Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Diupa. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diupa. Tom 2 - ebook

Nieśmiały Wiktor poznaje szaloną i pełną energii Damrokę. Jego siostra Wika gubi się we własnych uczuciach. Diupa to pół roku z życia rodziny, w której wszyscy – od papugi po babcię – mają swoją rolę do odegrania. Seria miętowa to współczesna Polska: aktualne problemy, radości i tematy z życia

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-2727-343-7
Rozmiar pliku: 862 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Czyli mnie wylali – mruk­nął Wik­tor i wło­żył do koszyka cztery puszki piwa. Odli­czył koń­cówkę kwoty, a potem dopiero wyjął bank­not. Zawsze tak robił. Nie lubił nosić bilonu. Zawa­lał mu port­fel.

Wik­tor miał osiem­na­ście lat. Wła­śnie dowie­dział się, że za bar­dzo urósł. Tre­ner i kie­row­nik klubu powie­dzieli mu to naj­sub­tel­niej jak umieli, czyli: „Chło­pie! Musimy się poże­gnać” i popro­sili o zwrot stroju gim­na­stycz­nego.

Mieli rację. Trudno upra­wiać akro­ba­tykę spor­tową, mając wię­cej niż metr osiem­dzie­siąt. Wik­tor sam czuł, że stra­cił dawną dyna­mikę i ska­ka­nie nie przy­cho­dzi mu już tak łatwo.

– Powi­nie­nem się cie­szyć – roz­my­ślał smęt­nie. – Dzie­sięć lat zmar­no­wa­nego życia. No, może nie do końca zmar­no­wa­nego, bo te wszyst­kie wyjazdy, zawody, imprezy… Kto z jego klasy był w Rio czy na Flo­ry­dzie? On był. Był naj­lep­szy. No wła­śnie – był. Bo już nie jest.

*

Rzu­cił kurtkę na pod­łogę w przed­po­koju i, nie zwa­ża­jąc na ślady błota, poszedł z piwem na bal­kon. Miał szczery zamiar pouża­lać się nad swoim losem, tylko nie bar­dzo wie­dział, jak się do tego zabrać. Dotych­czas raczej nie roz­tkli­wiał się nad sobą i teraz brak wprawy wyraź­nie mu prze­szka­dzał.

Piwo było obrzy­dliwe. Sam nie wie­dział, czy bar­dziej przy­po­mina mu sfer­men­to­waną nalewkę domo­wej roboty, jaką kie­dyś ura­czył go kolega, czy pod­łego gatunku oran­żadę. Trudno! Jestem w roz­pa­czy i muszę się napić – prze­ko­ny­wał sam sie­bie.

Pod­sta­wił sobie skrzynkę z narzę­dziami ojca, poło­żył na niej zło­żony koc i usiadł ciężko. Zimno dotkli­wie lizało go po łyd­kach, ale efekt dra­ma­tyczny zaczy­nał go zado­wa­lać.

– Byłem dobry. Ale już nie jestem. Za to jestem wysoki. Może to nie naj­go­rzej. Wię­cej mnie tam nie zoba­czą. Oddać strój? Nie­do­cze­ka­nie! Ojciec mnie uprze­dzał. O czym on mnie uprze­dzał? A, o tym…

*

– Diupa.

Wik­tor otwo­rzył jedno oko.

– Diupa – zaskrze­czało coś nad nim.

– Deli­rium tre­mens. – Odsta­wił pustą puszkę. – To się dzieje tak szybko? – Wpadł w panikę.

Jego wyobraź­nia spła­tała mu prze­wrot­nego figla. W paź­dzier­ni­kowe pie­kiel­nie zimne popo­łu­dnie zoba­czył na porę­czy swo­jego bal­konu wielką papugę. Była jaskrawa, aż bolały oczy. Ner­wowo prze­rzu­cała cię­żar ciała z jed­nej zakrzy­wio­nej łapy na drugą i cicho skrze­czała: „Diupa, Diupa”.

Wik­tor zamknął oczy. „Ni­gdy wię­cej alko­holu. Przy­się­gam”. W jed­nej chwili spo­cił się jak mysz. „Jest ze mną źle”. Matka jego dobrej kole­żanki, a jed­no­cze­śnie zna­joma rodzi­ców, która nie­dawno na poważ­nie zain­te­re­so­wała się psy­cho­lo­gią, opo­wia­dała czę­sto, jak tra­giczne bywają skutki obco­wa­nia z alko­ho­lem w mło­dym wieku. Mówiła o oma­mach wzro­ko­wych, słu­cho­wych, a nawet węcho­wych. Wik­tor ni­gdy nie brał tych uwag do sie­bie, uży­wa­nie alko­holu nie było w jego stylu, teraz jed­nak prze­stra­szył się nie na żarty. Prze­cież chciał się tylko nad sobą pouża­lać, a nie od razu wpaść w tara­paty.

Bał się otwo­rzyć oczy, a kiedy w końcu to zro­bił, papugi już nie było.

Ode­tchnął głę­boko, odsta­wił skrzynkę na miej­sce i pozbie­rał puste puszki. Zacie­rał ślady swo­jej depre­sji. Spoj­rzał na zegar, była szó­sta. Spał na bal­ko­nie pół­to­rej godziny. Zaraz zleci się rodzinka. To i tak cud, że mama dziś tak późno koń­czyła lek­cje.

Wło­żył głowę pod kran, po czym z fan­ta­zją potrak­to­wał się dez­odo­ran­tem. Zapa­rzył her­batę cytry­nową i odgrzał dru­gie danie. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że jeśli chce gdzie­kol­wiek poje­chać na ferie, to musi się natych­miast wyką­pać, bo ojca nie wzru­szy jego poże­gna­nie z karierą spor­towca, jeśli wyczuje alko­hol. Po pro­stu wpro­wa­dzi gene­ralny szla­ban na wszystko.

– Diupa – Wik­tor znowu usły­szał skrze­kliwy głos.

Ostroż­nie zaj­rzał do małego pokoju.

Była tam. Sie­działa na porę­czy sosno­wego krze­sła, bli­sko kalo­ry­fera, i wyraź­nie się grzała. Masyw­nym, zakrzy­wio­nym dzio­bem czy­ściła sobie łapę. Jej ogon był tak długi, że się­gał pra­wie do pod­łogi.

– Diupa – powtó­rzyła przy­jaź­nie na widok Wik­tora.

*

Kiedy Wik­tor spał cięż­kim snem, jego sio­stra, zwana w domu Pysia­kow­ską (nikt już nie pamię­tał, skąd to się wzięło) zmie­rzała razem ze swoją przy­ja­ciółką Darią na spon­ta­nicz­nie zor­ga­ni­zo­waną imprezę. Zaraz po szkole poje­chały jesz­cze do per­fu­me­rii przy ron­dzie de Gaulle’a, żeby popsi­kać się czymś osza­ła­mia­jąco pach­ną­cym, jak rów­nież osza­ła­mia­jąco dro­gim. Miały w tym wprawę.

Wika zamie­rzała zadzwo­nić do domu dopiero koło siód­mej, kiedy ojciec na pewno już wróci, i ubła­gać go, by ode­rwał się od tego, co repe­ruje i przy­je­chał po nią. Impreza była w miesz­ka­niu przy Fran­cu­skiej na Saskiej Kępie, a oni miesz­kali na Bród­nie. Wra­ca­nie po zmroku, wlo­ką­cym się tram­wa­jem linii 25, jakoś jej nie pocią­gało.

Takie spo­tka­nia orga­ni­zo­wane na chyb­cika są dużo faj­niej­sze niż te przy­go­to­wy­wane tygo­dniami. I wszy­scy na nich wyglą­dają nor­mal­nie, ubrani po pro­stu w dżinsy, a nie wypa­cy­ko­wani i odsta­wieni.

Ta impreza rów­nież zapo­wia­dała się super. Przed drzwiami dziew­czyny zoba­czyły długi rząd bute­lek moc­nych i bar­dzo moc­nych trun­ków, pię­trzący się sto­sik paczek papie­ro­sów, nowych i lekko napo­czę­tych, oraz dwie jed­no­ra­zowe strzy­kawki – dla dow­cipu. Na drzwiach nama­lo­wane było kredą coś w stylu graf­fiti – „Impreza bez­u­żyw­kowa”. Obie par­sk­nęły śmie­chem.

Spo­tka­nie zor­ga­ni­zo­wał Woj­ciech Lampa pod chwi­lową nie­obec­ność rodzi­ców. Trudno powie­dzieć, kto wymy­ślił tę formę zabawy, ale pomysł nie był chy­biony – brak dymu i alko­holu nikomu nie prze­szka­dzał. Wszy­scy świet­nie się bawili przy kanap­kach z powi­dłami śliw­ko­wymi i kra­ker­sach.

Daria z miej­sca dołą­czyła do tań­czą­cych „Greka Zorbę”. Gorzej było z Wiką. Nie lubiła wycho­dzić do ludzi, peszyli ją. Sta­nęła więc pod ścianą i usi­ło­wała uda­wać, że się dobrze bawi. W końcu zasto­so­wała starą sztuczkę nie­śmia­łych – „Jaki macie cie­kawy księ­go­zbiór!”.

Ten numer miała opa­no­wany do per­fek­cji. Postała chwilę przy półce z książ­kami, po czym, zupeł­nie odru­chowo się­gnęła po zaku­rzony tom. _Roose­velt a sprawa pol­ska_. Wypa­dły z niego jakieś kartki. Listy. Dys­kret­nie rozej­rzała się, czy nikt nie patrzy. Oczy­wi­ście nikt, jak zwy­kle, nie zwra­cał na nią uwagi. „Pierw­szy raz w życiu mnie to cie­szy” – pomy­ślała. Mogła spo­koj­nie wło­żyć listy do środka i po pro­stu odsta­wić książkę, ale tego nie zro­biła. „Dobra, zoba­czę tylko, kto to pisał”. Jesz­cze raz upew­niła się, że nikt na nią nie patrzy.

Trzy­mała w ręku listy napi­sane naj­praw­do­po­dob­niej przez ojca Wojtka do jakiejś dziew­czyny. Śmiałe wyzna­nia i czułe słowa kie­ro­wane do tajem­ni­czej adre­satki spo­wo­do­wały, że Wika nie mogła się ode­rwać od lek­tury…

– Nie­zła lek­turka, co?

– …

– Pytam, jak tam lek­turka? – Woj­tek wyjął jej z rąk książkę i listy. – Dobrze się bawisz? – Głos miał taki, jakby chciał ją ude­rzyć. – Może jesz­cze ci coś pod­rzu­cić? Mam parę pamięt­ni­ków i zdję­cia rodzi­ców na golasa. Chcesz?

– Prze­pra­szam, ja naprawdę…

– Prze­stań przy­nu­dzać.

– Prze­pra­szam – wyją­kała raz jesz­cze i czym prę­dzej rzu­ciła się do wie­szaka z kurt­kami.

Jesz­cze ni­gdy w życiu nie było jej tak głu­pio. Ale też jesz­cze ni­gdy nie zro­biła cze­goś takiego.

*

Trzy­dzie­ści dzie­więć lat temu w Pod­ko­wie Leśnej koło War­szawy przy­szły na świat dwie dziew­czynki. I choć były sła­bo­wite, a czasy nie naj­lżej­sze, obie bliź­niaczki prze­żyły. Wła­śnie w tej chwili jedna z nich, obju­czona dwiema mon­stru­al­nymi sia­tami, wdra­py­wała się na trze­cie pię­tro swo­jego miesz­ka­nia przy Bole­sła­wic­kiej na Bród­nie. Od czasu, kiedy utknęła w win­dzie na dwie godziny, z zasady windą nie jeź­dziła. Może to nie była klau­stro­fo­bia, ale wolała cho­dzić scho­dami. Na trze­cim pię­trze usły­szała mono­tonne stu­ka­nie młot­kiem. Od razu się roz­po­go­dziła. Ten dźwięk świad­czył nie­omyl­nie, że jej mąż wró­cił już z pracy.

Istot­nie – Wal­dek zdą­żył już się prze­brać w domowy dres i wła­śnie zeskro­by­wał białą farbę olejną z fra­mugi drzwi dużego pokoju. Wanda wcale się nie zdzi­wiła, widząc pod­łogę dokład­nie zabez­pie­czoną gazetą i wszyst­kie narzę­dzia leżące rów­niutko, jakby uczest­ni­czyły w musz­trze.

– Dzień dobry, kocha­nie – Wal­dek wyjął żonie z rąk siatki z zaku­pami i nad­sta­wił poli­czek do poca­ło­wa­nia. – Dla­czego sama dźwi­gasz?

– Przy­znaj się, że cho­dzi ci o to, że umiem coś zro­bić sama.

– Oczy­wi­ście. Jakem cię brał – zażar­to­wał ojciec – to byłaś taka chuda, że mia­łem nadzieję, że zawsze będziesz ska­zana na moją pomoc, a po dwu­dzie­stu…

– Dzie­więt­na­stu – spro­sto­wała żona.

– … latach mał­żeń­stwa widzę, że źle wybra­łem. No, wcale nie mogę się wyka­zać!

– Chodź, wykaż się i zjedz ze mną obiad.

– Kocha­nie, może za chwilę. Chcę dziś skoń­czyć te drzwi i pod­kleić wresz­cie tapetę w przed­po­koju. To już dłu­żej nie może cze­kać.

– No tak.

Mama, czu­jąc, że na razie nie jest w sta­nie wygrać poje­dynku z tapetą, a tym bar­dziej z fra­mugą odma­lo­waną chyba przed samymi waka­cjami, odgrzała sobie obiad i przy­cup­nęła na sosno­wym zydelku w przed­po­koju, żeby widzieć męża. Patrząc na to, co robi i jak wygląda, trudno byłoby się domy­ślić, że jest chory na serce.

– Gdzie dzieci? – zapy­tała, prze­ły­ka­jąc babkę ziem­nia­czaną pie­czoną według prze­pisu swo­jej teścio­wej.

– Wik­tor się uczy. A Pysia­kow­ska rze­czy­wi­ście powinna już raczej być.

– Nie dzwo­niła? – Mama zagry­zła buracz­kami.

– Nie. To dziw-ne. Bar-dzo dziw-ne. – Ojciec sapał, patrząc z uwagą, jak opa­larka pomaga far­bie scho­dzić małymi kawa­łecz­kami.

Zanim jed­nak rodzice zdą­żyli się zde­ner­wo­wać, zgrzyt­nął klucz w zamku i weszła Wika.

Odru­chowo poca­ło­wała jedno i dru­gie w poli­czek, ale tak wie­szała kurtkę na wie­szaku, żeby nie widzieli jej twa­rzy. Rodzice popa­trzyli na sie­bie zna­cząco.

– Co tak późno? – Ojciec sta­rał się, żeby pyta­nie zabrzmiało natu­ral­nie.

– Były­śmy… Włó­czy­ły­śmy się z Darią po skle­pach.

– I co? Było coś cie­ka­wego?

– Nic.

– A co w szkole?

– Nic.

– Jadłaś coś?

– Tak.

Rodzice znów popa­trzyli na sie­bie zna­cząco.

– Twoje trzy zadzi­wia­jąco krót­kie odpo­wie­dzi uświa­do­miły mi, że coś przed nami ukry­wasz. – Ojciec deli­kat­nie odło­żył opa­larkę na gazety, spraw­dził, czy jej gorący dziób nie dotyka niczego, po czym razem z mamą roz­po­czął śledz­two.

Kiedy Wik­tor wkro­czył do kuchni z pustą butelką po wodzie mine­ral­nej, zoba­czył roz­anie­lo­nych rodzi­ców i sio­strę z nieco nie­pewną miną.

– Co się dzieje? – zagad­nął.

– Wiesz, Pysia­kow­ska dała się namó­wić na apa­rat orto­don­tyczny. – Mama była wprost uszczę­śli­wiona.

– Takie dwie szyny na zębach, każda po tysiąc zło­tych?! – Pró­bo­wał poła­pać się w sytu­acji Wik­tor, a jego mina świad­czyła, co o tym sądzi.

– Tak. Jesteś mądrą dziew­czynką, że wresz­cie się zgo­dzi­łaś. Zaraz dzwo­nię do cioci, zapy­tam, kiedy ma dla nas czas.

Wika uśmiech­nęła się krzywo i nie­pew­nie spoj­rzała na brata. Czuła, że on się tak łatwo nie da nabrać.

Wik­tor pomy­ślał, że sio­stra wpa­dła w tara­paty, skoro przy­stała na absur­dalny pomysł rodzi­ców, bo krzy­wych zębów to ona na pewno nie miała.

Pysia­kow­ska nie­świa­do­mie przy­czy­niła się do osła­bie­nia rewe­la­cji, jaką miał dla nich Wik­tor. Nabrał powie­trza i zaczął szcze­gó­łową opo­wieść o tym, co zaszło w klu­bie, co powie­dział tre­ner, a co mówił kie­row­nik. Sta­rał się przed­sta­wić całą sprawę w odpo­wiedni spo­sób, czyli z dużą dawką dra­ma­ty­zmu. Pamię­ta­jąc o tym, że rodzice lubią znać każdą histo­rię z naj­drob­niej­szymi deta­lami, posta­no­wił tym razem ich zaspo­koić.

– Mam nadzieję, że się nie prze­ją­łeś za bar­dzo. – Mama była naj­wy­raź­niej zdru­zgo­tana wia­do­mo­ścią o zakoń­cze­niu kariery syna.

– Nie, skąd – Wik­to­rowi było tro­chę głu­pio, że celowo robi minę smut­niej­szą niż powi­nien.

– Synu, nie jest to w moim zwy­czaju, ale tym razem może… może jest… może jest coś… tak sobie pomy­śla­łem.

– Co mi osło­dzi tę sytu­ację?

– Mniej wię­cej.

– A wiesz tato, że jest…

– Synu! Proś, a zosta­niesz wysłu­chany! – prze­rwał mu ojciec z uśmie­chem.

– Byle w gra­ni­cach naszych pen­sji – mruk­nęła mama, myjąc sto­jak na noże.

– Mam od lat takie jedno marze­nie, ale… jakoś ni­gdy… może teraz rze­czy­wi­ście… jest coś takiego, ale… – Widząc pełne napię­cia spoj­rze­nia rodzi­ców i sio­stry, wypa­lił: – Chciał­bym mieć papugę!

– No, to dosko­nale! Ja nie mam nic prze­ciwko temu. – Mama oczyma wyobraźni zoba­czyła śliczną zie­loną papużkę fali­stą. Cichą, spo­kojną i nie­kło­po­tliwą.

Ojciec był bar­dziej nie­ufny.

– Ile toto kosz­tuje?

– Nie musimy jej kupo­wać.

– Nie?! – Zgrali się rodzice i sio­stra.

– Ja ją już mam! – I nie cze­ka­jąc na dal­sze pyta­nia, wychy­lił się z kuchni i słod­kim gło­sem zawo­łał zupeł­nie jak na psa: – Ptaszku, chodź tutaj!

Cisza. Nikt się nie poru­szył.

Po chwili rodzina usły­szała cichut­kie tup­ta­nie. Jakieś trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów nad zie­mią przez drzwi zaj­rzała żółto-nie­bie­ska głowa papugi.

– O mój Boże! – Mama przy­ci­snęła ście­reczkę do piersi.

Tym­cza­sem papuga, widząc szczere zain­te­re­so­wa­nie swoją osobą, zręcz­nie pod­sko­czyła i usia­dła na zle­wie. Roz­po­starła skrzy­dła i wyraź­nie się prze­cią­gnęła. Potem bez zasta­no­wie­nia dziob­nęła w kant żeliw­nego zle­wo­zmy­waka, robiąc w nim sporą wyrwę.

W kuchni zro­biło się bar­dzo cicho.

– No tak, będę musiał jutro kupić nowy. Albo nie, ten z pew­no­ścią da się zlu­to­wać. Muszę tylko ode­brać od Mariu­sza lutow­nicę. Ładny pta­szek! – Ojciec wyraź­nie zde­ner­wo­wany zaczął pal­cami obma­cy­wać poszar­paną dziurę i jed­no­cze­śnie podzi­wiał roz­miary ptaka. – Nie wepchniemy go do klatki, bo w żad­nej się nie zmie­ści. No tak, ludziom snują się po miesz­ka­niach psy, koty, nawet hodow­lane szczury, to nam prze­cież może i papuga. W nowym miesz­ka­niu po pro­stu zabez­pie­czy się okna i tyle. – Ojciec czuł, że każde zwie­rzę pozo­sta­wione samo sobie w domu na pewno coś zepsuje. Na pewno. Za nic by się nie przy­znał, że na to wła­śnie po cichu liczy. Szkód będzie nie­mało. A szkody kto będzie napra­wiał? No, kto? On sam!

– A skąd go masz, synku?

*

W tym samym mniej wię­cej cza­sie Krzy­sio leżał na kana­pie, wol­niutko obgry­za­jąc pie­czone udko kur­czaka, i jed­no­cze­śnie malo­wał, zupeł­nie nie przej­mu­jąc się tym, że sło­iczek z wodą za sekundę zwy­czaj­nie się prze­wróci. Uwa­żał, że skoro poświęca się tak bar­dzo dla swo­jej matki i łaska­wie zga­dza się coś zjeść, to należą mu się pewne prawa.

– Mamo, podaj farbę! – wrza­snął i ani na chwilę nie prze­stał deko­ro­wać bia­łego tale­rza. – Tę cytry­nową. – Dał matce szcze­gó­łowe instruk­cje. Spora por­cja brą­zo­wej farby do malo­wa­nia na szkle roz­ma­zała się na blu­zie, Krzyś roz­tarł ją zama­szy­ście i na wszelki wypa­dek zakrył papie­rową ser­wetką. – Mamo, daj tę farbę, bo zaraz muszę wyjść. Ogolę się tylko i wycho­dzę.

Mama, w bar­dzo już zaawan­so­wa­nej ciąży, przy­nio­sła mu z kuchni tubkę z cytry­nową zakrętką. Nie zapy­tała nawet, dokąd jej dziecko zamie­rza iść, albo­wiem dobrze wie­działa, że sied­mio­letni Krzyś, który wła­śnie roz­po­czął edu­ka­cję szkolną, ni­gdzie się o tej porze nie ruszał. Prawdę mówiąc, w ogóle ni­gdzie nie wycho­dził sam. Tak tylko lubił sobie poga­dać.

Jego mama, Kry­styna Sob­czak, sio­stra bliź­niaczka Wandy Rybac­kiej, obda­rzyła syna wzro­kiem peł­nym cier­pli­wo­ści, smutku i mat­czy­nej miło­ści i wyszła do kuchni. Kuch­nia ta w niczym nie przy­po­mi­nała kuchni jej sio­stry. Po pierw­sze, była trzy razy więk­sza, a po dru­gie, wypo­sa­żono ją we wszystko, co ofe­ro­wał rynek kon­su­mencki. Jesz­cze jeden szcze­gół róż­nił sio­stry. U Wandy zawsze był tylko jeden obiad, u Krysi – trzy, cza­sem cztery potrawy, bo ni­gdy nie było wia­domo, na co Krzy­sio będzie miał aku­rat ochotę. Obie sio­stry, mimo że uro­dziły się jed­nego dnia, od początku szły cał­kiem innymi dro­gami. Wanda, mama Wik­tora i Wiki, uro­dziła syna jesz­cze na stu­diach. Wiele lat miesz­kali kątem u krew­nych pod War­szawą i dopiero teraz mieli wresz­cie prze­pro­wa­dzić się z wyna­ję­tego miesz­ka­nia na Bród­nie do wła­snego miesz­ka­nia na Bród­nie. A Kry­sia – ści­gała się z życiem. Skoń­czyła dwa fakul­tety, zacią­gała kre­dyty, pra­co­wała w banku po dwa­na­ście godzin na dobę, a na dziecko (czyli Krzy­sia) zde­cy­do­wała się, gdy miała już duże miesz­ka­nie, samo­chód, działkę i zasobne konto w banku. Teraz, zmę­czona goni­twą, chciała uro­dzić dla odmiany dziew­czynkę i ode­tchnąć w domu na urlo­pie wycho­waw­czym. I tym razem, ina­czej niż przy Krzy­siu, któ­rego od uro­dze­nia wycho­wała jej matka, posta­no­wiła sama zająć się córeczką.

Teraz jed­nak ciężko usia­dła na tabo­re­cie w kuchni i cze­ka­jąc na swo­jego męża – der­ma­to­loga, pole­wała kur­czaka tłusz­czem, żeby nie obsechł.

*

Pierw­sza noc z pta­kiem była ciężka, ale pierw­sze noce zawsze takie są. Mama po pro­stu bała się spać, sły­sząc cią­głe stu­ka­nie pazu­rów o panele. Zaczęła popra­wiać test Id. Po trze­ciej pracy zała­mała się zupeł­nie – jak można nie odróż­niać kwa­sów tle­no­wych od beztle­no­wych? Czego ich uczą w tych gim­na­zjach?!

Pysia­kow­ska oddała się roz­pa­czy. Popła­kaw­szy, usia­dła na łóżku i pod­ło­żyła sobie pod plecy jasiek z dwiema spra­nymi wie­wiór­kami. Czuła się jak ostat­nia świ­nia. Wszyst­kie uspra­wie­dli­wie­nia, które przy­cho­dziły jej do głowy, były po pro­stu nędzne. Nikt by w nie nie uwie­rzył. „Dureń jeden, nie miał kiedy robić imprezy” – zwa­lała winę na Wojtka. – „Tylko skoń­czony idiota robi imprezę w środku tygo­dnia i to na doda­tek bez uprze­dze­nia. Że też ja musia­łam tam poleźć!”.

Wika sta­rała się nie wier­cić, żeby nie obu­dzić brata. Jej nad­gor­li­wość była zby­teczna. Wik­tor nawet nie prze­brał się w piżamę. Nie zamie­rzał spać tej nocy.

Cały czas nasłu­chi­wał, co robi ptak. Polu­bił zwie­rzaka i nie chciał, żeby ten, z powodu noc­nych ata­ków, musiał osta­tecz­nie opu­ścić ich dom. A znów ojciec, który oczy­wi­ście zadrę­czał się pro­ble­mem: „Gdzie my będziemy trzy­mać tak mon­stru­alną papugę”, czuł się tro­chę nie­wy­raź­nie i, wie­dząc, że szybko nie zaśnie, po pro­stu wstał, zro­bił cztery her­baty i, niczym magne­sem ścią­gnął rodzinę do mikro­sko­pij­nej kuchni.

Po pierw­sze i naj­waż­niej­sze, mama koniecz­nie chciała wie­dzieć, co toto jada. Wik­tor zaraz rzu­cił się do pię­cio­to­mo­wej ency­klo­pe­dii i szu­kał hasła „papuga”. Jed­nak na zakup ziarna czy zboża, jak suge­ro­wała ency­klo­pe­dia, było już zde­cy­do­wa­nie za późno. Pta­szy­sko zostało więc poczę­sto­wane połową wczo­raj­szego pączka, kanapką z pasz­te­tem z zie­lo­nym pie­przem i szklanką mleka. Po kon­sump­cji papuga z szel­mow­skim bły­skiem w oku zaczęła wpa­try­wać się w ska­lary pły­wa­jące w akwa­rium ojca.

– Co za dużo, to nie­zdrowo! – Ojciec zasło­nił cia­łem swoje pupilki. – Jutro poło­żymy na akwa­rium szybę, żeby się do nich nie dobrała.

– Może ona jesz­cze by coś zja­dła? – Mama spoj­rzała pyta­jąco na syna.

– Dla­czego na mnie patrzysz? Skąd ja to mogę wie­dzieć?

– To twoja papuga, powi­nie­neś wie­dzieć.

– Ale nie wiem. Może kra­ker­sika? – Wik­tor pod­su­nął jej ciastko.

– A gdzie ona będzie spała? Kocha­nie? Co robisz?

Z pokoju dobie­gło ich cichut­kie stu­ka­nie.

– Chodź­cie, to wam pokażę.

– No tak. Czyli toto zostaje. – Mama z rezy­gna­cją popa­trzyła na zgrabny pałąk, który ojciec zain­sta­lo­wał mię­dzy szafą a łóż­kami dzieci.

– Aku­rat mia­łem taki. Mogłem ten drą­żek naresz­cie roz­sąd­nie wyko­rzy­stać. I co wy na to? Aku­rat dla ptaka tej wiel­ko­ści. I aku­rat tu się zmie­ścił. A jak go nazwiemy?

– Aku­rat. – Powie­działa z prze­ką­sem mama.

– Nie, to za dłu­gie.

Wika posta­no­wiła zaan­ga­żo­wać się w sprawę ptaka, by zapo­mnieć o wła­snej kom­pro­mi­ta­cji. – Ja jutro wywie­szę ogło­sze­nia, że zna­le­ziono ptaka. Albo dam do gazety. Ktoś na pewno się zgłosi, będą jej prze­cież szu­kać.

– A ja kupię jej coś nor­mal­nego do jedze­nia – zde­kla­ro­wała się mama.

– Dobrze, to ja dopra­cuję to sie­dzi­sko dla niej. Czemu się tak dzi­wi­cie?

– Wik­tor, ty poje­dziesz z nią do wete­ry­na­rza, jeden przy­sta­nek za Ron­dem Wia­traczna. Wiem, że daleko, ale to spraw­dzony punkt. Trzeba ją odro­ba­czyć, może zaszcze­pić. Nie chcę się czymś zara­zić, żeby…

– … nam na przy­kład wyro­sły pióra – dokoń­czyła Pysia­kow­ska domyśl­nie. – Wik­to­rowi to by się nawet przy­dało. On jest taki nie­opie­rzony. – Usi­ło­wała go pogła­skać po gło­wie.

– Precz z łapami! Mam za to legal­nie zdo­byte trzy pióra.

– No, pora spać. Widzę, że wyczer­pa­li­śmy temat – Ojciec zga­sił rybom świa­tło. Zgar­nął żonę, by czym prę­dzej zamknąć za sobą drzwi sypialni, co było jed­no­znaczne z tym, że pta­szy­sko śpi z dziećmi.

*

Następ­nego dnia Darii nie było w szkole. Wika, chyba pierw­szy raz od wielu lat, poczuła, jak to dziw­nie wszyst­kich znać, a z nikim nie być bli­sko. Już w szatni zorien­to­wała się, że nikt nie wie o jej wczo­raj­szej wpadce. Na szczę­ście Woj­tek nie miał dłu­giego języka i nikomu nie opo­wie­dział o tym zda­rze­niu. Wika zmie­niła buty i powlo­kła się na trze­cie pię­tro. Pierw­sza była godzina wycho­waw­cza. Aż do ósmej pięt­na­ście (w jej liceum o tej wła­śnie godzi­nie zaczy­nała się pierw­sza lek­cja) co i raz zer­kała na drzwi i modliła się, żeby Woj­tek się roz­cho­ro­wał, wyje­chał, wygrał wycieczkę po Morzu Śród­ziem­nym albo dostał nagrodę Mini­stra Edu­ka­cji. Cokol­wiek – byle nie przy­szedł.

Poja­wił się równo z dzwon­kiem. Spe­cjal­nie wybrał drogę koło jej ławki, ale nie powie­dział „cześć”.

Pani Wacława Jura wkro­czyła do sali dziar­skim kro­kiem. Nie dawała się; ani roz­wy­drzo­nej mło­dzieży, ani, tym bar­dziej, smęt­nej dzi­siaj pogo­dzie. Do eme­ry­tury zostały jej dwa lata i nie zamie­rzała ich po pro­stu prze­cze­kać.

– Kon­ty­nu­ujemy dziś nasz cykl o roli jed­nostki, waszej roli w spo­łe­czeń­stwie. Czy wy komuś poma­ga­cie? – zaga­iła nie­zbyt inte­re­su­jąco. Z cza­sem jed­nak roz­grzała klasę i doszło nawet do sym­bo­licz­nego ska­ka­nia sobie do oczu. – Wika, co ty robisz dla innych?

– Tak oprócz poma­ga­nia w domu, to nie bar­dzo… Ptaki dokar­miam…

– Czy ktoś jesz­cze jest w podob­nej sytu­acji?

Las rąk.

– A co można by zro­bić? Czy macie jakieś pomy­sły?

Pomy­sły posy­pały się od razu.

– Gdzieś posprzą­tać. Komuś pomóc.

– Ale komu kon­kret­nie?

– Na przy­kład można by czy­tać książki nie­wi­do­mym. Są tacy, któ­rzy bar­dzo lubią dużo czy­tać. To mogą też na głos – Woj­tek wyraź­nie chciał roz­draż­nić Wikę.

– Nie­wi­domi, mówisz? – Wycho­waw­czyni się zamy­śliła. – Ale dla­czego aku­rat nie­wi­domi?

– Bo oni ni­gdzie nie wycho­dzą. Nie oglą­dają tele­wi­zji, muszą cały czas sami sie­dzieć w miesz­ka­niu. Nawet her­baty sobie nie zro­bią.

– Tak… – Wycho­waw­czyni zasta­no­wiła się przez chwilę. – Ich sytu­acja jest rze­czy­wi­ście tra­giczna. Ale jak dotrzeć do nie­wi­do­mych?

– Jest prze­cież Pol­ski Zwią­zek Nie­wi­do­mych, można się dowie­dzieć gdzie, zgło­sić się i czy­tać coś poży­tecz­nego na głos. Komuś potrze­bu­ją­cemu, a nie tylko tak dla sie­bie… – brnął Woj­tek.

– Czy ktoś z was pod­jąłby się zasię­gnię­cia infor­ma­cji w tej spra­wie?

– Może Wika. Ona bar­dzo lubi czy­tać – Woj­tek sta­wał się zbyt nachalny. Nawet klasa czuła, że coś się mię­dzy nimi dzieje.

– Dobrze – Wika spo­koj­nie wstała z miej­sca, cho­ciaż miała ochotę podejść do Wojtka i z zimną krwią go udu­sić. Póki co, posłała mu tylko mor­der­czy uśmiech.

Szcze­rze mówiąc, miała nadzieję, że z Wojt­kiem jakoś dojdą do poro­zu­mie­nia. Teraz powoli docie­rało do niej, że przez osiem mie­sięcy do końca roku będzie musiała zno­sić jego uwagi. Bo, nie­stety, on ma rację. A ona naprawdę nic nie ma na swoją obronę.

– Czy macie jakieś pro­po­zy­cje następ­nego tematu na naszą godzinę wycho­waw­czą?

– Może o tajem­nicy kore­spon­den­cji. – Pod­su­nął Woj­tek, patrząc na wycho­waw­czy­nię z cał­kiem nie­winną miną.

*

Po powro­cie ze szkoły Wik­tor zauwa­żył na pod­ło­dze liczne ślady pra­wi­dło­wej prze­miany mate­rii ptaka i lekko zanie­po­ko­jony poli­czył ska­lary. Na szczę­ście były wszyst­kie. Za to bra­ko­wało znacz­nej czę­ści wypo­ży­czo­nej z biblio­teki _Psy­chozy_ Roberta Blo­ocha.

– Zeżar­łaś? – zwró­cił się do ptaka z wyrzu­tem.

Papuga, jakby ni­gdy nic, spo­koj­nie i z dużym zaan­ga­żo­wa­niem czy­ściła sobie ogromny ogon.

Wyj­rzał przez okno, żeby się upew­nić, że aura bez zmian i po chwili zasta­no­wie­nia odna­lazł w sza­fie w przed­po­koju stary, weł­niany sza­lik mamy. Wycią­gnął przed sie­bie rękę, naśla­du­jąc wytraw­nych hodow­ców pta­ków.

– No, pta­szyno, idziemy. Chodź do pana, chodź. Pan cię zawie­zie do leka­rza. O tak, tutaj sobie usiądź, teraz owi­niemy cię sza­li­kiem, żeby piórka nie zmo­kły. Dobry pta­szek, dobry – po czym rozej­rzał się, czy aby na pewno nikogo nie ma w domu. I dodał, już zasad­ni­czym tonem: – Jedziemy!

Do przy­stanku nie było daleko. Ptak owi­nięty sza­li­kiem wyglą­dał jak zwy­czajny tobo­łek. I o to cho­dziło.

Nad­je­chała nisko­po­dło­gowa „trójka”. Wik­tor wsiadł, ale ponie­waż nie było już miejsc sie­dzą­cych, sta­nął przy porę­czy. Ptak zacho­wy­wał się nad­zwy­czaj spo­koj­nie. Wik­tor nawet zasta­na­wiał się, czy zwie­rzę jesz­cze żyje, ale kiedy spoj­rzał na tłu­mo­czek, łyp­nęło na niego zdrowe pta­sie oko.

Prze­jęty sytu­acją Wik­tor sta­rał się nie myśleć o niczym i nie zwra­cać uwagi na nikogo. Papuga nato­miast od dłuż­szej chwili wpa­try­wała się w kurtkę sto­ją­cej obok osoby. Kurtka jak kurtka, nic cie­ka­wego, ale broszka! Posta­wiony koł­nierz kurtki spięty był ogrom­nym, wręcz mon­stru­al­nym żukiem, o pięk­nym, ciem­no­zie­lo­nym pan­ce­rzu. Wyglą­dał tak natu­ral­nie, że nie tylko papuga mogłaby uznać, że to cał­kiem praw­dziwy żuk.

Ptak poczuł, że coś go łączy z owa­dem. Może ode­zwały się w nim instynkty łowne, może był głodny… Trudno powie­dzieć. W każ­dym razie dwa przy­stanki przed kli­niką dla zwie­rząt papuga zde­cy­do­wała się dzia­łać.

Wik­tor, aż do momentu kiedy poczuł silne ude­rze­nie pro­stu­ją­cych się skrzy­deł, nie przy­pusz­czał, że ptak może mieć tyle siły. Papuga z impe­tem dziob­nęła żuka w twardy pan­cerz. Czu­jąc opór, powtó­rzyła atak, gło­śno krzy­cząc: – Diu­uupa, Diu­uupa!

*

– Bar­dzo prze­pra­szam, ja to zre­pe­ruję, naprawdę nie wiem, jak to się stało. – Wik­tor nie­udol­nie tłu­ma­czył się przed wła­ści­cielką uszko­dzo­nej broszki.

– Oj, nic się takiego nie stało. Tylko co z twoją papugą? Jak ją teraz znaj­dziesz?

W chwili, gdy nie­win­nie wyglą­da­jący tobo­łek oka­zał się być gigan­tycz­nym pta­szy­skiem, w tram­waju wybu­chła panika. Motor­ni­czy zatrzy­mał pojazd i wła­sną mary­narką usi­ło­wał zatrzy­mać ptaka, matki z dziećmi zaczęły krzy­czeć i walić w drzwi, żąda­jąc ich natych­mia­sto­wego otwo­rze­nia. Nic dziw­nego, że papuga, korzy­sta­jąc z jedy­nego otwar­tego okna, po pro­stu wyfru­nęła.

I znik­nęła na dobre.

– Nie martw się, może wróci. – Dziew­czyna pró­bo­wała pocie­szyć Wik­tora.

– Wąt­pię, przy­błą­kała się do nas wczo­raj.

*

Wik­tor spo­glą­dał jesz­cze od czasu do czasu w górę, szu­ka­jąc śla­dów ptaka, ale głów­nie patrzył na wła­ści­cielkę żuka i oczy­wi­ście na znisz­czoną broszkę. Już widział roz­ra­do­wa­nego ojca. Napra­wić taką broszkę to jest coś!

– Ja bym ci ją oddał. Po napra­wie natu­ral­nie.

– Tak? To świet­nie…

– To jak byśmy…

– A co pro­po­nu­jesz?

Wik­to­rowi, nie po raz pierw­szy w życiu, zabra­kło języka w gębie. – To może dasz mi swój tele­fon i gdy już będzie gotowa, to…

– Wiem, że to nie zabrzmi wia­ry­god­nie, ale my nie mamy tele­fonu.

– To może adres inter­ne­towy?

– Słu­chaj. Jak ktoś nie ma tele­fonu, to jak może mieć inter­net? A ty jesteś w kla­sie huma­ni­stycz­nej? – dopy­ty­wała się, nie wie­dzieć czemu, dziew­czyna.

– Nie, dla­czego? To może, może… się umó­wimy. Na przy­kład tu. Jutro. Też o pią­tej. – Szedł na całość Wik­tor, zapo­mi­na­jąc, że jutro dokład­nie o pią­tej ma fakul­tet z che­mii. A z che­mii ma w przy­szłym roku zda­wać maturę.

– Może za tydzień, bo jutro to ja nie bar­dzo mogę. A naj­le­piej za dwa i o dru­giej. Dobrze? Ale może spo­tkamy się gdzie indziej, bo tak tu, na Gro­chow­skiej…

– Masz rację. To może pod ZOO?

– O, świet­nie. Obej­rzymy sobie papugi – zachi­cho­tała.

– To do za tydzień… do za dwa!

– Do za dwa!

– Pod ZOO o dru­giej.

– To który to będzie? Piąty listo­pada?!

Zna­ko­mi­cie się umó­wili. Naprawdę. Tyle tylko, że ZOO w War­sza­wie ma dwa wej­ścia. I jakby tego było mało, nawet nie znali swo­ich imion.

*

Ciotka Kry­sia wyłą­czyła swoją komórkę. Po czym włą­czyła ją znowu i nasta­wiła na „mil­czy”. Była naczel­ni­kiem banku i cały czas cze­goś od niej chcieli. Oczy­wi­ście cho­dziło o same Bar­dzo Ważne Sprawy. Kiedy obej­mo­wała to sta­no­wi­sko, była naprawdę dumna. Impo­no­wało jej, że nie mogą się bez niej obejść, że nawet pod­czas urlo­pów do niej dzwo­nią. Po sze­ściu latach pracy miała tego ser­decz­nie dość. Chciała w spo­koju uro­dzić Pau­linkę i pobyć na zwol­nie­niu. Korzy­sta­jąc z prawa kobiet w ciąży do peł­no­płat­nego zwol­nie­nia lekar­skiego, a tym bar­dziej do świę­tego spo­koju, z komórką na „mil­czy”, już o jede­na­stej ode­brała swo­jego syna ze szkoły. Nie miała daleko. Ich miesz­ka­nie i szkoła były przy tej samej ulicy – Bart­ni­czej.

– Jak było? Zja­dłeś kanapki?

– Mamo, cho­dzę do orto­pedy. Dziś pani mnie badała i musę cho­dzić.

– Na jakieś ćwi­cze­nia?

– Tak, na takie cwi­ce­nia, wies. Dwa razy na tydzień. Pani ci zapi­sała w dzien­nicku w które dni. Po pięt­na­ście minut.

– Tylko tyle? To musisz na pewno mieć jakiś strój.

– Tak… – Sied­mio­la­tek nagle zoba­czył swoją gwiazdę. – To ja chcę strój kow­boja. Albo bat­mana.

– Na korek­tywę? – zdzi­wiła się mama.

– Ja nie cho­dzę na korek­tywę, tylko do orto­pedy. Pani mnie badała. Mamo, nie słu­chas.

Kry­sia czuła, że roz­mowa wymyka jej się z rąk.

– Kocha­nie, ćwi­czy­łeś już?

– Tak, dzi­siaj.

– W sali gim­na­stycz­nej, na mate­ra­cach?

– Nie, psed takim duzym lustrem. Pani mi poka­zy­wała język.

– Logo­peda! – Kry­sia aż przy­sta­nęła z rado­ści.

– Żółty żur, żółty żur, żarty, żubr, żabi wrzask – wyrzu­ciło z sie­bie dziecko bez wysiłku. Przez chwilę szli w mil­cze­niu. Krzyś jakby się do cze­goś przy­go­to­wy­wał.

– Mamo… wiesz, u nas w szkole są bar­dzo smaczne obiady. Podobno.

– I ty byś je jadł, syneczku?

– Bar­dzo smaczne, wszy­scy tak mówią. I nie­dro­gie.

– Oczy­wi­ście, synku, może zaraz wró­cimy i wyku­pimy, tylko czy można tak w poło­wie mie­siąca?

– Chyba można. To chodź. Wró­cimy i zapła­cisz, co?

– Mój kochany chłop­czyk. – Kry­sia popa­trzyła na niego z bez­gra­nicz­nym uwiel­bie­niem. Wszy­scy jej mówili, że z tego wyro­śnie. I wyrósł. Jaka ulga. Obiady. Logo­peda. To dziecko bar­dzo poważ­nie o sobie myśli.

Gdy tylko weszli do miesz­ka­nia, zapro­po­no­wała synowi klu­ski kła­dzione w rosole lub pomi­do­rową z ryżem. Krzyś jed­nak nie wyra­ził zain­te­re­so­wa­nia jedze­niem. Mruk­nął tylko:

– Może póź­niej, teraz mam spo­tka­nie z praw­ni­kiem.

Mama pocie­szyła się, że prze­cież od jutra będzie jadł wśród kole­gów, więc dziś może mu daro­wać obiad.

*

Sob­cza­ko­wie i Rybaccy miesz­kali (i na­dal mieli miesz­kać) bar­dzo bli­sko sie­bie. Nic dziw­nego, że dzień bez odwie­dzin był rzad­ko­ścią. Dziś wszy­scy mieli się zejść na kola­cję (lasa­gne ze szpi­na­kiem), którą ser­wo­wała Wanda.

– To kiedy wresz­cie się prze­no­si­cie? Krzy­siu, może zjesz tro­chę szar­lotki? – Cio­cia Kry­sia sie­działa w kuchni u sio­stry i gła­skała się po nie­ustan­nie pod­ska­ku­ją­cym brzu­chu.

– Jesie­nią nie lubię sar­lotki. Mogę wypić mleko, ale zimne.

– Wan­dziu, macie mleko? – Ciotka rzu­ciła się do dwu­me­tro­wej lodówki.

– Mar­twię się tym. Nowe miesz­ka­nie, nowe wydatki i jesz­cze apa­rat dla Wiki… Boję się tego wszyst­kiego.

– Nie wiem czego. O, idzie Piotr. Sprawdź, czy lasa­gne już doszła.

– Czo­łem! – Wuj Piotr bar­dzo długo mył ręce i twarz, po czym, wil­gotny, ale uśmiech­nięty, wci­snął się w wąskie miej­sce przy kuchen­nym stole. – Wie­cie, mia­łem dziś prze­mi­łego pacjenta. Miał prze­wle­kłe zmiany łusz­czy­cowe. Bar­dzo zanie­dbany przy­pa­dek. Oj, będzie pracy, będzie… Ale wie­cie, opo­wie­dział mi super­dow­cip. Wal­dek, trzy­maj dyk­ta­fon. No, włącz go. Uwaga, mówię. Co to jest: duże, czer­wone i kwa­dra­towe? – Tu zro­bił sto­sowną pauzę, żeby pointa zabrzmiała lepiej. – Mała, żółta piłeczka.

Dzieci gruch­nęły śmie­chem, ale doro­śli tylko wykrzy­wili usta.

– Co, nie podoba się wam? – Wuj lekko się obra­ził.

– Nie o to cho­dzi. Wiesz, ja go po pro­stu nie rozu­miem – wyznał ojciec.

– Wal­dziu, ty rozu­miesz tylko jeden rodzaj dow­ci­pów: „Przy­cho­dzi baba do leka­rza”.

– Tak, bo to są inte­li­gentne, wie­lo­po­ko­le­niowe dow­cipy, a nie to co teraz. Jakieś abs­trak­cje słowne. Czy ty, Krzy­siu, zro­zu­mia­łeś ten dow­cip?

– Nie.

– To dla­czego tak się śmia­łeś?

– Bo ja kocham tatu­sia. – Otwar­cie wyznało dziecko. I widząc na twa­rzach swo­ich bli­skich zdzi­wie­nie pomie­szane z zasko­cze­niem, dodał: – To ja jed­nak zjem kawa­łek tego zie­lo­nego, ale jak tatuś powie, ze to zecy­wi­ście jadalne.

Sytu­acja została ura­to­wana, a lasa­gne pożarta, z wyjąt­kiem jed­nego kawa­łeczka, który miał jesz­cze jakiś czas pocze­kać na powrót Wik­tora.

*

Kiedy Wik­tor wcho­dził do bloku, czuł się dziw­nie. Jesz­cze do końca nie dotarło do niego, co wła­ści­wie się wyda­rzyło. Tro­chę się cie­szył, że umó­wił się na randkę, a tro­chę było mu głu­pio, że tak łatwo pogo­dził się z utratą ptaka.

Nie mógł wejść do miesz­ka­nia nie­zau­wa­żony, bo było ono za małe, ale przez drzwi usły­szał, że rodzina i chyba jacyś goście zary­kują się ze śmie­chu. Mama wła­śnie opo­wia­dała:

– W skle­pie zoo­lo­gicz­nym sie­dzą sobie trzy papugi w klat­kach. Przy­cho­dzi klient i mówi: – Chciał­bym kupić papugę, niech mi pan coś o nich opo­wie. Sprze­dawca sta­nął przed klatką i poka­zuje na piękną, bie­lutką jak śnieg, papugę kakadu i mówi: – Ta, pro­szę pana, zna sześć języ­ków, recy­tuje wier­sze Goethego w ory­gi­nale i ukoń­czyła z wyróż­nie­niem Oxford. Kosz­tuje tylko pięt­na­ście tysięcy zło­tych. – A ta? – Klient poka­zuje na drugą papugę, arę olbrzy­mią. – O, ta kosz­tuje osiem­na­ście tysięcy zło­tych. Ale ona, panie, umie pier­wiast­ko­wać i cał­ko­wać. Zna suahili, ma dok­to­rat _hono­ris causa_ trzech zachod­nich uni­wer­sy­te­tów, w tym Sor­bony. A jak ona inter­pre­tuje Szek­spira! Marze­nie. – A ta trze­cia? – Klient poka­zuje na nie­po­zorną, szarą papugę żako. – A ta, panie, kosz­tuje czter­dzie­ści tysięcy zło­tych. – Aż tyle?! – dziwi się klient. – To co ona umie? – A nie, ona nic nie umie. – To dla­czego jest taka droga? – Bo widzi pan: tamte dwie to do niej „sze­fie” mówią.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: