- promocja
- W empik go
Diupa. Tom 2 - ebook
Ebook
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Diupa. Tom 2 - ebook
Nieśmiały Wiktor poznaje szaloną i pełną energii Damrokę. Jego siostra Wika gubi się we własnych uczuciach. Diupa to pół roku z życia rodziny, w której wszyscy – od papugi po babcię – mają swoją rolę do odegrania. Seria miętowa to współczesna Polska: aktualne problemy, radości i tematy z życia
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-2727-343-7 |
Rozmiar pliku: | 862 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Czyli mnie wylali – mruknął Wiktor i włożył do koszyka cztery puszki piwa. Odliczył końcówkę kwoty, a potem dopiero wyjął banknot. Zawsze tak robił. Nie lubił nosić bilonu. Zawalał mu portfel.
Wiktor miał osiemnaście lat. Właśnie dowiedział się, że za bardzo urósł. Trener i kierownik klubu powiedzieli mu to najsubtelniej jak umieli, czyli: „Chłopie! Musimy się pożegnać” i poprosili o zwrot stroju gimnastycznego.
Mieli rację. Trudno uprawiać akrobatykę sportową, mając więcej niż metr osiemdziesiąt. Wiktor sam czuł, że stracił dawną dynamikę i skakanie nie przychodzi mu już tak łatwo.
– Powinienem się cieszyć – rozmyślał smętnie. – Dziesięć lat zmarnowanego życia. No, może nie do końca zmarnowanego, bo te wszystkie wyjazdy, zawody, imprezy… Kto z jego klasy był w Rio czy na Florydzie? On był. Był najlepszy. No właśnie – był. Bo już nie jest.
*
Rzucił kurtkę na podłogę w przedpokoju i, nie zważając na ślady błota, poszedł z piwem na balkon. Miał szczery zamiar poużalać się nad swoim losem, tylko nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać. Dotychczas raczej nie roztkliwiał się nad sobą i teraz brak wprawy wyraźnie mu przeszkadzał.
Piwo było obrzydliwe. Sam nie wiedział, czy bardziej przypomina mu sfermentowaną nalewkę domowej roboty, jaką kiedyś uraczył go kolega, czy podłego gatunku oranżadę. Trudno! Jestem w rozpaczy i muszę się napić – przekonywał sam siebie.
Podstawił sobie skrzynkę z narzędziami ojca, położył na niej złożony koc i usiadł ciężko. Zimno dotkliwie lizało go po łydkach, ale efekt dramatyczny zaczynał go zadowalać.
– Byłem dobry. Ale już nie jestem. Za to jestem wysoki. Może to nie najgorzej. Więcej mnie tam nie zobaczą. Oddać strój? Niedoczekanie! Ojciec mnie uprzedzał. O czym on mnie uprzedzał? A, o tym…
*
– Diupa.
Wiktor otworzył jedno oko.
– Diupa – zaskrzeczało coś nad nim.
– Delirium tremens. – Odstawił pustą puszkę. – To się dzieje tak szybko? – Wpadł w panikę.
Jego wyobraźnia spłatała mu przewrotnego figla. W październikowe piekielnie zimne popołudnie zobaczył na poręczy swojego balkonu wielką papugę. Była jaskrawa, aż bolały oczy. Nerwowo przerzucała ciężar ciała z jednej zakrzywionej łapy na drugą i cicho skrzeczała: „Diupa, Diupa”.
Wiktor zamknął oczy. „Nigdy więcej alkoholu. Przysięgam”. W jednej chwili spocił się jak mysz. „Jest ze mną źle”. Matka jego dobrej koleżanki, a jednocześnie znajoma rodziców, która niedawno na poważnie zainteresowała się psychologią, opowiadała często, jak tragiczne bywają skutki obcowania z alkoholem w młodym wieku. Mówiła o omamach wzrokowych, słuchowych, a nawet węchowych. Wiktor nigdy nie brał tych uwag do siebie, używanie alkoholu nie było w jego stylu, teraz jednak przestraszył się nie na żarty. Przecież chciał się tylko nad sobą poużalać, a nie od razu wpaść w tarapaty.
Bał się otworzyć oczy, a kiedy w końcu to zrobił, papugi już nie było.
Odetchnął głęboko, odstawił skrzynkę na miejsce i pozbierał puste puszki. Zacierał ślady swojej depresji. Spojrzał na zegar, była szósta. Spał na balkonie półtorej godziny. Zaraz zleci się rodzinka. To i tak cud, że mama dziś tak późno kończyła lekcje.
Włożył głowę pod kran, po czym z fantazją potraktował się dezodorantem. Zaparzył herbatę cytrynową i odgrzał drugie danie. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że jeśli chce gdziekolwiek pojechać na ferie, to musi się natychmiast wykąpać, bo ojca nie wzruszy jego pożegnanie z karierą sportowca, jeśli wyczuje alkohol. Po prostu wprowadzi generalny szlaban na wszystko.
– Diupa – Wiktor znowu usłyszał skrzekliwy głos.
Ostrożnie zajrzał do małego pokoju.
Była tam. Siedziała na poręczy sosnowego krzesła, blisko kaloryfera, i wyraźnie się grzała. Masywnym, zakrzywionym dziobem czyściła sobie łapę. Jej ogon był tak długi, że sięgał prawie do podłogi.
– Diupa – powtórzyła przyjaźnie na widok Wiktora.
*
Kiedy Wiktor spał ciężkim snem, jego siostra, zwana w domu Pysiakowską (nikt już nie pamiętał, skąd to się wzięło) zmierzała razem ze swoją przyjaciółką Darią na spontanicznie zorganizowaną imprezę. Zaraz po szkole pojechały jeszcze do perfumerii przy rondzie de Gaulle’a, żeby popsikać się czymś oszałamiająco pachnącym, jak również oszałamiająco drogim. Miały w tym wprawę.
Wika zamierzała zadzwonić do domu dopiero koło siódmej, kiedy ojciec na pewno już wróci, i ubłagać go, by oderwał się od tego, co reperuje i przyjechał po nią. Impreza była w mieszkaniu przy Francuskiej na Saskiej Kępie, a oni mieszkali na Bródnie. Wracanie po zmroku, wlokącym się tramwajem linii 25, jakoś jej nie pociągało.
Takie spotkania organizowane na chybcika są dużo fajniejsze niż te przygotowywane tygodniami. I wszyscy na nich wyglądają normalnie, ubrani po prostu w dżinsy, a nie wypacykowani i odstawieni.
Ta impreza również zapowiadała się super. Przed drzwiami dziewczyny zobaczyły długi rząd butelek mocnych i bardzo mocnych trunków, piętrzący się stosik paczek papierosów, nowych i lekko napoczętych, oraz dwie jednorazowe strzykawki – dla dowcipu. Na drzwiach namalowane było kredą coś w stylu graffiti – „Impreza bezużywkowa”. Obie parsknęły śmiechem.
Spotkanie zorganizował Wojciech Lampa pod chwilową nieobecność rodziców. Trudno powiedzieć, kto wymyślił tę formę zabawy, ale pomysł nie był chybiony – brak dymu i alkoholu nikomu nie przeszkadzał. Wszyscy świetnie się bawili przy kanapkach z powidłami śliwkowymi i krakersach.
Daria z miejsca dołączyła do tańczących „Greka Zorbę”. Gorzej było z Wiką. Nie lubiła wychodzić do ludzi, peszyli ją. Stanęła więc pod ścianą i usiłowała udawać, że się dobrze bawi. W końcu zastosowała starą sztuczkę nieśmiałych – „Jaki macie ciekawy księgozbiór!”.
Ten numer miała opanowany do perfekcji. Postała chwilę przy półce z książkami, po czym, zupełnie odruchowo sięgnęła po zakurzony tom. _Roosevelt a sprawa polska_. Wypadły z niego jakieś kartki. Listy. Dyskretnie rozejrzała się, czy nikt nie patrzy. Oczywiście nikt, jak zwykle, nie zwracał na nią uwagi. „Pierwszy raz w życiu mnie to cieszy” – pomyślała. Mogła spokojnie włożyć listy do środka i po prostu odstawić książkę, ale tego nie zrobiła. „Dobra, zobaczę tylko, kto to pisał”. Jeszcze raz upewniła się, że nikt na nią nie patrzy.
Trzymała w ręku listy napisane najprawdopodobniej przez ojca Wojtka do jakiejś dziewczyny. Śmiałe wyznania i czułe słowa kierowane do tajemniczej adresatki spowodowały, że Wika nie mogła się oderwać od lektury…
– Niezła lekturka, co?
– …
– Pytam, jak tam lekturka? – Wojtek wyjął jej z rąk książkę i listy. – Dobrze się bawisz? – Głos miał taki, jakby chciał ją uderzyć. – Może jeszcze ci coś podrzucić? Mam parę pamiętników i zdjęcia rodziców na golasa. Chcesz?
– Przepraszam, ja naprawdę…
– Przestań przynudzać.
– Przepraszam – wyjąkała raz jeszcze i czym prędzej rzuciła się do wieszaka z kurtkami.
Jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak głupio. Ale też jeszcze nigdy nie zrobiła czegoś takiego.
*
Trzydzieści dziewięć lat temu w Podkowie Leśnej koło Warszawy przyszły na świat dwie dziewczynki. I choć były słabowite, a czasy nie najlżejsze, obie bliźniaczki przeżyły. Właśnie w tej chwili jedna z nich, objuczona dwiema monstrualnymi siatami, wdrapywała się na trzecie piętro swojego mieszkania przy Bolesławickiej na Bródnie. Od czasu, kiedy utknęła w windzie na dwie godziny, z zasady windą nie jeździła. Może to nie była klaustrofobia, ale wolała chodzić schodami. Na trzecim piętrze usłyszała monotonne stukanie młotkiem. Od razu się rozpogodziła. Ten dźwięk świadczył nieomylnie, że jej mąż wrócił już z pracy.
Istotnie – Waldek zdążył już się przebrać w domowy dres i właśnie zeskrobywał białą farbę olejną z framugi drzwi dużego pokoju. Wanda wcale się nie zdziwiła, widząc podłogę dokładnie zabezpieczoną gazetą i wszystkie narzędzia leżące równiutko, jakby uczestniczyły w musztrze.
– Dzień dobry, kochanie – Waldek wyjął żonie z rąk siatki z zakupami i nadstawił policzek do pocałowania. – Dlaczego sama dźwigasz?
– Przyznaj się, że chodzi ci o to, że umiem coś zrobić sama.
