Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dietetyk na talerzu. Odchudzanie dla opornych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dietetyk na talerzu. Odchudzanie dla opornych - ebook

Książka, którą trzymasz w ręku, nie jest typowym poradnikiem o diecie czy o odchudzaniu, tylko… powieścią obyczajową. Nie znajdziesz w niej wypunktowanych rad ani zestawu niskokalorycznych przepisów, a jednak, jeśli dokładnie się wczytasz, dowiesz się, co robić  – a czego zdecydowanie nie – żeby schudnąć i czuć się lepiej.

Judyta, młoda dietetyk z kilkuletnim stażem pracy w korporacji, właśnie otworzyła własny gabinet. Pomysły, wymagania i potrzeby niektórych pacjentów nieustannie ją zaskakują. Stara się, jak może, ale czy będzie w stanie pomóc schudnąć osobom, które chyba wcale nie chcą się odchudzać? Czy sprosta oczekiwaniom, poradzi sobie z życiowymi zawirowaniami i osiągnie zawodowy sukces? Tym bardziej, że jej silna wola jest równie słaba, co niektórych z jej podopiecznych...

Agata Lewandowska, dietetyk i autorka wielu poradników dietetycznych, w tym wydanego niedawno Schudnij bez diety (Wydawnictwo RM 2019), tym razem zaprasza do świata literackiej fikcji, żeby z przymrużeniem oka opowiedzieć o głównych trudnościach w odchudzaniu się: o przerzucaniu odpowiedzialności za swoje żywienie na dietetyka, o odkładaniu wszystkiego na później, oszukiwaniu samego siebie, sile utrwalonych nawyków, braku samoakceptacji, lęku przed porażką i szukaniu dróg na skróty.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8151-208-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Poniedziałek, 10 kwietnia

Wbrew temu, co mó­wi­ła moja mat­ka – uda­ło mi się!

Tu, po­środ­ku przy­tul­ne­go ga­bi­ne­tu z dy­wa­nem w ko­lo­rze zie­lo­nych ja­błek, gu­stow­ny­mi me­bla­mi i do­dat­ka­mi, je­stem o krok od udo­wod­nie­nia jej, że przez te wszyst­kie lata się my­li­ła.

Sły­sząc dzwo­nek do­mo­fo­nu, rzu­cam ostat­nie peł­ne za­do­wo­le­nia spoj­rze­nie na do­piesz­czo­ne wnę­trze, a po­tem bieg­nę do drzwi i otwie­ram je na oścież.

W polu mo­je­go wi­dze­nia naj­pierw po­ja­wia się gło­wa z na­ta­pi­ro­wa­ny­mi czar­ny­mi wło­sa­mi, na­stęp­nie dość dłu­ga szy­ja, a w koń­cu resz­ta oka­za­łej ko­bie­ty w wie­ku śred­nio za­awan­so­wa­nym.

– Pani jest tą die­te­tycz­ką? – pyta nie­uf­nie, za­glą­da­jąc w prze­strzeń za mo­imi ple­ca­mi.

– Tak, oczy­wi­ście. – Uśmie­cham się sze­ro­ko, cho­ciaż zbi­ja mnie to z tro­pu. Ni­g­dy nie lu­bi­łam tego ter­mi­nu: „die­te­tycz­ka”. Może je­stem mało no­wo­cze­sna, ale dla mnie brzmi to ja­koś… sztucz­nie i lek­ce­wa­żą­co. Jak po­li­tycz­ka. Albo w ogó­le ja­kaś tycz­ka.

– Mhm – to je­dy­na od­po­wiedź ko­bie­ty, któ­ra mi­ja­jąc mnie, bez­ce­re­mo­nial­nie pa­ku­je się do środ­ka.

W moim ga­bi­ne­cie po­sta­wi­łam na przy­tul­ność. Biur­ko, przy któ­rym będę ukła­dać die­ty, usta­wi­łam w głę­bi po­miesz­cze­nia, przy oknie wy­cho­dzą­cym na uli­cę. Od stre­fy spo­tkań od­dzie­li­łam je ażu­ro­wym re­ga­łem na książ­ki.

Pa­cjen­tów będę po­dej­mo­wać w kom­for­to­wych wa­run­kach. Przy oknie wy­cho­dzą­cym na zie­lo­ne po­dwór­ko usta­wi­łam ele­ganc­ką sofę na chro­mo­wa­nych nóż­kach, po­kry­tą za­mszo­wym obi­ciem w ko­lo­rze wiel­błą­dzim. Na­prze­ciw­ko mały, kwa­dra­to­wy sto­lik i nie­praw­do­po­dob­nie wy­god­ny fo­tel w głę­bo­ko brą­zo­wym od­cie­niu z wy­so­kim pro­fi­lo­wa­nym opar­ciem i sze­ro­ki­mi pod­ło­kiet­ni­ka­mi. Fo­tel god­ny pre­ze­sa – jak za­chwa­lał sprze­daw­ca w skle­pie me­blo­wym. Me­bel, któ­ry wy­bie­ra­łam z naj­więk­szą sta­ran­no­ścią i na któ­ry wy­da­łam nie­ma­łą kwo­tę – wszak za­mie­rza­łam spę­dzać w tym fo­te­lu dłu­gie go­dzi­ny, re­ali­zu­jąc się w wy­ma­rzo­nej pra­cy.

Nie by­ła­bym sobą, gdy­bym nie do­da­ła jesz­cze cze­goś od sie­bie – dwie de­ko­ra­cyj­ne po­dusz­ki, po­zor­nie nie­dba­le rzu­co­ne na Fo­tel Pre­ze­sa, do­da­ją mu przy­tul­no­ści i do­mo­we­go cha­rak­te­ru.

