- W empik go
Divendi - ebook
Divendi - ebook
Nasz świat to nie wszystko. To, co robimy i co dzieje się wokół nas, ma swoje konsekwencje, bowiem istnieją inne rzeczywistości, mocno zespojone z naszą. W jednej z nich materializują się i skupiają jak w soczewce wszystkie złe czyny popełniane przez ludzi. Ta kwintesencja Zła zbiera się od wieków w wielkiej Czarze, czekając na moment, kiedy Czara się przepełni. Wtedy Zło opanuje świat.
Jest jednak nadzieja... W innej czasoprzestrzeni Żywioły, świadome, lecz bezcielesne byty, postanawiają stanąć w obronie Dobra. Kumulują więc swoją siłę – Divenę – i zsyłają do Głównej Czasoprzestrzeni, ofiarowując ją wybranej rodzinie, aby ta w ciągu pokoleń utworzyła Armię, zdolną stanąć z mocą Żywiołów do walki przeciw Złu. Czy ta odpowiedzialna i niebezpieczna misja może zakończyć się sukcesem?
Swoje nietypowe zdolności, dzięki którym mogłam robić rzeczy o wiele bardziej imponujące niż naprawianie rozbitej porcelany, odkryłam w przedszkolu, kiedy to mój kolega z grupy zabrał mi zabawkę. Poczułam się wtedy bardzo urażona i spiorunowałam go wzrokiem, a on aż zawył z bólu. Nie wiedziałam dlaczego. Drugiego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, chłopiec przyszedł do szkoły z podbitym okiem. Dobrze, że nic gorszego się nie stało. Wtedy jednak moja Divena, moja wewnętrzna moc, nie była jeszcze tak rozwinięta jak teraz. Gdybym w tej chwili tak samo jak wówczas na kogoś spojrzała, leżałby już martwy. Dlatego, jak każdy jej posiadacz, musiałam nauczyć się ją kontrolować, a potem się nią posługiwać.
Natalia Lewandowska – pochodzi z niewielkiej wsi położonej w malowniczym regionie Kotliny Kłodzkiej. Jest absolwentką Uniwersytetu Wrocławskiego oraz wrocławskiego Studium Organistowskiego. Na co dzień prowadzi dwa chóry wokalne, a wolne chwile poświęca realizowaniu swoich pasji. Poza gotowaniem i ogrodnictwem są nimi dobra książka, których pochłania dziesiątki, oraz salsa, której przez kilka lat była instruktorem. Pierwsze opowiadania tworzyła, będąc jeszcze dzieckiem. To młodzieńcze zakochanie do kreowania nieznanych światów przerodziło się w dorosłą miłość do pisania powieści fantastycznych.
„Divendi” jest jej debiutem literackim.
Więcej informacji o autorce na: natalialewandowska.pl
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-700-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielki, malowany dzban na kwiaty znów rozpadł się na kawałeczki. Ze złością warknęłam i kopnęłam w solidną nogę od drewnianego stołu, po którym rozsypały się kawałki porcelany. Mama znów będzie niezadowolona. To już trzecia nieudana próba. Wzięłam kilka głębokich oddechów, po czym skoncentrowałam się, by zająć się tymi pozostałościami dzbana, które upadły na podłogę. Odłamki uniosły się w powietrze i z cichym stukotem wylądowały na drewnianym blacie. Patrzyłam na nie jeszcze przez chwilę, potem wreszcie zrezygnowana ruszyłam na górę do swojego pokoju.
– Jak trening? – zapytał ojciec, kiedy przemykałam obok salonu. Skrzywiłam się tylko w odpowiedzi i poczułam, że od razu zrozumiał. – Będziesz musiała wrócić do tego później, jeśli teraz zrobisz sobie przerwę.
– Wiem, wiem – odparłam niechętnie. – Umówiłam się z Kasią, ma wpaść po mnie za pół godziny.
Poszłam do swojego pokoju. Była dziesiąta rano. Przez otwarte szeroko okno wpadały co parę chwil podmuchy ciepłego letniego powietrza, pieszcząc mile rozgrzaną z poirytowania skórę mojej twarzy i przynosząc ze sobą śmiech mojego młodszego rodzeństwa bawiącego się na podwórku przed domem.
Uruchomiłam stojącego na biurku laptopa, położyłam się na kanapie i westchnęłam głęboko z ulgą. Dzisiejszy trening poszedł wyjątkowo kiepsko. Od kilku dni miałam poważne problemy z koncentracją. Nie potrafiłam skupić się na tyle, by złożyć ten zakichany dzban do kupy. A im bardziej się złościłam, tym oczywiście gorzej mi szło.
Swoje nietypowe zdolności, dzięki którym mogłam robić rzeczy o wiele bardziej imponujące niż naprawianie rozbitej porcelany, odkryłam w przedszkolu, kiedy to mój kolega z grupy zabrał mi zabawkę. Poczułam się wtedy bardzo urażona i spiorunowałam go wzrokiem, a on aż zawył z bólu. Nie wiedziałam dlaczego. Drugiego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, chłopiec przyszedł do szkoły z podbitym okiem. Dobrze, że nic gorszego się nie stało. Wtedy jednak moja Divena, moja wewnętrzna moc, nie była jeszcze tak rozwinięta jak teraz. Gdybym w tej chwili tak samo jak wówczas na kogoś spojrzała, leżałby już martwy. Dlatego, jak każdy jej posiadacz, musiałam nauczyć się ją kontrolować, a potem się nią posługiwać.
Moim trenerem była moja matka, podobnie jak ja i niemal cały nasz ród obdarzona Diveną. Nauka kontroli polegała na regularnym trenowaniu ciała, woli, umysłu i ducha. Każdy z członków naszego rodu musiał przez to przebrnąć. Trening ciała polegał na nauce różnych sztuk walki i utrzymywaniu dobrej kondycji, trening ducha na kształtowaniu sumienia i moralności, a trening umysłu to po prostu poszerzanie wszelkiego rodzaju wiedzy. Trening woli – ostatnio moja zmora – sprowadzał się do ćwiczenia umiejętności posługiwania się Diveną tak precyzyjnie, jak to tylko było możliwe, czyli najlepiej perfekcyjnie.
