- W empik go
DILER - ebook
DILER - ebook
Jeśli nie odróżniasz bata z czystego holendra od takiego z tyteksu zmieszanego z kością, to po lekturze „Dilera” twoja wiedza o łatwopalnych roślinach znacząco się poprawi. Oczywiście początki nie zawsze będą łatwe. Nikt szczegółowo nie tłumaczy slangu typowego dla tych z podkrążonymi, nieco czerwonymi oczami. Nie znajdziesz tu przypisów z wyjaśnieniami, po prostu musisz to poczuć. Za to masz okazję cofnąć się w czasie do ciasnych ulic Gdyni połowy lat 90. Jeżeli uda Ci się zsynchronizować oddech z oddechem portowego miasta, staniesz się świadkiem wydarzeń po części prawdziwych, a po części fikcyjnych. Będziesz mógł przysłuchiwać się rozmowom bohaterów, jakbyś siedział pośród nich i jedynym Twoim problemem byłby nadmiar wolnego czasu i ostatnie impulsy na karcie telefonicznej. „Diler” to opowieść o miłości, przyjaźni z mocnym podkładem w postaci używek. Kreski już zostały posypane, do Ciebie należy decyzja, czy w to wchodzisz.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-8363213763 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czekali na mnie na dole. Zadzwonili domofonem, który wtedy stanowił namiastkę telefonu. W tych czasach telewizja satelitarna i domofony to były nowości. Nie, nie byłem zdenerwowany. Powoli nacisnąłem guzik wzywający windę. Na drzwiach znajdował się napis: „Przed wejściem do windy sprawdź, czy za drzwiami stoi kabina”. W innym wieżowcu ktoś odpowiednio zamazał i dopisał litery tak, że ostatecznie napis brzmiał: „Przed wejściem do windy sprawdź, czy za drzwiami stoi goła Sabina”. Zawsze mnie to śmieszyło.
Wiedziałem już od wczoraj, że szuka mnie jakiś starszy facet z dwoma osiłkami. Gruby mi o tym powiedział. Chodził na siłownię z jednym z tych osiłków, Millerem. Podobno gość ćwiczył ostatnio wykopy na wysokości twarzy na worku treningowym, aż ten pod wpływem siły uderzenia odpadł z trzymającego go u sufitu łańcucha.
Winda jechała wciąż do góry, wydając jak pieśń swoje techniczne odgłosy. Wsiadłem do środka i zapaliłem czerwonego marlboro. Wtedy każdy palił. I paliło się wszędzie. Powoli zjeżdżałem, zaciągając się głęboko. Kabina nie była odseparowana od drzwi zewnętrznych, więc nie należało zbliżać się do krawędzi. Nie mogła cię wciągnąć, bo na skraju podłogi znajdował się trzy-, może czterocentymetrowy pasek, którego naciśnięcie uruchamiało hamulec. Kiedyś rozgrywaliśmy minimecz w windzie i moja nowa piłka tam wpadła, wyzwalając hamulec. Zatrzymało nas między piętrami i jedynym sposobem wydostania się na zewnątrz było przebicie dętki piłki. Kiedy spadła, jej zwłoki leżały na dole w szybie. Dotarliśmy do niej z parteru, blokując windę i otwierając awaryjnie drzwi do szybu. Nie, nie dało się jej naprawić. 1 : 0 dla jebanego dźwigu.
Na piątym wsiadł sąsiad, też z petem. Chciał wcisnąć przypalony plastikowy guzik „P”, ale zorientował się, że jedziemy razem na dół. Na tyłach drzwi, a szczególnie na podłużnych szybach – tych, dzięki którym dało się stwierdzić, czy za drzwiami stoi kabina – było widać zaschniętą ślinę, efekt gówniarskiej zabawy. Kiedy wsiądzie dużo ludzi, to osoba stojąca tyłem na skraju kabiny zgarnia na swój płaszcz czy kurtkę wszystko, co udało się żartownisiom wypluć na wybranym przez siebie dystansie.
Zobaczyłem ich, stali na dolnym parkingu. Pamiętam, jak robotnicy wylewali ten betonowy parking. Miałem wtedy może cztery, pięć lat. Mama puściła mnie przodem w drodze na trolejbus, którego przystanek znajdował się kilkanaście metrów za tym parkingiem, przy ruchliwej ulicy o dwu jezdniach w każdym kierunku. Wszedłem w niezastygnięty, jeszcze ciepły beton. Może miałem tylko takie wrażenie, jakby zastygał. Ledwo pokonałem kilka metrów od schodów. Zatrzymały mnie krzyki robotników, a potem mojej mamy. Do dziś nie pamiętam, czy wyciągnięto mnie razem z butami, czy tylko w skarpetkach.
Auto, przy którym stali, miało niemieckie tablice. Pierwsza litera, B, sugerowała Berlin. Mercedes 300E. Czarny, wiadomo. Było ich trzech, podobnie jak wczoraj. On – lekko wyłysiały, starszy, około czterdziestki, może nawet pięćdziesiątki. Niewysoki, na tle swoich ochroniarzy wyglądał mało okazale. Tylko te jego oczy. Prześwietliły mnie na wylot. Wzrok nieznający litości ani sprzeciwu. Zaciągnąłem się resztką papierosa i palcami wystrzeliłem niedopałek w lewą stronę.
– Ty jesteś Marko? – zapytał. Pewnie znał odpowiedź, ale na wszelki wypadek szybko potwierdziłem.
– Wiesz, w jakiej sprawie tu przyjechaliśmy? – Tego zupełnie nie wiedziałem, jednak ton jego głosu i groźne miny osiłków ubranych na sportowo spowodowały, że mój głos lekko zadrżał.
– Nie wiem, proszę pana. – Tylko to, grzeczna odpowiedź miłego chłopca.
Spojrzałem na jego ochroniarzy. Obaj byli mojego wzrostu: ponad 190 centymetrów. Borys miał ciemną karnację i równie ciemną przeszłość. Podobno był mistrzem karate czy innych sportów walki. Jego potężnie zbudowana sylwetka robiła wrażenie, ale w porównaniu z drugim ochroniarzem, Millerem, i tak wypadał blado. To właśnie ten typ niszczył worki treningowe nogami. Był wygolonym prawie na łyso blondynem, a na jego twarzy dało się dostrzec ślady po sterydach. Gruby opowiadał o strzykawkach, testosteronie, jakimś hormonie wzrostu czy metce.
On zobaczył, że przyglądam się chłopakom, więc przeszedł do rzeczy:
– Znasz Tito, co ma matkę kurwę? – zapytał.
Znałem Tito. Jego matka prowadziła burdel na chacie. Tito przygrywał klientom na pianinie w wytwornie urządzonym mieszkaniu. Kiedyś Tito dźwignął matce złoto, sprzedał je w Krokodylu i kupił sobie za wszystko wymarzone skórzane kowbojki. Denerwowałem się coraz bardziej. Faktycznie jakiś czas temu miałem pewną historię z Tito. Zaschło mi w ustach i znowu zachciało się palić.
– Tak, znam. – Przygarbiłem się. Miller uniósł obie brwi, a Borys splunął w bok.
– Podobno zabrałeś mu paszport. – Kurwa, rzeczywiście. Ale zaraz przecież oddałem. Co jest?
– Oddałem mu go po kilku dniach. O co chodzi? – Mój głos zdradzał, że już byłem zesrany, chociaż jeszcze nikt nic nie powiedział.
– Posłuchaj – powiedział, jakbym chciał czy mógł robić coś innego – jestem Blacharz, dla ciebie „pan Blacharz”. Przysłali mnie ludzie z miasta, rozumiesz? – Dotarło do mnie, że będzie grubo. Blacharz to znany człowiek na mieście, typowy gangster. Czy mogło być gorzej?
– Tito miał przewieźć przesyłkę dla pana Blacharza. Ale nie miał kurwa paszportu – wyjaśnił Borys, pochylając się w moim kierunku. Blacharz patrzył na swoje zamszowe buty, jakby się zastanawiał, czy już zacząć mnie kopać, żebym coś zrozumiał, czy jednak szkoda butów i lepiej poprosić o to choćby Millera. Czułem krople potu na czole.
– Jaką przesyłkę? Nic mi o tym nie wspominał – próbowałem zasłaniać się niewiedzą, starając się tym uzyskać nie wiadomo co. Współczucie? Uczucie obce tym trzem typom.
– Kilogram amfetaminy do Szwecji. – Blacharz prześwietlił mnie wzrokiem, odsłaniając zęby. – Ale nie pojechał przez ten jebany paszport. – Teraz patrzyli na mnie już wszyscy trzej.
– Rozumiesz już, dlaczego tu jesteśmy? – zapytał Borys, patrząc to na mnie, to na swojego szefa. Nie rozumiałem.
– Dlaczego Tito nie przyjechał odebrać paszportu? – zapytałem. Czy to miało znaczenie? Czy w moim głosie słychać było rozpacz, czy to tylko gardło zaschło po marlboro?
– Chuj mnie obchodzi, dlaczego go nie odebrał. Przesyłka nie dotarła, tylko to mnie interesuje – odpowiedział Blacharz wyraźnie zdenerwowany. Kurwa, nie chciałem, żeby się denerwował. Położył mi rękę na ramieniu i dystans między nami czterema dziwnie się skrócił. Moje serce waliło jak oszalałe, jak po najmocniejszych speedach. Czego oni chcą? Przecież mnie tu nie zabiją. Nie, za dużo ludzi. Zresztą pewnie zabraliby mnie na przejażdżkę. Na wycieczkę, jak to się mówi. Gdzieś na obwodnicę albo do jakiegoś lasu. Tak, jeszcze chwilę będę żył, uff.
– Musisz oddać mi pięć koła papieru. – Blacharz wciąż trzymał rękę na moim ramieniu. Teraz stała się cięższa o więcej niż te pięć tysięcy dolarów. – Takie są koszty. Od twojego koleżki wiemy, że trochę handlujesz i możesz sprawnie uzbierać taką kasę.
– Niech Tito zapłaci – spróbowałem, choć wiedziałem, że nie będzie żadnych negocjacji. – Niech on kurwa pokryje te koszty – powtórzyłem, a oni wciąż milczeli. Skąd znalazłem w sobie tyle odwagi w takiej chwili? Wiedziałem, że sprawę z Tito spierdoliłem po całości. Po chuj był mi ten paszport. Kurwa! Jaki jest teraz kurs dolara? Skąd wezmę tyle forsy?
– Masz trzy dni – wycedził przez zęby nieźle już wkurwiony Blacharz. – Rozumiesz? Trzy dni, do niedzieli do południa, jak dzisiaj. – Matka Tito wpłaciła już piątkę za niego. Włos ma mu kurwa nie spaść z głowy. Nawet się do niego nie zbliżaj – groził mi, patrząc spode łba. – Zrozumiałeś wszystko? – upewnił się po chwili.
– Nie mam takich pieniędzy, proszę pana. – Patrzyłem po kolei na wszystkich trzech. Idiota. Na co liczyłem? Że powiedzą: „Ach tak, to dzięki, nara” i po prostu odjadą? Borys spojrzał znacząco na Blacharza, jakby pytał: „Szefie, wyjebać mu w kły czy jeszcze nie teraz?”.
– Masz trzy dni – powtórzył Blacharz – po tym czasie chłopaki się tobą zajmą. Nie połamią ci nóg, bo w takim stanie na nic się nie przydasz. Ale dostaniesz konkretny wpierdol i na dobry początek złamią ci rękę. A potem będziesz miał kolejne trzy dni, żeby zebrać te pięć koła. No i odsetki.
– I co dalej? – zapytałem, wyczerpując pulę głupich pytań.
– Nie wkurwiaj już pana Blacharza. – Milczący dotąd Miller zrobił krok do przodu, dając mi do zrozumienia, żebym lepiej się zamknął. W tej chwili stało się dla mnie jasne, że moje życie jest warte dla nich pięć koła papieru. Nic więcej.
– Niedziela o dwunastej w Cyganerii. Wiesz, gdzie to jest? – zapytał Blacharza.
Wiedziałem. Powoli wtoczyli się do auta, które lekko siadło pod ich ciężarem. Blacharz prowadził. Z tyłu mała naklejka Hertha Berlin tylko potwierdziła, z jakiego miasta pochodził samochód. Zostałem sam na parkingu i znów czułem się tak, jakby moje kostki były zanurzone w zastygającym betonie. Sparaliżowany. Tym razem jednak mama mi nie pomoże. Tak, za kilka dni mogę skończyć w betonowych butach na dnie jakiegoś jeziora.