– Oczywiście. Jakem cię brał – zażartował ojciec – to byłaś taka chuda, że miałem nadzieję, że zawsze będziesz skazana na moją pomoc, a po dwudziestu…
– Dziewiętnastu – sprostowała żona.
– … latach małżeństwa widzę, że źle wybrałem. No, wcale nie mogę się wykazać!
– Chodź, wykaż się i zjedz ze mną obiad.
– Kochanie, może za chwilę. Chcę dziś skończyć te drzwi i podkleić wreszcie tapetę w przedpokoju. To już dłużej nie może czekać.
– No tak.
Mama, czując, że na razie nie jest w stanie wygrać pojedynku z tapetą, a tym bardziej z framugą odmalowaną chyba przed samymi wakacjami, odgrzała sobie obiad i przycupnęła na sosnowym zydelku w przedpokoju, żeby widzieć męża. Patrząc na to, co robi i jak wygląda, trudno byłoby się domyślić, że jest chory na serce.
– Gdzie dzieci? – zapytała, przełykając babkę ziemniaczaną pieczoną według przepisu swojej teściowej.
– Wiktor się uczy. A Pysiakowska rzeczywiście powinna już raczej być.
– Nie dzwoniła? – Mama zagryzła buraczkami.
– Nie. To dziw-ne. Bar-dzo dziw-ne. – Ojciec sapał, patrząc z uwagą, jak opalarka pomaga farbie schodzić małymi kawałeczkami.
Zanim jednak rodzice zdążyli się zdenerwować, zgrzytnął klucz w zamku i weszła Wika.
Odruchowo pocałowała jedno i drugie w policzek, ale tak wieszała kurtkę na wieszaku, żeby nie widzieli jej twarzy. Rodzice popatrzyli na siebie znacząco.
– Co tak późno? – Ojciec starał się, żeby pytanie zabrzmiało naturalnie.
– Byłyśmy… Włóczyłyśmy się z Darią po sklepach.
– I co? Było coś ciekawego?
– Nic.
– A co w szkole?
– Nic.
– Jadłaś coś?
– Tak.
Rodzice znów popatrzyli na siebie znacząco.
– Twoje trzy zadziwiająco krótkie odpowiedzi uświadomiły mi, że coś przed nami ukrywasz. – Ojciec delikatnie odłożył opalarkę na gazety, sprawdził, czy jej gorący dziób nie dotyka niczego, po czym razem z mamą rozpoczął śledztwo.
Kiedy Wiktor wkroczył do kuchni z pustą butelką po wodzie mineralnej, zobaczył rozanielonych rodziców i siostrę z nieco niepewną miną.
– Co się dzieje? – zagadnął.
– Wiesz, Pysiakowska dała się namówić na aparat ortodontyczny. – Mama była wprost uszczęśliwiona.
– Takie dwie szyny na zębach, każda po tysiąc złotych?! – Próbował połapać się w sytuacji Wiktor, a jego mina świadczyła, co o tym sądzi.
– Tak. Jesteś mądrą dziewczynką, że wreszcie się zgodziłaś. Zaraz dzwonię do cioci, zapytam, kiedy ma dla nas czas.
Wika uśmiechnęła się krzywo i niepewnie spojrzała na brata. Czuła, że on się tak łatwo nie da nabrać.
Wiktor pomyślał, że siostra wpadła w tarapaty, skoro przystała na absurdalny pomysł rodziców, bo krzywych zębów to ona na pewno nie miała.
Pysiakowska nieświadomie przyczyniła się do osłabienia rewelacji, jaką miał dla nich Wiktor. Nabrał powietrza i zaczął szczegółową opowieść o tym, co zaszło w klubie, co powiedział trener, a co mówił kierownik. Starał się przedstawić całą sprawę w odpowiedni sposób, czyli z dużą dawką dramatyzmu. Pamiętając o tym, że rodzice lubią znać każdą historię z najdrobniejszymi detalami, postanowił tym razem ich zaspokoić.
– Mam nadzieję, że się nie przejąłeś za bardzo. – Mama była najwyraźniej zdruzgotana wiadomością o zakończeniu kariery syna.
– Nie, skąd – Wiktorowi było trochę głupio, że celowo robi minę smutniejszą niż powinien.
– Synu, nie jest to w moim zwyczaju, ale tym razem może… może jest… może jest coś… tak sobie pomyślałem.
– Co mi osłodzi tę sytuację?
– Mniej więcej.
– A wiesz tato, że jest…
– Synu! Proś, a zostaniesz wysłuchany! – przerwał mu ojciec z uśmiechem.
– Byle w granicach naszych pensji – mruknęła mama, myjąc stojak na noże.
– Mam od lat takie jedno marzenie, ale… jakoś nigdy… może teraz rzeczywiście… jest coś takiego, ale… – Widząc pełne napięcia spojrzenia rodziców i siostry, wypalił: – Chciałbym mieć papugę!
– No, to doskonale! Ja nie mam nic przeciwko temu. – Mama oczyma wyobraźni zobaczyła śliczną zieloną papużkę falistą. Cichą, spokojną i niekłopotliwą.
Ojciec był bardziej nieufny.
– Ile toto kosztuje?
– Nie musimy jej kupować.
– Nie?! – Zgrali się rodzice i siostra.
– Ja ją już mam! – I nie czekając na dalsze pytania, wychylił się z kuchni i słodkim głosem zawołał zupełnie jak na psa: – Ptaszku, chodź tutaj!
Cisza. Nikt się nie poruszył.
Po chwili rodzina usłyszała cichutkie tuptanie. Jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemią przez drzwi zajrzała żółto-niebieska głowa papugi.
– O mój Boże! – Mama przycisnęła ściereczkę do piersi.
Tymczasem papuga, widząc szczere zainteresowanie swoją osobą, zręcznie podskoczyła i usiadła na zlewie. Rozpostarła skrzydła i wyraźnie się przeciągnęła. Potem bez zastanowienia dziobnęła w kant żeliwnego zlewozmywaka, robiąc w nim sporą wyrwę.
W kuchni zrobiło się bardzo cicho.
– No tak, będę musiał jutro kupić nowy. Albo nie, ten z pewnością da się zlutować. Muszę tylko odebrać od Mariusza lutownicę. Ładny ptaszek! – Ojciec wyraźnie zdenerwowany zaczął palcami obmacywać poszarpaną dziurę i jednocześnie podziwiał rozmiary ptaka. – Nie wepchniemy go do klatki, bo w żadnej się nie zmieści. No tak, ludziom snują się po mieszkaniach psy, koty, nawet hodowlane szczury, to nam przecież może i papuga. W nowym mieszkaniu po prostu zabezpieczy się okna i tyle. – Ojciec czuł, że każde zwierzę pozostawione samo sobie w domu na pewno coś zepsuje. Na pewno. Za nic by się nie przyznał, że na to właśnie po cichu liczy. Szkód będzie niemało. A szkody kto będzie naprawiał? No, kto? On sam!
– A skąd go masz, synku?
*
W tym samym mniej więcej czasie Krzysio leżał na kanapie, wolniutko obgryzając pieczone udko kurczaka, i jednocześnie malował, zupełnie nie przejmując się tym, że słoiczek z wodą za sekundę zwyczajnie się przewróci. Uważał, że skoro poświęca się tak bardzo dla swojej matki i łaskawie zgadza się coś zjeść, to należą mu się pewne prawa.
– Mamo, podaj farbę! – wrzasnął i ani na chwilę nie przestał dekorować białego talerza. – Tę cytrynową. – Dał matce szczegółowe instrukcje. Spora porcja brązowej farby do malowania na szkle rozmazała się na bluzie, Krzyś roztarł ją zamaszyście i na wszelki wypadek zakrył papierową serwetką. – Mamo, daj tę farbę, bo zaraz muszę wyjść. Ogolę się tylko i wychodzę.
Mama, w bardzo już zaawansowanej ciąży, przyniosła mu z kuchni tubkę z cytrynową zakrętką. Nie zapytała nawet, dokąd jej dziecko zamierza iść, albowiem dobrze wiedziała, że siedmioletni Krzyś, który właśnie rozpoczął edukację szkolną, nigdzie się o tej porze nie ruszał. Prawdę mówiąc, w ogóle nigdzie nie wychodził sam. Tak tylko lubił sobie pogadać.
Jego mama, Krystyna Sobczak, siostra bliźniaczka Wandy Rybackiej, obdarzyła syna wzrokiem pełnym cierpliwości, smutku i matczynej miłości i wyszła do kuchni. Kuchnia ta w niczym nie przypominała kuchni jej siostry. Po pierwsze, była trzy razy większa, a po drugie, wyposażono ją we wszystko, co oferował rynek konsumencki. Jeszcze jeden szczegół różnił siostry. U Wandy zawsze był tylko jeden obiad, u Krysi – trzy, czasem cztery potrawy, bo nigdy nie było wiadomo, na co Krzysio będzie miał akurat ochotę. Obie siostry, mimo że urodziły się jednego dnia, od początku szły całkiem innymi drogami. Wanda, mama Wiktora i Wiki, urodziła syna jeszcze na studiach. Wiele lat mieszkali kątem u krewnych pod Warszawą i dopiero teraz mieli wreszcie przeprowadzić się z wynajętego mieszkania na Bródnie do własnego mieszkania na Bródnie. A Krysia – ścigała się z życiem. Skończyła dwa fakultety, zaciągała kredyty, pracowała w banku po dwanaście godzin na dobę, a na dziecko (czyli Krzysia) zdecydowała się, gdy miała już duże mieszkanie, samochód, działkę i zasobne konto w banku. Teraz, zmęczona gonitwą, chciała urodzić dla odmiany dziewczynkę i odetchnąć w domu na urlopie wychowawczym. I tym razem, inaczej niż przy Krzysiu, którego od urodzenia wychowała jej matka, postanowiła sama zająć się córeczką.
Teraz jednak ciężko usiadła na taborecie w kuchni i czekając na swojego męża – dermatologa, polewała kurczaka tłuszczem, żeby nie obsechł.
*
Pierwsza noc z ptakiem była ciężka, ale pierwsze noce zawsze takie są. Mama po prostu bała się spać, słysząc ciągłe stukanie pazurów o panele. Zaczęła poprawiać test Id. Po trzeciej pracy załamała się zupełnie – jak można nie odróżniać kwasów tlenowych od beztlenowych? Czego ich uczą w tych gimnazjach?!