Mój dzisiejszy trening woli nie poszedł zbyt dobrze. Miałam za zadanie na powrót scalić potłuczony dzban. Dopasować do siebie kawałeczek po kawałeczku ceramiczne skorupy i skorupki, jednocześnie utrzymując te już złożone przy sobie. Skomplikowane, wymagało wiele wysiłku i koncentracji, której mi ostatnio brakowało. Już widziałam oczyma wyobraźni zawód w oczach mamy, a naprawdę bardzo się starałam. Normalnie takie zadanie nie sprawiłoby mi tyle trudności. Nie wiedziałam, co się ze mną działo. Może to z nerwów? Znów ścisnęło mnie w żołądku.
Kilka dni wcześniej świętowałam z przyjaciółmi maturę, zdaną przez kilku członków naszej licealnej paczki, między innymi moją sąsiadkę Rachelę oraz Mateusza – brata mojej przyjaciółki Kasi. Świętowaliśmy, choć na sercach było nam ciężko, bowiem zdana matura oznaczała, że część ludzi wyjedzie wkrótce na studia z naszej małej mieściny. Naturalną konsekwencją było rozluźnienie więzi z nimi.
Na myśl o rozstaniu naszej paczki przyjaciół ogarnęła mnie melancholia. Nie lubiłam zmian w swoim życiu. Już i tak było wystarczająco pokręcone, by jeszcze dodawać mu niestabilności. Najbardziej bałam się jednak rozstania z jedną osobą, choć powiedzenie tego na głos, czy nawet przyznanie się przed samą sobą, nie wchodziło na razie w grę. To byłoby jak przyznanie się do winy, jakby coś odpychanego i ignorowanego nagle okazało się realne i rzeczywiste.
Odruchowo sięgnęłam moją wewnętrzną siłą po laptopa, który popłynął w powietrzu w moim kierunku i mimo mojego rozkojarzenia wylądował nie na podłodze, a na moich kolanach. Wątpiłam jednak, że mama byłaby z tego dumna.
Nie zdążyłam nawet zalogować się na pocztę, gdy zadzwonił dzwonek stacjonarnego telefonu. Choć nieco niechętnie, podniosłam się jednak, by odebrać, chcąc wyręczyć rodziców.
– Halo?
– Dzień dobry, mówi Gabriel Persatti, przyjaciel Dominika. – Usłyszałam mówiący po włosku gruby, niepewny głos. – Rozmawiam może z panią Zofią Divendi-Carmento?
– Witam, panie Gabrielu, z tej strony Justyna, jej córka. – Automatycznie przeszłam na włoski. W mojej rodzinie używało się go tak często, że znałam ten język równie dobrze jak ojczysty.
– Och, bardzo mi miło. Czy mógłbym rozmawiać z którymś z pani rodziców?
– Oczywiście, proszę chwilę poczekać – odparłam do słuchawki i położyłam ją na stoliczku obok aparatu telefonicznego stylizowanego na staroświecki.
Miałam przeczucie, że stało się coś niedobrego, skoro dzwonił do nas pan Persatti – asystent i bliski współpracownik mojego wuja, Dominika Carmento.
Wpadłam jak burza do kuchni, gdzie tato robił sobie i mamie herbatę. Niespodziewanie drgnął na mój widok. Jego kasztanowe, przydługie nieco i przyprószone lekko siwizną włosy zafalowały, a część wrzątku zamiast do kubków trafiła na stół. Tato jęknął, a ja sięgnęłam szybko po ścierkę.
– Zajmę się tym – powiedziałam, odganiając go od mokrego blatu. – Telefon do ciebie, dzwoni pan Persatti. – Zobaczyłam na twarzy taty to samo uczucie zaniepokojenia, które ogarnęło mnie chwilę wcześniej.
Wuj Dominik, rodowity Włoch wychowany w Polsce, najmłodszy brat mojego dziadka, był zaledwie kilkanaście lat starszy od mojego taty. Zapracowany biznesmen, w swojej branży uchodzący za rekina, przy bliższym poznaniu okazywał się serdecznym i tryskającym dobrym humorem człowiekiem. Uwielbiałam z nim rozmawiać na wszelkie tematy, jego wiedza była imponująca, a przy tym cechowała go ogromna wrażliwość i empatia. Po stracie miłości swojego życia, która zginęła w wypadku, całkowicie poświęcił się swojej pracy, dlatego nigdy się nie ożenił i nie miał dzieci, byliśmy więc jego najbliższą rodziną. Spędzaliśmy razem niemal każde wakacje i święta. Przypomniałam sobie, że już od trzech tygodni nie mieliśmy od niego żadnej wiadomości. Nie żeby to było niezwykłe, ale ten telefon sprawił, że poczułam wyrzuty.
Po kuchni rozszedł się zapach grejpfrutowej herbaty. Skończyłam ścierać blat i podłogę, usiadłam przy stole i oparłam głowę na przedramionach. Chwilę później naprzeciw mnie usiadł tato. Podniosłam wzrok. Wyraz jego twarzy zdradzał napięcie, marszczył z niepokojem brwi. Melancholia, w której się wcześniej zatopiłam, w momencie wywietrzała mi z głowy.
– Justyna, zawołaj mamę, proszę. Jest na dole.
Widziałam po jego minie, że chce przez chwilę w spokoju zastanowić się nad sytuacją. Bez słowa wstałam i zbiegłam po schodach piętro niżej, do piwnicy. Mama w pralni nastawiała właśnie pranie. Na mój widok podniosła głowę znad pokręteł.
– Tato prosił, żebym zawołała cię do kuchni – powiedziałam, przechylając się przez balustradę schodów.
– Już idę, tylko włączę to ustrojstwo – odparła. Chyba zauważyła moje zdenerwowanie, bo zmarszczyła brwi. Pochyliła się, spojrzała z uwagą na pralkę, nacisnęła guzik włączający automat, po czym poszła do góry, a ja podreptałam za nią.
Weszłyśmy do kuchni, gdzie zastałyśmy tatę w towarzystwie mojego rodzeństwa: trzyletniego Szymona i dziewięcioletniej Martynki. Usiadłyśmy, a Szymon od razu wdrapał się na moje kolana i wietrząc jakieś poważne wydarzenie, rozsiadł się wygodnie, z oczekiwaniem wlepiwszy oczka w tatę. Moje gardło ścisnęło się z niepokoju.
– Dzwonił pan Persatti, Dominik nagle stracił przytomność w firmie na jakimś spotkaniu zarządu – powiedział tato powoli. – To był lekki atak serca. Jest w szpitalu, ale wszystko jest już dobrze.