Wokół mnie życie płynęło dalej: ludzie przechodzili na przejściu, ktoś krzyknął, jakiś pies srał pod krzakiem. Jakby nic się nie stało. Świat był zupełnie nieporuszony moim losem. Słońce schowało się pod szarą, pędzącą wysoko chmurą. Najbardziej zjebany ranek w życiu. Zapaliłem czerwonego marlboro, głęboko się zaciągając. O tak, papieros był wyborny. Cały się trząsłem, a on studził ten wyrzut adrenaliny.
Czas skupić myśli. Czas zbierać kasę. Mam tylko trzy dni, 72 jebane godziny.Rozdział 1
Kim jest Tito?
Świat rzeczywisty jest o wiele mniejszy niż świat wyobraźni.
Friedrich Nietzsche
Poznałem go w lecie, kilka lat przed tym całym syfem. To był dopiero wariat. Lubił przekraczać granice. W tamtym okresie mnóstwo było zresztą odpałowców, narkomanów, osób z papierami gwarantującymi pobyt do końca życia w zamkniętym miejscu pod opieką lekarzy i jeszcze innych bez takich papierów. Tito miał dość mocną budowę i długie, jasne włosy, lekko kręcone, a może raczej skręcone… Chyba nie zwracałem wtedy uwagi na to, jak mogły być brudne. Nosił skórzane spodnie jak Morrison. Jim, idol nas wszystkich. Minęło blisko ćwierć wieku od jego śmierci. Jego postać była magnetyzująca dla nas wszystkich. Może dlatego, że kojarzyła się z wolnością magicznych czasów dzieci kwiatów. Wolnością, której nam tak brakowało.
Był 1995 rok, zaledwie kilka lat po upadku rządów komunistycznych w Polsce. W powietrzu unosił się jeszcze zapach spalin radzieckich czołgów opuszczających Polskę. Pamiętam ten szok, kiedy zobaczyłem szampon Wash & Go w sklepie niedaleko szkoły. Nie mogłem uwierzyć w to, że produkt, którego reklamę oglądałem w MTV, jest na wyciągnięcie ręki w zwykłym sklepie. Nie w Baltonie czy w Pewexie, tylko po chwili już wszędzie. MTV i inne zachodnie stacje mieliśmy już wcześniej, ponieważ telewizja satelitarna pojawiła się niemal od razu w 1989 roku. Dwóch nieco groteskowych z wyglądu braci rozkminiło system i nagle można było obejrzeć teledyski do piosenek puszczanych w radiu. Ich urywki widziało się już wcześniej w telewizji publicznej, gdy w programie była mowa o takim czy innym artyście będącym na topie za żelazną kurtyną. Te kilka sekund teledysku w Teleexpressie, na które czekało się cały dzień… Trudno pojąć zaskoczenie czymś tak zupełnie normalnym, no chyba że żyło się w równie popierdolonym systemie.
Tito nosił się na czarno. I T-shirt, i czarna, lekko wytarta ramoneska ze srebrnymi elementami połyskującymi w lipcowym słońcu. A na nogach kowbojki. Ciemnobrązowe, zamszowe. O ile spodnie, kurtka i T-shirt mogłyby być przeze mnie towarem pożądanym czy może podziwianym, o tyle te buty w ogóle nie były w moim typie. Nigdy nie lubiłem wysokich butów. Do tego lipcowe słońce musiało gotować jego stopy w tym zamszowym garnku. A on podobno oddał całe złoto matki za te buty.
– Hej, jestem Tito – przedstawił się, po czym otworzył usta w dziwnym nerwowym tiku, jakby nim wstrząsnęło, i lekko pokręcił głową. Wszystko w nim pracowało. Układ nerwowy był jak podłączony pod prąd. Tylko te oczy… Zbyt jasne, zbyt nieruchome, kiedy patrzył. Przeczesał włosy do tyłu palcami jak wielkim grzebieniem. To też był jeden z jego tików. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale już po jakiejś godzinie znałem je wszystkie.
To właśnie wtedy Tito uciekł z domu, dźwigając wcześniej matce złoto. Każdy gram znaczony innym sprzedajnym seksem. Podobno za wszystko kupił tylko kowbojki. Staliśmy na skraju lasu. Tito otworzył szeroko usta w niekontrolowanym tiku, jakby chciał ugryźć niewidzialne jabłko. Wtedy nie wiedziałem, że w najbliższym czasie nasze ścieżki przetną się jeszcze nieraz.
Po akcji z matką Tito zamieszkał w leśnym bunkrze, który zrobiliśmy wczesną wiosną. My – to znaczy ja i załoga z getta. Pogłębiliśmy leśny lej czy inny rodzaj dołu i uzyskaliśmy dziurę o wielkości trzy na dwa metry oraz wejście. Całość przykryliśmy dachem zrobionym z grubych równych gałęzi pokrytych folią, w całości zamaskowanym liśćmi oraz mniejszymi gałęziami. W środku mieliśmy materac z kanapy, którą ktoś wyniósł na wystawkę. Można było usiąść wygodnie, zapalić papierosa czy wypić piwo, nie przejmując się deszczem, wiatrem, czymkolwiek. Jak wtedy cudnie smakowały papierosy! Wszystkie: nieważne, czy długie czy krótkie, mentolowe czy zwykłe, krajowe czy importowane. I ten gwarantowany moment odlotu kilka chwil po pierwszym zaciągnięciu się fajką. To są rzeczy godne zapamiętania.
Jak wspomniałem, bunkier zyskał całodobowego lokatora, co trochę zmieniało nasz status. Wkrótce dowiedziałem się, co stoi za tysiącem tików, min i wymuszonych gestów u Tito. Tym czymś był butapren. Do końca życia zapach u szewca będzie mi się kojarzył z tym latem. Jakby ktoś włączył radiowy hit, który narodził się i umarł w tym sezonie. „To nie tak, że wąchasz sobie ze słoika”, tłumaczył kiedyś Tito. „Musisz nalać porcję do worka foliowego i oddychać tylko tym. Poczujesz, jakby drżały ci zęby, głosy wokół spowolnią, staną się rozlazłe, a ty zaliczysz kompletny odlot. Wszystko dookoła będzie miało metaliczny smak i dźwięk. Jeśli kiedyś miałeś worek z klejem na twarzy, to wiesz, o czym mówię. A jeśli nie, to tak jakby niewidomemu opisywać tęczę”.
O tak, odlot to było drugie imię Tito. Okolice bunkra pokryły się woreczkami sklejonymi na dole żółtym klejem. A on sam zamierzał chyba mieszkać do końca życia w naszym bunkrze. „Matka mnie nienawidzi. Urwie mi łeb, jak tylko mnie znajdzie”, mówił. Jednak matka może po prostu go nie szukała. A on był z nami. Codziennie. Jak strażnik leśnej kryjówki. Oddalałeś się ledwie kilkadziesiąt metrów od tej całej betonowej cywilizacji, a tam on. Jak z innego świata. Mógł cię powitać każdym ze swoich tików. Szneków, jakie walił, widząc zbliżających się ludzi. Zarzucić grzywką, przebierać nogami w miejscu. Coraz chudszy.
Razem z nim w naszym bunkrze pojawiły się też Jezusy. Tito lubił wpaść na dzielnicowy cmentarz, gdzie wynajdywał odpowiedni nagrobek ze sporym krzyżem, ukryty gdzieś pośród drzew. Potem mocno chwytał Jezusa w talii i powolnym ruchem odrywał jego mosiężną sylwetkę od krzyża. Nie wiem, po co mu były te Jezusy, ale kolekcjonował je w różnych odcieniach.
Lato mijało, było ciepło, papierosy smakowały jak nigdy przedtem i jak nigdy potem. Może poprzedniego roku wcale jeszcze nie paliłem? Nie pamiętam. Właśnie wtedy poznałem Betę. Przyprowadził ją Tito. W skrócie opisałbym ją tak: proste włosy, proste myśli i wspaniała figura. Miała wtedy może z 16 lat, ja byłem niewiele starszy. Od razu mnie polubiła. Wkrótce to dzięki niej to lato stało się jeszcze gorętsze. Wspomnienie jej piersi zawsze będzie wywoływało u mnie nostalgię i lekki uśmiech.
W życiu ciągle przekonujemy się, że nasze codzienne wybory są tylko realizacją scenariusza, który ktoś wcześniej dla nas wymyślił. Może gdybym nie był z Betą tak blisko tego lata, Tito by się tak od niej nie oddalił. I od niej, i ode mnie.
Może to wszystko wpłynęłoby na moje życie. A może na ich życie? Może dlatego mnie tak znienawidził?Rozdział 2
O mnie
Kiedy inni oczekują od nas, że staniemy się takimi, jakimi oni chcą, żebyśmy byli, zmuszają nas do zniszczenia tego, kim naprawdę jesteśmy. To dosyć subtelny rodzaj morderstwa. Większość kochających rodziców i krewnych popełnia je z uśmiechem na twarzy.
Jim Morrison
To ja, Marko. Marek dano mi na imię 18 lat temu. Zły gust rodziców, jeśli chodzi o wybór imienia, trochę rekompensuje moja ksywa. Jestem jak Marco Polo, podróżnik. Jednak w odróżnieniu od niego ja odbywam swoje tripy bez przemieszczania się, a jedynie w zmianach świadomości. Moje przymrużone oczy nie są reakcją na widok Chińczyków, tylko zapewne reakcją na coś psychoaktywnego. Osiemnastka to niedużo, ale zdążyłem już swoje przeżyć. Jeżeli wychowałeś się na złej dzielce, do tego w podłych czasach, to wiesz, o czym mówię. Jestem dilerem łatwopalnych roślin. Dlaczego zostaje się dilem, jak to czasem z lekką ironią określa Gruby? Po pierwsze, jeśli jarasz, to masz towar, a jeśli go masz, to wszyscy chcą go od ciebie kupić. Po drugie, kiedy już zaczniesz to robić, to trudno przestać, bo i tak organizujesz temat dla siebie, więc czemu nie dla innych. No i cóż, zawsze zostaje z tego jakieś siano. Po trzecie, jest w tym wszystkim nuta ryzyka, dreszczyk emocji. To jest nielegalne i wciąga jak hazard, a raczej wciąga jak dragi. Tak, to ja, diler, sprzedawca marzeń. Dokładam kolory do szarej rzeczywistości. Nie oceniaj mnie surowo. Sprzedaję marihuanę tylko tym, którzy ją palą i jej szukają. Nie namawiam dzieciaków do palenia. Nie rozdaję dżointów pod szkołą. Sam chodzę do szkoły. Zasada jest prosta: w budzie się uczę, nie sprzedaję. Zresztą zaraz egzamin końcowy i już mnie nie ma. Do widzenia.
W szkole trzeba być ostrożnym. W zeszłym roku przytargałem gazowe magnum 45. Mieliśmy załatwiać jedną sprawę po szkole i jakoś tak wyszło. Dałem broń Grubemu na przechowanie (wtedy jeszcze Gruby chodził z nami), a on schował ją do plecaka. Ciężki, prawie kilogramowy kawał metalu, do złudzenia przypominający śmiercionośny oryginał. Podczas przerwy przed WF-em w szatni chłopaki rąbały jakieś browary. Gruby tylko sobie spokojnie siedział. Na to wpadł wuefista i kręci aferę:
– Pokazywać, co tam macie w plecakach.
Ktoś pewnie miał browary, ale Gruby miał kopyto i trudno byłoby mu się z tego wymiksować. Skończyło się na tym, że Gruby wypalił:
– Prędzej cię zabiję, niż pokażę, co mam w plecaku.
Nie było miło. Gruby zniknął, a chłop stał zszokowany, bo powaga głosu chłopaka mówiła mu, że gdyby poszedł na udry, to mogłoby być różnie.
Także lepiej żelastwa czy lolków do szkoły nie nosić, chyba że małego bata z tyteksem, żeby na dużej przerwie urwać sobie łeb na te kilka minut.
Nie jestem typem bandziora, kryminalisty czy choćby pseudokibica, który rzuca w policjantów kamieniami i wyzywa ich od kurew. Jestem raczej dobrze wychowany, nie przeklinam w szkole i nie sprawiam problemów. No dobra, czasem sprawiam z racji tego, czym się zajmuję i co jest moim hobby. Tak można powiedzieć: substancje psychoaktywne to moje główne zainteresowanie.
Solidna porcja pochłanianej masowo literatury pozwoliła mi się wszechstronnie rozwinąć, jednak wyniki osiągałem świetne tylko w podstawówce. Wtedy potrafiłem wygrywać konkursy szkolne, a w międzyszkolnych zawsze lokować się w czołówce.
Mam ponad 190 centymetrów wzrostu, ale budowę raczej lekką. Nie mam wyraźnie zarysowanej szczęki ani kości policzkowych. Kilka lat później zobaczyłem typa z teledysku Bitter Sweet Symphony, wyglądającego jak typowy przepychający się w tłumie narki, wiesz, narkol, i stwierdziłem, że właśnie tak chciałem wtedy wyglądać. Lekko przydługie włosy i mocno wychudzona twarz. Większość dziewczyn uznałaby to jednak za kompletny idiotyzm. W ich oczach byłem ładnym, ciemnym chłopakiem z podkrążonymi oczami. Te podkrążone oczy oznaczały problemy. Tak jak muzyka The Doors: co druga piosenka niby jest o miłości, ale w tle czają się demony. Morrison wydawał się tak idealny. Tak szybko nieżywy.
I have an ancient Indian crucifix around my neck
My chest is hard and brown
Lying on stained, wretched sheets
With a bleeding virgin
We could plan a murder
Or start a religion1.
To fakt, nie miałem muskularnej klatki ani indiańskiego krucyfiksu, ale już wtedy czułem to samo co Morrison: że marnuję świt. Byłem młody i mogłem wszystko. Dopiero gdy minie młodość, pojawia się strach, że chwile, ludzie, sytuacje, uczucia odchodzą. To paraliżuje. Kiedy jest się młodym, można zdobywać świat. Jest się poza schematem. Potem stajemy się już tylko anonimowymi konsumentami bez twarzy.
Naszą dzielnicę nazywaliśmy gettem. Nie otaczał jej wprawdzie mur, a my nie byliśmy Murzynami, a jednak skład nas wyróżniał. Byliśmy przebojowi, wygadani ponad miarę, a nasza kreatywność nie znała granic. Szczególnie jeśli chodzi o skołowanie czegoś, co mogło nas wysłać w kosmos. Oczywiście bez skafandrów czy przyciężkawych hełmów. Delta-v osiągana jedynie za pomocą substancji ważących mniej niż gram. To właśnie one stały się słońcem naszego życia. Wszystko kręciło się wokół tego, jak złapać dobry lot, potem go przedłużyć i by na końcu nie wylądować zbyt boleśnie. Sukcesywna psychostymulacja opanowana do perfekcji.
Budowane w końcówce lat 70. bloki były bliźniaczo podobne, z mieszkaniami o identycznym rozkładzie. Takie same drzwi wejściowe, wykładzina do wyboru bordo lub zielona. Dwa, może trzy wzory tapety. Wynikały z tego różne zabawne sytuacje. Stary mojego kumpla Anakondy z piątego piętra niedługo po tym, jak się wszyscy wprowadzili, zaliczył taką historię: wracał chłop z roboty ze stoczni, z coraz bardziej naglącą potrzebą defekacji. W tamtych czasach nie było można po prostu wejść do Maca albo na stację benzynową i skorzystać z toalety. Trolejbus wypełniony do granic, jeszcze kilka przystanków, jeszcze dwa, potem kłus w kierunku wieżowca. Kroki szybkie, choć raczej krótkie, mięśnie zaciskają pośladki, by zatrzymać coś, co nieuchronnie ma nastąpić. Wszedł do klatki, zajrzał przez szybkę, winda gdzieś w dupie u góry. Szybka decyzja: schody. Migiem pokonał dystans, otworzył niezamknięte drzwi, a tam biała tapeta z czerwonym wzorkiem, drzwi od pokoi zamknięte i na wprost jego cel: niespełna metrowa toaleta. Kilka kroków po zielonej wykładzinie. Usiadł i wypróżnił się niemal w sekundę. Zadowolony z siebie, zaczął rozglądać się za czymś do podtarcia tyłka. Jak pewnie wiecie (albo i nie), papier był wtedy luksusem. Nie z powodu ceny, ale niskiej dostępności. Na widok osoby ze wstęgą z rolek papieru przewieszonych przez ramię, połączonych przez środek sznurkiem, pojawiała się zazdrość i myśl: „Papier rzucili”.
W kiblu zawsze powinna być jakaś gazeta, Wieczór Wybrzeża albo Głos. A jak już ktoś kupował z przekonań Trybunę Ludu, to pewnie dupy by sobie tym nie podtarł. Tak więc sąsiad rozglądał się za czymkolwiek, co można by zmiętosić i w ten sposób zmiękczyć już wspomnianą tę czy inną gazetę. Podniósł wzrok, spojrzał na lampę w szczelnie wypełnionym smrodem pomieszczeniu i nagle doznał szoku. We wszystkich mieszkaniach lampy były takie same, jakby słoik wkręcany na żarówkę. Ale tutaj lampa była inna. Nie, to niemożliwe, że jego żona kupiła taką lampę. Rozejrzał się dokładniej: niby to samo, ale różnice były. Gazety przy kiblu też nie ich. Jakieś kolorowe miesięczniki, w życiu tego woskowanego papieru nie wygnieciesz. Stracił pewność siebie. Wchodząc tu chwilę temu, oczy miał mocno powiększone, a po krótkiej pauzie i uldze wytrzeszczyły się maksa. Nie był u siebie, to nie jego kibel. Ciszę przerwał wysoki damski głos:
– Henryk, to ty? – Nie, on nie był Henrykiem. Heniek mieszkał na czwartym, pod nimi. A głos należał do żony tego Heńka, Janiny. Teraz trzeba było jakoś z klasą wyjść i przeprosić za skorzystanie z kibelka. A wszystko przez tę pieprzoną spółdzielnianą standaryzację.
Pochodzę z inteligenckiej rodziny, co jednak nie miało żadnego przełożenia na nasz status materialny. Wręcz przeciwnie: wszyscy dookoła byli bogatsi od nas. Kolorowy telewizor miałem jako ostatni w klasie. Starzy w końcu kupili. Ja za to byłem nieprzeciętnie bystry, co ja sam uważałem w tamtym czasie bardziej za skazę niż atut. To pozwalało lepiej widzieć sens, a może bezsens egzystencji i wymagało mocniejszego podkładu wygłuszającego.
Jak zaczęła się moja przygoda właśnie z podkładem? Mam takie wspomnienie: siedzieliśmy kiedyś z Olkiem na garażach przy drodze, która miała w niedalekiej przyszłości prowadzić do hipermarketu. Takiego prezentu od cywilizacji europejskiej, żebyśmy my, czarnuchy ze środkowoeuropejskiego postkomunistycznego kraju, nauczyli się kupować w kilkuhektarowych sklepach. Siedzieliśmy, machając nogami i wspominając niedawne festiwalowe szaleństwo. Coś na wzór Woodstocku, oczywiście w mniejszej skali, odbywało się zaledwie 30 kilometrów od naszych domów. O tak, to był niezapomniany festiwal w Żarnowcu.
Lato, gorąco, kąpiele nago w jeziorze, mnóstwo muzyki, piwa i unoszący się wokół zapach gandzi. Harekrisznowcy śpiewali w kółko swoje „Hare Kryshna, hare” (podobno mieli najlepszy hasz na całym festiwalu). Indianie, nie ci prawdziwi, ale nasi, lokalni, grali na bongosach, popalając dżointy. Tak, to był ten czas, nasz czas. Gdzieś dalej kolesie wycięli ze swojego namiotu całe płótno, zostawiając je poprute tylko w miejscach, gdzie był stelaż, gdzieś jakiś koleś zakładał się o piwo, że zje konika polnego i wszystkie inne robaki. To tam spotkaliśmy się z Adamem. Adaś był moim znajomym z wioski za Wejherowem, paliliśmy więcej trawy niż petów. Poznałem go w tym samym roku, miesiąc wcześniej, na biwaku na Kaszubach. Paliliśmy tam niemało, głównie dlatego, że Adamowi nigdy się nie kończyło. Okazało się, że hoduje gandzię w swojej wiosce. Miał tego zielska równie dużo, jak dużo miał do opowiedzenia niesamowitych historii, których my, małolaci, słuchaliśmy z otwartymi buziami. Wtedy dostałem swój pierwszy towar: zostawił mi pudełko po papierosach wypełnione po brzegi szczytami i liśćmi.
No i zaczął się prawdziwy luz, dookoła nas całkowity odlot – kąpaliśmy się w nocy w kilkanaście osób na waleta. Codziennie inne, piękne dziewczyny. Nigdy wcześniej nie pozwoliłem sobie na takie wyzwolenie w całej tej konserwatywnej rzeczywistości.
– Wiesz, co myślę po tym całym wydarzeniu? – zapytałem Olka, paląc peta i non stop machając nogami zwisającymi z krawędzi garażu. Siedzieliśmy na długim rzędzie blaszanych garaży z dachem pokrytym papą. Widok jak w jakiejś nieśmiesznej komedii, w której podczas dialogów są zbliżenia na twarze bohaterów, a oni wyglądają jak kompletni idioci.
– Dawaj, śmiało – odparł, robiąc dokładnie to samo co ja.
– Że chciałbym zostać narkomanem.
No i udało się. Marzenia tak łatwo się spełniają. Parę razy w życiu wspominałem tę chwilę. Nie, nie wspominałem jej wtedy, kiedy wszystko szło super. Pewnie nie była ona tak znacząca, a może właśnie coś znaczyła.
1 An American Prayer, James Douglas Morrison.Rozdział 3
Klub
Im więcej ludzi pali zioło, tym bardziej Babilon upada.
Bob Marley
Ostatnie dni zimy dawały mi w kość. Jak mieszkasz nad morzem, to wiatr, ciągły wiatr od morza masz wpisany w program. Byłem „w robocie”, w Kubryku, jednym z jachtklubów położonych na tyłach mariny. Lokal idealny, piwo było zimne z kija. Za barem stał Marcin, lekko sepleniący barman, pedał, ale sympatyczny. Lubiłem go. Był chudym, wysokim typem z mojej dzielnicy.
– Siema, Marko. Piwo? – zapytał, jak tylko mnie zobaczył. Była osiemnasta, najlepsza godzina na browar. Wystarczyło, że mrugnąłem znacząco, przybijając piątkę, a zimne piwo zaczęło wypełniać szklany kufel z logo Żywca. Moje ulubione, nie jakieś siki. Zapaliłem czerwonego marlboro z miękkiej paczki.
– Co tak mało ludzi? – zapytałem, strzepując pierwszy popiół do czarnej popielniczki na barze. Był czwartek, wprawdzie jeszcze nie weekend, ale już blisko.
– Piździ dzisiaj, w domu ludzie siedzą – zaseplenił Marcin.
– W domu to ludzie umierają. – Obaj się zaśmialiśmy. – Chcesz peta? – zaproponowałem.
– Wolałbym coś innego – powiedział ściszonym głosem. – Masz coś?
Wiadomo, że miałem. Przecież byłem w robocie. Jak on. W wewnętrznej, ukrytej kieszeni mojej pikowanej czarnej kurtki z Cottonfielda miałem 10 woreczków. To była dobra skrytka. Pies by się zesrał, a nie znalazł. Wtedy pakowało się towar w małe, zamykane woreczki, jak w holenderskim coffee shopie. Tylko bez nadruku liścia konopi. W tych czasach nie używało się folii aluminiowej. Towar dobrze się prezentował i można było bez trudu nabić sobie lufę czy wyjąć kawałek bez ryzyka rozrzucenia całego rzutu jak z folii.
– Ile potrzebujesz? – Przeszliśmy do typowej rozmowy handlowej, jakiej można by uczyć się dzisiaj od coachów, handlowców roku, mistrzów sprzedaży.
– Połówkę – zaseplenił, aż się uśmiechnąłem. – Masz gotową czy zrobisz? I za ile?
– Piętnastaka. – Dałem mu dyskretnie jedynkę za blat. – Ty dzielisz, ja wybieram.
To był najlepszy sposób na nich wszystkich. Te późniejsze dylematy: ta większa, ta ma większego kotka (jak nazywało się szczyty), a tu jeszcze łodyga. Łodygi to syf: śmierdzą, jak palisz, a jak skręcasz baty, to rozrywają bibułkę i chuj, musisz skręcać od nowa.
W knajpie siedziała para, gdzieś w rogu, i jakichś dwóch gości, typowych frajerów, piło piwo po lewej stronie. Byli daleko, nawet nie słyszeli, o czym gadamy. Beastie Boys z głośników zagłuszało wszelkie niedyskrecje. Marcin szybko i sprawnie podzielił towar, ale zaczął się zastanawiać, którą część wziąć. Jeśli weźmie prawą, to będzie żałował, że nie wziął lewej. Może tutaj troszkę dołożyć? Może podzielić nierówno i spróbować po znajomości wziąć większy. Nie, Marcin wiedział, że to nie wchodzi w grę. Zaprezentował je tak, żebym tylko ja mógł zobaczyć. Wybrałem według mnie większą.
– Dobra ta dżamba? – zapytał, wycierając do błysku szklankę. – Zajaram dopiero po robocie.
– Dobra jak zawsze – odparłem. Ja miałem ten komfort, że mogłem smażyć w robocie. Ręka w kieszeni zakręciła szklaną lufką. Od rana nic nie jarałem. Fakt, w szkole zrobiliśmy się na maksa, ale wiadomo, minęło. Nie, jeszcze się wstrzymam. Może później wpadnie ktoś, z kim będzie można się nieźle skopcić. Tak do 20 miała wpaść Ola. Ona nie lubi, jak jestem ujarany. Niby małolatka, a już taka ważna. Mniejsza z tym. Jak nie wpadnie, to układ jest taki, że mam wziąć i zadzwonić tele do niej na chatę.
Podwójne drzwi do klubu spełniały nie tylko funkcję wiatrołapu, ale też zapewniały świetną widoczność. Długie do ziemi zasłony z ciężkiego materiału spowite były kurzem. W razie przypału tylko krok dzielił od schodów na dół. Tam znajdowały się toalety pełne miejsc tylko czekających na to, by ukryć niewygodne rzeczy przed wzrokiem wpadających tu od czasu do czasu psów. Psa rozpoznam z kilometra, jakbym go wyczuwał. Widzę, kiedy idzie za mną. I już ich widzę, jebanych wąsaczy, jak siedzą przy szklance coli i obcinają. Kto, co, jak, gdzie, kiedy, z kim i dlaczego. Wolałbym umrzeć, niż być jebanym psem. Tylko konfident jest gorszy.
– Słyszałeś – zaseplenił Marcin – Rogala przedwczoraj posadzili. – Nie przestawał wycierać szklanki. Kurwa, zaraz pęknie pod wpływem tego blasku. – Ciekawe, czy na cztery osiem, czy lepiej – popatrzył, jakby chciał powiedzieć coś mądrzejszego niż on sam.
– Rogal to jebany ściemniacz. – Wyciągnąłem kolejną fajkę. – Gdzie go zawinęli?
– Koło Rock Budy. – Sru, sru, wkładał ścierkę w kolejne szklanki i kręcił z takim zapałem, jakby to był odbyt jego kochasia. – Gruby mówił, że miał przy sobie kość i resztkę afgana.
Buda dawno spalona, a i tak wszyscy używali jej nazwy jako określenia miejsca.
Zawsze jak kogoś zwijali, ciśnienie rosło. Niby wiadomo, że nikt by nikogo nie sprzedał, ale jak nie obejmują cię już zawiasy i możesz normalnie pójść kiwać, to może być różnie.
Ktoś wszedł i pomachał mi przy wejściu. To był Anioł. Niby drzwi podwójne, ale świst wiatru i jego chłód wbiły się klinem w wiszącą w powietrzu siekierę. Dym zatańczył pod batutą drewnianych drzwi. Gdybym był psem, wyłapałbym dilerkę w każdym mieście w mniej niż tydzień. Trzeba być tylko systematycznym, dociekliwym obserwatorem. Anioł na pewno wszedł sam, a pod drzwiami na zewnątrz jego kumple głośno ekscytowali się mającym nastąpić za chwilę zakupem. Czeka, aż podejdę? Niech sobie jeszcze kurwa tabliczkę z tektury napisze: „Kupię okazyjnie jedynkę, może dwójkę, jak dobry”. Wyciągnąłem kciuk, wskazując na schody prowadzące do kibla. Poczekałem, aż zejdzie, zeskoczyłem z hokera i poszedłem za nim.
O ile sam klub miał wystrój spełniający minimum estetyki, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, o tyle toalety prosiły się o remont. Białe kafelki, gdzieniegdzie połamane, trochę żółtej farby, jak na klatkach schodowych, trochę białej. I te drzwi do kabin, takie same jak w szkole. Chyba był jeden wzór dla wszystkich. U góry zamiast lampy wisząca na kablu żarówka. Setka? Nie wiem, ale mocno oświetlała cały ten syf. Wydmuchałem dym prosto w jej kierunku, aż się poruszyła, oświetlając ciemne do tej pory kąty.
– Jesteś sam? – zapytałem, znając odpowiedź. Anioł miał długie włosy, typowy metalowiec. Było zimno i nie dało się dojrzeć, co ma za koszulkę pod ramoneską, ale mógłbym obstawiać: Slayer, Sepultura albo Metallica.
– Nie, ziomki czekają pod wejściem – chyba już wiedział, że z zewnątrz to musi wyglądać co najmniej podejrzanie, więc spuścił wzrok. – Daj mi dwójkę – skrócił dialog do minimum.
– Sześć dych – powiedziałem, sięgając do wnętrza kurtki. Materiał nie był jakiś genialny. Ale był nowy, nie zdążył się znudzić i nawet nieźle walił. Nie był to holender, hodowany gdzieś amsterdamski szczep najlepszych championów.
– Oddaj dwójkę za pięć dych – negocjował Anioł. – Ostatnio dałeś małe rzuty, to teraz się zrewanżuj.
– Musiał być mokry, nic nie poradzę. Ważył dokładnie tyle, ile miał ważyć. – Jasne, nikt nie miał wtedy wagi elektronicznej, a zwykłą, szalkową to sobie można było w szkole zważyć. Własnej huśtawki praktycznie nikt nie posiadał. – Mam dwa ostatnie. Jak nie masz tyle kasy, weź jeden. – Oczywiście, że nie miałem dwóch ostatnich. Miałem więcej, tylko dobrze ukrytych.
– Pokaż, jak wygląda – próbował jeszcze Anioł. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem jedną sztukę. Pokazałem mu, trzymając wewnątrz dłoni, po czym otworzyłem woreczek.
– Powąchaj, jest zajebisty, holender. – Anioł pochylił się i poczuł zapach holendra, który holendrem nigdy nie był. – I jak?
– Jest super! Dawaj dwa – skasowałem szybko trzy banknoty po dwadzieścia złotych, chowając je w kieszeni moich 501, i dałem mu dwa woreczki. Nigdy nie nosiłem zegarka ani portfela. Miałem wyczucie czasu co do minuty, a portfela nie brałem, bo bałem się, że zgubię.
– Uważaj na siebie i na drugi raz przyjdź sam, załogi mi pod klubem nie zostawiaj – rzuciłem na do widzenia.
– Dzięki. – Przybiliśmy piątkę. – Nara.
Wszedł do góry, ja metr za nim. Czujnie sprawdziłem, czy coś się zmieniło. Nic. Spokój, wracam do baru. Wieczór zapowiadał się leniwie. Na zewnątrz pogoda bez większej zmiany, więc perspektywa wyjścia i telefonu do Oli niespecjalnie mi się uśmiechała. Do budki telefonicznej było może ze 100, maksymalnie 150 metrów. Do klubu ludzie wchodzili i wychodzili, testowali atmosferę, na przemian witałem się, przybijałem piątki i odciskałem powoli pięści na pięściach klimaciarzy.
– Siema, jak leci? Co tam? – Przyjechał Max.
Trzymaliśmy się razem od jakiegoś czasu. Max był na pozór supergrzecznym, rok starszym kolesiem, który jeszcze niedawno chodził do mojej szkoły. Miał 180 centymetrów wzrostu i kolekcję beretów oraz innych nakryć głowy. Ubrany był ze smakiem, zdecydowanie nieprzeciętnie, inaczej niż wszyscy. To trzeba przyznać, Max miał styl. Własny, niepowtarzalny styl. No i miał jeszcze jeden superargument: prawo jazdy i auto, a nawet dwa auta. Jego stary garbus był nad wyraz na czasie i podkreślał jego indywidualność. Ojciec Maxa pływał przez większość czasu i do wyłącznej dyspozycji Maxa pozostawał czarny Corrado. To była dwudrzwiowa wersja coupé ze spojlerem z tyłu. To właśnie tymi autami wybieraliśmy się na COM, czyli codzienny objazd miasta. Świetna muza, acid jazz, rock, pop, wszystko. Głośna muzyka, w środku napalone wszystkim, co się da, i start. Dzisiaj jednak Max jechał do swojej dziewczyny na noc. Wpadł tylko wziąć rzuta, pogadać i zajarać.
Wyszedłem na zewnątrz, wsiadłem do auta i odjechaliśmy może z 200 metrów dalej, na koniec skweru. Na parkingu pusto, ale wiadomo, to tylko chwila i może pojawić się granatowy vw vento albo biały polonez z narkotykowej. Numery znaliśmy na pamięć, więc nie było możliwości pomyłki. Potem policja zakupiła fabie sedan z początkiem GD 41. Każdy psiarz udający biznesmena czy innego cwaniaka był dla nas śmieszny. Na czole masz kurwa wypisane „pies”. Kilka lat później, kiedy kupiłem białego poloneza, każdy mój wjazd na dzielnicę wywoływał popłoch. Ludzie odwracali się, coś ukrywali, przyspieszali lub klepali sąsiada w ramię: „Kurwa, psy”.
– Co robimy w weekend? – zapytał Max. Opuściliśmy fotele prawie na płasko. Jak siedzisz w takiej pozycji w aucie z przyciemnionymi z tyłu szybami, to nic nie widać. Mógłbyś ciągnąć koko, a pies by tego nie rozkminił, jadąc metr obok. A dla patrolu przejeżdżającego tylko prewencyjnie byłeś niewidzialny.
– Kino, nosy, jakiś wyjazd – odpowiedziałem, nabijając czarną od jarania lufę. Pamiętam, jak kiedyś jakiś typ ze szkoły chciał kupić lufkę w sklepie. Pani dała mu normalną, szklaną, przezroczystą, a ten debil chciał czarną. Na czarną trzeba sobie zasłużyć, zjarać co najmniej piątkę. Z głośników poleciała Apteka: „Ujarane całe miasto, wszyscy idą ulicami ciasno, / Narkomani i faszyści, punki, kurwy, terroryści / Naukowcy i malarze, szmaty, mendy, kondoniarze”. – Mam Pulp Fiction na kasecie. Bez kitu, dobry film. Hera, koks, to po prostu trzeba zobaczyć. – Wyciągnąłem lufkę i połówkę, której nie wybrał Marcin. Max odpalił nabity przeze mnie towar. Powoli odłożył ogień z zapalniczki. Jego twarz rozświetlił palący się, skwierczący w lufie towar. Głęboko się zaciągnął. „Zawodowiec”, pomyślałem.
– Właśnie czytałem, że niska temperatura spalania dżamby sprawia, że lot jest lepszy – skomentowałem, biorąc od niego lufkę. Siedział jak nurek pod wodą, bez oddechu. Trzeba trzymać dym minimum 10–15 sekund. Dobry materiał rozrywa ci płuca, ale trzymasz. Kaszlą tylko amatorzy. Nie musiałem nawet podpalać, gandzia paliła się sama. Była dobrze przesuszona.
– Coś nowego, dobry – skomplementował, gdy tylko kilka metrów sześciennych dymu opuściło wnętrze samochodu przez wąską szczelinę uchylonej w tym celu szyby. – Nie wiedziałem o tej temperaturze. Skąd to rozkminiłeś? – zapytał.
Nie mogłem odpowiedzieć, bo teraz ja byłem pod wodą. Nie oddychałem. Zamknięty zawór na ustach próbował walczyć z rozrywającym płuca dymem. Narkomani i faszyści, punki, kurwy, terroryści – głos w radio wymienił wszystkich ujaranych w mieście.