co udawali greka” – przeczytać można w Historii filozofii po góralsku.
To była odskocznia od codzienności, odmienny świat, który nie przynosił rozczarowań, zawodów. Pomagał żyć wbrew otaczającemu złu i narastającej bezduszności ludzi. Dawał satysfakcję z odkrywania prawd, mądrości, poznawania myśli. Fascynowało ją szukanie odpowiedzi na pytanie: „Jak żyć?”, odkrywanie siebie. To Immanuel Kant zauważył, że celem filozofii nie jest poszerzanie naszej wiedzy o świecie, ale wiedzy o człowieku.
Usiadła przy biurku i zaczęła ogrzewać kubkiem gorącej herbaty zmarznięte dłonie – zziębnięcie było efektem jej uprzejmości polegającej na wydłużeniu Platonowi dziennej racji spaceru. Nie zawsze się opłaca być dobrym. Plus był taki, że zmęczony psiak zasnął, a ona miała czas na pracę.
Ilekroć siedziała nad doktoratem, czas płynął innym, znacznie szybszym rytmem. Na elektronicznym budziku cyfry zmieniały się podejrzanie spiesznie. Gdy na wyświetlaczu pojawiła się inaugurująca nowy dzień godzina zero zero, odezwał się telefon. W ciszy mieszkania dźwięk dzwonka zabrzmiał hałaśliwie niczym syrena alarmowa w bunkrze „Ptasia Wola”.
Jego rekonstrukcję widziała Renata w swojej okolicy, na Kaszubach – w Centrum Edukacji i Promocji Regionu w Szymbarku. Wybrała się tam kilka lat temu podczas wakacji ze swoją siostrą. Replika bunkra była oblegana przez turystów. Przewodnik, entuzjasta historii, z zaangażowaniem opowiadał o Tajnej Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski”. Działała ona na Kaszubach, walcząc o wolną Polskę w czasie drugiej wojny światowej. Gryfowcy byli nieuchwytni, z ukrycia niszczyli samoloty najeźdźcy, burzyli mosty, wysadzali pociągi, mordowali niemieckich żołnierzy. Chronili się w lasach, gdzie budowali bunkry. Ich dziełem była między innymi „Ptasia Wola”.
Podczas zwiedzania schronu najadły się z Lidką strachu co niemiara! Tunel prowadzący do bunkra był ciemny, ciasny i niski – nieraz zawadziły o sufit głową. Ale to pestka w porównaniu z tym, co je czekało.
Gdy dotarły do środka, przewodnik wyłączył światło, a z głośników rozległo się hałaśliwe wycie syren alarmujących. Słychać było specjalne efekty akustyczne pozorujące odgłosy nalotu bombowego, detonacje bomb, strzelanie z karabinów. Podczas wojny dokładnie takie same odgłosy docierały do bunkra z zewnątrz.
Poczuły się jak podczas prawdziwego ataku! Zaczęły się panicznie bać. Nogi miały jak z waty, ręce drżały im z przerażenia. Zatykały sobie uszy palcami, choć na niewiele się to zdało. Syrena była ogłuszająca! Ściskały się mocno nawzajem, by przetrwać tę wątpliwą turystyczną atrakcję. Najchętniej uciekłyby, gdzie pieprz rośnie, ale wkoło panowały egipskie ciemności! Niczego nie widziały. Gdy syrena ucichła i zaświeciła się żarówka, wybiegły z bunkra jako pierwsze. Wszyscy patrzyli na nie ze zdumieniem.
I pomyśleć, że za te koszmarne doznania musiały jeszcze zapłacić! Dobrze, że w cenie biletu mogły jeszcze zobaczyć dom postawiony do góry nogami, rekonstrukcję dworu polskiego z Salina i największy koncertujący fortepian świata. To nieco ukoiło zszargane nerwy.
Głośny dźwięk telefonu przyspieszył oddech Reni. Czuła, że krew dudniąca w uszach zaraz eksploduje i rozsadzi jej bębenki. Jeszcze raz z niedowierzaniem spojrzała na zegarek. Ktoś dzwoni o tej porze? W ogóle ktoś do niej dzwoni? Niby kto?
– Cześć!
– Lidzia? – Renata oniemiała z wrażenia. – Witaj. Fajnie cię słyszeć.
– Nie odzywałam się długo, przepraszam.
– Zauważyłam. No cóż, różnie bywało, ale nie chowam urazy – odrzekła Renia.
– Cieszę się, że tak myślisz. Słuchaj, chciałam ci coś powiedzieć.
– Coś się stało? – Renata domyślała się, że coś musiało się stać, skoro po dwóch latach nieodzywania się siostra telefonuje do niej w środku nocy!
– Jestem chora. W zasadzie to bardzo chora – walnęła prosto z mostu Lidka, nigdy niczego nie owijała w bawełnę!
– I tak spokojnie to mówisz?! – zdenerwowała się Renia. – Co ci jest?
– To białaczka…
– Nawet nie wiesz, jak mi przykro… – wydukała zaskoczona siostra po dłuższej chwili milczenia. – Czy mogę ci jakoś pomóc?
– Szczerze mówiąc, trochę na to liczę – znów wypaliła Lidka bez ogródek.
Renia nawet przez moment się nie łudziła, że siostra dzwoni do niej bezinteresownie. Kto odzywa się bez musu do potwornej singielki? W dodatku o takiej porze?
– Przenoszą mnie do szpitala w Krakowie, nie wiem, na jak długo. To prawie sześćset kilometrów od naszego domu. Ja nie wyobrażam sobie, żeby Piotruś był tak daleko ode mnie…
– Iii? – Renata przeraziła się tym, co za chwilę miała usłyszeć, tym przeciągłym „i”. Próbowała to „coś” oddalić, zatrzymać.
– I tak pomyślałam, że może… mój synek mógłby przez ten czas zamieszkać… z tobą.
Renata zaniemówiła. Zapamiętała siostrzeńca jako rozwydrzonego dwuipółletniego ancymonka. Nie kontaktowała się z rodziną jakieś dwa lata. Szybko obliczyła, że syn Lidki ma teraz na swym koncie ponad cztery wiosny.
Jeszcze przed kilkoma godzinami cieszyła się totalną wolnością. A tu… grom z jasnego nieba! Na samą myśl o życiu z czteroletnim oseskiem była przerażona. W zakresie zajmowania się dzieckiem czuła się bowiem najbardziej niekompetentną osobą na świecie. Nie chciała mieć dzieci wcale, a już na pewno nie za kilka dni! Nie wyobrażała sobie pieluchowych gór, podcierania zafajdanych pup, stosów prasowania, odplamiania nieskutecznymi środkami zanieczyszczonych warzywną papką ubranek, zawodzenia o byle co, krzyków, pichcenia do nocy warzywnych zupek, odpowiadania bez końca na pytania: „Dlaczego?”. Była przekonana, że to jest ponad jej siły!
Obawiała się jak diabeł święconej wody utraty niezależności. Przychodziły jej do głowy same przerażające scenariusze. Dziecka nie można zostawić samego w domu ani na chwilę! Nie wiadomo, co wymyśli, co zbroi. Nawet jeśli jakimś cudem mieszkanie nie ulegnie spaleniu lub całkowitemu zalaniu, to życzliwi, zaciekawieni sąsiedzi mogą wziąć sprawy w swoje ręce. Zrobią donos i wtedy konflikt z prawem gotowy. Już widziała siebie za kratkami, w pasiakach, leżącą na pryczy. Na próżno oczekującą paczki – któż miałby odwiedzić w więzieniu straszliwą singielkę?
Nagle odetchnęła i wróciła z obłoków, a dokładniej to z więzienia na ziemię. Kto bezlitosny zostawiłby bezbronną kruszynkę na pastwę losu? Dotarło do niej, że nie miałaby serca zostawiać malca samemu sobie, bez opieki, jak niektóre wyrodne matki pokazywane w telewizji. To było tylko bardzo krótkie wytchnienie, już po chwili uświadomiła sobie, że w takim razie musiałaby zabierać dziecko ze sobą zawsze i wszędzie! Przecież to niemożliwe! Ona pracuje, pisze doktorat, chodzi na spacery z psem, przesiaduje godzinami w bibliotece!
Przez małego brzdąca musiałaby zrezygnować z wielkich rzeczy: naukowej kariery, pracy na uczelni, dorabiania, dokształcania, książki, filmu, wystawy w muzeum. Miała pożegnać się z życiem?
Wprawdzie przy Piotrusiu, co za ulga, pieluchy by ją pewnie ominęły. Natomiast nadal pod znakiem zapytania stało samodzielne mycie, płacze, konsumowanie zmiksowanej marchewkowej zupki. O etapach rozwoju dziecka nie miała bladego pojęcia! Zdecydowanie więcej niż o marchewkowym miksie wiedziała o Marchewkowym polu Lady Pank. Właśnie przypomniał się jej refren tej piosenki: „Wszystko się może zdarzyć”! Te słowa brzmiały w uszach głośniej niż alarmowa syrena z „Ptasiej Woli”!
Łudziła się, że to, czego doświadcza, to tylko zły sen. Było przecież dobrze po dwudziestej czwartej. Normalni ludzie o tej porze śpią! Morfeusz mógł już dawno wziąć ją w swe objęcia. Czasem zdarzało się jej przysypiać przy biurku, ale niestety nie tym razem…
– Lidzia, bardzo mi przykro z powodu twej choroby, ale to z Piotrusiem… ty chyba żartujesz? – wycedziła w końcu siostra. – Po pierwsze, ja nic a nic nie wiem na temat obsługi takich małych stworzonek…
– Instrukcja takiej pociechy nie jest skomplikowana, gwarantuję – przerwała jej mama Piotrusia, było jasne, że o dobro swojego dziecka będzie walczyć jak lwica.
– Też mi coś! Pociechy?! Jak dla kogo… – skomentowała Renata, ale tylko w myślach, i szybko wróciła do tematu:
– Poza tym piszę doktorat. Do tego dochodzi praca… Prowadzę zajęcia na uczelni, ale wypłata ledwo starcza mi na życie. Wynajmowanie mieszkania w Krakowie jest drogie! Muszę dorabiać do pensji. Ciężki kawałek chleba… Kupuję ubrania w ciucharni. Po wypraniu, wyprasowaniu i porządnym skropieniu niedrogimi perfumami sprzedaję je za podwójną stawkę przez internet. Miesięcznie wyciągam z tego na media, ale to zajęcie pochłania multum czasu. Czasem jeszcze dorabiam jako tłumacz kaszubskiego, odzywają się do mnie ostatnio pasjonaci tego języka. Jak widzisz, brak w tym wszystkim czasu na dziecko! Nie możesz zostawić synka pod opieką męża albo rodziców?
– Mama miała wylew, nie ma już siły zajmować się czterolatkiem, a pod opieką dziadka nie miałabym odwagi go zostawić! Teraz to już bez pół litra dnia nie przeżyje – tłumaczyła, pomijając temat ojca Piotrusia.
Renacie zrobiło się przykro, że w jej domu wydarzyło się tyle nieszczęść. Spadły na niego istne plagi egipskie! A ona o niczym nie wie. Przejęła się zwłaszcza chorobą mamy – nie było jej przy niej w tak trudnym momencie. Ale na pocieszenie przypomniała sobie, że to właśnie ta kobieta powiedziała jej: „Albo zrezygnujesz z tej twojej fanaberii – filozofii, albo nie masz się po co w domu pokazywać”. Echo tamtych słów zdecydowanie uspokoiło sumienie córki.
Rodzina odwróciła się od niej, gdy oświadczyła, że nie zamierza kultywować pokoleniowej tradycji w postaci prowadzenia gospodarki rolnej i wyjeżdża na studia do Krakowa. Gdy usłyszeli w ich domu to niedorzeczne słowo: „filozofia”, zaczęli łapać się za głowy.
– Filozofia żreć ci nie da!!! – wrzeszczał ojciec, uderzając stanowczo pięścią w stół.
A ona pomyślała, że przecież da jej strawę… duchową, o czym oczywiście bała się tacie powiedzieć, boby ją równo za takie filozofowanie zdzielił. O jego ciężkiej ręce nie raz już się miała okazję przekonać. Choć nie był złym człowiekiem, to po alkoholu miał zawsze bojowy nastrój. A tamtego dnia wypił już całkiem sporo.
Renata postawiła na swoim. Zawiesiła swą działalność agrarną, zostawiając pogrążone w smutku kury, gęsi, prosiaki i krowę oraz pałających złością rodziców. Od tamtego czasu kontaktowała się z domem tylko telefonicznie, w dodatku bardzo rzadko. Nie było jej łatwo, brakowało jej najbliższych. Zwłaszcza mama była dla niej bardzo ważna. Kiedyś miała z nią wyjątkowy kontakt. Zawsze o córkę dbała, obdarzała czułością. Owszem, zdarzało się jej być surową. Nieraz, gdy gotowała obiad, przyłożyła warząchwią po łapach. Renata szybko puszczała to w niepamięć, bowiem zapach przygotowywanego przez mamę rosołu z wiejskiej kury natychmiast łagodził wszystkie waśnie (a makaron do zupy zawsze Józia robiła własnoręcznie!). Może to ojciec przerobił matkę na swoje kopyto?
Tęskniła za domem. Dwa lata temu, przezwyciężając dumę, pojechała odwiedzić rodzinne strony. Miała nadzieję, że upłynęło już wystarczająco dużo czasu, by wszyscy mogli sobie wybaczyć.
Córka marnotrawna została przyjęta w domu dość życzliwie. Ucieszyła się niezmiernie z takiego obrotu sprawy. Następnego dnia, chcąc podzielić się swą radością z bliskimi, niefortunnie wygadała się, że została przyjęta na filozoficzne studia doktoranckie. I zaczęło się… Zaczęło się piekło, w trakcie którego usłyszała od ojca: „Bój się Boga!”. Najbardziej to bała się ojca, ale ponieważ było bardzo wcześnie i gospodarz tym razem jeszcze nie zdążył wychylić flaszeczki, odważyła się mu przeciwstawić.
– Nic złego nie zrobiłam, żeby się obawiać gromów z jasnego nieba. Sumienie mam czyste.
Z piekła zrobiła się wojna, niemalże międzyplanetarna. Od tej pory łączność między mieszkańcami odległych i diametralnie różnych planet, nawet telefoniczna, urwała się nieodwołalnie.
Nieprzyjemne wspomnienia Renaty przerwał przygnębiony głos Lidki w słuchawce.
– Gdybyś się zgodziła, Piotruś byłby blisko mnie. Dzięki temu mogłabym go raz na jakiś czas zobaczyć. Będzie mógł mnie odwiedzić. Proszę cię jako siostra. Wiem, nie zawsze było między nami różowo, ale w końcu jesteśmy rodziną.
– Naprawdę nic nie wiem o dzieciach, nie boisz tak po prostu zostawić ze mną syna?
– Jestem przerażona – usiłowała się zaśmiać Lidka – lecz nie mam innego wyjścia. Wiem, ty też masz stracha, ale zobaczysz, dzieci dają tyle radości. Są naprawdę cudowne!
Renata jakoś nie była za bardzo o tym przekonana, dlatego poprosiła o trochę czasu do namysłu. Chciała wszystko poukładać sobie w głowie. Długo się wahała, nie potrafiła rozwiać wszystkich wątpliwości. A była ich cała masa! Próbowała wyobrazić sobie, jak będzie wyglądać życie z Piotrusiem. Rozważała wszystkie argumenty „za” i „przeciw”. Gdy te „przeciw” przestały już mieścić się na szali, a „za” w ogóle się nie pojawiały, podjęła w końcu decyzję. Poczuła, że mimo wszystko musi pomóc Lidce. Pewnie pomogłaby każdemu, kto znalazłby się w tak trudnej, wręcz beznadziejnej sytuacji, a co dopiero siostrze. Palczewska miała kilka wad, ale dobrego serca nie można było jej odmówić.
– Postawiłaś mnie pod murem. Czuję, że nie mam wyjścia – powiedziała niepewnie, gdy siostra zatelefonowała następnego dnia. – Kiedy przyjeżdżasz…? Kiedy przyjeżdżacie?
– Za cztery dni. Jesteś kochana! – oznajmiła rozmówczyni z ogromną ulgą w głosie. Nie kryła swej radości.
Renacie pozostały cztery dni wolności. Odłożyła słuchawkę i nie mogła uwierzyć, że sama wydała na siebie wyrok. Nawet nie miała pokoju dla Piotrusia. U niej w mieszkaniu były wprawdzie dwa, ale pierwszy – maciupeńki, niecałe osiem metrów kwadratowych, to był jej azyl! Sypialnia i naukowe biuro dowodzenia w jednym. Miała w tej klitce większość swoich rzeczy. Uznała, że nie opłaca się przenosić tego wszystkiego na krótki czas. Odrobinę większy salon w niczym nie przypominał przytulnego pokoju dziecięcego – stanowił otwartą przestrzeń z kuchnią. Zadecydowała, że na ten krótki czas chłopiec jednak musi w nim zagościć.
Próbowała wrócić do pisania doktoratu, ale przychodziło jej to z trudem. Coś rozpraszało jej uwagę. Wyciągnęła z torebki „Damę” z artykułami Beni. Spojrzała na nie i chciała natychmiast unicestwić je w koszu na śmieci. Na przekór tej myśli otworzyła gazetę i zaczęła czytać wywiad Beni ze sławną szesnastoletnią gwiazdą muzyki operowej.
------------------------------------------------------------------------
1 Aut frugi hominem esse oportere aut Caesarem – (łac.) Trzeba być albo oszczędnym, albo cezarem.
2 Platon, Obrona Sokratesa, w: Wielkie dzieła filozoficzne, Zielona Sowa, Kraków 2007, s. 62.
3 Festina lente – (łac.) Spiesz się powoli.
4 Qui tacet consentire videtur – (łac.) Milczenie uważa się za oznakę zgody.