Pysiakowska oddała się rozpaczy. Popłakawszy, usiadła na łóżku i podłożyła sobie pod plecy jasiek z dwiema spranymi wiewiórkami. Czuła się jak ostatnia świnia. Wszystkie usprawiedliwienia, które przychodziły jej do głowy, były po prostu nędzne. Nikt by w nie nie uwierzył. „Dureń jeden, nie miał kiedy robić imprezy” – zwalała winę na Wojtka. – „Tylko skończony idiota robi imprezę w środku tygodnia i to na dodatek bez uprzedzenia. Że też ja musiałam tam poleźć!”.
Wika starała się nie wiercić, żeby nie obudzić brata. Jej nadgorliwość była zbyteczna. Wiktor nawet nie przebrał się w piżamę. Nie zamierzał spać tej nocy.
Cały czas nasłuchiwał, co robi ptak. Polubił zwierzaka i nie chciał, żeby ten, z powodu nocnych ataków, musiał ostatecznie opuścić ich dom. A znów ojciec, który oczywiście zadręczał się problemem: „Gdzie my będziemy trzymać tak monstrualną papugę”, czuł się trochę niewyraźnie i, wiedząc, że szybko nie zaśnie, po prostu wstał, zrobił cztery herbaty i, niczym magnesem ściągnął rodzinę do mikroskopijnej kuchni.
Po pierwsze i najważniejsze, mama koniecznie chciała wiedzieć, co toto jada. Wiktor zaraz rzucił się do pięciotomowej encyklopedii i szukał hasła „papuga”. Jednak na zakup ziarna czy zboża, jak sugerowała encyklopedia, było już zdecydowanie za późno. Ptaszysko zostało więc poczęstowane połową wczorajszego pączka, kanapką z pasztetem z zielonym pieprzem i szklanką mleka. Po konsumpcji papuga z szelmowskim błyskiem w oku zaczęła wpatrywać się w skalary pływające w akwarium ojca.
– Co za dużo, to niezdrowo! – Ojciec zasłonił ciałem swoje pupilki. – Jutro położymy na akwarium szybę, żeby się do nich nie dobrała.
– Może ona jeszcze by coś zjadła? – Mama spojrzała pytająco na syna.
– Dlaczego na mnie patrzysz? Skąd ja to mogę wiedzieć?
– To twoja papuga, powinieneś wiedzieć.
– Ale nie wiem. Może krakersika? – Wiktor podsunął jej ciastko.
– A gdzie ona będzie spała? Kochanie? Co robisz?
Z pokoju dobiegło ich cichutkie stukanie.
– Chodźcie, to wam pokażę.
– No tak. Czyli toto zostaje. – Mama z rezygnacją popatrzyła na zgrabny pałąk, który ojciec zainstalował między szafą a łóżkami dzieci.
– Akurat miałem taki. Mogłem ten drążek nareszcie rozsądnie wykorzystać. I co wy na to? Akurat dla ptaka tej wielkości. I akurat tu się zmieścił. A jak go nazwiemy?
– Akurat. – Powiedziała z przekąsem mama.
– Nie, to za długie.
Wika postanowiła zaangażować się w sprawę ptaka, by zapomnieć o własnej kompromitacji. – Ja jutro wywieszę ogłoszenia, że znaleziono ptaka. Albo dam do gazety. Ktoś na pewno się zgłosi, będą jej przecież szukać.
– A ja kupię jej coś normalnego do jedzenia – zdeklarowała się mama.
– Dobrze, to ja dopracuję to siedzisko dla niej. Czemu się tak dziwicie?
– Wiktor, ty pojedziesz z nią do weterynarza, jeden przystanek za Rondem Wiatraczna. Wiem, że daleko, ale to sprawdzony punkt. Trzeba ją odrobaczyć, może zaszczepić. Nie chcę się czymś zarazić, żeby…
– … nam na przykład wyrosły pióra – dokończyła Pysiakowska domyślnie. – Wiktorowi to by się nawet przydało. On jest taki nieopierzony. – Usiłowała go pogłaskać po głowie.
– Precz z łapami! Mam za to legalnie zdobyte trzy pióra.
– No, pora spać. Widzę, że wyczerpaliśmy temat – Ojciec zgasił rybom światło. Zgarnął żonę, by czym prędzej zamknąć za sobą drzwi sypialni, co było jednoznaczne z tym, że ptaszysko śpi z dziećmi.
*
Następnego dnia Darii nie było w szkole. Wika, chyba pierwszy raz od wielu lat, poczuła, jak to dziwnie wszystkich znać, a z nikim nie być blisko. Już w szatni zorientowała się, że nikt nie wie o jej wczorajszej wpadce. Na szczęście Wojtek nie miał długiego języka i nikomu nie opowiedział o tym zdarzeniu. Wika zmieniła buty i powlokła się na trzecie piętro. Pierwsza była godzina wychowawcza. Aż do ósmej piętnaście (w jej liceum o tej właśnie godzinie zaczynała się pierwsza lekcja) co i raz zerkała na drzwi i modliła się, żeby Wojtek się rozchorował, wyjechał, wygrał wycieczkę po Morzu Śródziemnym albo dostał nagrodę Ministra Edukacji. Cokolwiek – byle nie przyszedł.
Pojawił się równo z dzwonkiem. Specjalnie wybrał drogę koło jej ławki, ale nie powiedział „cześć”.
Pani Wacława Jura wkroczyła do sali dziarskim krokiem. Nie dawała się; ani rozwydrzonej młodzieży, ani, tym bardziej, smętnej dzisiaj pogodzie. Do emerytury zostały jej dwa lata i nie zamierzała ich po prostu przeczekać.
– Kontynuujemy dziś nasz cykl o roli jednostki, waszej roli w społeczeństwie. Czy wy komuś pomagacie? – zagaiła niezbyt interesująco. Z czasem jednak rozgrzała klasę i doszło nawet do symbolicznego skakania sobie do oczu. – Wika, co ty robisz dla innych?
– Tak oprócz pomagania w domu, to nie bardzo… Ptaki dokarmiam…
– Czy ktoś jeszcze jest w podobnej sytuacji?
Las rąk.
– A co można by zrobić? Czy macie jakieś pomysły?
Pomysły posypały się od razu.
– Gdzieś posprzątać. Komuś pomóc.
– Ale komu konkretnie?
– Na przykład można by czytać książki niewidomym. Są tacy, którzy bardzo lubią dużo czytać. To mogą też na głos – Wojtek wyraźnie chciał rozdrażnić Wikę.
– Niewidomi, mówisz? – Wychowawczyni się zamyśliła. – Ale dlaczego akurat niewidomi?
– Bo oni nigdzie nie wychodzą. Nie oglądają telewizji, muszą cały czas sami siedzieć w mieszkaniu. Nawet herbaty sobie nie zrobią.
– Tak… – Wychowawczyni zastanowiła się przez chwilę. – Ich sytuacja jest rzeczywiście tragiczna. Ale jak dotrzeć do niewidomych?
– Jest przecież Polski Związek Niewidomych, można się dowiedzieć gdzie, zgłosić się i czytać coś pożytecznego na głos. Komuś potrzebującemu, a nie tylko tak dla siebie… – brnął Wojtek.
– Czy ktoś z was podjąłby się zasięgnięcia informacji w tej sprawie?
– Może Wika. Ona bardzo lubi czytać – Wojtek stawał się zbyt nachalny. Nawet klasa czuła, że coś się między nimi dzieje.
– Dobrze – Wika spokojnie wstała z miejsca, chociaż miała ochotę podejść do Wojtka i z zimną krwią go udusić. Póki co, posłała mu tylko morderczy uśmiech.
Szczerze mówiąc, miała nadzieję, że z Wojtkiem jakoś dojdą do porozumienia. Teraz powoli docierało do niej, że przez osiem miesięcy do końca roku będzie musiała znosić jego uwagi. Bo, niestety, on ma rację. A ona naprawdę nic nie ma na swoją obronę.
– Czy macie jakieś propozycje następnego tematu na naszą godzinę wychowawczą?
– Może o tajemnicy korespondencji. – Podsunął Wojtek, patrząc na wychowawczynię z całkiem niewinną miną.
*
Po powrocie ze szkoły Wiktor zauważył na podłodze liczne ślady prawidłowej przemiany materii ptaka i lekko zaniepokojony policzył skalary. Na szczęście były wszystkie. Za to brakowało znacznej części wypożyczonej z biblioteki _Psychozy_ Roberta Bloocha.
– Zeżarłaś? – zwrócił się do ptaka z wyrzutem.
Papuga, jakby nigdy nic, spokojnie i z dużym zaangażowaniem czyściła sobie ogromny ogon.
Wyjrzał przez okno, żeby się upewnić, że aura bez zmian i po chwili zastanowienia odnalazł w szafie w przedpokoju stary, wełniany szalik mamy. Wyciągnął przed siebie rękę, naśladując wytrawnych hodowców ptaków.
– No, ptaszyno, idziemy. Chodź do pana, chodź. Pan cię zawiezie do lekarza. O tak, tutaj sobie usiądź, teraz owiniemy cię szalikiem, żeby piórka nie zmokły. Dobry ptaszek, dobry – po czym rozejrzał się, czy aby na pewno nikogo nie ma w domu. I dodał, już zasadniczym tonem: – Jedziemy!
Do przystanku nie było daleko. Ptak owinięty szalikiem wyglądał jak zwyczajny tobołek. I o to chodziło.
Nadjechała niskopodłogowa „trójka”. Wiktor wsiadł, ale ponieważ nie było już miejsc siedzących, stanął przy poręczy. Ptak zachowywał się nadzwyczaj spokojnie. Wiktor nawet zastanawiał się, czy zwierzę jeszcze żyje, ale kiedy spojrzał na tłumoczek, łypnęło na niego zdrowe ptasie oko.
Przejęty sytuacją Wiktor starał się nie myśleć o niczym i nie zwracać uwagi na nikogo. Papuga natomiast od dłuższej chwili wpatrywała się w kurtkę stojącej obok osoby. Kurtka jak kurtka, nic ciekawego, ale broszka! Postawiony kołnierz kurtki spięty był ogromnym, wręcz monstrualnym żukiem, o pięknym, ciemnozielonym pancerzu. Wyglądał tak naturalnie, że nie tylko papuga mogłaby uznać, że to całkiem prawdziwy żuk.
Ptak poczuł, że coś go łączy z owadem. Może odezwały się w nim instynkty łowne, może był głodny… Trudno powiedzieć. W każdym razie dwa przystanki przed kliniką dla zwierząt papuga zdecydowała się działać.
Wiktor, aż do momentu kiedy poczuł silne uderzenie prostujących się skrzydeł, nie przypuszczał, że ptak może mieć tyle siły. Papuga z impetem dziobnęła żuka w twardy pancerz. Czując opór, powtórzyła atak, głośno krzycząc: – Diuuupa, Diuuupa!
*
– Bardzo przepraszam, ja to zreperuję, naprawdę nie wiem, jak to się stało. – Wiktor nieudolnie tłumaczył się przed właścicielką uszkodzonej broszki.
– Oj, nic się takiego nie stało. Tylko co z twoją papugą? Jak ją teraz znajdziesz?
W chwili, gdy niewinnie wyglądający tobołek okazał się być gigantycznym ptaszyskiem, w tramwaju wybuchła panika. Motorniczy zatrzymał pojazd i własną marynarką usiłował zatrzymać ptaka, matki z dziećmi zaczęły krzyczeć i walić w drzwi, żądając ich natychmiastowego otworzenia. Nic dziwnego, że papuga, korzystając z jedynego otwartego okna, po prostu wyfrunęła.
I zniknęła na dobre.
– Nie martw się, może wróci. – Dziewczyna próbowała pocieszyć Wiktora.
– Wątpię, przybłąkała się do nas wczoraj.
*
Wiktor spoglądał jeszcze od czasu do czasu w górę, szukając śladów ptaka, ale głównie patrzył na właścicielkę żuka i oczywiście na zniszczoną broszkę. Już widział rozradowanego ojca. Naprawić taką broszkę to jest coś!
– Ja bym ci ją oddał. Po naprawie naturalnie.
– Tak? To świetnie…
– To jak byśmy…
– A co proponujesz?
Wiktorowi, nie po raz pierwszy w życiu, zabrakło języka w gębie. – To może dasz mi swój telefon i gdy już będzie gotowa, to…
– Wiem, że to nie zabrzmi wiarygodnie, ale my nie mamy telefonu.
– To może adres internetowy?
– Słuchaj. Jak ktoś nie ma telefonu, to jak może mieć internet? A ty jesteś w klasie humanistycznej? – dopytywała się, nie wiedzieć czemu, dziewczyna.
– Nie, dlaczego? To może, może… się umówimy. Na przykład tu. Jutro. Też o piątej. – Szedł na całość Wiktor, zapominając, że jutro dokładnie o piątej ma fakultet z chemii. A z chemii ma w przyszłym roku zdawać maturę.
– Może za tydzień, bo jutro to ja nie bardzo mogę. A najlepiej za dwa i o drugiej. Dobrze? Ale może spotkamy się gdzie indziej, bo tak tu, na Grochowskiej…
– Masz rację. To może pod ZOO?
– O, świetnie. Obejrzymy sobie papugi – zachichotała.
– To do za tydzień… do za dwa!
– Do za dwa!
– Pod ZOO o drugiej.
– To który to będzie? Piąty listopada?!
Znakomicie się umówili. Naprawdę. Tyle tylko, że ZOO w Warszawie ma dwa wejścia. I jakby tego było mało, nawet nie znali swoich imion.
*
Ciotka Krysia wyłączyła swoją komórkę. Po czym włączyła ją znowu i nastawiła na „milczy”. Była naczelnikiem banku i cały czas czegoś od niej chcieli. Oczywiście chodziło o same Bardzo Ważne Sprawy. Kiedy obejmowała to stanowisko, była naprawdę dumna. Imponowało jej, że nie mogą się bez niej obejść, że nawet podczas urlopów do niej dzwonią. Po sześciu latach pracy miała tego serdecznie dość. Chciała w spokoju urodzić Paulinkę i pobyć na zwolnieniu. Korzystając z prawa kobiet w ciąży do pełnopłatnego zwolnienia lekarskiego, a tym bardziej do świętego spokoju, z komórką na „milczy”, już o jedenastej odebrała swojego syna ze szkoły. Nie miała daleko. Ich mieszkanie i szkoła były przy tej samej ulicy – Bartniczej.
– Jak było? Zjadłeś kanapki?
– Mamo, chodzę do ortopedy. Dziś pani mnie badała i musę chodzić.
– Na jakieś ćwiczenia?
– Tak, na takie cwicenia, wies. Dwa razy na tydzień. Pani ci zapisała w dziennicku w które dni. Po piętnaście minut.
– Tylko tyle? To musisz na pewno mieć jakiś strój.
– Tak… – Siedmiolatek nagle zobaczył swoją gwiazdę. – To ja chcę strój kowboja. Albo batmana.
– Na korektywę? – zdziwiła się mama.
– Ja nie chodzę na korektywę, tylko do ortopedy. Pani mnie badała. Mamo, nie słuchas.
Krysia czuła, że rozmowa wymyka jej się z rąk.
– Kochanie, ćwiczyłeś już?
– Tak, dzisiaj.
– W sali gimnastycznej, na materacach?
– Nie, psed takim duzym lustrem. Pani mi pokazywała język.
– Logopeda! – Krysia aż przystanęła z radości.
– Żółty żur, żółty żur, żarty, żubr, żabi wrzask – wyrzuciło z siebie dziecko bez wysiłku. Przez chwilę szli w milczeniu. Krzyś jakby się do czegoś przygotowywał.
– Mamo… wiesz, u nas w szkole są bardzo smaczne obiady. Podobno.
– I ty byś je jadł, syneczku?
– Bardzo smaczne, wszyscy tak mówią. I niedrogie.
– Oczywiście, synku, może zaraz wrócimy i wykupimy, tylko czy można tak w połowie miesiąca?
– Chyba można. To chodź. Wrócimy i zapłacisz, co?
– Mój kochany chłopczyk. – Krysia popatrzyła na niego z bezgranicznym uwielbieniem. Wszyscy jej mówili, że z tego wyrośnie. I wyrósł. Jaka ulga. Obiady. Logopeda. To dziecko bardzo poważnie o sobie myśli.
Gdy tylko weszli do mieszkania, zaproponowała synowi kluski kładzione w rosole lub pomidorową z ryżem. Krzyś jednak nie wyraził zainteresowania jedzeniem. Mruknął tylko:
– Może później, teraz mam spotkanie z prawnikiem.
Mama pocieszyła się, że przecież od jutra będzie jadł wśród kolegów, więc dziś może mu darować obiad.
*
Sobczakowie i Rybaccy mieszkali (i nadal mieli mieszkać) bardzo blisko siebie. Nic dziwnego, że dzień bez odwiedzin był rzadkością. Dziś wszyscy mieli się zejść na kolację (lasagne ze szpinakiem), którą serwowała Wanda.
– To kiedy wreszcie się przenosicie? Krzysiu, może zjesz trochę szarlotki? – Ciocia Krysia siedziała w kuchni u siostry i głaskała się po nieustannie podskakującym brzuchu.
– Jesienią nie lubię sarlotki. Mogę wypić mleko, ale zimne.
– Wandziu, macie mleko? – Ciotka rzuciła się do dwumetrowej lodówki.
– Martwię się tym. Nowe mieszkanie, nowe wydatki i jeszcze aparat dla Wiki… Boję się tego wszystkiego.
– Nie wiem czego. O, idzie Piotr. Sprawdź, czy lasagne już doszła.
– Czołem! – Wuj Piotr bardzo długo mył ręce i twarz, po czym, wilgotny, ale uśmiechnięty, wcisnął się w wąskie miejsce przy kuchennym stole. – Wiecie, miałem dziś przemiłego pacjenta. Miał przewlekłe zmiany łuszczycowe. Bardzo zaniedbany przypadek. Oj, będzie pracy, będzie… Ale wiecie, opowiedział mi superdowcip. Waldek, trzymaj dyktafon. No, włącz go. Uwaga, mówię. Co to jest: duże, czerwone i kwadratowe? – Tu zrobił stosowną pauzę, żeby pointa zabrzmiała lepiej. – Mała, żółta piłeczka.
Dzieci gruchnęły śmiechem, ale dorośli tylko wykrzywili usta.
– Co, nie podoba się wam? – Wuj lekko się obraził.
– Nie o to chodzi. Wiesz, ja go po prostu nie rozumiem – wyznał ojciec.
– Waldziu, ty rozumiesz tylko jeden rodzaj dowcipów: „Przychodzi baba do lekarza”.
– Tak, bo to są inteligentne, wielopokoleniowe dowcipy, a nie to co teraz. Jakieś abstrakcje słowne. Czy ty, Krzysiu, zrozumiałeś ten dowcip?
– Nie.
– To dlaczego tak się śmiałeś?
– Bo ja kocham tatusia. – Otwarcie wyznało dziecko. I widząc na twarzach swoich bliskich zdziwienie pomieszane z zaskoczeniem, dodał: – To ja jednak zjem kawałek tego zielonego, ale jak tatuś powie, ze to zecywiście jadalne.
Sytuacja została uratowana, a lasagne pożarta, z wyjątkiem jednego kawałeczka, który miał jeszcze jakiś czas poczekać na powrót Wiktora.
*
Kiedy Wiktor wchodził do bloku, czuł się dziwnie. Jeszcze do końca nie dotarło do niego, co właściwie się wydarzyło. Trochę się cieszył, że umówił się na randkę, a trochę było mu głupio, że tak łatwo pogodził się z utratą ptaka.
Nie mógł wejść do mieszkania niezauważony, bo było ono za małe, ale przez drzwi usłyszał, że rodzina i chyba jacyś goście zarykują się ze śmiechu. Mama właśnie opowiadała:
– W sklepie zoologicznym siedzą sobie trzy papugi w klatkach. Przychodzi klient i mówi: – Chciałbym kupić papugę, niech mi pan coś o nich opowie. Sprzedawca stanął przed klatką i pokazuje na piękną, bielutką jak śnieg, papugę kakadu i mówi: – Ta, proszę pana, zna sześć języków, recytuje wiersze Goethego w oryginale i ukończyła z wyróżnieniem Oxford. Kosztuje tylko piętnaście tysięcy złotych. – A ta? – Klient pokazuje na drugą papugę, arę olbrzymią. – O, ta kosztuje osiemnaście tysięcy złotych. Ale ona, panie, umie pierwiastkować i całkować. Zna suahili, ma doktorat _honoris causa_ trzech zachodnich uniwersytetów, w tym Sorbony. A jak ona interpretuje Szekspira! Marzenie. – A ta trzecia? – Klient pokazuje na niepozorną, szarą papugę żako. – A ta, panie, kosztuje czterdzieści tysięcy złotych. – Aż tyle?! – dziwi się klient. – To co ona umie? – A nie, ona nic nie umie. – To dlaczego jest taka droga? – Bo widzi pan: tamte dwie to do niej „szefie” mówią.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
– Czyli mnie wylali – mruknął Wiktor i włożył do koszyka cztery puszki piwa. Odliczył końcówkę kwoty, a potem dopiero wyjął banknot. Zawsze tak robił. Nie lubił nosić bilonu. Zawalał mu portfel.
Wiktor miał osiemnaście lat. Właśnie dowiedział się, że za bardzo urósł. Trener i kierownik klubu powiedzieli mu to najsubtelniej jak umieli, czyli: „Chłopie! Musimy się pożegnać” i poprosili o zwrot stroju gimnastycznego.
Mieli rację. Trudno uprawiać akrobatykę sportową, mając więcej niż metr osiemdziesiąt. Wiktor sam czuł, że stracił dawną dynamikę i skakanie nie przychodzi mu już tak łatwo.
– Powinienem się cieszyć – rozmyślał smętnie. – Dziesięć lat zmarnowanego życia. No, może nie do końca zmarnowanego, bo te wszystkie wyjazdy, zawody, imprezy… Kto z jego klasy był w Rio czy na Florydzie? On był. Był najlepszy. No właśnie – był. Bo już nie jest.
*
Rzucił kurtkę na podłogę w przedpokoju i, nie zważając na ślady błota, poszedł z piwem na balkon. Miał szczery zamiar poużalać się nad swoim losem, tylko nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać. Dotychczas raczej nie roztkliwiał się nad sobą i teraz brak wprawy wyraźnie mu przeszkadzał.
Piwo było obrzydliwe. Sam nie wiedział, czy bardziej przypomina mu sfermentowaną nalewkę domowej roboty, jaką kiedyś uraczył go kolega, czy podłego gatunku oranżadę. Trudno! Jestem w rozpaczy i muszę się napić – przekonywał sam siebie.
Podstawił sobie skrzynkę z narzędziami ojca, położył na niej złożony koc i usiadł ciężko. Zimno dotkliwie lizało go po łydkach, ale efekt dramatyczny zaczynał go zadowalać.
– Byłem dobry. Ale już nie jestem. Za to jestem wysoki. Może to nie najgorzej. Więcej mnie tam nie zobaczą. Oddać strój? Niedoczekanie! Ojciec mnie uprzedzał. O czym on mnie uprzedzał? A, o tym…
*
– Diupa.
Wiktor otworzył jedno oko.
– Diupa – zaskrzeczało coś nad nim.
– Delirium tremens. – Odstawił pustą puszkę. – To się dzieje tak szybko? – Wpadł w panikę.
Jego wyobraźnia spłatała mu przewrotnego figla. W październikowe piekielnie zimne popołudnie zobaczył na poręczy swojego balkonu wielką papugę. Była jaskrawa, aż bolały oczy. Nerwowo przerzucała ciężar ciała z jednej zakrzywionej łapy na drugą i cicho skrzeczała: „Diupa, Diupa”.
Wiktor zamknął oczy. „Nigdy więcej alkoholu. Przysięgam”. W jednej chwili spocił się jak mysz. „Jest ze mną źle”. Matka jego dobrej koleżanki, a jednocześnie znajoma rodziców, która niedawno na poważnie zainteresowała się psychologią, opowiadała często, jak tragiczne bywają skutki obcowania z alkoholem w młodym wieku. Mówiła o omamach wzrokowych, słuchowych, a nawet węchowych. Wiktor nigdy nie brał tych uwag do siebie, używanie alkoholu nie było w jego stylu, teraz jednak przestraszył się nie na żarty. Przecież chciał się tylko nad sobą poużalać, a nie od razu wpaść w tarapaty.
Bał się otworzyć oczy, a kiedy w końcu to zrobił, papugi już nie było.
Odetchnął głęboko, odstawił skrzynkę na miejsce i pozbierał puste puszki. Zacierał ślady swojej depresji. Spojrzał na zegar, była szósta. Spał na balkonie półtorej godziny. Zaraz zleci się rodzinka. To i tak cud, że mama dziś tak późno kończyła lekcje.
Włożył głowę pod kran, po czym z fantazją potraktował się dezodorantem. Zaparzył herbatę cytrynową i odgrzał drugie danie. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że jeśli chce gdziekolwiek pojechać na ferie, to musi się natychmiast wykąpać, bo ojca nie wzruszy jego pożegnanie z karierą sportowca, jeśli wyczuje alkohol. Po prostu wprowadzi generalny szlaban na wszystko.
– Diupa – Wiktor znowu usłyszał skrzekliwy głos.
Ostrożnie zajrzał do małego pokoju.
Była tam. Siedziała na poręczy sosnowego krzesła, blisko kaloryfera, i wyraźnie się grzała. Masywnym, zakrzywionym dziobem czyściła sobie łapę. Jej ogon był tak długi, że sięgał prawie do podłogi.
– Diupa – powtórzyła przyjaźnie na widok Wiktora.
*
Kiedy Wiktor spał ciężkim snem, jego siostra, zwana w domu Pysiakowską (nikt już nie pamiętał, skąd to się wzięło) zmierzała razem ze swoją przyjaciółką Darią na spontanicznie zorganizowaną imprezę. Zaraz po szkole pojechały jeszcze do perfumerii przy rondzie de Gaulle’a, żeby popsikać się czymś oszałamiająco pachnącym, jak również oszałamiająco drogim. Miały w tym wprawę.
Wika zamierzała zadzwonić do domu dopiero koło siódmej, kiedy ojciec na pewno już wróci, i ubłagać go, by oderwał się od tego, co reperuje i przyjechał po nią. Impreza była w mieszkaniu przy Francuskiej na Saskiej Kępie, a oni mieszkali na Bródnie. Wracanie po zmroku, wlokącym się tramwajem linii 25, jakoś jej nie pociągało.
Takie spotkania organizowane na chybcika są dużo fajniejsze niż te przygotowywane tygodniami. I wszyscy na nich wyglądają normalnie, ubrani po prostu w dżinsy, a nie wypacykowani i odstawieni.
Ta impreza również zapowiadała się super. Przed drzwiami dziewczyny zobaczyły długi rząd butelek mocnych i bardzo mocnych trunków, piętrzący się stosik paczek papierosów, nowych i lekko napoczętych, oraz dwie jednorazowe strzykawki – dla dowcipu. Na drzwiach namalowane było kredą coś w stylu graffiti – „Impreza bezużywkowa”. Obie parsknęły śmiechem.
Spotkanie zorganizował Wojciech Lampa pod chwilową nieobecność rodziców. Trudno powiedzieć, kto wymyślił tę formę zabawy, ale pomysł nie był chybiony – brak dymu i alkoholu nikomu nie przeszkadzał. Wszyscy świetnie się bawili przy kanapkach z powidłami śliwkowymi i krakersach.
Daria z miejsca dołączyła do tańczących „Greka Zorbę”. Gorzej było z Wiką. Nie lubiła wychodzić do ludzi, peszyli ją. Stanęła więc pod ścianą i usiłowała udawać, że się dobrze bawi. W końcu zastosowała starą sztuczkę nieśmiałych – „Jaki macie ciekawy księgozbiór!”.
Ten numer miała opanowany do perfekcji. Postała chwilę przy półce z książkami, po czym, zupełnie odruchowo sięgnęła po zakurzony tom. _Roosevelt a sprawa polska_. Wypadły z niego jakieś kartki. Listy. Dyskretnie rozejrzała się, czy nikt nie patrzy. Oczywiście nikt, jak zwykle, nie zwracał na nią uwagi. „Pierwszy raz w życiu mnie to cieszy” – pomyślała. Mogła spokojnie włożyć listy do środka i po prostu odstawić książkę, ale tego nie zrobiła. „Dobra, zobaczę tylko, kto to pisał”. Jeszcze raz upewniła się, że nikt na nią nie patrzy.
Trzymała w ręku listy napisane najprawdopodobniej przez ojca Wojtka do jakiejś dziewczyny. Śmiałe wyznania i czułe słowa kierowane do tajemniczej adresatki spowodowały, że Wika nie mogła się oderwać od lektury…
– Niezła lekturka, co?
– …
– Pytam, jak tam lekturka? – Wojtek wyjął jej z rąk książkę i listy. – Dobrze się bawisz? – Głos miał taki, jakby chciał ją uderzyć. – Może jeszcze ci coś podrzucić? Mam parę pamiętników i zdjęcia rodziców na golasa. Chcesz?
– Przepraszam, ja naprawdę…
– Przestań przynudzać.
– Przepraszam – wyjąkała raz jeszcze i czym prędzej rzuciła się do wieszaka z kurtkami.
Jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak głupio. Ale też jeszcze nigdy nie zrobiła czegoś takiego.
*
Trzydzieści dziewięć lat temu w Podkowie Leśnej koło Warszawy przyszły na świat dwie dziewczynki. I choć były słabowite, a czasy nie najlżejsze, obie bliźniaczki przeżyły. Właśnie w tej chwili jedna z nich, objuczona dwiema monstrualnymi siatami, wdrapywała się na trzecie piętro swojego mieszkania przy Bolesławickiej na Bródnie. Od czasu, kiedy utknęła w windzie na dwie godziny, z zasady windą nie jeździła. Może to nie była klaustrofobia, ale wolała chodzić schodami. Na trzecim piętrze usłyszała monotonne stukanie młotkiem. Od razu się rozpogodziła. Ten dźwięk świadczył nieomylnie, że jej mąż wrócił już z pracy.
Istotnie – Waldek zdążył już się przebrać w domowy dres i właśnie zeskrobywał białą farbę olejną z framugi drzwi dużego pokoju. Wanda wcale się nie zdziwiła, widząc podłogę dokładnie zabezpieczoną gazetą i wszystkie narzędzia leżące równiutko, jakby uczestniczyły w musztrze.
– Dzień dobry, kochanie – Waldek wyjął żonie z rąk siatki z zakupami i nadstawił policzek do pocałowania. – Dlaczego sama dźwigasz?
– Przyznaj się, że chodzi ci o to, że umiem coś zrobić sama.
– Oczywiście. Jakem cię brał – zażartował ojciec – to byłaś taka chuda, że miałem nadzieję, że zawsze będziesz skazana na moją pomoc, a po dwudziestu…
– Dziewiętnastu – sprostowała żona.
– … latach małżeństwa widzę, że źle wybrałem. No, wcale nie mogę się wykazać!
– Chodź, wykaż się i zjedz ze mną obiad.
– Kochanie, może za chwilę. Chcę dziś skończyć te drzwi i podkleić wreszcie tapetę w przedpokoju. To już dłużej nie może czekać.
– No tak.
Mama, czując, że na razie nie jest w stanie wygrać pojedynku z tapetą, a tym bardziej z framugą odmalowaną chyba przed samymi wakacjami, odgrzała sobie obiad i przycupnęła na sosnowym zydelku w przedpokoju, żeby widzieć męża. Patrząc na to, co robi i jak wygląda, trudno byłoby się domyślić, że jest chory na serce.
– Gdzie dzieci? – zapytała, przełykając babkę ziemniaczaną pieczoną według przepisu swojej teściowej.
– Wiktor się uczy. A Pysiakowska rzeczywiście powinna już raczej być.
– Nie dzwoniła? – Mama zagryzła buraczkami.
– Nie. To dziw-ne. Bar-dzo dziw-ne. – Ojciec sapał, patrząc z uwagą, jak opalarka pomaga farbie schodzić małymi kawałeczkami.
Zanim jednak rodzice zdążyli się zdenerwować, zgrzytnął klucz w zamku i weszła Wika.
Odruchowo pocałowała jedno i drugie w policzek, ale tak wieszała kurtkę na wieszaku, żeby nie widzieli jej twarzy. Rodzice popatrzyli na siebie znacząco.
– Co tak późno? – Ojciec starał się, żeby pytanie zabrzmiało naturalnie.
– Byłyśmy… Włóczyłyśmy się z Darią po sklepach.
– I co? Było coś ciekawego?
– Nic.
– A co w szkole?
– Nic.
– Jadłaś coś?
– Tak.
Rodzice znów popatrzyli na siebie znacząco.
– Twoje trzy zadziwiająco krótkie odpowiedzi uświadomiły mi, że coś przed nami ukrywasz. – Ojciec delikatnie odłożył opalarkę na gazety, sprawdził, czy jej gorący dziób nie dotyka niczego, po czym razem z mamą rozpoczął śledztwo.
Kiedy Wiktor wkroczył do kuchni z pustą butelką po wodzie mineralnej, zobaczył rozanielonych rodziców i siostrę z nieco niepewną miną.
– Co się dzieje? – zagadnął.
– Wiesz, Pysiakowska dała się namówić na aparat ortodontyczny. – Mama była wprost uszczęśliwiona.
– Takie dwie szyny na zębach, każda po tysiąc złotych?! – Próbował połapać się w sytuacji Wiktor, a jego mina świadczyła, co o tym sądzi.
– Tak. Jesteś mądrą dziewczynką, że wreszcie się zgodziłaś. Zaraz dzwonię do cioci, zapytam, kiedy ma dla nas czas.
Wika uśmiechnęła się krzywo i niepewnie spojrzała na brata. Czuła, że on się tak łatwo nie da nabrać.
Wiktor pomyślał, że siostra wpadła w tarapaty, skoro przystała na absurdalny pomysł rodziców, bo krzywych zębów to ona na pewno nie miała.
Pysiakowska nieświadomie przyczyniła się do osłabienia rewelacji, jaką miał dla nich Wiktor. Nabrał powietrza i zaczął szczegółową opowieść o tym, co zaszło w klubie, co powiedział trener, a co mówił kierownik. Starał się przedstawić całą sprawę w odpowiedni sposób, czyli z dużą dawką dramatyzmu. Pamiętając o tym, że rodzice lubią znać każdą historię z najdrobniejszymi detalami, postanowił tym razem ich zaspokoić.
– Mam nadzieję, że się nie przejąłeś za bardzo. – Mama była najwyraźniej zdruzgotana wiadomością o zakończeniu kariery syna.
– Nie, skąd – Wiktorowi było trochę głupio, że celowo robi minę smutniejszą niż powinien.
– Synu, nie jest to w moim zwyczaju, ale tym razem może… może jest… może jest coś… tak sobie pomyślałem.
– Co mi osłodzi tę sytuację?
– Mniej więcej.
– A wiesz tato, że jest…
– Synu! Proś, a zostaniesz wysłuchany! – przerwał mu ojciec z uśmiechem.
– Byle w granicach naszych pensji – mruknęła mama, myjąc stojak na noże.
– Mam od lat takie jedno marzenie, ale… jakoś nigdy… może teraz rzeczywiście… jest coś takiego, ale… – Widząc pełne napięcia spojrzenia rodziców i siostry, wypalił: – Chciałbym mieć papugę!
– No, to doskonale! Ja nie mam nic przeciwko temu. – Mama oczyma wyobraźni zobaczyła śliczną zieloną papużkę falistą. Cichą, spokojną i niekłopotliwą.
Ojciec był bardziej nieufny.
– Ile toto kosztuje?
– Nie musimy jej kupować.
– Nie?! – Zgrali się rodzice i siostra.
– Ja ją już mam! – I nie czekając na dalsze pytania, wychylił się z kuchni i słodkim głosem zawołał zupełnie jak na psa: – Ptaszku, chodź tutaj!
Cisza. Nikt się nie poruszył.
Po chwili rodzina usłyszała cichutkie tuptanie. Jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemią przez drzwi zajrzała żółto-niebieska głowa papugi.
– O mój Boże! – Mama przycisnęła ściereczkę do piersi.
Tymczasem papuga, widząc szczere zainteresowanie swoją osobą, zręcznie podskoczyła i usiadła na zlewie. Rozpostarła skrzydła i wyraźnie się przeciągnęła. Potem bez zastanowienia dziobnęła w kant żeliwnego zlewozmywaka, robiąc w nim sporą wyrwę.
W kuchni zrobiło się bardzo cicho.
– No tak, będę musiał jutro kupić nowy. Albo nie, ten z pewnością da się zlutować. Muszę tylko odebrać od Mariusza lutownicę. Ładny ptaszek! – Ojciec wyraźnie zdenerwowany zaczął palcami obmacywać poszarpaną dziurę i jednocześnie podziwiał rozmiary ptaka. – Nie wepchniemy go do klatki, bo w żadnej się nie zmieści. No tak, ludziom snują się po mieszkaniach psy, koty, nawet hodowlane szczury, to nam przecież może i papuga. W nowym mieszkaniu po prostu zabezpieczy się okna i tyle. – Ojciec czuł, że każde zwierzę pozostawione samo sobie w domu na pewno coś zepsuje. Na pewno. Za nic by się nie przyznał, że na to właśnie po cichu liczy. Szkód będzie niemało. A szkody kto będzie naprawiał? No, kto? On sam!
– A skąd go masz, synku?
*
W tym samym mniej więcej czasie Krzysio leżał na kanapie, wolniutko obgryzając pieczone udko kurczaka, i jednocześnie malował, zupełnie nie przejmując się tym, że słoiczek z wodą za sekundę zwyczajnie się przewróci. Uważał, że skoro poświęca się tak bardzo dla swojej matki i łaskawie zgadza się coś zjeść, to należą mu się pewne prawa.
– Mamo, podaj farbę! – wrzasnął i ani na chwilę nie przestał dekorować białego talerza. – Tę cytrynową. – Dał matce szczegółowe instrukcje. Spora porcja brązowej farby do malowania na szkle rozmazała się na bluzie, Krzyś roztarł ją zamaszyście i na wszelki wypadek zakrył papierową serwetką. – Mamo, daj tę farbę, bo zaraz muszę wyjść. Ogolę się tylko i wychodzę.
Mama, w bardzo już zaawansowanej ciąży, przyniosła mu z kuchni tubkę z cytrynową zakrętką. Nie zapytała nawet, dokąd jej dziecko zamierza iść, albowiem dobrze wiedziała, że siedmioletni Krzyś, który właśnie rozpoczął edukację szkolną, nigdzie się o tej porze nie ruszał. Prawdę mówiąc, w ogóle nigdzie nie wychodził sam. Tak tylko lubił sobie pogadać.
Jego mama, Krystyna Sobczak, siostra bliźniaczka Wandy Rybackiej, obdarzyła syna wzrokiem pełnym cierpliwości, smutku i matczynej miłości i wyszła do kuchni. Kuchnia ta w niczym nie przypominała kuchni jej siostry. Po pierwsze, była trzy razy większa, a po drugie, wyposażono ją we wszystko, co oferował rynek konsumencki. Jeszcze jeden szczegół różnił siostry. U Wandy zawsze był tylko jeden obiad, u Krysi – trzy, czasem cztery potrawy, bo nigdy nie było wiadomo, na co Krzysio będzie miał akurat ochotę. Obie siostry, mimo że urodziły się jednego dnia, od początku szły całkiem innymi drogami. Wanda, mama Wiktora i Wiki, urodziła syna jeszcze na studiach. Wiele lat mieszkali kątem u krewnych pod Warszawą i dopiero teraz mieli wreszcie przeprowadzić się z wynajętego mieszkania na Bródnie do własnego mieszkania na Bródnie. A Krysia – ścigała się z życiem. Skończyła dwa fakultety, zaciągała kredyty, pracowała w banku po dwanaście godzin na dobę, a na dziecko (czyli Krzysia) zdecydowała się, gdy miała już duże mieszkanie, samochód, działkę i zasobne konto w banku. Teraz, zmęczona gonitwą, chciała urodzić dla odmiany dziewczynkę i odetchnąć w domu na urlopie wychowawczym. I tym razem, inaczej niż przy Krzysiu, którego od urodzenia wychowała jej matka, postanowiła sama zająć się córeczką.
Teraz jednak ciężko usiadła na taborecie w kuchni i czekając na swojego męża – dermatologa, polewała kurczaka tłuszczem, żeby nie obsechł.
*
Pierwsza noc z ptakiem była ciężka, ale pierwsze noce zawsze takie są. Mama po prostu bała się spać, słysząc ciągłe stukanie pazurów o panele. Zaczęła poprawiać test Id. Po trzeciej pracy załamała się zupełnie – jak można nie odróżniać kwasów tlenowych od beztlenowych? Czego ich uczą w tych gimnazjach?!
Pysiakowska oddała się rozpaczy. Popłakawszy, usiadła na łóżku i podłożyła sobie pod plecy jasiek z dwiema spranymi wiewiórkami. Czuła się jak ostatnia świnia. Wszystkie usprawiedliwienia, które przychodziły jej do głowy, były po prostu nędzne. Nikt by w nie nie uwierzył. „Dureń jeden, nie miał kiedy robić imprezy” – zwalała winę na Wojtka. – „Tylko skończony idiota robi imprezę w środku tygodnia i to na dodatek bez uprzedzenia. Że też ja musiałam tam poleźć!”.
Wika starała się nie wiercić, żeby nie obudzić brata. Jej nadgorliwość była zbyteczna. Wiktor nawet nie przebrał się w piżamę. Nie zamierzał spać tej nocy.
Cały czas nasłuchiwał, co robi ptak. Polubił zwierzaka i nie chciał, żeby ten, z powodu nocnych ataków, musiał ostatecznie opuścić ich dom. A znów ojciec, który oczywiście zadręczał się problemem: „Gdzie my będziemy trzymać tak monstrualną papugę”, czuł się trochę niewyraźnie i, wiedząc, że szybko nie zaśnie, po prostu wstał, zrobił cztery herbaty i, niczym magnesem ściągnął rodzinę do mikroskopijnej kuchni.
Po pierwsze i najważniejsze, mama koniecznie chciała wiedzieć, co toto jada. Wiktor zaraz rzucił się do pięciotomowej encyklopedii i szukał hasła „papuga”. Jednak na zakup ziarna czy zboża, jak sugerowała encyklopedia, było już zdecydowanie za późno. Ptaszysko zostało więc poczęstowane połową wczorajszego pączka, kanapką z pasztetem z zielonym pieprzem i szklanką mleka. Po konsumpcji papuga z szelmowskim błyskiem w oku zaczęła wpatrywać się w skalary pływające w akwarium ojca.
– Co za dużo, to niezdrowo! – Ojciec zasłonił ciałem swoje pupilki. – Jutro położymy na akwarium szybę, żeby się do nich nie dobrała.
– Może ona jeszcze by coś zjadła? – Mama spojrzała pytająco na syna.
– Dlaczego na mnie patrzysz? Skąd ja to mogę wiedzieć?
– To twoja papuga, powinieneś wiedzieć.
– Ale nie wiem. Może krakersika? – Wiktor podsunął jej ciastko.
– A gdzie ona będzie spała? Kochanie? Co robisz?
Z pokoju dobiegło ich cichutkie stukanie.
– Chodźcie, to wam pokażę.
– No tak. Czyli toto zostaje. – Mama z rezygnacją popatrzyła na zgrabny pałąk, który ojciec zainstalował między szafą a łóżkami dzieci.
– Akurat miałem taki. Mogłem ten drążek nareszcie rozsądnie wykorzystać. I co wy na to? Akurat dla ptaka tej wielkości. I akurat tu się zmieścił. A jak go nazwiemy?
– Akurat. – Powiedziała z przekąsem mama.
– Nie, to za długie.
Wika postanowiła zaangażować się w sprawę ptaka, by zapomnieć o własnej kompromitacji. – Ja jutro wywieszę ogłoszenia, że znaleziono ptaka. Albo dam do gazety. Ktoś na pewno się zgłosi, będą jej przecież szukać.
– A ja kupię jej coś normalnego do jedzenia – zdeklarowała się mama.
– Dobrze, to ja dopracuję to siedzisko dla niej. Czemu się tak dziwicie?
– Wiktor, ty pojedziesz z nią do weterynarza, jeden przystanek za Rondem Wiatraczna. Wiem, że daleko, ale to sprawdzony punkt. Trzeba ją odrobaczyć, może zaszczepić. Nie chcę się czymś zarazić, żeby…
– … nam na przykład wyrosły pióra – dokończyła Pysiakowska domyślnie. – Wiktorowi to by się nawet przydało. On jest taki nieopierzony. – Usiłowała go pogłaskać po głowie.
– Precz z łapami! Mam za to legalnie zdobyte trzy pióra.
– No, pora spać. Widzę, że wyczerpaliśmy temat – Ojciec zgasił rybom światło. Zgarnął żonę, by czym prędzej zamknąć za sobą drzwi sypialni, co było jednoznaczne z tym, że ptaszysko śpi z dziećmi.
*
Następnego dnia Darii nie było w szkole. Wika, chyba pierwszy raz od wielu lat, poczuła, jak to dziwnie wszystkich znać, a z nikim nie być blisko. Już w szatni zorientowała się, że nikt nie wie o jej wczorajszej wpadce. Na szczęście Wojtek nie miał długiego języka i nikomu nie opowiedział o tym zdarzeniu. Wika zmieniła buty i powlokła się na trzecie piętro. Pierwsza była godzina wychowawcza. Aż do ósmej piętnaście (w jej liceum o tej właśnie godzinie zaczynała się pierwsza lekcja) co i raz zerkała na drzwi i modliła się, żeby Wojtek się rozchorował, wyjechał, wygrał wycieczkę po Morzu Śródziemnym albo dostał nagrodę Ministra Edukacji. Cokolwiek – byle nie przyszedł.
Pojawił się równo z dzwonkiem. Specjalnie wybrał drogę koło jej ławki, ale nie powiedział „cześć”.
Pani Wacława Jura wkroczyła do sali dziarskim krokiem. Nie dawała się; ani rozwydrzonej młodzieży, ani, tym bardziej, smętnej dzisiaj pogodzie. Do emerytury zostały jej dwa lata i nie zamierzała ich po prostu przeczekać.
– Kontynuujemy dziś nasz cykl o roli jednostki, waszej roli w społeczeństwie. Czy wy komuś pomagacie? – zagaiła niezbyt interesująco. Z czasem jednak rozgrzała klasę i doszło nawet do symbolicznego skakania sobie do oczu. – Wika, co ty robisz dla innych?
– Tak oprócz pomagania w domu, to nie bardzo… Ptaki dokarmiam…
– Czy ktoś jeszcze jest w podobnej sytuacji?
Las rąk.
– A co można by zrobić? Czy macie jakieś pomysły?
Pomysły posypały się od razu.
– Gdzieś posprzątać. Komuś pomóc.
– Ale komu konkretnie?
– Na przykład można by czytać książki niewidomym. Są tacy, którzy bardzo lubią dużo czytać. To mogą też na głos – Wojtek wyraźnie chciał rozdrażnić Wikę.
– Niewidomi, mówisz? – Wychowawczyni się zamyśliła. – Ale dlaczego akurat niewidomi?
– Bo oni nigdzie nie wychodzą. Nie oglądają telewizji, muszą cały czas sami siedzieć w mieszkaniu. Nawet herbaty sobie nie zrobią.
– Tak… – Wychowawczyni zastanowiła się przez chwilę. – Ich sytuacja jest rzeczywiście tragiczna. Ale jak dotrzeć do niewidomych?
– Jest przecież Polski Związek Niewidomych, można się dowiedzieć gdzie, zgłosić się i czytać coś pożytecznego na głos. Komuś potrzebującemu, a nie tylko tak dla siebie… – brnął Wojtek.
– Czy ktoś z was podjąłby się zasięgnięcia informacji w tej sprawie?
– Może Wika. Ona bardzo lubi czytać – Wojtek stawał się zbyt nachalny. Nawet klasa czuła, że coś się między nimi dzieje.
– Dobrze – Wika spokojnie wstała z miejsca, chociaż miała ochotę podejść do Wojtka i z zimną krwią go udusić. Póki co, posłała mu tylko morderczy uśmiech.
Szczerze mówiąc, miała nadzieję, że z Wojtkiem jakoś dojdą do porozumienia. Teraz powoli docierało do niej, że przez osiem miesięcy do końca roku będzie musiała znosić jego uwagi. Bo, niestety, on ma rację. A ona naprawdę nic nie ma na swoją obronę.
– Czy macie jakieś propozycje następnego tematu na naszą godzinę wychowawczą?
– Może o tajemnicy korespondencji. – Podsunął Wojtek, patrząc na wychowawczynię z całkiem niewinną miną.
*
Po powrocie ze szkoły Wiktor zauważył na podłodze liczne ślady prawidłowej przemiany materii ptaka i lekko zaniepokojony policzył skalary. Na szczęście były wszystkie. Za to brakowało znacznej części wypożyczonej z biblioteki _Psychozy_ Roberta Bloocha.
– Zeżarłaś? – zwrócił się do ptaka z wyrzutem.
Papuga, jakby nigdy nic, spokojnie i z dużym zaangażowaniem czyściła sobie ogromny ogon.
Wyjrzał przez okno, żeby się upewnić, że aura bez zmian i po chwili zastanowienia odnalazł w szafie w przedpokoju stary, wełniany szalik mamy. Wyciągnął przed siebie rękę, naśladując wytrawnych hodowców ptaków.
– No, ptaszyno, idziemy. Chodź do pana, chodź. Pan cię zawiezie do lekarza. O tak, tutaj sobie usiądź, teraz owiniemy cię szalikiem, żeby piórka nie zmokły. Dobry ptaszek, dobry – po czym rozejrzał się, czy aby na pewno nikogo nie ma w domu. I dodał, już zasadniczym tonem: – Jedziemy!
Do przystanku nie było daleko. Ptak owinięty szalikiem wyglądał jak zwyczajny tobołek. I o to chodziło.
Nadjechała niskopodłogowa „trójka”. Wiktor wsiadł, ale ponieważ nie było już miejsc siedzących, stanął przy poręczy. Ptak zachowywał się nadzwyczaj spokojnie. Wiktor nawet zastanawiał się, czy zwierzę jeszcze żyje, ale kiedy spojrzał na tłumoczek, łypnęło na niego zdrowe ptasie oko.
Przejęty sytuacją Wiktor starał się nie myśleć o niczym i nie zwracać uwagi na nikogo. Papuga natomiast od dłuższej chwili wpatrywała się w kurtkę stojącej obok osoby. Kurtka jak kurtka, nic ciekawego, ale broszka! Postawiony kołnierz kurtki spięty był ogromnym, wręcz monstrualnym żukiem, o pięknym, ciemnozielonym pancerzu. Wyglądał tak naturalnie, że nie tylko papuga mogłaby uznać, że to całkiem prawdziwy żuk.
Ptak poczuł, że coś go łączy z owadem. Może odezwały się w nim instynkty łowne, może był głodny… Trudno powiedzieć. W każdym razie dwa przystanki przed kliniką dla zwierząt papuga zdecydowała się działać.
Wiktor, aż do momentu kiedy poczuł silne uderzenie prostujących się skrzydeł, nie przypuszczał, że ptak może mieć tyle siły. Papuga z impetem dziobnęła żuka w twardy pancerz. Czując opór, powtórzyła atak, głośno krzycząc: – Diuuupa, Diuuupa!
*
– Bardzo przepraszam, ja to zreperuję, naprawdę nie wiem, jak to się stało. – Wiktor nieudolnie tłumaczył się przed właścicielką uszkodzonej broszki.
– Oj, nic się takiego nie stało. Tylko co z twoją papugą? Jak ją teraz znajdziesz?
W chwili, gdy niewinnie wyglądający tobołek okazał się być gigantycznym ptaszyskiem, w tramwaju wybuchła panika. Motorniczy zatrzymał pojazd i własną marynarką usiłował zatrzymać ptaka, matki z dziećmi zaczęły krzyczeć i walić w drzwi, żądając ich natychmiastowego otworzenia. Nic dziwnego, że papuga, korzystając z jedynego otwartego okna, po prostu wyfrunęła.
I zniknęła na dobre.
– Nie martw się, może wróci. – Dziewczyna próbowała pocieszyć Wiktora.
– Wątpię, przybłąkała się do nas wczoraj.
*
Wiktor spoglądał jeszcze od czasu do czasu w górę, szukając śladów ptaka, ale głównie patrzył na właścicielkę żuka i oczywiście na zniszczoną broszkę. Już widział rozradowanego ojca. Naprawić taką broszkę to jest coś!
– Ja bym ci ją oddał. Po naprawie naturalnie.
– Tak? To świetnie…
– To jak byśmy…
– A co proponujesz?
Wiktorowi, nie po raz pierwszy w życiu, zabrakło języka w gębie. – To może dasz mi swój telefon i gdy już będzie gotowa, to…
– Wiem, że to nie zabrzmi wiarygodnie, ale my nie mamy telefonu.
– To może adres internetowy?
– Słuchaj. Jak ktoś nie ma telefonu, to jak może mieć internet? A ty jesteś w klasie humanistycznej? – dopytywała się, nie wiedzieć czemu, dziewczyna.
– Nie, dlaczego? To może, może… się umówimy. Na przykład tu. Jutro. Też o piątej. – Szedł na całość Wiktor, zapominając, że jutro dokładnie o piątej ma fakultet z chemii. A z chemii ma w przyszłym roku zdawać maturę.
– Może za tydzień, bo jutro to ja nie bardzo mogę. A najlepiej za dwa i o drugiej. Dobrze? Ale może spotkamy się gdzie indziej, bo tak tu, na Grochowskiej…
– Masz rację. To może pod ZOO?
– O, świetnie. Obejrzymy sobie papugi – zachichotała.
– To do za tydzień… do za dwa!
– Do za dwa!
– Pod ZOO o drugiej.
– To który to będzie? Piąty listopada?!
Znakomicie się umówili. Naprawdę. Tyle tylko, że ZOO w Warszawie ma dwa wejścia. I jakby tego było mało, nawet nie znali swoich imion.
*
Ciotka Krysia wyłączyła swoją komórkę. Po czym włączyła ją znowu i nastawiła na „milczy”. Była naczelnikiem banku i cały czas czegoś od niej chcieli. Oczywiście chodziło o same Bardzo Ważne Sprawy. Kiedy obejmowała to stanowisko, była naprawdę dumna. Imponowało jej, że nie mogą się bez niej obejść, że nawet podczas urlopów do niej dzwonią. Po sześciu latach pracy miała tego serdecznie dość. Chciała w spokoju urodzić Paulinkę i pobyć na zwolnieniu. Korzystając z prawa kobiet w ciąży do pełnopłatnego zwolnienia lekarskiego, a tym bardziej do świętego spokoju, z komórką na „milczy”, już o jedenastej odebrała swojego syna ze szkoły. Nie miała daleko. Ich mieszkanie i szkoła były przy tej samej ulicy – Bartniczej.
– Jak było? Zjadłeś kanapki?
– Mamo, chodzę do ortopedy. Dziś pani mnie badała i musę chodzić.
– Na jakieś ćwiczenia?
– Tak, na takie cwicenia, wies. Dwa razy na tydzień. Pani ci zapisała w dziennicku w które dni. Po piętnaście minut.
– Tylko tyle? To musisz na pewno mieć jakiś strój.
– Tak… – Siedmiolatek nagle zobaczył swoją gwiazdę. – To ja chcę strój kowboja. Albo batmana.
– Na korektywę? – zdziwiła się mama.
– Ja nie chodzę na korektywę, tylko do ortopedy. Pani mnie badała. Mamo, nie słuchas.
Krysia czuła, że rozmowa wymyka jej się z rąk.
– Kochanie, ćwiczyłeś już?
– Tak, dzisiaj.
– W sali gimnastycznej, na materacach?
– Nie, psed takim duzym lustrem. Pani mi pokazywała język.
– Logopeda! – Krysia aż przystanęła z radości.
– Żółty żur, żółty żur, żarty, żubr, żabi wrzask – wyrzuciło z siebie dziecko bez wysiłku. Przez chwilę szli w milczeniu. Krzyś jakby się do czegoś przygotowywał.
– Mamo… wiesz, u nas w szkole są bardzo smaczne obiady. Podobno.
– I ty byś je jadł, syneczku?
– Bardzo smaczne, wszyscy tak mówią. I niedrogie.
– Oczywiście, synku, może zaraz wrócimy i wykupimy, tylko czy można tak w połowie miesiąca?
– Chyba można. To chodź. Wrócimy i zapłacisz, co?
– Mój kochany chłopczyk. – Krysia popatrzyła na niego z bezgranicznym uwielbieniem. Wszyscy jej mówili, że z tego wyrośnie. I wyrósł. Jaka ulga. Obiady. Logopeda. To dziecko bardzo poważnie o sobie myśli.
Gdy tylko weszli do mieszkania, zaproponowała synowi kluski kładzione w rosole lub pomidorową z ryżem. Krzyś jednak nie wyraził zainteresowania jedzeniem. Mruknął tylko:
– Może później, teraz mam spotkanie z prawnikiem.
Mama pocieszyła się, że przecież od jutra będzie jadł wśród kolegów, więc dziś może mu darować obiad.
*
Sobczakowie i Rybaccy mieszkali (i nadal mieli mieszkać) bardzo blisko siebie. Nic dziwnego, że dzień bez odwiedzin był rzadkością. Dziś wszyscy mieli się zejść na kolację (lasagne ze szpinakiem), którą serwowała Wanda.
– To kiedy wreszcie się przenosicie? Krzysiu, może zjesz trochę szarlotki? – Ciocia Krysia siedziała w kuchni u siostry i głaskała się po nieustannie podskakującym brzuchu.
– Jesienią nie lubię sarlotki. Mogę wypić mleko, ale zimne.
– Wandziu, macie mleko? – Ciotka rzuciła się do dwumetrowej lodówki.
– Martwię się tym. Nowe mieszkanie, nowe wydatki i jeszcze aparat dla Wiki… Boję się tego wszystkiego.
– Nie wiem czego. O, idzie Piotr. Sprawdź, czy lasagne już doszła.
– Czołem! – Wuj Piotr bardzo długo mył ręce i twarz, po czym, wilgotny, ale uśmiechnięty, wcisnął się w wąskie miejsce przy kuchennym stole. – Wiecie, miałem dziś przemiłego pacjenta. Miał przewlekłe zmiany łuszczycowe. Bardzo zaniedbany przypadek. Oj, będzie pracy, będzie… Ale wiecie, opowiedział mi superdowcip. Waldek, trzymaj dyktafon. No, włącz go. Uwaga, mówię. Co to jest: duże, czerwone i kwadratowe? – Tu zrobił stosowną pauzę, żeby pointa zabrzmiała lepiej. – Mała, żółta piłeczka.
Dzieci gruchnęły śmiechem, ale dorośli tylko wykrzywili usta.
– Co, nie podoba się wam? – Wuj lekko się obraził.
– Nie o to chodzi. Wiesz, ja go po prostu nie rozumiem – wyznał ojciec.
– Waldziu, ty rozumiesz tylko jeden rodzaj dowcipów: „Przychodzi baba do lekarza”.
– Tak, bo to są inteligentne, wielopokoleniowe dowcipy, a nie to co teraz. Jakieś abstrakcje słowne. Czy ty, Krzysiu, zrozumiałeś ten dowcip?
– Nie.
– To dlaczego tak się śmiałeś?
– Bo ja kocham tatusia. – Otwarcie wyznało dziecko. I widząc na twarzach swoich bliskich zdziwienie pomieszane z zaskoczeniem, dodał: – To ja jednak zjem kawałek tego zielonego, ale jak tatuś powie, ze to zecywiście jadalne.
Sytuacja została uratowana, a lasagne pożarta, z wyjątkiem jednego kawałeczka, który miał jeszcze jakiś czas poczekać na powrót Wiktora.
*
Kiedy Wiktor wchodził do bloku, czuł się dziwnie. Jeszcze do końca nie dotarło do niego, co właściwie się wydarzyło. Trochę się cieszył, że umówił się na randkę, a trochę było mu głupio, że tak łatwo pogodził się z utratą ptaka.
Nie mógł wejść do mieszkania niezauważony, bo było ono za małe, ale przez drzwi usłyszał, że rodzina i chyba jacyś goście zarykują się ze śmiechu. Mama właśnie opowiadała:
– W sklepie zoologicznym siedzą sobie trzy papugi w klatkach. Przychodzi klient i mówi: – Chciałbym kupić papugę, niech mi pan coś o nich opowie. Sprzedawca stanął przed klatką i pokazuje na piękną, bielutką jak śnieg, papugę kakadu i mówi: – Ta, proszę pana, zna sześć języków, recytuje wiersze Goethego w oryginale i ukończyła z wyróżnieniem Oxford. Kosztuje tylko piętnaście tysięcy złotych. – A ta? – Klient pokazuje na drugą papugę, arę olbrzymią. – O, ta kosztuje osiemnaście tysięcy złotych. Ale ona, panie, umie pierwiastkować i całkować. Zna suahili, ma doktorat _honoris causa_ trzech zachodnich uniwersytetów, w tym Sorbony. A jak ona interpretuje Szekspira! Marzenie. – A ta trzecia? – Klient pokazuje na niepozorną, szarą papugę żako. – A ta, panie, kosztuje czterdzieści tysięcy złotych. – Aż tyle?! – dziwi się klient. – To co ona umie? – A nie, ona nic nie umie. – To dlaczego jest taka droga? – Bo widzi pan: tamte dwie to do niej „szefie” mówią.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
więcej..