Wielka gula pojawiła się nagle w moim gardle, utrudniając oddychanie. Popatrzyłam z uwagą na zaniepokojonych rodziców.
– Powinniśmy jak najszybciej do niego pojechać – powiedział tato, po czym zamilkł na chwilę, rozważając sprawę.
– Zgadzam się. Będzie potrzebował wsparcia. I kogoś, kto mu wyperswaduje, że może się przemęczać po powrocie ze szpitala – stwierdziła mama. – Moglibyśmy spróbować przebukować bilety. I tak mieliśmy lecieć do niego za dwa tygodnie… – W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi.
– Idę otworzyć. – Zerwałam się od stołu, przerzucając szybko Szymonka na kolana mamy, i ruszyłam w stronę przedpokoju.
Dzień wcześniej umawiałam się z moją przyjaciółką Kasią. Miałyśmy w planach pójść na basen, toteż zdziwiłam się nieco, gdy zamiast jej ciemnych loków zobaczyłam blond czuprynę i zawadiacki uśmiech jej starszego brata Mateusza. Zdradzieckie serce zadrżało mi w piersi.
Jako dziecko nie cierpiałam go. Znaliśmy się właściwie od zawsze, bo już nasi dziadkowie byli przyjaciółmi. Gdy tylko nadarzała się okazja, był dla mnie niemiły, ciągnął za włosy, podstawiał nogi i chował zabawki. Kiedy wkroczyliśmy w nastoletniość, było jeszcze gorzej, uważałam go bowiem za nieinteligentną kupę mięśni. Moje zdanie na temat chłopaka zmieniło się dopiero na początku liceum, na kilkudniowej wycieczce w górach. Była to wycieczka dla dzieci pracowników firmy zatrudniającej mojego tatę i pana Wersela – ojca Kasi i Mateusza. Przyjaciółki na niej niestety nie było, ponieważ nie mogła jechać, więc czas spędzałam z jedyną znajomą osobą – jej bratem, który – ku mojemu szczeremu zaskoczeniu – okazał się naprawdę sympatycznym chłopakiem.
Właściwie Mateusz miał w moim przekonaniu tylko dwie wady. Pierwszą z nich były tabuny szalejących za nim dziewczyn. Druga niestety była o wiele poważniejsza – chłopak od dłuższego czasu prócz naszej licealnej paczki zadawał się jeszcze z grupą młodych ludzi o dość wątpliwej reputacji. Wszystkimi siłami próbowałam razem z jego siostrą wyciągnąć go z tego towarzystwa, ale jedyne, co osiągnęłam, to szczerą niechęć bandy i te dziwne motylki w brzuchu, kiedy byłam blisko Mateusza. Usiłowałam ignorować to, co oznaczają, bo wiedziałam, że chłopak widzi we mnie tylko dobrą koleżankę.
Zbagatelizowałam lekki ucisk w żołądku i starając się nie wyglądać na zbyt rozradowaną, rzuciłam:
– Dlaczego nie ma twojej siostry?
– Czyżby moje towarzystwo ci nie odpowiadało? – odparł mi pytaniem na pytanie, szczerząc się przy tym.
– Hej… – udałam, że go ganię. Nie potrafiłam nie odpowiedzieć na jego uśmiech. – Nie zmieniaj tematu. Czemu Kasia nie przyszła?
– Zwichnęła sobie nogę w kostce, dlatego…
– Ojej… to niedobrze – zaniepokoiłam się i nie dając mu skończyć, spytałam od razu: – Czemu nie zadzwoniła? Jest w domu?
– Jest, ale…
Znowu przerwałam mu, mówiąc:
– W takim razie idziemy do ciebie – oznajmiłam, nie czekając na to, co powie. – Po drodze potrzebuję tylko na chwilę wpaść do Filipa, muszę coś od niego wziąć przed wyjazdem.
Nie czekając, ruszyłam ku wyjściu. Krzyknęłam tylko rodzicom, że wychodzę, i już stałam obok Mateusza na chodniku. Drogę przebyliśmy truchtem.
– Jak chcecie, to możecie gdzieś wyjść razem – stwierdziła Kasia, mając na myśli Mateusza i mnie.
Miałam ochotę spiorunować ją wzrokiem, bo ta propozycja nie była bynajmniej przypadkowa. Postanowiłam jej jednak darować ze względu na to, że naprawdę się męczyła. Siedziała na fotelu w swoim pokoju na piętrze, a mocno opuchniętą kostkę trzymała na czarnym pufie. Starała się, jak mogła, by nie było po niej widać, że coś ją boli. Tylko nienaturalna bladość jej cery świadczyła o tym, że cierpi.
– A ciebie zostawić samą? Nie ma mowy! – zaoponowałam.
Siedziałam na krześle przy biurku i przyglądałam się z zaciekawieniem swojemu telefonowi komórkowemu, który po tym, jak pogrzebał przy nim mój przyjaciel Filip, działał bez zarzutu. Nie po raz pierwszy dochodziłam do wniosku, że Filip jest elektronicznym cudotwórcą.
– To możecie nie wychodzić – odparła Kasia, unosząc w górę obie ręce w geście poddania i zerkając na mnie wymownie. – Jednak, tak czy siak, zostaniecie sami. Jadę na prześwietlenie, ale wcześniej muszę się przebrać – dodała, patrząc znacząco na brata.
– No już idę – fuknął Mateusz i z ociąganiem wyszedł z pokoju.
Zaofiarowałam się pomóc Kasi w ubieraniu, bo ze zwichniętą nogą miała ewidentne problemy z uprawianiem tego sportu.
– Słodka jesteś dzisiaj jak miód – mruknęłam do przyjaciółki, kiedy tylko drzwi za jej bratem się zamknęły.
– Przepraszam cię, kochana, ale przez tę kostkę straciłam cały dobry humor. – Westchnęła i syknęła z bólu, ściągając stopę z pufy. Wyciągnęłam z jej szafy najluźniejsze krótkie spodenki, jakie tam znalazłam, i przyklękłam przy Kasi.
– Wiem, wiem. Dlatego się nie dziwię. A za tę propozycję wyjścia z Mateuszem jeszcze oberwiesz.
– Oberwę? – zacietrzewiła się.
– Oczywiście! – Spojrzałam na nią. – Mogłaś zadzwonić i dać znać, co się stało. Przecież przyszłabym od razu. A zamiast tego wysłałaś jego. – Starałam się, żeby to zabrzmiało jak wyrzut, a nie peany wdzięczności na cześć przyjaciółki.
– Mateusz nie wydawał się jakoś szczególnie niechętny – odparła, mrugając do mnie. – Powiem ci, dlaczego nie zadzwoniłam. Nie zrobiłabym tego, bo ty nie masz odwagi, by prowokować sytuacje, które pomogą ci stwierdzić, czy to jest na pewno to… Musisz spędzić z nim trochę więcej czasu. Doszłam do wniosku, że jeśli ja w końcu nie wezmę tego w swoje ręce, to twoje biedne serduszko uschnie z wyczekiwania na mojego ślepego brata. Na dobrą sprawę nie miałaś okazji zweryfikować, czy to zauroczenie jest w ogóle warte takiego męczenia się. Musicie się po prostu lepiej poznać. – Spojrzała na mnie wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu.
– Przecież wiesz, że czasem widujemy się, żeby pogadać. Poza tym znam go całe życie. Jakoś mi tak głupio… – Skrzywiłam się, pomagając jej wciągnąć spodenki.
– Tratatata – odparła przyjaciółka, robiąc z dłoni gadającą buźkę, po czym położyła nogę z powrotem na pufie i znowu syknęła z bólu.
Zgromiłam ją wzrokiem, a w duchu dziękowałam, że mi tak bardzo pomaga. Mimo że jej wysiłki, moim zdaniem, nie miały prawa zostać uwieńczone sukcesem. Ja się za bardzo krępowałam, żeby mu zaproponować jakieś wspólne spędzanie czasu, prócz przypadkowych spotkań u nich w domu czy w mieście. No i był jeszcze jeden „problem”. Mateusz miał dziewczynę. A przynajmniej tak to wyglądało, gdy szedł przez miasto z tą bandą i uwieszoną na jego ramieniu Żanetą. Westchnęłam w duchu.
– Hej… – Kasia zmierzwiła mi włosy. – Żaneta nawet do pięt ci nie dorasta – powiedziała, jakby czytając mi w myślach.
Uśmiechnęłam się do niej ciepło.
– Zresztą wcale nie jestem pewna, czy między nią i Mateuszem coś jest na rzeczy. A nawet jeśli, to przecież Mateusz się z tobą nie spotka, jak nie będzie chciał. Nie zaszkodzi spróbować czegoś zaaranżować.
Spojrzałam na nią wymownie. Z jednej strony byłam pełna obaw co do tego pomysłu, a z drugiej niczego innego nie pragnęłam. To rozdarcie było dla mnie nieznośne, nie potrafiłam podjąć decyzji. Przyjaciółka przyglądała mi się z uwagą, gdy moje myśli błądziły od jednego rozwiązania do drugiego. W końcu uśmiechnęła się przekornie, najwyraźniej podejmując decyzję za mnie. Była bardzo wyczulona na emocje, zwykle bardzo trafnie oceniała ludzi, ale jednocześnie potrafiła być nieznośnie stanowcza we wpływaniu na życie innych. Ostatecznie odeskortowałam ją z Mateuszem na parter, a potem do auta. Nie oponowałam też specjalnie, gdy tuż przed odjazdem do szpitala przekonała Mateusza, by porzucił na chwilę ślęczenie przy komputerze i zabrał mnie na lody w ramach zadośćuczynienia za jej nieobecność.
– Pojutrze? Żartujecie! Tak szybko? – Spoglądałam z niedowierzaniem na rodziców.
– Tak, kochanie – powiedziała mama. – Ja zaraz zabieram się do pakowania. I tobie sugeruję zrobić to samo. – Uśmiechnęła się do mnie.
Kiwnęłam głową i ruszyłam po schodach do swojego pokoju.
– A tak nawiasem mówiąc, jak tam twój dzban? – zawołała za mną mama.
Zaklęłam w duchu. Już miałam nadzieję, że nie zapyta o mój trening woli. Cofnęłam się i stanęłam przed nią wyprostowana. Grunt to nie pokazywać porażki swoją postawą.
– Czyli kiepsko? – mama bardziej stwierdziła, niż spytała, i nie czekając na moją odpowiedź, dodała: – Nie przejdziemy do kolejnych etapów treningu, jeśli nie ukończysz tego, a przecież twoje wtajemniczenie jest coraz bliżej. Nie wierzę, że jest to dla ciebie zbyt trudne zadanie. Wiem, jak dobrze idzie ci trening ciała i ducha, o trening twojego umysłu nigdy się nie martwiłam. Ale twoja wola ostatnio szwankuje. Nie wyobrażam sobie, jak przejdziesz Próbę Diveny, nie potrafiąc się nią prawidłowo i precyzyjnie posługiwać. Musisz nad tym porządnie popracować.
– Tak, mamo – powiedziałam spokojnie, spoglądając prosto w jej oczy. Odwrócenie wzroku byłoby równoznaczne z brakiem szacunku i lekceważeniem.
– Przed wyjazdem chcę, żeby dzban stał w salonie. Cały – dodała stanowczo.
– Dobrze, mamo – odparłam, po czym ruszyłam do swojego pokoju.
Reprymenda mi się należała. Ale kolejne zadania, które przede mną stawiała, bynajmniej nie były coraz łatwiejsze, więc mogłaby być czasem nieco bardziej pobłażliwa. Obiecałam sobie jednak, że jak tylko się spakuję, zejdę na dół do naszej sali treningowej koło pralni i zmierzę się jeszcze raz z tą skorupą.II
– Dobrze, ale mogą państwo zostać tylko na chwilę. – Po tych słowach miłej, choć surowej pielęgniarki, weszliśmy na oddział kardiologiczny prywatnej kliniki gdzie był leczony wuj.
Po wyjściu z lotniska i zostawieniu bagaży w rezydencji Carmento w pośpiechu udaliśmy się do kliniki. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że wszelkie zagrożenie już minęło. To był tylko lekki zawał, ale lekarze w trakcie badań stwierdzili niewielką niewydolność serca. Przy zachowaniu regularnego trybu życia, zdrowego odżywiania, odpowiedniej dawki ruchu i leków sytuacja nie powinna się powtórzyć w przyszłości. Weszliśmy do pokoju, w którym leżał wuj. Pomieszczenie prawie w całości zajmowało łóżko, a także cała masa specjalistycznych aparatur. W powietrzu unosił się zapach środków dezynfekujących. Wuj, widząc nas, uśmiechnął się szeroko.
– Moi kochani! Wiedziałem, że po rewelacjach Gabriela nie usiedzicie długo w domu, ale nie spodziewałem się was tak szybko!
– A co, masz jakieś plany na najbliższe kilka dni? – zażartował tato, przysiadając na brzegu łóżka i ściskając chorego za rękę.
– A owszem, mam kilka pomysłów – odparł wuj z błyskiem w oku. – Gdyby tylko ci szarlatani mnie stąd wypuścili… – Mrugnął porozumiewawczo, a my się roześmialiśmy. Wuj wyglądał blado i dość mizernie, ale to, że żartował, było bardzo dobrym znakiem.
Po kilku minutach przyszedł lekarz i musieliśmy opuścić salę na czas oględzin. Wuja czekały jeszcze kompleksowe badania po tym, jak zaczął przyjmować nowy zestaw farmaceutyków. Lekarz prowadzący poinformował nas jednak, że najdalej za kilka dni, jeśli wszystko będzie przebiegało pomyślnie, wuj będzie mógł wrócić do domu.
Minął niemal tydzień, nim wuj Dominik stanął wreszcie w progu swojej rezydencji na obrzeżach Neapolu. Co dzień odwiedzaliśmy go w szpitalu, jednak jego powrót do domu sprawił nam tyle radości, jakbyśmy nie widzieli się co najmniej od roku.
Chory bardzo szybko dochodził do siebie, twierdził, że była to tylko zasługa naszej obecności przy nim. Miał już nawet w planach powrót do swojej firmy. Wysłuchawszy jednak sterty argumentów, która posypała się jak lawina, gdy tylko usłyszeliśmy o tym pomyśle, postanowił dać sobie jeszcze trochę czasu na odpoczynek i spędzenie paru tygodni z rodziną. Będący w gościnie w rezydencji pan Gabriel Persatti nie ukrywał zadowolenia i satysfakcji z faktu, iż dopiął swego – bo właśnie zmuszenie przemęczonego szefa do odpoczynku było jego głównym celem, gdy do nas dzwonił kilka dni wcześniej. Doskonale wiedział, że tylko to jest w stanie skłonić Dominika Carmento do spędzenia kilku dni bez wizyty w biurze. Nieraz się zastanawiałam, jak to się stało, że wuj w swojej branży zawodowej trafił na tak uczciwego i serdecznego człowieka jak pan Gabriel. Miał niesamowite szczęście.
Nastał czas odpoczynku, choć wakacje niestety nie oznaczały dla mnie przerwy od treningów. Rezydencję wuja otaczał wspaniały park, po którym lubiłam biegać. Był też basen i siłownia z sauną, tak więc trening ciała był więcej niż przyjemny. Jednak to w bibliotece wuja najbardziej lubiłam spędzać czas. Tam, wśród zapachu starych woluminów i kleju introligatorskiego, czułam się najbardziej komfortowo i tam też postanowiłam odbębnić nakazany przez mamę trening ducha i umysłu. Dziś polegał on głównie na ogólnym rozwijaniu wiedzy o świecie i zagłębianiu się w różne filozofie, choć wciąż między filozofiami pojawiała się w mojej głowie myśl o Mateuszu.
Liczyłam trochę na to, że choć przez chwilę pogadam z wujem i podpytam, czy jego księgozbiór wzbogacił się ostatnio o coś szczególnie godnego uwagi. Wiedziałam, że ma w zwyczaju przychodzić do biblioteki po obejrzeniu wieczornych wiadomości, bo często właśnie wtedy rozmawiał z nami przez internet. Miałam nadzieję, że wuj, mimo tego, że był jeszcze zmęczony, wstąpi tu choć na kilka minut. Nie pomyliłam się.
– Kogo ja tu widzę! – powiedział wuj, przekraczając próg. Zamknął za sobą masywne drewniane drzwi, po czym zaśmiał się. – Przerwałem jakieś ważne rozważania?
– To miejsce sprzyja refleksji – powiedziałam, odrywając myśli od uśmiechu Mateusza.
Wuj Dominik powoli usiadł w wielkim fotelu, spojrzał na mnie uważnie i zapytał:
– No to co tam czytasz?
– Schopenhauera – odparłam z ciężkim westchnieniem, zamknąwszy książkę.
– Za dużo pesymizmu? – Wuj uśmiechnął się ze zrozumieniem, mając zapewne na myśli nie tylko filozofa, ale i moją minę. Bez przekonania odpowiedziałam na uśmiech.
– No nie powiem, żeby pomagał pozytywnie patrzeć na świat.
– Świat nie jest aż taki skomplikowany. – Wuj zamyślił się, utkwiwszy spojrzenie w oknie, choć wyglądało na to, że jego myśli pognały gdzieś bardzo daleko.
Uśmiechnęłam się pod nosem, patrząc na jego minę, i pozwoliłam również swoim myślom popędzić przed siebie. Przez kilka długich chwil tkwiliśmy w pozbawionej skrępowania ciszy, każde pochłonięte swoimi refleksjami. Wreszcie twarz wuja rozjaśniła się i po chwili usłyszałam:
– Nie jest aż taki skomplikowany. Chociaż czasem daje się we znaki.
– Tak. – Uśmiechnęłam się z przekąsem. – Zwłaszcza kiedy są wakacje, a ja muszę ślęczeć nad treningami, a wolałabym zajmować się czymś zupełnie innym.
– Mama cię pilnuje, co?
Wuj jako bliski członek rodziny został dopuszczony do naszej rodzinnej tajemnicy. Odbyło się to, jak to u nas bywa, z fanfarami i w odpowiedniej atmosferze. Tajemnica Diveny była pilnie strzeżona przez ród Divendi od wieków. Jej poznania dostępowali prawie wyłącznie członkowie naszej licznej rodziny, wuj Dominik był więc jednym z wyjątków.
– Pilnuje, i to nieubłaganie. – Westchnęłam. – Niemal nie mam czasu na nic innego.
Wuj uśmiechnął się ze współczuciem, przechylił się w przód i rzekł podniośle:
– Młodość ma swoje prawa! Matka nie może zamykać cię w klatce treningów, bo kiedy znajdziesz czas na miłość?
Od razu stanął mi przed oczami pewien zielonooki blondyn i poczułam, że się rumienię.
– Po co mam szukać miłości? Jak będzie chciała, to sama mnie znajdzie. – Spróbowałam buńczucznie wybrnąć z sytuacji, ale wuj zaśmiał się tylko i stwierdził zaczepnie:
– Nie oszukasz czułego serca doświadczonego starca! Na mój gust to ktoś już tam gdzieś jest i czeka, aż znajdziesz czas!
Moje policzki, ku jego uciesze, zapłonęły jeszcze bardziej. Zaśmiałam się, czując się głupio skrępowana. Jednak postanowiłam nie tłumaczyć się i nie wykręcać, bo zapewne moje nieprzewidziane reakcje i tak niechybnie by mnie zdradziły. Stwierdziłam więc tylko:
– Po prostu czasem niektóre sprawy nie układają się po naszej myśli.
– Rozumiem. – Opadłszy z powrotem na oparcie fotela, wuj spojrzał na mnie uważnie. – Pozwól, że ci coś poradzę: nigdy nie smuć się niczym za długo, bo smutek zasłania te twoje piękne, ciemnoniebieskie oczy i przed nosem może przeparadować ci szansa na coś wyjątkowego!
Uśmiechnęłam się w podzięce za komplement. Policzki powoli przestawały mnie palić. Zdradliwy organizm!
Pogadaliśmy jeszcze trochę o książkach w jego bibliotece, o ostatnich wydarzeniach w polityce, która niezmiennie go pasjonowała, o wszystkim i o niczym. Wuj po całym dniu wyglądał na wyczerpanego, twarz miał bladą, więc przekonałam go szybko, że powinien pójść się już położyć i odpocząć. Mieliśmy w perspektywie jeszcze wiele dni, by spokojnie spotkać się i porozmawiać.
– Pamiętaj, moja droga, o tym, co ci powiedziałem – odezwał się, wychodząc z biblioteki. – Nie warto się smucić. Lepiej tę energię spożytkować na zrobienie czegoś dobrego, co pomoże ci poprawić samopoczucie i sprawi, że przeżycie pewnych rzeczy przyjdzie ci łatwiej.
Pokiwałam głową, stwierdzając, że uważne słuchanie tego człowieka jest bardziej wartościowe niż techniki rozwoju ducha i moralności. Ciekawe tylko, czy mama byłaby tego samego zdania. Westchnęłam i z ociąganiem wróciłam do lektury filozoficznego tomiszcza, które leżało na moich kolanach.
Narodziny słońca. Olbrzymia czerwona kula wynurzająca się zza horyzontu oświetlała chmury, nadając niebu fantazyjne odcienie różu, fioletu, błękitu i złota. Lubiłam świt, choć rzadko udawało mi się zwlec z łóżka na tyle wcześnie, by go zobaczyć. Było po czwartej, a ja siedziałam na mostku nad strumieniem, z bosymi stopami zanurzonymi w zimnej wodzie. Przez moje ciało przeszedł dreszcz, kiedy chłodny wietrzyk musnął mój mokry od potu kark.
Poprzedniego wieczora rozmawiałam z Mateuszem. Nie był konkretny, gadał o wszystkim i o niczym, ale sprawiał wrażenie, jakby dręczył go jakiś temat, który trudno mu było poruszyć. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, ale czułam się przez całą rozmowę straszliwie spięta, bojąc się, co chłopak może mi chcieć powiedzieć. Kiedy się w końcu pożegnaliśmy, poczułam jednocześnie ulgę i zawód. Nie mogąc wytrzymać z tym zamieszaniem, zadzwoniłam do Kasi i rozmawiałyśmy do późnej nocy. Skutek tych uczuciowych dywagacji był taki, że kiedy się wreszcie położyłam, najpierw nie mogłam zasnąć, a kiedy wreszcie się to udało, obudziłam się przed świtem, przespawszy ledwie godzinę. Kiedy na zewnątrz było jeszcze zupełnie ciemno, wstałam, żeby pobiegać.
Trenowanie sztuk walki nie było moim ulubionym zajęciem, choć jak każdy kandydat na Wojownika Diveny miałam obowiązek znać podstawy. Zdecydowanie za to wolałam zwykłe dbanie o kondycję. Przebiegłszy kilka kilometrów w kółko po wielkim ogrodzie wuja Dominika i uspokoiwszy nieco myśli, zziajana, ale rozgrzana i zadowolona dotarłam nad strumień. Wyjęłam telefon komórkowy i wystukałam SMS-a do mojej przyjaciółki Joasi. Wiedziałam, że jest teraz we Włoszech na wakacjach. Pomyślałam, że fajnie by było, gdyby udało się z nią spotkać. Może mama by mi odpuściła trochę te treningi i pozwoliła na chwilę relaksu. Ostatnio zrobiło się ich zdecydowanie za dużo.
Joasię, tak jak Kasię i Mateusza, znałam od wielu lat, praktycznie wychowywałyśmy się razem. Była bardzo żywą, lecz skrytą dziewczyną, przeważnie ciepłą i serdeczną, choć również nerwową i wybuchową, co nieraz bywało między nami zarzewiem konfliktu. Zanim wyprowadziła się z rodzicami cztery lata temu, była moją sąsiadką. Teraz obok mojego domu mieszkała tylko jej babcia. Joasia przyjeżdżała do niej na wakacje i święta, więc miałyśmy trochę mniej okazji do spotkań, niemniej obie dbałyśmy o tę czasem trudną, choć wartościową dla nas obu przyjaźń.
Tego roku rodzice Joasi zdecydowali się zabrać babcię na miesięczny urlop za granicę. Nieoczekiwany zbieg okoliczności, że wybrali właśnie południowe Włochy. Nie mogłyśmy odżałować, że spędzimy wspólnie tylko krótką część wakacji. Wcześniejszy wyjazd do wuja Dominika wypadł nam tak niespodziewanie, że zupełnie wyleciało mi z głowy, by dać jej o tym znać. Chciałam to nadrobić, jak tylko nie będzie za wcześnie na telefon. Póki co rozkoszowałam się pięknem poranka i starałam się nie wpadać w melancholię. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że moje myśli wciąż wracały do wczorajszych rozmów i poruszeń mojego beznadziejnie niereformowalnego serca.
Z Mateuszem spędzałam trochę czasu, choć byłam ostrożna z myśleniem o tej relacji jako bliższej niż koleżeńska. Czasami wręcz miałam wrażenie, że gdybym ja pod różnymi pretekstami nie utrzymywała tego kontaktu, wszystko by się urwało, bo on by się o to nie zatroszczył. Po prostu mijałby mnie na korytarzu w ich domu, kiedy wpadałabym odwiedzić Kasię. Z aranżowaniem sytuacji, kiedy byliśmy sam na sam, byłam od jakiegoś czasu szczególnie ostrożna, gdy tylko zorientowałam się, co się święci. A zaczęło się przecież całkiem niewinnie – ratowaniem brata przyjaciółki z kiepskiego towarzystwa.
Mateusz jest chłopakiem zamkniętym w sobie, typem, u którego na pierwszy rzut oka widać, że ma swój własny świat, własnych znajomych i niekoniecznie wszyscy mają prawo ładować się w jego życie, ale to nie tłumaczyło, dlaczego czasem stawał się taki obojętny. Nie tłumaczyło go też to, że był facetem. Prosty przykład – Filip. Dbał o naszą przyjaźń z równym zaangażowaniem, co ja. Chociaż nie wiem, czy „dbał” to odpowiednie słowo. Po prostu wiedziałam, że mogę na niego zawsze liczyć, a on wiedział, że może liczyć na mnie.
Z Mateuszem było inaczej… Często miałam wrażenie, że jemu zwyczajnie nie zależało. Jakby między nami była jakaś bariera, której nie chciał albo nie umiał przekroczyć. Czasem mu odbijało i potrafił w środku nocy przyjść i powiedzieć, że koniecznie musi ze mną pogadać. Tak jak wczoraj z tym telefonem. Po co w ogóle zadzwonił?
Początkowo, gdy jeszcze traktowałam go jak brata mojej przyjaciółki, nie robiło mi to różnicy. Nic na siłę, jesteśmy tylko znajomymi. Ale potem się zaczęło… sny na jawie, marzenia, motylki.
– Musisz coś z tym zrobić, bo oszalejesz. – Usłyszałam swój własny głos. – Tak nie wolno! Facet nie może przysłonić ci całego świata! Zresztą to nie jedyny kwiat na łące…
Zabrzmiało to w moich ustach jakoś bez przekonania.
Lekki wietrzyk musnął moje plecy, a przez ciało przebiegły ciarki. Tak się zagłębiłam w rozmyślaniach, że zdążyłam nie tylko ochłonąć, ale zupełnie zmarznąć. Zaczęłam się zbierać do powrotu do domu, kiedy ogarnęło mnie jakieś dziwne, nieznane uczucie… Usiadłam z powrotem na mostku, ale tym razem podwinęłam nogi pod siebie tak, że kolana miałam tuż pod brodą. Objęłam nogi rękami, bo zrobiło się nagle lodowato i zamarłam w bezruchu. Uczucie narastało, poczułam, że krew odpływa mi z twarzy, zaczęło szumieć w uszach, a oczy nagle zasłoniła mi jakby mgła. Po chwili już wiedziałam, to był strach. Nie pochodził ode mnie… Ogarniało mnie przerażenie, które ktoś lub coś we mnie powodowało.
Zatrzęsłam się jak w febrze, zaczęło robić się ciemno, było mi coraz zimniej. Poczułam, że coś ciepłego skapnęło mi z nosa na rękę… Czyżby krew? Nie mogłam być pewna, bo moje oczy przestały normalnie funkcjonować.
W przerażeniu spróbowałam choć na chwilę się skoncentrować, by użyć Diveny. Czułam podświadomie, że coś się zbliża, coś bardzo złego. I wtedy nagle to coś zaczęło wyłaniać się z ciemności, tuż przede mną. Mój żołądek skręcił się w supeł, a ciałem wstrząsnęły gwałtowne dreszcze. To coś miało kształt twarzy, tyle że ta twarz była cała czarna, niewyraźna i miała czerwone, jarzące się oczy, które chciały przeszyć mnie na wylot. Spojrzałam prosto w nie i aż skurczyłam się z przerażenia. Oddech uwiązł mi w gardle. To była kwintesencja zła.
Nie czułam nic, prócz panicznego strachu i zimna. Po kilku chwilach wszystko zniknęło, a ja z powrotem znalazłam się w ogrodzie, na mostku. Tyle tylko, że leżałam na plecach, a słońce było już wysoko na horyzoncie.
– Wizja? – powtórzyłam z niedowierzaniem słowa mamy i szczelniej owinęłam się puchatym kocem. Było ponad trzydzieści stopni, ale ja od czasu obudzenia się na mostku nie mogłam się dogrzać. – Jaka znowu wizja? I co miałaby oznaczać?
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co ci odpowiedzieć. Jedno jest pewne: ma związek z Diveną, a w takim razie muszę zawiadomić, kogo trzeba.
– Kogo? – zdziwiłam się.
– Kogoś, kto może mieć o tym jakieś pojęcie – odparła ze stoickim spokojem, którym nieudolnie maskowała zdenerwowanie, i podała mi gorącą herbatę ze stolika przy moim łóżku.
– Nie powiesz mi nic więcej? – zapytałam zawiedziona.
Miałam nadzieję, że uchyli choć rąbka tajemnej tajemnicy. Od dziecka, jak każdy posiadacz Diveny, uczyłam się o historii rodu Divendi i opanowywałam posługiwanie się moją wewnętrzną siłą, stosując czterotorowy system treningowy. Jednak póki nie zostanę Wojownikiem, nie będę dopuszczona do tajemnic Diveny, a nie wszyscy kandydaci przechodzą Próbę i zostają Wojownikami.
– Już niedługo dowiesz się wszystkiego, kochanie. Za parę dni twoje urodziny. Odpocznij jeszcze trochę.
Z tymi słowami wyszła z pokoju. Tradycyjnie nie dowiedziałam się niczego. Odepchnęłam jednak od siebie irytację, która i tak nie doprowadziłaby mnie do czegoś sensownego. Przez lata przyzwyczaiłam się do tego, że mogę wiedzieć o Divenie tylko to, co niezbędne, a cała reszta miała nadejść po Próbie, do której przygotowywała mnie mama. Jednak dzisiejsza sytuacja obudziła we mnie nadzieję, że krąg informacji „niezbędnych” może się nagle poszerzyć. Jak się okazało, nic bardziej mylnego. Miałam do mamy nieskończoną ilość pytań, postanowiłam jednak zacisnąć zęby i nie zadręczać jej niepotrzebnie, zwłaszcza że tak bardzo przejęła się tym, co mnie spotkało. Zawsze przejmowała się, gdy coś niepokojącego działo się z którąkolwiek z bliskich jej osób, ale tym razem na jej twarzy – tak bardzo podobnej do mojej – nie było zwyczajnego zaniepokojenia. Nieco mnie to zaniepokoiło.
Opadłam na poduszki. Cała ta „wizja” fizycznie bardzo mnie wyczerpała. Z mostku do rezydencji dotarłam, słaniając się na nogach. Tato, który wyszedł akurat na zewnątrz, zobaczył mnie i poważnie zaniepokojony zaprowadził do pokoju. Najmocniej wystraszyły go chyba ślady krwi na mojej twarzy i ubraniu. Tak jak podejrzewałam, w czasie wizji dostałam krwotoku z nosa. Nie przebierając się, padłam na łóżko i przespałam ponad trzy godziny. Zbudziła mnie mama, żeby ze mną porozmawiać. Przyniosła tacę ze śniadaniem, ale zanim się do niego dobrałam, mimo lekkich zawrotów głowy zmusiłam się do wejścia na chwilę pod prysznic.
Rozmowa z mamą przypominała bardziej przesłuchanie. To ja opowiadałam, a ona słuchała, od czasu do czasu dopytując o coś. A chciała znać wszystkie szczegóły. Tak jak zawsze, gdy sprawy dotyczyły Diveny, nie wytłumaczyła mi zbyt wiele. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że każdy członek rodziny Divendi w okolicy dnia, w którym osiąga pełnoletniość, bierze udział w jakimś spotkaniu czy rytuale, w trakcie którego dowiaduje się, skąd ta wewnętrzna siła się wzięła oraz co zrobić, by rozpocząć Próbę i stać się Wojownikiem. Ale wizja spowodowała, że naprawdę bardzo się przestraszyłam i poczułam, że dni, które dzielą mnie od poznania pochodzenia Diveny i rozpoczęcia Próby, to cała wieczność. Miałam w głowie zbyt wiele pytań, na które nie znałam odpowiedzi, a zdenerwowanie mamy tylko pogłębiało moją niepewność i strach.
Divena zawsze była dla mnie obciążeniem. Ciągłe treningi, intensywność życia sportowego i naukowego, dodatkowe zadania. Były chwile, kiedy szczerze tego nienawidziłam. Tylko wpajane mi od dziecka poczucie obowiązku i służby nie pozwalało mi rzucić tego wszystkiego w cholerę. Z powodu Diveny musiałam stać się dorosła dużo wcześniej niż moi rówieśnicy, a przecież chciałam być normalną nastolatką, chciałam mieć zwyczajne życie, popełniać błędy, łamać zasady, a potem ponosić tego konsekwencje. Ale odziedziczyłam Divenę – nadzwyczajną wewnętrzną siłę. I choć bywały momenty, kiedy czułam, że jest to jakaś pomyłka, że nie chcę jej i z radością bym się jej pozbyła, doskonale wiedziałam i czułam, że jest integralną częścią mnie. Mimo że nie rozumiałam jej przeznaczenia i sensu, bez Diveny nie potrafiłabym istnieć. Jak dwa bieguny – nienawidziłam tego, że ją mam, i jednocześnie nie wyobrażałam sobie życia bez niej. Rozpaczliwie chciałam dowiedzieć się, co tak naprawdę odziedziczyłam.
Owszem, byłam tylko kandydatką na Wojownika, wielu takich ludzi jak ja było i jest w naszym rodzie, lecz ta niewiedza chwilami doprowadzała mnie do pasji. Trudno było normalnie funkcjonować ze świadomością, że przez niemal całe życie przygotowywano każdego z nas do czegoś, o czym nie mieliśmy bladego pojęcia, dopóki nie stawaliśmy się gotowi na poznanie tajemnicy.
– Proszę – powiedziałam cicho, gdy z zadumy wyrwało mnie pukanie do drzwi. Ujrzawszy wuja Dominika, spróbowałam wstać.
– Siedź, dziecko. Nie podnoś się, jeszcze jesteś słaba. Nie chciałem ci przeszkadzać, ale szukam twoich rodziców. Wiesz może, gdzie mogli się podziać?
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałam. – Mama była tu jakiś kwadrans temu, ale nie mówiła, dokąd idzie, a tato jakiś czas temu pomagał jej zrobić dla mnie śniadanie. Co dalej, to nie wiem.
– No dobrze, chyba najlepiej będzie, jak rozejrzę się za maluchami. Któreś z nich na pewno ich pilnuje. – Już miał zamiar wyjść, kiedy coś mu się przypomniało. – Za dwa dni lecę w interesach do Sztokholmu przez Polskę i mógłbym cię zostawić na dzień, może dwa u Werseli. I tak miałem w zamiarze wstąpić do Jakuba. Przynajmniej byś się tu nie nudziła. – Mrugnął do mnie łobuzersko.
Dziadek Kasi i Mateusza, pan Jakub Wersel, był bliskim przyjacielem mojego dziadka Rafała i wuja Dominika. Kiedy dziadek zmarł, pan Jakub stał się dla wuja Dominika zastępczym starszym bratem. Przy każdej możliwej okazji spotykali się i godzinami rozmawiali i grali w szachy.
– W sumie to całkiem niezły pomysł – stwierdziłam ostrożnie, zastanawiając się, skąd taka myśl przyszła wujowi do głowy.
Czyżby się czegoś domyślał? Raczej nie tego, że chodzi o Mateusza. Ale po ostatniej rozmowie w bibliotece rozszyfrowanie mnie było dla niego niewątpliwie banalne, więc być może chciał mi dać szansę znalezienia czasu dla mojej „miłości”, którą porzuciłam, wyjeżdżając niespodziewanie na wakacje. Uśmiechnęłam się na myśl o tym jego bawieniu się w swatkę.
– Tylko rodzice…
– Tym się nie martw, już ja to załatwię. – Wuj mrugnął zawadiacko, nie dając mi skończyć. – To jesteśmy umówieni.
– Dziękuję! – powiedziałam.
Mój dobroczyńca uśmiechnął się, po czym wyszedł. Z mojej głowy w momencie ulotniły się wizje, Divena, rodzina i treningi, kiedy oczyma wyobraźni zobaczyłam uśmiechające się na mój widok zielone oczy.