Te­raz mu­szę użyć wszyst­kich sił, by utrzy­mać ra­dos­ny uśmiech na twa­rzy, gdy wi­dzę, jak moja wy­cze­ka­na pierw­sza pa­cjent­ka wy­god­nie sa­do­wi się w Fo­te­lu Pre­ze­sa, po­śród mięk­kich po­du­szek w ko­lo­rze gorz­kiej cze­ko­la­dy. Nie po­tra­fię po­wstrzy­mać lek­kie­go wes­tchnie­nia, idąc do biur­ka po pod­kład­kę do pi­sa­nia, dłu­go­pis i for­mu­larz. Gdy wra­cam do pani Ja­dwi­gi, zno­wu je­stem sze­ro­ko uśmiech­nię­ta i sta­ram się wy­glą­dać na zre­lak­so­wa­ną.

– Nie mia­łam oka­zji się przed­sta­wić. Na­zy­wam się Ju­dy­ta Jo­deł­ka. – Wy­cią­gam rękę do ko­bie­ty. – Wi­tam ser­decz­nie w moim ga­bi­ne­cie.

– Ja­dwi­ga Je­żyk. – Pa­cjent­ka bo­le­śnie ści­ska moją dłoń i nie prze­sta­je mi się po­dejrz­li­wie przy­glą­dać. – Ile pani ma w ogó­le lat?

Otwie­ram sze­ro­ko oczy.

– Dwa­dzie­ścia dzie­więć – od­po­wia­dam spe­szo­na i na­tych­miast tego ża­łu­ję. Cho­le­ra ja­sna. Może trze­ba było za­wy­żyć wiek? A może od­jąć so­bie parę lat? – Dla­cze­go pani pyta?

– Bo wy­glą­da pani na naj­wy­żej dwa­dzie­ścia. – Pani Ja­dwi­ga wzru­sza ra­mio­na­mi. – A w ulot­ce wy­czy­ta­łam, że skoń­czy­ła pani stu­dia. Bo ja to ostat­nio czy­ta­łam w ga­ze­cie, jak wy­brać die­te­ty­ka.

– Tak? – Nie wiem, czy mam się te­raz cie­szyć czy mar­twić.

– No. W tych cza­sach to ni­g­dy nie wia­do­mo. Peł­no oszus­tów! – Ko­bie­ta uno­si brwi na­ry­so­wa­ne czar­nym ołów­kiem. – To skoń­czy­ła pani te stu­dia czy nie?

– Oczy­wi­ście, że tak! – od­po­wia­dam onie­mia­ła.

Nie tak so­bie wy­obra­ża­łam to spo­tka­nie. To ja mia­łam za­da­wać py­ta­nia, a czu­ję się jak na roz­mo­wie o pra­cę!

– Jak tak, to w po­rząd­ku. Tyl­ko ja po­trze­bu­ję do­bre­go die­te­ty­ka, je­stem trud­nym przy­pad­kiem – oświad­cza ko­bie­ta, wier­cąc się w Fo­te­lu Pre­ze­sa. – I te­raz, tak po praw­dzie, za­sta­na­wiam się, co taka mło­da oso­ba w ogó­le może wie­dzieć?

– Za­pew­niam pa­nią, że mam nie­zbęd­ną wie­dzę i do­świad­cze­nie, żeby po­móc – re­cy­tu­ję, pró­bu­jąc ukryć za­że­no­wa­nie. – Od­by­łam kil­ku­mie­sięcz­ne prak­ty­ki w szpi­ta­lu na Ba­na­cha oraz staż w Kli­ni­ce Le­cze­nia Oty­ło­ści. A te­raz, je­śli nie ma pani nic prze­ciw­ko, po­zwo­lę so­bie za­dać kil­ka py­tań, któ­re po­mo­gą mi zi­den­ty­fi­ko­wać pani pro­blem.

– A co tu iden­ty­fi­ko­wać?! – obu­rza się pani Je­żyk, wska­zu­jąc na brzuch ob­le­czo­ny w ja­skra­wo­nie­bie­ską tka­ni­nę. – Je­stem za gru­ba, to prze­cież wi­dać!

Pot wy­stę­pu­je mi na czo­ło, cho­ciaż w po­miesz­cze­niu nie jest go­rą­co. Sia­dam głę­biej w za­mszo­wym sie­dzi­sku sofy i zdej­mu­ję skuw­kę z dłu­go­pi­su. Za oknem pa­nu­je nie­ste­ty ty­po­wa wcze­sno­wio­sen­na sza­rów­ka. Tę­sk­nym wzro­kiem spo­glą­dam w stro­nę chro­mo­wa­nej lam­py z re­gu­lo­wa­nym klo­szem, któ­rą usta­wi­łam obok swo­je­go fo­te­la, by wy­god­niej mi się pi­sa­ło. Nie­ste­ty. Mu­szę za­gryźć zęby i wy­si­lić moc­niej swój nie naj­lep­szy wzrok.

– Pani Ja­dwi­go – za­czy­nam ła­god­nie. – To nie jest ta­kie pro­ste. Mu­szę pa­nią zwa­żyć na spe­cjal­nej ma­szy­nie i za­dać pani wie­le py­tań do­ty­czą­cych pani zdro­wia i zwy­cza­jów ży­wie­nio­wych, że­bym wie­dzia­ła, jak pani po­móc.

– No sko­ro pani musi… – Ko­bie­ta prze­wra­ca ocza­mi. – To co chce pani wie­dzieć?

– Przede wszyst­kim, czy jest pani na coś prze­wle­kle cho­ra.

– Gdzie tam! Je­stem zdro­wa jak kro­wa.

Bio­rę głęb­szy od­dech, żeby nie wy­buch­nąć śmie­chem, sły­sząc to nie­co­dzien­ne po­rów­na­nie.

– A przyj­mu­je pani na sta­łe ja­kieś wi­ta­mi­ny?

– Ta­kie coś na pa­znok­cie i wło­sy.

– Pa­mię­ta pani na­zwę i skład tego pre­pa­ra­tu?

Ko­bie­ta pa­trzy na mnie z po­wąt­pie­wa­niem.

– Ko­cha­nień­ka, gło­wa nie śmiet­nik. Leży toto w kuch­ni, to bio­rę. No chy­ba że za­po­mnę.

Cały czas sze­ro­ko się uśmie­cha­jąc, li­czę w my­ślach do trzech.

– No do­brze, to spraw­dzi pani w domu i po­wie mi na­stęp­nym ra­zem. A tak z cie­ka­wo­ści, wi­dzi pani ja­kąś po­pra­wę?

– Czy ja wiem, za­wsze mia­łam moc­ne pa­znok­cie.

Moje oczy otwie­ra­ją się sze­ro­ko ze zdu­mie­nia. Trzy to za mało, mu­szę po­li­czyć do pię­ciu.

– To… to po co pani to bie­rze?

– Są­siad­ka po­wie­dzia­ła, że to do­bre wi­ta­mi­ny, to ku­pi­łam. My­śla­łam, że może pa­znok­cie mi szyb­ciej uro­sną.

– Ale po co?

– Bo pa­znok­cie to wi­zy­tów­ka ko­bie­ty! A sztucz­ne są dro­gie i upier­dli­we, to chy­ba oczy­wi­ste. – Te­raz pani Ja­dwi­ga pa­trzy na mnie ze zdu­mie­niem. Dys­kret­nie rzu­cam okiem na moje krót­ko ob­cię­te, nie­po­ma­lo­wa­ne pa­znok­cie. – Zresz­tą to wi­ta­mi­ny. Nie za­szko­dzą, a mogą po­móc!

– Prze­ciw­nie, pani Ja­dwi­go! – opo­nu­ję. – Moż­na so­bie za­szko­dzić, jak się łyka za dużo wi­ta­min! – Pierw­szy przy­kład, jaki przy­cho­dzi mi do gło­wy, to przedaw­ko­wa­nie wi­ta­mi­ny A (po­pu­lar­nie za­ży­wa­nej „na skó­rę, wło­sy i pa­znok­cie”), któ­re może skut­ko­wać… ły­sie­niem.

– Ale prze­cież nic mi nie jest! – Ko­bie­ta nie ukry­wa znie­cier­pli­wie­nia. Po­sta­na­wiam tym­cza­so­wo ska­pi­tu­lo­wać.

– No do­brze, zo­staw­my to na ra­zie. Czy­li te wi­ta­mi­ny to je­dy­ne, co pani bie­rze? – upew­niam się.

– No nie, jesz­cze co dzień rano ły­kam prosz­ki na cho­le­ste­rol.

– Ale… ale prze­cież mó­wi­ła pani, że nie jest na nic cho­ra?

– A tam, taka cho­ro­ba, lu­dzie mają gor­sze. – Pani Ja­dwi­ga wzru­sza ra­mio­na­mi i wzno­si oczy do su­fi­tu. – Poza tym, prze­cież jak bio­rę te prosz­ki, to cho­le­ste­rol mam już w nor­mie.

Z ża­lem przy­glą­dam się mo­je­mu po­kre­ślo­ne­mu for­mu­la­rzo­wi, któ­re­go sza­blon do­piesz­cza­łam na kom­pu­te­rze jesz­cze dwie go­dzi­ny temu.

– Pani Ja­dwi­go, wszyst­ko jest dla mnie waż­ne. Na­wet ta­kie, ekhm, szcze­gó­ły. Za­le­ży mi na tym, by uło­żyć dla pani jak naj­sku­tecz­niej­szą die­tę. Czy jest jesz­cze coś, o czym po­win­nam wie­dzieć? Może cier­pi pani czę­sto na nie­straw­ność albo boli pa­nią brzuch po ja­kichś pro­duk­tach?

– Nie, skąd!

– Do­brze. Przejdź­my za­tem da­lej. Upra­wia pani ja­kiś sport?

– Tak. – W gło­sie pani Ja­dwi­gi sły­chać dumę. – Cho­dzi­my z są­siad­ką na pi­la­tes.

– To świet­nie! – cie­szę się. – Jak czę­sto?

– W każ­dy po­nie­dzia­łek i śro­dę rano.

– Do­sko­na­le. Od jak daw­na?

– Dwa mie­sią­ce za­raz będą. Ale nic nie schu­dłam!

– No cóż, pi­la­tes to świet­ne za­ję­cia, ale nie na­le­żą nie­ste­ty do tych moc­no spa­la­ją­cych tkan­kę tłusz­czo­wą…

– No ale jed­nak ćwi­czę! To coś po­win­no drgnąć! A ja chy­ba na­wet przy­ty­łam!

– Za­raz spró­bu­je­my dojść do tego, dla­cze­go tak jest – uspo­ka­jam pa­cjent­kę. – Pro­szę mi opo­wie­dzieć po ko­lei, co pani zja­da w cią­gu dnia.

– No nor­mal­nie, jak wszy­scy.

Cze­kam na roz­wi­nię­cie my­śli, ale nie­ste­ty – na próż­no.

– A może pani tro­chę do­kład­niej? Mu­szę po­znać pani zwy­cza­je ży­wie­nio­we, żeby wie­dzieć, czy po­peł­nia pani ja­kieś błę­dy.

– No do­brze, no to rano wsta­ję i piję kawę.

– Sło­dzi pani?

– Ły­żecz­kę – przy­zna­je się nie­chęt­nie pani Ja­dwi­ga, po czym na­gle roz­pro­mie­nia się. – Ale! Sło­dzę cu­krem trzci­no­wym. Są­siad­ka wy­czy­ta­ła w „Przy­ja­ciół­ce”, że jest zdrow­szy.

– Nie­ste­ty, pani Ja­dwi­go, cu­kier trzci­no­wy ma tro­chę wię­cej skład­ni­ków mi­ne­ral­nych, ale nie są to ilo­ści ol­brzy­mie – wręcz prze­ciw­nie. A tym­cza­sem wszyst­kie ro­dza­je cu­kru mają po­dob­ną za­war­tość ka­lo­rii i wę­glo­wo­da­nów. Więc je­śli cho­dzi o die­tę od­chu­dza­ją­cą – na jed­no wy­cho­dzi.

Już nie mó­wiąc o tym, że lu­dzie czę­sto ku­pu­ją cu­kier brą­zo­wy, któ­ry za­wie­ra do­da­tek kar­me­lu i koło trzci­ny na­wet nie le­żał.

– To co ja mam ro­bić?! – Pani Ja­dwi­ga wy­glą­da, jak­bym za­chwia­ła pod­sta­wa­mi jej świa­ta.

– Żeby schud­nąć, war­to zre­zy­gno­wać ze sło­dze­nia.

– No ale ja nie lu­bię gorz­kiej kawy! Jest wstręt­na! – Pa­cjent­ka się krzy­wi.

– Moż­na się przy­zwy­cza­ić, na­praw­dę – za­pew­niam. – Wie­le osób z po­wo­dze­niem re­zy­gnu­je ze sło­dze­nia! Ewen­tu­al­nie, na ja­kiś czas może się pani prze­rzu­cić na sło­dzik na­tu­ral­ne­go po­cho­dze­nia, na przy­kład ksy­li­tol lub ste­wię.

Po mi­nie pani Je­żyk wi­dzę, że nie jest do koń­ca prze­ko­na­na.

– A pani sło­dzi?

Na­gła kon­tra zbi­ja mnie z tro­pu. Po­win­nam chy­ba przy­zwy­cza­jać się do tego uczu­cia.

– Nie.

– No tak, ale to w su­mie o ni­czym nie świad­czy. Pani nie wol­no sło­dzić, prze­cież jest pani die­te­tycz­ką.

Za­czy­na mi się krę­cić w gło­wie. Nad­ludz­kim wy­sił­kiem opa­no­wu­ję drże­nie rąk, by nie upu­ścić dłu­go­pi­su. Ku­pi­łam go za­le­d­wie wczo­raj, ra­zem z ostat­ni­mi dro­bia­zga­mi do ga­bi­ne­tu. Prze­jeż­dżam pal­ca­mi po zie­lo­nej obu­do­wie. Ko­lor zie­lo­ny od za­wsze był moim ulu­bio­nym. Mówi się, że to ko­lor na­dziei. Bio­rę głę­bo­ki od­dech.

– Idź­my da­lej. Co pani pije w cią­gu dnia, oprócz kawy?

– No her­ba­tę, cza­sem sok.

– A wodę?

Zmarsz­czo­ny nos pani Je­żyk su­ge­ru­je, że chy­ba nie za czę­sto.

– Nie lu­bię.

– Pro­szę spró­bo­wać. Przy­zwy­czai się pani. Pro­szę mi wie­rzyć, to na­praw­dę waż­ne!

– No do­bra, wiem, wiem. Wszę­dzie pi­szą o tej wo­dzie.

I słusz­nie. Od­wod­nio­ny or­ga­nizm ma mniej­szą wy­dol­ność, zdol­no­ści kon­cen­tra­cji i za­pa­mię­ty­wa­nia. Po­nie­waż wszyst­kie re­ak­cje che­micz­ne w or­ga­ni­zmie za­cho­dzą w śro­do­wi­sku wod­nym, jej nie­do­bór może na­wet utrud­nić od­chu­dza­nie, bo tak zwa­ne spa­la­nie ka­lo­rii za­cho­dzi wol­niej i mniej efek­tyw­nie.

– Może pani do­dać tro­chę cy­try­ny albo list­ków mię­ty, żeby była smacz­niej­sza – do­ra­dzam.

– Coś wy­my­ślę.

– Do­sko­na­le. To przejdź­my do po­sił­ków. Co zja­da pani na śnia­da­nie?

– Nic. Ja nie je­stem rano głod­na.

– To o któ­rej jest pierw­szy po­si­łek?

– Koło dzie­sią­tej.

– A wsta­je pani o…?

– O siód­mej. – Wzdy­cha. – Pies ni­g­dy nie da mi po­spać dłu­żej. Nie­wdzięcz­ne zwie­rzę!

– To trosz­kę za póź­no to śnia­da­nie. Może pani w ten spo­sób spo­wol­nić me­ta­bo­lizm – mą­drzę się. – A co pani zja­da o tej dzie­sią­tej?

– No, zwy­kle to ka­nap­ki.

– A może pani opo­wie­dzieć mi o tym śnia­da­niu do­kład­nie? Ile ka­na­pek, z ja­kie­go chle­ba, co na nich jest? – do­py­tu­ję.

Pani Je­żyk kiwa gło­wą z po­li­to­wa­niem. Bie­dacz­ka, pew­nie po­my­śla­ła, że moim sen­sem ży­cia jest wty­ka­nie nosa w spra­wy in­nych.

– Cza­sem ku­pu­ję ra­zo­wy chleb, ale cza­sem są kaj­zer­ki. Jem trzy, cza­sem czte­ry krom­ki z wę­dli­ną albo se­rem. Cza­sem go­tu­ję jaj­ka.

– Aha… Ro­zu­miem. Sma­ru­je pani czymś pie­czy­wo?

– Mhm.

– Uży­wa pani ma­sła czy mar­ga­ry­ny?

– Tak.

Zmu­szam się, by do­mknąć zbyt sze­ro­ko otwar­te usta. Po­dob­nie jak wcze­śniej, nie mam co cze­kać na roz­wi­nię­cie my­śli, a do za­wro­tów gło­wy do­łą­cza szum w uszach.

– A cze­go kon­kret­nie z tych dwóch?

– Cza­sem to, a cza­sem to dru­gie. Za­le­ży, co ku­pię. Co to w ogó­le za róż­ni­ca?

– Gdy­by nie było róż­ni­cy, to bym nie py­ta­ła. – Po­sy­łam jej uprzej­my uśmiech, cho­ciaż szum w uszach na­ra­sta i czu­ję się, jak­by mózg go­to­wał się w czasz­ce w so­sie wła­snym.

Za­rów­no ma­sło, jak i źle wy­bra­na mar­ga­ry­na za­wie­ra­ją­ca kwa­sy tłusz­czo­we trans, mogą spo­wo­do­wać pod­wyż­sze­nie po­zio­mu cho­le­ste­ro­lu, któ­ry pani Ja­dwi­ga pró­bu­je zbić le­ka­mi. Ale to taki dro­biazg…

– No do­bra, to chy­ba czę­ściej jest to ma­sło.

– A po­tem, po śnia­da­niu, jest obiad czy jesz­cze ja­kieś prze­ką­ski?

– To za­le­ży. Cza­sem tak.

– Od cze­go za­le­ży? – Prze­bie­gam wzro­kiem moje do­tych­cza­so­we no­tat­ki. „Cza­sem” jest chy­ba naj­czę­ściej po­ja­wia­ją­cym się sło­wem na kart­ce. Ogar­nia mnie zmę­cze­nie.

– No od tego, czy mam ocho­tę.

– A dziś? – Ści­skam moc­niej dłu­go­pis w ko­lo­rze na­dziei. – Czy dziś coś pani prze­ką­si­ła przed obia­dem?

– No tak, bo dziś by­łam na pi­la­te­sie.

Nie wi­dzę związ­ku, ale pa­trzę na pa­nią Je­żyk py­ta­ją­co i cier­pli­wie cze­kam.

– No bo po pi­la­te­sie idzie­my za­wsze z są­siad­ką na lat­te – pada wresz­cie od­po­wiedź.

– Za­tem wy­pi­ła pani kawę. Jak ro­zu­miem – sło­dzo­ną.

– Pew­nie, prze­cież gorz­ka jest wstręt­na. No i coś do kawy było.

– Co ta­kie­go?

– Ekler­ka. A wła­ści­wie to dwie, bo kawa była duża.

– Ro­zu­miem… I cho­dzą pa­nie na tę kawę za­wsze po za­ję­ciach? Od dwóch mie­się­cy?

– No tak.

– I od tam­tej pory zda­je się pani, że przy­ty­ła?

– Mhm.

– A nie po­my­śla­ła pani, że może wszyst­kie­mu win­ne są te ciast­ka?

Pani Je­żyk spo­glą­da na mnie z ura­zą.

– No prze­cież chy­ba na­le­ży mi się ja­kaś przy­jem­ność po tych ćwi­cze­niach? Poza tym są­siad­ka wy­czy­ta­ła gdzieś, że jak się ćwi­czy, to moż­na wię­cej jeść – oznaj­mia z trium­fal­nym uśmie­chem.

– Oba­wiam się, że go­dzin­ne za­ję­cia pi­la­te­su to za mało wy­sił­ku, by moż­na było zrów­no­wa­żyć nim dwie ekler­ki. – Marsz­czę czo­ło. – A poza tym chce pani schud­nąć, więc po­win­na pani dą­żyć do spo­ży­wa­nia mniej­szej ilo­ści ener­gii, niż pani po­trze­bu­je. To się na­zy­wa ujem­ny bi­lans ener­ge­tycz­ny.

– No i po co ja mó­wi­łam o tych ciast­kach? – Pani Ja­dwi­ga roz­glą­da się spło­szo­na, jak­by szu­ka­ła ra­tun­ku. – Wie­dzia­łam, że pani mi za­bro­ni!

– Nie chcę pani ni­cze­go za­bra­niać. Chcę tyl­ko, żeby osiąg­nęła pani swój cel. – Uśmie­cham się, ale bez wza­jem­no­ści. – To może te­raz opo­wie mi pani, co jada pani na obiad?

– Obiad to do­pie­ro wie­czo­rem. Ro­bię rano, żeby dzie­cia­ki so­bie od­grza­ły, a ja zja­dam po pra­cy.

– No do­brze, to co w ta­kim ra­zie w cią­gu dnia?

– Na dru­gą zwy­kle idę do pra­cy, chy­ba że mam wol­ne. No to do pra­cy bio­rę ja­kieś ka­nap­ki albo ku­pu­ję droż­dżów­kę po dro­dze.

– O któ­rej to pani zja­da?

– Jak mam aku­rat czas. Pra­cu­ję w skle­pie u szwa­gra, jak są klien­ci, to nie będę prze­cież ja­dła!

– A o któ­rej pani koń­czy?

– A, koło ósmej. Szwa­gier przy­jeż­dża i za­my­ka­my.

– No do­brze, a o któ­rej pani wra­ca?

– Na­praw­dę musi pani to wszyst­ko wie­dzieć? Za­mie­rza mnie pani od­wie­dzać? – żar­tu­je pani Ja­dwi­ga. Od­po­wia­dam uprzej­mym, acz nie­co już wy­mu­szo­nym uśmie­chem. – Ze­nek pod­wo­zi mnie do domu, to tak pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia po je­stem na miej­scu.

– I je pani wte­dy ten obiad?

– Mhm.

– Co na przy­kład?

– No, nor­mal­nie… Albo ko­tle­tów na­sma­żę, albo cza­sem wą­trób­ki. Cza­sem ma­ka­ron w so­sie, bo dzie­cia­ki lu­bią. Cza­sem na­go­tu­ję zupy, to mamy na kil­ka dni.

– Zja­da pani i zupę, i dru­gie da­nie na obiad?

– Cza­sa­mi, ale zwy­kle to albo to.

– Do mię­sa są ja­kieś ziem­nia­ki, ryż, ka­sza?

– Ziem­nia­ki zwy­kle. Ka­szę to tyl­ko cza­sem do gu­la­szu. Bo cza­sem też gu­lasz go­tu­ję, śred­ni syn bar­dzo lubi. – Pani Ja­dwi­ga na­gle prze­sta­je mó­wić i za­sty­ga. – Jak to się w ogó­le mówi? „Śred­ni syn”? Sko­ro naj­star­sza jest cór­ka, to już nie ma żad­ne­go star­sze­go syna, żeby śred­ni był śred­ni?

Otwie­ram oczy jesz­cze sze­rzej, o ile to w ogó­le moż­li­we, no­tu­jąc w pa­mię­ci, by w dro­dze po­wrot­nej ku­pić krem prze­ciw­ko zmarszcz­kom mi­micz­nym. Albo nie. Dzię­ki głę­bo­kim bruz­dom na czo­le może unik­nę po­są­dzeń o zbyt mło­dy wiek.

– Nie je­stem pew­na, ale „śred­ni” brzmi w po­rząd­ku. A wa­rzy­wa? Jada pani wa­rzy­wa do obia­du?

– Cza­sem tak. To za­le­ży.

Za­uwa­żam, że mój cha­rak­ter pi­sma nie wy­glą­da już tak es­te­tycz­nie jak na gó­rze kart­ki.

– A za­zwy­czaj?

– Za­zwy­czaj to ja­kieś są. Ogór­ki kwa­szo­ne albo po­mi­do­ry z ce­bu­lą, albo cza­sem su­rów­ki ja­kiejś ku­pię czy mar­chew­kę z grosz­kiem mro­żo­ną.

– A po ko­la­cji? Zda­rza się pani coś pod­ja­dać?

– Cza­sem tak.

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem od­kła­dam for­mu­larz i dłu­go­pis na sto­lik. Świet­ny ten mój „do­kład­ny wy­wiad”.

– Może te­raz się zwa­ży­my? – pro­po­nu­ję uprzej­mie.

– To na­praw­dę ko­niecz­ne? – Pani Ja­dwi­ga za­pa­da się głę­biej w Fo­tel Pre­ze­sa, jak­by bała się, że waga ją ugry­zie.

– Oba­wiam się, że tak – mó­wię zde­cy­do­wa­nie. – Po­trze­bu­ję tych wy­ni­ków, żeby do­pa­so­wać pani die­tę.

– Ale ja mogę pani po­wie­dzieć, ile ważę! – Pa­cjent­ka na­dal się bro­ni.

– Pani Ja­dwi­go, na­praw­dę po­trze­bu­ję do­kład­nych da­nych. – Sta­ran­nie ak­cen­tu­ję sy­la­by. Ko­bie­ta nie­chęt­nie się zga­dza, bur­cząc coś pod no­sem, i wresz­cie uda­je nam się do­ko­nać aktu wa­że­nia i po­mia­ru skła­du cia­ła. Spo­ra nad­wa­ga jest oczy­wi­sta, a wy­druk z wagi po­twier­dza to, co za­ob­ser­wo­wa­łam. Pani Ja­dwi­ga musi schud­nąć po­nad dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów.

– No do­brze, pani Ja­dwi­go, wszyst­ko już wiem. Uło­żę pani ja­dło­spis, któ­ry po­mo­że pani schud­nąć… – za­czy­nam.

– Jak to uło­ży pani?! – prze­ry­wa mi ko­bie­ta. – My­śla­łam, że dziś do­sta­nę die­tę!

– Pani Ja­dwi­go, nie mam go­to­wych diet, bo…

– To ład­nie się pani przy­go­to­wa­ła! – Na­ry­so­wa­ne ołów­kiem brwi zno­wu marsz­czą się groź­nie.

– …bo ukła­dam ja­dło­spi­sy in­dy­wi­du­al­nie dla każ­de­go – koń­czę. – Wie­rzę, że to naj­lep­szy spo­sób, żeby die­ta była sku­tecz­na, a pa­cjent za­do­wo­lo­ny.

Mu­szę się już na­praw­dę sta­rać, by mój głos nie brzmiał płacz­li­wie. Ka­nap­ka zje­dzo­na na śnia­da­nie wę­dru­je nie­bez­piecz­nie wstecz w kie­run­ku prze­ły­ku.

– To kie­dy go do­sta­nę? – Ton gło­su pani Je­żyk nie­znacz­nie ła­god­nie­je.

– My­ślę, że naj­póź­niej ju­tro po po­łu­dniu.

– Ale ja nie będę wie­dzia­ła, co jeść do tego cza­su! – Pani Ja­dwi­ga roz­kła­da dło­nie w ge­ście bez­rad­no­ści.

Po­wstrzy­mu­ję wes­tchnie­nie.

– Umów­my się może, że to, co do tej pory, tyl­ko bez sło­dy­czy, do­brze?

Ko­bie­ta pa­trzy na mnie po­dejrz­li­wie, ale po chwi­li się uśmie­cha.

– Do­bra. W ta­kim ra­zie przyj­dę ju­tro. A nie, po po­łu­dniu prze­cież w skle­pie będę! To przy­ślę Ju­recz­ka. To syn mój, ten śred­ni. Bo mam jesz­cze młod­sze­go. No i cór­kę, mó­wi­łam pani.

– To je­ste­śmy umó­wio­ne. – Uśmie­cham się bla­do. – Pro­szę po­wie­dzieć Ju­recz… to zna­czy śred­nie­mu sy­no­wi, żeby był po szes­na­stej. Przy­go­tu­ję ja­dło­spis i prze­pi­sy. W ra­zie cze­go, pro­szę do mnie za­dzwo­nić albo na­pi­sać SMS-a czy ma­ila.

– Ma­ila na­pi­szę! – Ko­bie­ta klasz­cze w dło­nie. – Syn mój naj­młod­szy, Ja­ruś, na­uczył mnie wresz­cie, jak tego ma­ila wy­sy­łać. Za­ło­żył mi na­wet tę, wie pani, skrzyn­kę! Mu­szę pani po­wie­dzieć, że na po­cząt­ku nie by­łam prze­ko­na­na, ale te­raz w su­mie bar­dzo się cie­szę na tę die­tę. Od dwu­dzie­stu lat pró­bu­ję schud­nąć, i może to na­wet le­piej, że ktoś wresz­cie po­sta­ra się zro­bić to za mnie!

* * *

– Pierw­sze koty za pło­ty. – Moja przy­ja­ciół­ka Ka­mi­la ły­pie na mnie w lu­strza­nych drzwiach sza­fy, po­pra­wia­jąc pro­stą jak li­nij­ka, czar­ną grzyw­kę.

Osu­wam się głę­biej w po­dusz­ki sofy, roz­cie­ra­jąc skro­nie. Czu­ję, jak­by sta­lo­wa ob­ręcz za­ci­ska­ła mi się na czasz­ce. Chcia­łam od­wo­łać na­sze świę­to­wa­nie pierw­sze­go dnia no­wej pra­cy, ale Ka­mi­la nie omiesz­ka­ła przy­po­mnieć, że po­prze­kła­da­ła inne spra­wy, żeby tu być. Poza tym – i tak by przy­szła.

Sie­dzi­my w moim mi­kro­sko­pij­nym miesz­ka­niu na Bród­nie. Ka­wa­ler­ka z okna­mi wy­cho­dzą­cy­mi na wschód, anek­sem ku­chen­nym i ła­zien­ką ma dwa­dzie­ścia czte­ry me­try kwa­dra­to­we. Gdy się tu spro­wa­dzi­łam, uży­łam wszyst­kich swo­ich de­ko­ra­tor­skich za­pę­dów i mocy, by ogra­ni­czyć to klau­stro­fo­bicz­ne wra­że­nie, któ­re wy­wo­ły­wa­ła. Jej urzą­dze­nie było nie lada wy­zwa­niem. Po dwóch la­tach mogę z czys­tym su­mie­niem po­wie­dzieć, że się uda­ło. Ja­sne, pa­ste­lo­we bar­wy i dużo bie­li, lu­strza­na sza­fa ukry­ta w ścia­nie, lek­kie me­ble, mięk­kie tka­ni­ny i wszyst­ko wy­mie­rzo­ne co do cen­ty­me­tra, tak by było ład­nie, ale też funk­cjo­nal­nie. Te­raz z lek­kim nie­po­ko­jem ob­ser­wu­ję kie­li­szek czer­wo­ne­go wina ba­lan­su­ją­cy w dło­ni Ka­mi­li, tuż nad bia­łym, fu­tro­po­dob­nym dy­wa­ni­kiem.

– Pij. – Ka­mi­la opa­da na sofę, któ­ra jest za­ra­zem łóż­kiem, me­blem go­ścin­nym i moim pry­wat­nym cen­trum do­wo­dze­nia, a na­stęp­nie za­ta­pia rękę w mi­sce z chip­sa­mi i po­pcor­nem. Od­dy­cham z ulgą, gdy kie­li­szek lą­du­je bez­piecz­nie na sto­li­ku.

Za­mie­rza­łam przy­go­to­wać zdro­we prze­ką­ski, cia­stecz­ka ka­ka­owe z fa­so­li i ba­to­ni­ki owsia­ne, ale za­miast tego prze­le­ża­łam bez ży­cia całe po­po­łu­dnie i je­dy­ne, na co było mnie stać, to po­kro­je­nie w słup­ki kil­ku mar­che­wek oraz wci­śnię­cie cy­try­ny do dzban­ka wody. Ka­mi­la, ku­pu­jąc pro­wiant, do­ko­na­ła zaś wy­bo­rów ży­wie­nio­wych wła­ści­wych so­bie, dla­te­go kwa­dra­to­wy szwedz­ki sto­lik za­ście­la­ją roz­ma­ite sło­dy­cze i sło­ne prze­gryz­ki, z ga­tun­ku tych, któ­rych sta­now­czo za­ka­zu­ję moim pa­cjen­tom.

– Daj spo­kój. Gło­wa mnie boli. – Za­ci­skam po­wie­ki. – Zresz­tą al­ko­hol tu­czy i jest szko­dli­wy.

– Nie pieprz! – Ka­mi­la pry­cha. – Jak boli, to masz pięć­dzie­siąt pro­cent szans, że prze­sta­nie. Albo za­cznie bo­leć jesz­cze bar­dziej, ale i tak już zdy­chasz, więc co za róż­ni­ca?

Milk­nie i przez chwi­lę sły­szę tyl­ko gło­śne chru­pa­nie chip­sów.

– Było aż tak źle? – pyta w koń­cu.

– Tak. Nie. Nie wiem. – Dźwi­gam się cięż­ko i się­gam po szklan­kę z wodą. – Po pro­stu ina­czej to so­bie wy­obra­ża­łam. Były tyl­ko trzy oso­by, ale ta ko­bie­ta… Po jej wyj­ściu czu­łam się, jak­by ktoś spu­ścił ze mnie po­wie­trze.

– To na­puść so­bie po­wie­trza i prze­stań pie­przyć. – Ka­mi­la bie­rze duży łyk i za­gry­za po­pcor­nem. – Mia­ły­śmy świę­to­wać, to świę­tuj­my! Przy­naj­mniej nie pra­cu­jesz już w Vit­Me­xie. Cały czas na­rze­ka­łaś, że się nu­dzisz! Te­raz mo­gła­byś już so­bie da­ro­wać. Sko­ro już pierw­sze­go dnia tra­fił ci się trud­ny przy­pa­dek, to przy­naj­mniej jest cie­ka­wie.

Może Kama ma ra­cję. Gdy pięć lat temu koń­czy­łam ten przy­szło­ścio­wy kie­ru­nek, ja­kim jest ży­wie­nie, przy­szło­ści dla mnie jesz­cze nie było, a pra­ca w cha­rak­te­rze spe­cja­li­sty do spraw sprze­da­ży de­ta­licz­nej pre­pa­ra­tów wi­ta­mi­no­wych była je­dy­ną naj­bliż­szą wy­kształ­ce­niu kie­run­ko­we­mu, jaką uda­ło mi się zdo­być.

Przez te lata re­gu­lar­nie pod­glą­da­łam po­wsta­ją­ce gę­sto po­rad­nie die­te­tycz­ne i za­zdro­ści­łam lu­dziom, któ­rzy w nich pra­co­wa­li. Za­wsze ma­rzy­łam prze­cież o by­ciu die­te­ty­kiem z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, o po­ma­ga­niu lu­dziom i cie­ka­wych przy­pad­kach, a nie o dys­try­bu­cji la­ko­nicz­nych ulo­tek do ap­tek.

– Kama, a co, je­śli…

– Uuu, wy­czu­wam pie­prze­nie! – prze­ry­wa mi moja nie­oce­nio­na przy­ja­ciół­ka. – Skup się le­piej na swo­im po­kar­mie dla kró­li­ków.

Po­słusz­nie się­gam po mar­chew­kę. Nie­ste­ty każ­dy gryz to jak eks­plo­zja wul­ka­nu dla mo­jej bo­lą­cej gło­wy.

– A tak w ogó­le... – od­zy­wa się Ka­mi­la z peł­ny­mi usta­mi. – Mu­sisz mnie od­chu­dzić! W sierp­niu mamy wy­jazd in­te­gra­cyj­ny. Do So­po­tu. Bę­dzie tam Kry­stian. Wiesz, to si­łow­nio­we cia­cho. Nie może mnie zo­ba­czyć z tymi zwa­ła­mi tłusz­czu!

– Kama, on wi­dzi cię co­dzien­nie – stę­kam i od razu ża­łu­ję, gdy do­cie­ra do mnie, co po­wie­dzia­łam.

– Ale z cie­bie cipa!

– Mia­łam na my­śli…

– Cipa! – Kama z im­pe­tem od­sta­wia kie­li­szek na sto­lik. Kil­ka bor­do­wych kro­pel lą­du­je na kre­mo­wym bież­ni­ku w zło­ta­we pa­secz­ki.

– Od­czep się! – Pro­stu­ję się. – Sama po­wie­dzia­łaś…

– Po­wie­dzia­łam, że nie może mnie zo­ba­czyć w bi­ki­ni!

– Kama…

– Za­raz, czy ty uwa­żasz, że je­stem gru­ba? – Przy­ja­ciół­ka z ty­po­wym dla sie­bie wdzię­kiem prze­ska­ku­je przez pod­ło­kiet­nik sofy, oszczę­dza­jąc tym sa­mym ja­kieś pół­to­rej se­kun­dy, i lą­du­je z po­wro­tem przed lu­strza­ny­mi drzwia­mi sza­fy wnę­ko­wej. – To zna­czy, no wia­do­mo, że je­stem, ale czy TO WI­DAĆ?! Prze­cież, no zo­bacz, luź­na tu­ni­ka, wą­skie rur­ki, ma­ry­nar­ka, wszyst­ko jak trze­ba! Kur­wa, wie­dzia­łam, że le­piej za­ło­żyć tę czar­ną bluz­kę, czar­ne wy­szczu­pla…

– Kama!

Ka­mi­la prze­ry­wa kry­tycz­ną ana­li­zę swo­je­go ubio­ru i wbi­ja we mnie nie­na­wist­ny (chy­ba) wzrok.

– Ale to – sa­pie – że ty masz do­bre geny i je­steś na­dal przed trzy­dziest­ką…

– Kama, skoń­czy­łaś trzy­dzie­ści lat mie­siąc temu…

– …nie zna­czy, że mo­żesz mi wy­po­mi­nać!

– Nic ci nie wy­po­mi­nam. Ale sko­ro już się po­rów­nu­je­my, zo­bacz, co ja jem, a co ty…

– Jak lu­bisz żar­cie dla gry­zo­ni, to je so­bie jedz! – Kama za­rzu­ca krót­ką, czar­ną czu­pry­ną à la Kle­opa­tra. – Ja nie je­stem stwo­rzo­na do je­dze­nia ko­rzon­ków!

– To też pew­nie wina ge­nów! – Nie mogę się po­wstrzy­mać.

Wsta­ję, chwy­tam mój bied­ny (już nie tyl­ko) kre­mo­wy bież­nik i nio­sę go do ła­zien­ki, żeby za­prać pla­mę, za­nim we­żre się na sta­łe.

– To jak, od­chu­dzisz mnie czy nie?! – Do­bie­ga mnie bła­gal­ny jęk z po­ko­ju.

– A może po pro­stu idź z Kry­stia­nem na si­łow­nię?! – od­krzy­ku­ję.

– Ty to jed­nak je­steś cipa!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: