- promocja
Diament śmierci - ebook
Diament śmierci - ebook
Tajemnice, mistyfikacja i śmierć.
Porywający debiut.
Historia cenionego znawcy diamentów, który, złapany w sieć oszustw i intryg, próbuje odkryć sekrety najdroższego diamentu na świecie
Kiedy na szyi żony kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych niespodziewanie pojawia się unikatowy diament zwany Rosyjskim Różem, Alex Turner z wydziału śledczego Departamentu Skarbu, były agent CIA, odkrywa, że wpadł jak mucha w pajęczą sieć. Taki diament zawsze kryje jakiś sekret, ale sieć tajemnic oplatająca Róż jest bardziej zawikłana, niż Alex mógł sobie wyobrazić.
Stara się dociec, dlaczego zdradziła go tajemnicza rosyjska podwójna agentka, a diament znalazł się na drodze wiodącej do Białego Domu. Gdziekolwiek bowiem trafia Rosyjski Róż, podążają za nim tajemnice, mistyfikacja i śmierć.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-862-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystkie diamenty są krwawe. Pytanie tylko, czyja to krew.
W ciemną sierpniową noc Piet Louw i Denny Vorster wydobyli tysiącpięćsetdwunastokaratowy diament z rzeki Chicapa w prowincji Lunda Północna w północno-wschodniej części Angoli niedaleko granicy z Kongiem. Powietrze było przesiąknięte wonią rosnących w dżungli orchidei. Aksamitną noc rozdzierały wrzaski zwierząt.
Piet sikał z burty barki, a Denny, na którego właśnie przyszła kolej, pracował w wodzie. Był na dole, na dnie rzeki, i oddychając podawanym przez przewód powietrzem, wydobywał żwir za pomocą rury ssącej. Na rzece panowała cisza. Słychać było jedynie dobiegające z zarośli krzyki zwierząt, rytmiczny warkot pompy i grzechot kamyków na stalowym sicie przesiewacza. A potem rozległ się nagle głośny brzęk, gdy uderzyło w nie coś ciężkiego, co następnie stoczyło się z niego i z głuchym odgłosem spadło na drewniany pokład.
Piet odwrócił się i wybałuszył oczy. W kręgu słabej poświaty dokoła plamy ostrego światła, które padało na sito, leżał kamień. Piet zapiął rozporek, podszedł bliżej i przykucnął, żeby mu się przyjrzeć.
Leżący na pokładzie kamień był cały oblepiony zaskorupiałą masą, a mimo to lśnił. Światło znajdowało jakoś drogę przez pęknięcia, a kryształ chłonął je, wzmacniał i wysyłał z powrotem na zewnątrz. Moc diamentu przebijała okrywającą go skorupę. Przebiła też mózg Pieta.
Światło wypływające przez wąskie pęknięcia na powierzchni skorupy pulsowało niczym tętno srogiego boga.
Piet znalazł długi kawał łańcucha kotwicznego, zwinął go i położył przy burcie, po czym przywlókł kilka betonowych pustaków, których czasem używali jako kotwic. Przeciągnął przez nie łańcuch, po czym wyjął nóż, uklęknął na pokładzie i położył dłoń na zimnej, wilgotnej rurze, która dostarczała Denny’emu powietrze. Przeciął ją jednym zdecydowanym pociągnięciem noża.
Piętnaście sekund później na powierzchnię wody wyprysnął Denny, krztusząc się i z trudem łapiąc oddech. Piet pochylił się, zamachnął i czterdziestocalowym kluczem do rur zmiażdżył mu głowę. Potem przyciągnął go do burty, owinął łańcuch kotwiczny z betonowymi bloczkami wokół jego tułowia i odepchnął ciało. Po chwili zniknęło w ciemnej wodzie.
Teraz Piet był właścicielem całego diamentu.
Owinął go kawałkiem worka, wsiadł do aluminiowej łodzi i popłynął w dół rzeki do ich obozowiska. Pięćdziesiąt jardów przed nim wyłączył silnik zaburtowy, żeby nie obudzić kucharza, i resztę drogi przepłynął z prądem, sterując wiosłami.
Po cichu, z walącym sercem, zaniósł kamień do małego laboratorium za szopą, w której był warsztat mechaniczny. Wszedł do środka i zamknął drzwi. Włożył kamień do zlewu, puścił na niego strumień wody i zaczął odrywać kawałki zaskorupiałego mułu. Nagle zdjął go strach. Chwycił tester do diamentów, włączył go i wcisnął końcówkę w jedno z pęknięć w skorupie, aż dotknęła kamienia.
Diament.
Kamień wypełniał mu dłoń jak grejpfrut. W laboratorium miał wagę do diamentów, ale ten klejnot był zbyt wielki, by się na niej zmieścić. Niewiarygodnie, niezrozumiale ogromny diament.
I ten kolor! Zdawał się kipieć. Domagał się uwolnienia. Dziki, nieposkromiony róż. Czy to był jego prawdziwy kolor, czy też diament przejmował ze skamieniałej skorupy coś, czego on nie mógł zerwać? Gdyby to był prawdziwy róż, kamień byłby wart dziesiątki milionów. Nie, setki milionów.
Zapakował go troskliwie w folię bąbelkową, owinął w natłuszczone płótno i włożył do brezentowej torby. Myśli wirowały mu w głowie. Jak mógłby wywieźć diament z Angoli?
Nie mógł go zabrać do stolicy, Luandy, gdzie powinny trafiać wszystkie eksportowane diamenty. Angolczycy nigdy nie wypuściliby takiego kamienia z kraju, niezależnie od wysokości zapłaconych przez niego łapówek. Będzie musiał wywieźć go za granicę bezpośrednio z Saurimo, najbliższego miasta.
Ukrył torbę za rzędem beczek na ropę, wyłączył światło i zamknął za sobą drzwi na klucz.
Żaden zamek nie chroni jednak przed strachem.
Klejnot miał już pełnię władzy nad jego mózgiem. Władza ta rosła i rozprzestrzeniała się na zewnątrz, w noc, sunąc przez las niczym ciche zwierzę. Gdy tylko odszedł od szopy, zwierzę już tam było, wijąc się wśród ciemnych liści na skraju obozu. Piet stwierdził niespodziewanie, że nie może złapać tchu. Ogarnięty nagłą paniką wrócił do drzwi, a kiedy klucz zaciął się w zamku, zaczął je ciągnąć i szarpać. W końcu udało mu się je otworzyć, wbiegł do środka, odepchnął na bok beczkę i chwycił brezentową torbę. Rozerwał płótno i folię bąbelkową, aż ukazał się kamień. Upiorny blask rozlał się dokoła i padł na jego wykrzywioną twarz. Piet stał tak przez jakiś czas, nasłuchując. Z domku kucharza nie dochodził żaden dźwięk. Szczęśliwie dla kucharza.
Ponownie starannie zapakował diament, włożył go do torby, którą zarzucił na ramię, po czym ruszył ścieżką prowadzącą w dół rzeki do sąsiedniego obozowiska, w którym kilku Rosjan miało kruszarkę używaną do przerobu żwiru pobieranego na brzegu rzeki. Mieli też wielki zdezelowany sowiecki śmigłowiec Mi-6, którym transportowali paliwo i maszyny z Saurimo.
Nie lubił chodzić przez las – nie cierpiał lepkiej, czarnej angolskiej nocy, klejącej mu się do twarzy, cuchnącego oddechu dżungli, odgłosów pełzających zwierząt. Dwa dni wcześniej kucharz zabił pytona karłowatego, który dostał się do kurnika. Tylko w Afryce sześciostopowy wąż może być nazywany karłowatym.
Torba coraz bardziej ciążyła mu na ramieniu.
Serb, który kierował rosyjskim obozem, usiadł na płóciennym stołku i trzymając na kolanach miskę z parującym curry, wysłuchał opowieści Pieta. Nie uwierzył w ani jedno słowo.
– A to ci się pechowo dla Denny’ego złożyło, co, Piet? Problem z przewodem powietrza. – Pokręcił głową. – Cóż za niefart. – Włożył do ust duży kawałek ryby maślanej, który miał na widelcu, i grzbietem dłoni wytarł z brody żółtą strużkę. – Co masz w torbie?
– Różne rzeczy – odparł Piet.
Serb dźgnął widelcem curry i nabił na niego kolejny kawałek szarawego mięsa.
– Jasne, Piet. Twoje rzeczy. – Postawił miskę z curry na ziemi, chwycił butelkę rosyjskiego koniaku i łyknął z niej. Następnie popatrzył na Pieta przekrwionymi oczami. – Lecimy rano, Piet. O tej samej godzinie co zwykle. O szóstej. Wciśniemy cię. Może nawet znajdzie się miejsce na twoje rzeczy. – Rzucił Pietowi szeroki uśmiech. O ile można się szeroko uśmiechnąć, mając tylko dziewięć zębów.
Kiedy Piet wrócił do obozu, zadzwonił przez telefon satelitarny do Johannesburga i wyczarterował learjeta, który miał przylecieć po niego do Saurimo. Powiedział pilotowi, żeby wypełnił plan dalszego lotu do Luandy. To było na wypadek, gdyby Angolczycy go podsłuchiwali. Tej nocy nie zasnął nawet na chwilę, tylko leżał czujny, przez cały czas przyciskając brezentową torbę do piersi. Dwa razy ją otworzył, rozpakował kamień i wpatrywał się w niego, podczas gdy klejnot wbijał palce w pozostałe przestrzenie jego mózgu.
Rano poszedł do obozu Rosjan. Oprócz noża i krótkolufowej trzydziestkiósemki w kaburze na kostce Piet miał ukryty pod kurtką czeski pistolet maszynowy Škorpion. Z Serbami nigdy nic nie wiadomo. Ale zawieźli go do Saurimo bez żadnych incydentów.
Learjet wylądował punktualnie. Piet poleciał nim prosto do Johannesburga, gdzie zaniósł diament do Barry’ego Sterna.
Barry był twardy jak stal, ale nie potrafił pozbyć się wyrazu osłupienia z twarzy, kiedy Piet rozpakował kamień w jasnym świetle lampy na jego biurku.
Wziął głęboki oddech, zamknął na chwilę oczy, po czym sięgnął po lupę.
– Nawet nie wiemy, co to jest, Piet – powiedział, choć dobrze wiedział, co to takiego. W jego głowie kotłowały się tysiące obliczeń. – A zatem po kolei. Najpierw to oczyścimy.
Normalnie z surowych diamentów usuwa się taką skorupę osadów, gotując je przez dwanaście godzin w kwasie w swego rodzaju szybkowarze. Kwas usuwa zewnętrzną warstwę i nawet dostaje się do niektórych inkluzji – malutkich plamek zanieczyszczeń, skaz, które występują w większości diamentów. Kto by jednak produkował urządzenia do takich kąpieli kwasowych zdolne pomieścić tysiącpięćsetkaratowy diament?
Ostatecznie Barry sklecił coś odpowiedniego. Zajęło to sporo czasu. Następnie bardzo ostrożnie, wielokrotnie zanurzając ogromny diament, pozbył się skamieniałej powłoki. Krok po kroku, po troszeczku, skorupa rozpuszczała się we wrzącym kwasie. Barry nigdy jeszcze nie widział takiego diamentu, który się w końcu ukazał jego oczom. Nikt na Ziemi, żyjący ani umarły, nic podobnego nie widział. Za każdym razem, gdy go wyjmował z kwasu, Barry przyglądał mu się przez lupę i w pewnym momencie ujrzał galaktykę, prawdziwy wszechświat różu. Zanurzył go z powrotem w kwasie i z trudem powstrzymał łzy. Naturalnie cały czas opowiadał bzdury na temat kamienia.
– Ten kolor, Piet… kto wie? Nie próbuję obniżyć jego wartości – powiedział, szukając słów, dzięki którym mógłby ją obniżyć – ale kto widział taki kolor? Jakby starał się ukryć. Pojawia się i znika. I ta struktura, Piet, płaszczyzny pęknięć… – Wolno pokręcił głową. – Kto mógłby zaufać temu kamieniowi? Nie jest czysty, Piet. To niebezpieczny kamień. Człowiek, który spróbuje go ujarzmić – popatrzył ze smutkiem na diament – nigdy nie zazna spokoju.
Piet nie był najbystrzejszym człowiekiem w Afryce. Wziął za diament 12 milionów dolarów. Barry miał już czekającego kupca, Rosjanina. Kupiec wiedział, że kamień jest problematyczny, ale z drugiej strony był też oszałamiający. Niemal nie do uwierzenia. Ważył ponad 1500 karatów. Ludzie rzucali imperia na kolana dla mniejszych klejnotów. Na koncie Barry’ego w Singapurze pojawiło się 40 milionów dolarów. Rosjanin zawiózł diament do Antwerpii.1
Lily Słowianka wierzyła w Boga Ojca wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chrystusa, Jego Syna Jednorodzonego, ale wierzyła też w kompaktowego glocka 42. Z naładowanym sześcionabojowym magazynkiem ważył tylko szesnaście uncji. Nosiła go na T-shircie, pod krótką kurtką z czerwonej skóry. Nie można przecież wszystkiego zostawiać Bogu. Wolałaby magazynek dziewięcionabojowy, ale mniejsza liczba strzałów była akceptowalnym kompromisem w wypadku pistoletu, który właściwie mogła ukryć w biustonoszu. Jeśli nie udało ci się położyć kogoś sześcioma pociskami grzybkującymi Fiocchi Extrema kalibru 9 mm, naprawdę niezawodnymi, które Lily bardzo lubiła, to zasłużyłeś sobie na to, co dostałeś.
Usiadła w ósmej ławce od ołtarza i pochyliła głowę w modlitwie do swojej patronki. Nie ma żadnej świętej imieniem Lily, ale ona żywiła szczególne nabożeństwo dla Świętej Katarzyny Tekakwithy, Lilii Mohawków. Niezwykle szykowna w strojach z jeleniej skóry i koralikach, jak to widziała Lily, była ponadto księżniczką, a do tego potrafiła przemykać przez las niczym zjawa. Tę ostatnią część o lesie Lily wymyśliła. Uważała, że jej własna pobożność, jaką wykazywała, ofiarowując księdzu tysiąc dolarów w dwudziestkach po każdej dostawie diamentów, daje jej prawo dodawania kilku przymiotów, które święta musiała tak czy inaczej posiadać, ale które umknęły uwagi siedemnastowiecznych francuskich jezuitów piszących historię tej części Ameryki Północnej w czasie, kiedy nie wyrywano im paznokci.
Umiejętność pogodzenia religijności z praktycznym podejściem do zabójstw nie jest wyłącznie rosyjska. Ale Lily miała jeszcze inne cechy – maniakalne umiłowanie Baletu Bolszoj, obłędnie skośne oczy, upodobanie do drogiej syberyjskiej wódki o nazwie Beluga Noble Gold – które, wzięte razem, stanowiły wyjaśnienie jej przezwiska w niektórych mrocznych zaułkach światka diamentów.
Lekko się obróciwszy, Lily Słowianka mogła obserwować całe wnętrze kościoła pod wezwaniem Świętego Anioła Stróża.
Tak jak ja. Mieliśmy w kościele kamery. Prowadziłem obserwację w imieniu służb skarbowych. Jej celem była likwidacja przestępczej operacji prania brudnych pieniędzy przywożonych do Stanów Zjednoczonych w postaci diamentów. Planowałem zastawić pułapkę, ale najpierw chciałem się dowiedzieć, jak to wszystko działa. A potem dostałem w środku nocy polecenie: operacja została przyspieszona. I tak oto się tam znalazłem.
Podczas mszy o siódmej rano odgłosy wczesnego ruchu ulicznego na Ocean Parkway zdominował cichy szum opon w deszczu.
– „…który z Ojca jest zrodzony” – recytował ksiądz Wyznanie wiary.
Odgłosy ruchu ulicznego wzmogły się, gdy na chwilę otwarto drzwi wejściowe, i przycichły, gdy drzwi zostały zamknięte. Lily słyszała ciche popiskiwanie tenisówek na lastrykowej posadzce. To była kolejna rzecz, którą lubiła u Świętego Anioła Stróża. Dzięki lastryku można było usłyszeć muchę.
– „…zstąpił z nieba” – wyrecytowała równo z księdzem i siedmiorgiem stałych uczestników mszy. Zawsze tych samych. To było dobre. Żadnych niespodzianek. Tego dnia był jeszcze ósmy, trzydziestoparoletni facet w dżinsowej kurtce. Młodszy od większości stałych uczestników. Ale Lily przyjrzała mu się uważnie, kiedy przyszedł, i uznała, że jest w porządku. Zanurzył palce w wodzie święconej i uczynił znak krzyża. Wiedział, kiedy wstać i kiedy uklęknąć.
Poza nim jedynymi obcymi w kościele byli płatnik Ławrow i jego żona. Siedzieli z otwartymi ustami dziesięć rzędów za Lily i wyglądali jak para trolli ze sterczącymi żuchwami i nosami rozgniecionymi niczym bryłki wosku. W ich rozdziawionych ustach widać było prostokątne żółte zęby. Ławrow miał problem z krążeniem i jego niebieskawy nos oraz duże niebieskawe uszy były koloru jego taniego garnituru. Z kieszeni na piersi wystawało mu plastikowe etui pełne długopisów. Jego żona miała na sobie sukienkę w kwiaty. Ogromny biust był wyzwaniem dla przednich guzików jej sukienki, która zresztą i tak byłaby przyciasna z powodu kevlarowej kamizelki. Żona płatnika obiema rękami ściskała płócienną torebkę wielkości plecaka. W torebce były pieniądze.
Wszyscy w kościele byli starsi od Lily, która miała dwadzieścia dziewięć lat. Wyróżniała się z powodu swojego wieku, czerwonej kurtki i robiącego wrażenie wyglądu – krótko przystrzyżone, sterczące czarne włosy, czarne brwi i skóra tak blada, że widać było niewyraźny cień meszku nad górną wargą. Miała gniewne ciemnoszare oczy i spiczaste elfie uszy. Wokół tych dziwnych delikatnych muszli kręciły się kosmyki ciemnych włosów, niczym polujące węgorze.
– „I zmartwychwstał dnia trzeciego, jak oznajmia Pismo. I wstąpił do nieba; siedzi po prawicy Ojca”.
W nawie bocznej pojawił się jakiś mężczyzna: średniego wzrostu, o dużej, masywnej klatce piersiowej, w pomarszczonych spodniach khaki i jasnoniebieskiej, zapinanej na guziki koszuli z jakimś logo na kieszonce. Koszula nie była wpuszczona w spodnie, więc prawdopodobnie miał broń. Ludzie zajmujący się handlem diamentami lubią mówić, że jest to biznes oparty na zaufaniu, uścisku dłoni. Jasne, tyle że czasem ta dłoń trzyma pistolet.
– Daj mi lepsze ujęcie tego faceta – powiedziałem i ekran przede mną zamigotał, gdy kamera zmieniła kąt.
Siedzieliśmy w wozie dowodzenia nowojorskiej policji zaparkowanym milę dalej, na Coney Island. Taki pojazd to w zasadzie pozbawiony okien autobus z telewizyjną reżyserką. Kapsuła odcięta od świata, wypełniona przyćmionym zielonym światłem i wszystkimi zapachami, jakie wnieśli znajdujący się w niej ludzie.
Młody gliniarz obok mnie przełączał kamery i kontrolował dźwięk. Kapitan w białej, wykrochmalonej koszuli nadzorował operację z obitego skórą skrzypiącego fotela z zagłówkiem przyśrubowanego do podwyższenia w narożniku. Miał kwaśną minę na wypadek, gdybym zapomniał, że nie cierpi cywilów.
Lily Słowianka zesztywniała, kiedy mężczyzna zbliżył się do niej. Jej także nie podobała się luźna koszula. Trzymał dłonie na widoku, lekko odchylone od ciała.
Miał gęste, kręcone, siwe włosy i ziemistą cerę. Rozpoznałem go. Brazylijski handlarz diamentów. Niezbyt przejmujący się tym, skąd pochodzi jego towar.
Szedł nawą, kulejąc i postukując obcasem.
Wsunął się na ławkę dwa rzędy za Lily. To była jedna z jej zasad: dwa rzędy. Dość blisko, ale nie za blisko.
Kiedy już usiadł, rozejrzał się po kościele. Na koniec ukląkł, pochylił głowę, składając dłonie jak do modlitwy, i wyciągnąwszy ręce, wsunął je w głąb pustej ławki między nim a Lily. Między jego kciukami pojawił się długi na trzy cale, prostokątny, biały kształt. Lily wyjęła papierową paczuszkę z jego dłoni i powoli, z uwagą rozejrzała się dokoła.
Otworzyła paczuszkę pstryknięciem palców dłoni, w której ją trzymała, demonstrując zręczność świadczącą o doskonałej znajomości sposobu, w jaki handlarze diamentów składają papierowe paczuszki.
– „Wierzę w Ducha Świętego…”.
Z papieru wytrysnęła mgiełka różowego światła i spowiła twarz Lily.
Wpatrywała się przez chwilę w zawartość paczuszki, a jej twarz wydała się łagodnieć w różowej poświacie.
– Zrób zbliżenie – powiedziałem młodemu gliniarzowi.
W paczuszce znajdował się jeden różowy diament. Miał kształt sztyletu, był długi, cienki i na jednym końcu spiczasty. Na tle białego papieru lśnił z ognistą intensywnością.
Nagle ciszę panującą w kościele przeszyło trzeszczenie radia.
Lily zamknęła paczuszkę szybkimi ruchami palców. Odchyliła się w ławce do tyłu i popatrzyła na drugą stronę kościoła. Ksiądz recytował ostatnie wersy modlitwy. Na zbliżeniu twarzy Lily widziałem kropelki potu nad jej górną wargą. Błyszczały w przytłumionym świetle poranka. Patrzyła prosto na faceta w dżinsowej kurtce, który gorączkowo gmerał przy uchu.
– To wasz człowiek? – warknąłem do kapitana.
– Nikt z naszych – wymamrotał młody gliniarz.
Kapitan wgapiał się w ekran, wyraźnie nie mając pojęcia, co się dzieje.
Brazylijczyk wyciągnął rękę do przodu i spróbował wyrwać paczuszkę, ale Lily trzymała ją z dala od niego.
– Proszę, powiedz, że nie wziąłeś większego wsparcia – powiedziała swoim chrapliwym głosem. W głośniku zabrzmiał zgrzytliwie.
Brazylijczyk ponownie złożył ręce i zmierzył ją czarnymi oczami.
– Kochany – warknęła z wyrzutem Lily – chciałeś mi wyciąć brazylijski numer? – Jej angielski z akcentem środkowoatlantyckim był zbyt nienaganny, aby go uznać za amerykański, i zbyt wygładzony rosyjskimi samogłoskami, żeby był brytyjski. – Ten twój człowiek, którego zdradziło radio… – ciągnęła gniewnym szeptem. – To bardzo nieładnie. Nie tak się umawialiśmy. Co ty wyrabiasz? – Wsunęła paczuszkę do wewnętrznej kieszeni. – Kogo tu jeszcze masz?
– Co się dzieje? – zapytał kapitan. Jego fotel głośno zaskrzypiał, gdy zszedł ze swojego stanowiska i stanął za młodym gliniarzem.
– Coś jest nie tak – powiedziałem mu. – Ona myśli, że kurier chce ją wykiwać. Miał przyjść z jednym człowiekiem wsparcia. – Zerknąłem na monitor. – To ten tam, przed głównym wejściem. Nie widzę nikogo więcej, ale nie wygląda to najlepiej. Gdzie zespoły aresztujące?
– Tutaj i tutaj. – Młody gliniarz postukał palcem w ekran ukazujący siatkę ulic wokół kościoła. – A tu trzeci. To wjazd na Belt Parkway.
Mieliśmy dwa własne samochody, ale on nie wiedział, gdzie one są. To była jeszcze jedna z tych spraw, które wkurzały kapitana: plan przewidywał, że nowojorska policja unieszkodliwi Rosjan, po czym wkroczą agenci skarbowi i ich aresztują.
– Gdzie są samochody Rosjan? – spytałem młodego.
– Czarny escalade przed frontem. To wszystko.
Nie sądziłem, że to wszystko, ale nie powiedziałem tego, bo w kościele sprawy zaczynały się wymykać spod kontroli.
Brazylijczyk pokręcił głową. Wyciągnął prawą rękę w stronę Lily Słowianki. Jego lewa ręka nie była już na widoku.
– Biorę go z powrotem – warknął.
Wszelkie pozory tajnego spotkania się rozwiały. Ani on, ani Lily nie próbowali nawet mówić cichym głosem. Przy ołtarzu ksiądz dzielnie odprawiał mszę. Jego trzódka, choć wystraszyły ją podniesione głosy, dotrzymywała mu kroku.
Przeoczyłem moment, kiedy Ławrow przystąpił do działania, i zwróciłem na niego uwagę, dopiero gdy młody gliniarz powiedział „ten stary facet”. Ławrow zdążył już wstać i pokonać połowę odległości dzielącej go od ławki Brazylijczyka, wyciągając po drodze starego półautomatycznego makarowa z zasobów Armii Czerwonej. Wydawał się mały w jego ogromnej łapie.
– Mówię teraz bardzo poważnie – odezwała się Lily. – Nie rób niczego głupiego.
Ławrow wycelował pistolet w ucho Brazylijczyka.
Ksiądz teatralnym gestem ujął kielich i obrócił się tak energicznie, że szata liturgiczna aż zawirowała wokół niego, po czym obszedł ołtarz, żeby rozdać wiernym komunię. Starzy ludzie na przedzie wstali i zaczęli się przesuwać w ławkach ku nawie głównej. To zamieszanie zdekoncentrowało Ławrowa i na krótką chwilę przyciągnęło jego uwagę. Brazylijczyk obrócił się jak kot, odchylając głowę od pistoletu, i błyskawicznie uniósł rękę. Na twarzy Ławrowa pojawił się czerwony pasek, ciągnący się od podbródka po czoło, przez środek jego lewego oka. Makarow huknął, a za ołtarzem eksplodowało stadko aniołów i spadło na posadzkę deszczem barwionego szkła.
– Zespół pierwszy – spokojnie rzucił kapitan do mikrofonu. – Unieruchomić samochód podejrzanych.
Ławrow przycisnął dłoń do twarzy. Po policzku ześliznął się kawałek jego oka. Stracił równowagę i przewrócił się do tyłu. Jeszcze raz wystrzelił z makarowa i posąg Maryi Dziewicy pod rozbitym oknem rozpadł się w chmurze białego pyłu.
Na zewnątrz matowoczarny ford crown victoria nowojorskiej policji, nieoznakowany, jeśli nie liczyć zderzaka do taranowania z przodu, wystrzelił z bocznej ulicy i skręcił w stronę kościoła. Na obrazie z szerokokątnej kamery przesyłanym z budynku stojącego dwie przecznice dalej nie wyglądało to zbyt dramatycznie, ale nie chciałbym siedzieć w tym escalade, kiedy crown vic wbił mu się w tyłek.
– Pieprzeni Rosjanie – zaklął kapitan. – To zawsze musi być escalade.
Lily stała już na nogach z dłonią pod kurtką, kiedy ręka Brazylijczyka mignęła ponownie, przesuwając się po jej przedramieniu. Udało jej się uniknąć następnego cięcia i wtedy trzymała już glocka w niezranionej ręce. Brazylijczyk próbował się uchylić, ale pocisk Fiocchi Extrema wylatuje z lufy z szybkością 975 stóp na sekundę. Trzeba by się ruszać naprawdę szybko, żeby go uniknąć. W czole Brazylijczyka pojawiła się dziura wielkości dziesięciocentówki, a tył jego głowy rozpękł się jak melon.
Ksiądz znieruchomiał, wręcz wrośnięty w stopnie prezbiterium, z kielichem w jednej ręce i komunikantem w drugiej. Wciąż patrzył przez ramię na wybite okno i mgiełkę gipsowego pyłu.
Trzymając się za zranioną rękę, Lily chwiejnie wyszła z ławek i pobiegła do bocznych drzwi kościoła.
– Ma przerąbane – stwierdził kapitan. – Te drzwi są zamknięte na stałe. Sam to sprawdziłem – dodał.
Mylił się. Lily otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.
Żona Ławrowa podniosła się ociężale i pokuśtykała do męża. Miała opuchnięte kostki i nosiła elastyczne pończochy uciskowe. Pochyliła się, sięgnęła po makarowa i podała mu go, lekko klepiąc go przy tym w ramię. Ławrow wstał z wielkim trudem, po czym ruszyli w stronę głównego wyjścia. Płatnik trzymał się jedną ręką za oko i krew płynęła mu po szyi, ale poza tym wyglądali jak każda para starszych ludzi, którzy wyszedłszy z kościoła, zobaczyli gliniarzy wyciągających z SUV-a Rosjan i zmuszających ich do położenia się na jezdni twarzami do dołu.
Zdołałem jeszcze dostrzec znikającego za rogiem ochroniarza Brazylijczyka, gdy Ławrow skierował makarowa w stronę ulicy i wystrzelił. Gliniarz z kolanem na plecach zatrzymanego Rosjanina stoczył się na bok z okrzykiem bólu. Tymczasem żona Ławrowa otworzyła swoją przepastną torebkę i wyciągnęła z niej pistolet automatyczny Stieczkina. Te wielkie pistolety mieszczą w magazynkach po dwadzieścia nabojów i mogą wystrzelić je wszystkie w ciągu 1,6 sekundy. Wystarczyło nacisnąć spust, ale zanim zdążyła to zrobić, trafił ją pocisk o dużej sile uderzenia, wystrzelony przez snajpera z dachu domu po drugiej stronie ulicy. Włożyła wprawdzie kamizelkę kuloodporną, ale – fatalnie dla niej – nie miała kuloodpornego kapelusza.
Lily Słowianka wyszła bocznym wejściem z kościoła i zniknęła za białym budynkiem sąsiadującej z kościołem plebanii.
– Zespół drugi – odezwał się stojący obok mnie kapitan – cel wyszedł z kościoła od południa. Zatrzymać go z tyłu domu.
– Zrozumiałem – zatrzeszczał jego rozmówca i pojawił się drugi crown vic, który pędząc od Ocean View Avenue, wpadł na trawnik plebanii. Na mokrej od deszczu trawie koła straciły przyczepność i samochód zaczął się obracać. Kierowca skręcił koła i próbował wyjść z poślizgu, delikatnie dodając gazu, ale przód wozu uderzył bokiem w gruby klon, po czym buchnęła z niego chmura pary.
– Zespół drugi… Co jest, do cholery?! – wrzasnął kapitan.
Z samochodu wygramolili się czterej faceci w pełnym rynsztunku bojowym i pognali w stronę domu.
– Mamy kamerę za tym budynkiem? – zapytałem młodego gliniarza.
Zaprzeczył, oszołomiony widokiem rozgrywającej się na ekranach katastrofy.
– Stamtąd nie ma wyjścia – wtrącił kapitan, ale myślę, że obaj wiedzieliśmy, jak wielką wiarę można było pokładać w jego słowach.
– Niech pan każe zacisnąć pętlę – powiedziałem, po czym zdjąłem słuchawki, rzuciłem je na konsolę i wybiegłem na zewnątrz.
Czarny yukon mojego kierowcy stał tyłem do wozu dowodzenia z już otwartymi drzwiami. Yukon miał silnik V8 o pojemności 6,2 litra. Kierowca był dawnym szoferem gangu specjalizującego się we włamaniach. Zanim zapiąłem pas bezpieczeństwa, pędziliśmy już Surf Avenue z szybkością osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę.
– Zespół trzeci… Zespół trzeci, wchodzić – padło z głośnika, po czym rozległy się jakieś szumy i niezrozumiałe dźwięki.
– Gdzie ona jest? – zapytałem.
Z zamontowanego na desce rozdzielczej monitora policyjnej częstotliwości dobiegały trzaski.
– Po plaży jedzie motocykl. Myślą, że to ona – odparł mój kierowca.
W tej samej chwili z radia popłynęło staccato lakonicznych monosylab świadczących o tym, że policjanci zajmują stanowiska, zmieniając Brighton Beach w pułapkę. Wyobraźcie sobie, że Brooklyn wystawia piaszczysty język i wsuwa go w Ocean Atlantycki – to Brighton Beach. Dwa mosty i pas ziemi to wszystko, co łączy ją z resztą lądu, a my zadbaliśmy, żeby wszystkie drogi wyjściowe były zablokowane. Pędząc w kierunku koniuszka języka, Lily wjeżdżała coraz głębiej w pułapkę.
Yukon miał migające światła i jedną z tych strażackich syren, które powinny przegonić z drogi nawet nowojorczyków. Ale Brighton Beach jest dla rosyjskich gangsterów tym, czym Mała Italia była dla mafii. Migające światła i rycząca syrena nie robiły żadnego wrażenia na zapychających drogę flegmatycznych kierowcach.
Mój szofer wziął ostry zakręt, przemknął yukonem przez chodnik i wjechał na betonowe schody. Przelecieliśmy na drugą stronę promenady i wpadliśmy na plażę. Wiejący od lądu wiatr, który nagle się wzmógł, na chwilę rozerwał warstwę chmur, układając je w stosy dobrze widoczne na tle błękitnego nieba. W ostrym srebrzystym świetle, które zalało ocean, wyglądał on jak pokryty glazurą.
Jechaliśmy po piasku i telepało nami na wszystkie strony. Kierowca miał błogi wyraz twarzy. Jego upierścienione dłonie mocno trzymały kierownicę. Daleko z przodu dwa wozy nowojorskiej policji wystrzeliły z ulicy na plażę i pognały na wschód, zarzucając kuframi na piachu. Przed nimi widać było czerwoną kropkę – to Lily Słowianka mknęła wzdłuż ciemnej linii brzegowej. Kałuże na plaży lśniły niczym wypolerowane szkło.
Wpatrywałem się w mapę widoczną na monitorze deski rozdzielczej. Nie było stąd żadnego wyjścia, plaża się kończyła. Za nią ciągnęło się kilka zabudowanych ulic, a potem kanał łączący zatokę Sheepshead z Atlantykiem.
– Może się im przez jakiś czas wymykać – powiedziałem – ale się stąd nie wydostanie. Nie ma żadnych mostów przez zatokę Sheepshead. Jest tu jakaś linia prowadząca przez wodę, ale nie wiem, co to jest.
– Linia? – zapytał kierowca.
Wdepnął hamulec i obrócił yukona, wprowadziwszy go w ciasny zakręt, który zakończył się tym, że przednie koła zatrzymały się na promenadzie.
– Ta linia… to kładka dla pieszych – powiedział. Jego twarz z obwisłymi policzkami odmieniła mina wyrażająca zaskoczenie i zdumienie. – Jezu, zapomniałem o niej. – Zacisnął wargi i pokiwał głową. – Sprytna dziewczyna. Pobawi się z pościgiem tam na końcu plaży, a potem wymknie się im i wróci do kładki. To tylko mostek dla pieszych, ale motocyklem może po nim przejechać. – Popatrzył na mnie. – Jeśli tak zrobi, wydostanie się z pułapki.
Z głuchym łomotem zjechaliśmy z promenady i pognaliśmy z powrotem po plaży. Pięć minut później objechaliśmy dolną część zatoki Sheepshead i znaleźliśmy się po przeciwnej stronie, w samą porę, żeby zobaczyć czerwony motocykl, który pojawił się na drugim brzegu. Prawie udało jej się wyminąć samochód, który zbliżał się do niej mokrą ulicą, ale w krytycznym momencie przejechał on przez kałużę i woda tryskająca mu spod kół zmiotła Lily z motocykla. Upadła na jezdnię i przeszorowała po nawierzchni. Motocykl przeleciał ponad barierą i wpadł do wody. Lily podniosła się i pokuśtykała w stronę kładki. Zranioną rękę miała opuszczoną i trzymała w niej glocka. Drugą dłoń zaciskała na przedramieniu pierwszej, w miejscu, gdzie zranił ją Brazylijczyk. Wysiadłem z yukona i ruszyłem do mostka.
Właśnie wtedy po drugiej stronie zatrzymał się policyjny samochód z wyjącą syreną, po czym wyskoczyło z niego dwóch gliniarzy z wyciągniętymi pistoletami. Lily tymczasem dotarła już na środek drewnianego pomostu. Zatrzymała się tam, oparła plecami o balustradę i postawiła piętę na najniższym szczeblu. Wyglądała, jakby pozowała do reklamy.
Deszcz padał teraz mocniej. Włosy przylgnęły jej do głowy. Czarne kosmyki zakręciły się dokoła elfich uszu. Wargi miała szare. Spojrzała mi prosto w oczy i uśmiechnęła się blado, po czym wygięła się do tyłu nad balustradą i rzuciła do wody. Wpadła do niej kilka jardów od łodzi hybrydowej z dwoma stupięćdziesięciokonnymi silnikami zaburtowymi Merkury, która wypłynęła właśnie spod mostu. Widziałem, jaka była osłabiona, kiedy wciągali ją na pokład, ale miała jeszcze dość siły, żeby oddać trzy szybkie strzały. Drewniany słupek przede mną rozpadł się na kawałki, zasypując mi twarz drzazgami. Chwilę później łódź z Lily zniknęła w gęstniejącym deszczu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki