Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dla miliona: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dla miliona: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 427 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Hej ty tam!… Dla­cze­go ro­bisz tak po­wo­li?! – za­wo­łał pan Lej­zor Kraus­berg, współ­wła­ści­ciel ko­pal­ni wo­sku ziem­ne­go.

– Toć idę – od­burk­nął gło­śno ro­bot­nik, dzwi­ga­ją­cy w pra­wej ręce ku­beł na­peł­nio­ny ka­wał­ka­mi łup­ku, do­by­ty­mi z głę­bi jamy wo­sko­wej i przy­sta­nął.

– Ty nie py­skuj, tyl­ko rób – wo­łał roz­gnie­wa­ny współ­wła­ści­ciel, wy­so­ki, szczu­pły bru­net, z twa­rzą oliw­ko­wą, po­ro­śnię­tą szpa­ko­wa­tą bro­dą i krót­ki­mi pej­sa­mi, ster­czą­cy­mi z pod ka­pe­lu­sza ka­sto­ro­we­go, z wy­so­kiem den­kiem, za­tłusz­czo­ne­go i błysz­czą­ce­go.

Ro­bot­nik bosy, w zgrzeb­nej ko­szu­li za­wią­za­nej u szyi, roz­twar­tej na pier­siach, prze­pa­sa­nej pa­skiem i spusz­czo­nej nie­mal do ko­lan na zgrzeb­ne spodnie, po­su­nął się le­ni­wie da­lej, pa­trząc z po­gar­dą na złosz­czą­ce­go się wła­ści­cie­la.

Na usły­sza­ny ha­łas, wy­szedł szyb­ko z pod da­chu z de­sek, okry­wa­ją­ce­go jamę wo­sko­wą, gru­by, przy­sa­dzi­sty do­zor­ca i nie­zgrab­nie biegł ku sto­ją­ce­mu p. Kraus­ber­go­wi.

– Go to jest? – mó­wił szyb­ko w żar­go­nie wła­ści­ciel – ty Uszer za to bie­rzesz pie­nią­dze, aby pil­no­wać to by­dło.

– Nu, co się sta­ło, pa­nie Lej­zor? – spy­tał za­sa­pa­ny.

– Ten tam łaj­dak, ten le­piarz le­d­wie po­włó­czy no­ga­mi – mó­wił, wska­zu­jąc na ro­bot­ni­ka, wra­ca­ją­ce­go z pu­stym ku­błem, któ­ry no­sząc wy­do­by­ty łu­pek i lep, na­le­żał do tak zwa­nych le­pia­rzy.

– Ten?… Ja jego wy­pę­dzę.

– Ty nie wy­pę­dzaj Uszer – mó­wił spo­koj­niej pan Kraus­berg – z nich każ­dy le­ni­wy, jego trze­ba pil­no­wać, a te­raz idź do ro­bo­ty.

Uszer po­szedł szyb­ko do jamy wo­sko­wej, a jego grom­ki głos wy­zy­wa­ją­cy ro­bot­ni­ków był mi­łym dla pana Lej­zo­ra, bo się uśmie­chał i try­um­fal­nie roz­glą­dał wo­ko­ło, rad swej po­wa­dze i zna­cze­niu.

Pa­trzał z pew­ną cheł­pli­wo­ścią i lu­bo­ścią na licz­ne jamy, po­ko­pa­ne w od­le­gło­ści do trzech me­trów jed­na od dru­giej. Każ­da była na­kry­ta da­chem z cien­kich de­sek, pod któ­rym ro­bot­ni­cy pra­co­wa­li. Jed­ni w głę­bi jamy – to wła­ści­wi gór­ni­cy czy­li ja­ma­rze, na po­wierzch­ni dwóch krę­ci­ło kor­bą, na któ­rej od­wi­ja­ła się i roz­wi­ja­ła dość gru­ba lina, win­du­ją­ca pra­cę ja­ma­rzy w ku­błach.

Wszę­dzie, wo­ko­ło, po­wie­trze było prze­sy­co­ne ostrą wo­nią naf­ty i su­ro­we­go wo­sku ziem­ne­go. Po­mię­dzy ja­ma­mi prze­pły­wa­ły le­ni­wo po­tocz­ki wy­bie­ra­nej z jam wody pod­skór­nej, brud­nej, żół­ta­wej, z pły­wa­ją­ce­mi oczka­mi ropy naf­to­wej, błysz­czą­cej w pro­mie­niach słoń­ca me­ta­licz­nie. Wy­rzu­ca­na gli­na, szu­ter, pia­sko­wiec two­rzy­ły ob­rącz­ki to wyż­sze, to niż­sze oko­ło jamy, a przy każ­dej z nich była w ru­chu gru­pa ro­bot­ni­ków, za­bru­dzo­nych, nędz­nych, chmur­nych, peł­nią­cych pra­cę z musu, bez żar­tów, roz­mów, pio­sen­ki.

Mię­dzy ja­ma­mi, to tam, to owdzie prze­su­wa­li się ży­dzi, w bu­tach wy­so­kich, bez cha­ła­tów, rzu­ca­li so­bie sło­wa w żar­go­nie i szli da­lej za­ję­ci go­rącz­ko­wo.

Pan Kraus­berg za­ło­żyw­szy ręce w tył, szedł da­lej, roz­glą­da­jąc się bacz­nie, nie zwa­ża­jąc na ka­łu­że i bło­to, opry­sku­ją­ce zru­dzia­łe cho­le­wy i cha­łat zbru­dzo­ny, z wiel­kie­mi tłu­ste­mi pla­ma­mi.

Po­ra­nek ma­jo­wy, po­god­ny, pro­mie­ją­cy słoń­cem, prócz ja­sno­ści roz­świe­tla­ją­cej szcze­gó­ły ko­pal­ni i cie­pła, nie za­zna­czał się na Wo­lan­ce, na ma­łej wy­nio­sło­ści do­mi­nu­ją­cej nad Bo­ry­sła­wiem, ani zie­le­nią mu­ra­wy, ani świe­żym po­wie­wem po­wie­trza mimo bliz­ko­ści la­sów Tu­cha­no­wic, wsi za Wo­lan­ką po­ło­żo­nej.

Dusz­ne wy­zie­wy wo­sku i naf­ty su­ro­wej; cięż­ka, nie­usta­ją­ca pra­ca na­jem­ni­ków; go­rącz­ka in­te­re­sów u prze­bie­ga­ją­cych ży­dów pa­no­wa­ły tu nie­po­dziel­nie.

Dwa­dzie­ścia szy­bów, czy­li stu­dzien wo­sko­wych, na­le­żą­cych w pią­tej czę­ści do p. Kraus­ber­ga, były w ru­chu. Jed­ne z nich nie do­tar­ły jesz­cze do wo­sko­no­śnych po­kła­dów, inne przy­no­si­ły już do­cho­dy, do jed­ne­go z nich nad­szedł p. Kraus­berg.

Co sły­chać u cie­bie, Abrum?

– Wszyst­ko do­brze, pa­nie Lej­zor – od­po­wie­dział do­zor­ca, niz­ki, ru­chli­wy sza­tyn, gła­dząc swą ciem­ną bro­dę. – Wosk jest, ale i kin­dy­bał tak­że – to mó­wiąc, wska­zał na kupę żół­ta­we­go, z czar­ne­mi żył­ka­mi wo­sku i na czar­ną, cia­sto­wa­tą masę mniej cen­ną, zwa­ną w Bo­ry­sła­wiu i na Wo­lan­ce kin­dy­bał.

Pan Kraus­berg spoj­rzał okiem znaw­cy na jed­ną kupę, na dru­gą i mruk­nął:

– To nic! Ty Abrum zmie­szaj ra­zem, ono pój­dzie w hurt!

Z ko­lei zwró­cił swą uwa­gę na pra­cę troj­ga dziew­cząt, któ­re tę­py­mi no­ża­mi ze­skro­by­wa­ły wosk z łup­ku, do­by­te­go z jamy. Za­zwy­czaj bo­wiem wosk w po­kła­dach, przy pra­cy oskar­dem, przy­cho­dzi na wierzch zmie­sza­ny ze ska­łą, od któ­rej od­dzie­la­ją go dziew­czę­ta sie­dzą­ce pod da­chem opo­dal.

Jed­na z dziew­cząt, ład­na, mło­da bru­net­ka w czer­wo­nej chu­s­tecz­ce, za­wią­za­nej pod bro­dą za­chi­cho­ta­ła gło­śno, pa­trząc mile na sie­dzą­ce­go nie­da­le­ko ro­bot­ni­ka, któ­ry roz­we­se­lo­ny wo­łał z uśmie­chem:

– Jadł­bym cię łyż­ką, jak miód, Ka­siu.

– Eee, nie­praw­da…

– Abym tak zdrów wy­szedł z jamy… oj sma­ko­wa­ła­byś mi, sma­ko­wa­ła le­piej niż sam miód.

Śmiał się gło­śno, wtó­ru­jąc chi­cho­tom dziew­cząt.

– Ci­cho tam, czy nie wi­dzisz, że jest sam pan wła­ści­ciel? – gro­mił do­zor­ca za brak usza­no­wa­nia.

– Gęby ci nie sprze­da­łem, ino czas – od­parł dość twar­do ro­bot­nik.

Roz­le­gły się śmie­chy, tak pra­cu­ją­cych przy kor­bie, jak i dziew­cząt i no­szą­cych ka­mień w ku­błach.

– Stul pysk! – wrza­snął do­zor­ca.

– Ty Abrum kin­dy­ba­łem za­tkaj go so­bie – za – wo­łał Pa­weł, mło­dy chłop ja­marz, jak wid­no po oskar­dzie i lamp­ce obok sto­ją­cej.

– Abrum, czy on do­bry? – spy­tał pan Kraus­berg spo­koj­nie.

– On?… On so­bie ni­cze­go.

– To niech się śmie­je, ja mu po­zwa­lam.

Dzwo­nek umiesz­czo­ny nad kor­bą za­brzmiał w krót­kich od­stę­pach trzy razy, znak, że czło­wiek wy­jeż­dża z jamy. Na ten od­głos dzwon­ka dwaj ro­bot­ni­cy, le­pia­rze, za­ję­ci no­sze­niem łup­ku oczysz­czo­ne­go do płucz­ki, po­sko­czy­li do dru­giej kor­by, nie­da­le­ko jamy umiesz­czo­nej, i po­czę­li rów­no­cze­śnie krę­cić z cią­gną­cy­mi ku­beł. Wkrót­ce jed­nak po­czu­li pra­wie zu­peł­ny brak cię­ża­ru i je­den z nich za­wo­łał:

– Mak­sym je­dzie bez pasa – ro­zu­mie­jąc, że ja­marz nie ob­wią­zał się pa­sem bez­pie­czeń­stwa, lecz swo­bod­nie stoi w ku­ble.

– Wy­cią­gnij­cie pas – roz­po­rzą­dził do­zor­ca.

– Ten Mak­sym za­wsze od­waż­ny – mruk­nął za­do­wo­lo­ny pan Kraus­berg.

– On do­bry, żeby nie taki za­wa­dy­aka – ob­ja­śniał w żar­go­nie Abrum.

– Co to nam szko­dzi!? – rzekł wła­ści­ciel, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Z głę­bi jamy wy­su­nę­ła się gło­wa, okry­ta zmo­kłym, gli­ną po­wa­la­nym ka­pe­lu­szem, i zwol­na oka­za­ła się wy­so­ka, sil­na po­stać ja­ma­rza Mak­sy­ma, sto­ją­ce­go jed­ną nogą w ku­ble, przy­trzy­mu­ją­ce­go się liny jed­ną ręką, a w dru­giej dzier­żą­ce­go lamp­kę.

Oczy jego szu­ka­ły spoj­rze­nia Kasi, a spo­tkaw­szy uśmiech­nął się, na­stęp­nie spo­strzegł sto­ją­ce­go Pa­wia i obaj zmie­rzy­li się nie­na­wist­nem okiem.

– Nu, Mak­sym, wosk jest? – spy­tał z uśmie­chem wła­ści­ciel.

– Mało – od­mruk­nął za­gad­nię­ty, wy­ła­żąc z ku­bła na zie­mię – wię­cej kin­dy­ba­łu i sy­ty­cy, ani­że­li wo­sku.

– Nic nie szko­dzi, aby był wosk.

Mak­sym nie słu­chał tych słów, zwró­co­ny chmur­ny z nie­na­wist­nem spoj­rze­niem w stro­nę Paw­ła, któ­ry z uśmie­chem że­gnał Ka­się.

– Ru­szaj Paw­le! – za­wo­łał do­zor­ca.

Z oskar­dem i lamp­ką w ręku szedł Pa­weł ku kor­bom, pa­trząc zu­chwa­le w oczy Mak­sy­mo­wi. Tuż przy kor­bie cze­kał na nie­go z pa­sem w ręku jego przy­ja­ciel Jan, niz­ki, przy­sad­ko­wa­ty ro­bot­nik, z wy­go­lo­ną twa­rzą, i za­pi­na­jąc je­dy­ny pod­ów­czas pas pod ra­mio­na­mi, szep­nął:

– Ty się strzeż Paw­le, Mak­sym zły jak so­ba­ka, a mści­wy jak żyd.

– Co mi tam… Rów­ne mamy pra­wa do Kasi, zo­ba­czy­my, kto lep­szy!

– Hm… pra­wa to niby rów­ne, ale on sil­niej­szy.

– He… mam i ja siłę, niech pró­bu­je.

– Hej! wsia­dać! – krzyk­nął do­zor­ca, i Pa­weł usiadł­szy na kra­wę­dzi jamy, spusz­czo­ną nogą przy­cią­gnął ku­beł, ob­jął lin­kę pra­wą ręką, sta­nął jed­ną nogą w ku­ble, zo­sta­wia­jąc dru­gą swo­bod­ną, by w ra­zie po­trze­by módz się nią ode­pchnąć od wąz­kich ścian szy­bu, sze­ro­kie­go na je­den metr, i ski­nąw­szy gło­wą Kasi, zje­chał w głąb.

Mak­sym wy­jął z to­boł­ka chleb i usiadł nie­da­le­ko dziew­cząt, a za­ja­da­jąc, klął przez zęby:

– Skrę­cę łeb jak wró­blo­wi, tak mi Pa­nie Boże do­po­móż.

– Ko­muż to? – spy­ta­ła Ka­sia.

– Temu pa­stu­cho­wi, po­kra­ce – za­wo­łał z gnie­wem, wska­zu­jąc ru­chem gło­wy na jamę.

– Ee… nie bądź tak za­wzię­ty – szep­nę­ła spo­glą­da­jąc nań za­lot­nie.

– Da­ro­wał­bym mu ży­cie, ale tyl­ko dla cie­bie.

– Zrób­że to dla mnie.

– Mak­sym! – za­wo­łał do­zor­ca – nie pój­dziesz na wód­kę? Tam w szy­bie taki za­duch.

– Może… jak ze­chcę, nie spy­tam o po­zwo­le­nie.

Abrum po­krył uśmie­chem nie­za­do­wo­le­nie z od­po­wie­dzi, za­chę­ca­nie bo­wiem do pi­cia było jed­ną z taj­nych umów po­mię­dzy nim a Ic­kiem Se­ema­nem, karcz­ma­rzem i re­stau­ra­to­rem ro­bot­ni­ków ko­pal­ni Kraus­ber­ga, któ­ry udał, że nie sły­szy roz­mo­wy, pa­trząc z uwa­gą na ro­bot­ni­ka, za­bie­ra­ją­ce­go w ku­beł od­rzu­co­ne przez dziew­czę­ta ka­mie­nie.

Kiw­nąw­szy gło­wą do­zor­cy, szedł p. Kraus­berg w ślad za ro­bot­ni­kiem do dwóch ży­dów, któ­rzy na wiel­kich si­tach prze­my­wa­li otrzy­ma­ne ka­mie­nie. Przy­kle­jo­ne reszt­ki wo­sku na mocy cię­ża­ru ga­tun­ko­we­go spły­wa­ły na wierzch przy sil­nem po­ru­sze­niu sita na­peł­nio­ne­go ka­mie­nia­mi i wodą. Ma­łym prze­ta­kiem wy­ła­wia­no pły­wa­ją­ce ka­wał­ki wo­sku i rzu­ca­no na kupę.

Wła­ści­ciel przy­pa­try­wał się pil­nie ner­wo­wej ro­bo­cie ży­dów si­ta­rzy i w mil­cze­niu prze­glą­dał ka­mie­nie le­żą­ce, czy są do­brze wy­płu­ka­ne z wo­sku. Ka­mie­nie two­rzy­ły wiel­ką kupę, po któ­rej ku szczy­to­wi po­su­wał się pan Kraus­berg. Wszedł na sam wierzch. Przed nim w do­li­nie roz­cią­gał się Bo­ry­sław na­stro­szo­ny da­cha­mi de­sko­wy­mi jam, wie­ża­mi ka­na­dyj­skie­mi do wier­ce­nia w zie­mi, cały sza­ry, ka­mie­ni­sty od hał­dów skał i gli­ny, wy­rzu­ca­nych z jam ko­pa­nych. Z le­wej stro­ny pię­trzy­ły się le­si­ste góry, z pra­wej świe­ci­ły w dali upraw­ne, zbo­żem po­ro­śnię­te pola. Nie te jed­nak wi­do­ki nę­ci­ły pana Kraus­ber­ga, on pa­trzał upo­rczy­wie, z za­zdro­ścią i za­wzię­to­ścią na oliw­ko­wej twa­rzy, bliz­ko, na ko­pal­nię są­sia­da z le­wej stro­ny. Tuż obok, na za­ku­pio­nej mor­dze grun­tu szu­kał wo­sku zban­kru­to­wa­ny szlach­cic, pan Au­gust Brat­kow­ski, któ­ry w tej chwi­li, w sza­rej ma­ry­nar­ce, w lśnią­cych bu­tach i ka­pe­lu­szu pa­na­ma na gło­wie, stał obok jed­ne­go z ośmiu ko­pa­nych szy­bów i śmie­jąc się, ła­jąc, żar­tu­jąc, za­chę­cał ro­bot­ni­ków do pra­cy.

Przez chwi­lę pa­trzał na nie­go p. Kraus­berg i jak­by nie mógł znieść tego wi­do­ku od­wró­cił się mruk­nąw­szy:

– Abyś ty raz prze­padł! – i zwol­na ze­szedł z hał­dy ka­mie­ni.

Lecz jak ma­gnes przy­cią­ga że­la­zo, tak pan Kraus­berg mimo swej woli raz po­raz spo­glą­dał na są­sia­du­ją­cą ko­pal­nię i bez­wied­nie zbli­żał się do niej.

Sta­nął na gra­ni­cy na­zna­czo­nej płyt­kim row­cza­kiem i kil­ku pa­li­ka­mi, spoj­rzał za sie­bie i przed sie­bie i z nie­win­ną miną za­cie­ka­wio­ne­go zbli­żył się do naj­bliż­sze­go szy­bu.

– A cze­go? – krzyk­nął do­zor­ca, pół­chłop pól­miesz­cza­nin, są­dząc z ubio­ru.

– Ja nic, tak przez cie­ka­wość, jak u was idzie, przy­sze­dłem tu­taj.

– Ho, ho, u nas do­bry wosk, a bę­dzie lep­szy – chwa­lił się do­zor­ca, wska­zu­jąc na ład­ny, żół­ty wosk.

– Tce, tce, – cmok­nął żyd, krę­cąc gło­wą – wosk bar­dzo do­bry, a dużo?

– Ile tam Pan Bóg da, bywa róż­nie, i dużo i mało.

– To chwa­ła Bogu, do­ko­pię się i ja ta­kie­go.

Na te sło­wa wszedł pod dach szy­bu pan Brat­kow­ski, tęgi, śred­nie­go wzro­stu, ciem­ny blon­dyn, z wiel­ki­mi wą­sa­mi i dłu­gą na­po­le­on­ką, w oku­la­rach, przy­sła­nia­ją­cych ciem­no­nie­bie­skie oczy.

– Dzień do­bry, pa­nie Lej­zor! – za­wo­łał wy­cią­ga­jąc rękę.

– Kła­niam panu, – od­po­wie­dział, uchy­la­jąc ka­pe­lu­sza i ści­ska­jąc z sza­cun­kiem po­da­ną rękę.

– Go sły­chać no­we­go? do­bre­go? Ja­kie ceny na wosk.

– Wszyst­ko po sta­re­mu, nic no­we­go, nic do­bre­go, a ceny za­leż­ne od wo­sku.

– No, a za­tem? – spy­tał, wska­zu­jąc na świe­żo wy­do­by­ty.

– To czy­sty, do­bry wosk… Wczo­raj da­wa­no od 15 do 17 gul­de­nów za cent­nar.

– Hm… cena nie­zła, ale le­d­wie, le­d­wie opła­ci kosz­ta… Ileż też kosz­tu­je pana wy­do­by­cie cent­na­ra.

– To za­le­ży, cza­sem wię­cej, cza­sem mniej, do­wiem się przy koń­cu roku.

– O, ja pro­wa­dzę ści­słe ra­chun­ki, mnie sa­me­go cent­nar kosz­tu­je dzie­sięć gul­de­nów.

– To pan ma ład­ny za­ro­bek, – uśmiech­nął się pan Kraus­berg z ukry­tą iro­nią.

– Phi, co za za­ro­bek?! A po­licz pan pro­cen­ta od wło­żo­ne­go ka­pi­ta­łu, moją pła­cę za nad­zór i ra­chun­ki, utrzy­ma­nie domu w Dro­ho­by­czu, co mi zo­sta­je?

– Ży­dek był­by kon­tent, ale pan przy­zwy­cza­jo­ny do wy­dat­ków.

– Ale, hale… Za­po­mnia­łem już pa­nie do­bro­dzie­ju o daw­nych cza­sach… Ale, ale pa­nie Lej­zor, czy i do pana za­jeż­dża tak cią­gle ten utra­pio­ny ko­mi­sarz gór­ni­czy?

– Jak on ma in­te­res, to przy­je­dzie.

– A do mnie nie­mal co dru­gi dzień, a je­śli nie on to ktoś z po­li­cyi,

Słu­chacz uśmiech­nął się zło­śli­wie ką­ci­ka­mi ust i spy­tał z uda­nem współ­czu­ciem:

– I cze­go oni pana tak na­pa­stu­ją?

– A dy­abli wie­dzą, to pró­bu­ją siły lin, znów pa­nie do­bro­dzie­ju pa­trzą na ma­te­ry­ał, albo na nity rur od młyn­ków, al­boż ta­kie­mu skur­czy­pa­le dużo po­trze­ba, aby mi do­ku­czyć.

– Hm… hm… a może oni chcą ła­pów­ki, – szep­nął zci­cha, mru­ga­jąc po­ro­zu­mie­waw­czo.

Pan Brat­kow­ski mach­nął ręką, wes­tchnął i rzekł:

– Pró­bo­wa­łem i tego pa­nie Lej­zor, ale nie po­ma­ga.

– I tak czę­sto przy­jeż­dża?

– O, bar­dzo czę­sto, pew­no i dziś pa­nie do­bro­dzie­ju nad­le­ci, bo dwa dni był spo­kój.

– To źle, to prze­szka­dza w ro­bo­cie i psu­je ro­bot­ni­ków.

– No, a jak tam u pana?… Gzy tyl­ko pan nie idzie w mój grunt chod­ni­kiem, bo ma pan tam bliz­ki szyb.

– Ja?… My idzie­my sztol­nia­mi za­wsze na za­chód, mamy chwa­ła Bogu swój grunt, na co nam obcy?

– A to do­brze, bar­dzo do­brze, pa­nie Lej­zor, bo już chcia­łem we­zwać geo­me­try, aby zba­dał.

– Po co ten koszt? Ja sam pil­nu­ję po­rząd­ku. Przy dal­szym szy­bie wsz­czę­ła się kłót­nia, spoj­rzał w tę stro­nę nie­spo­koj­nie pan Brat­kow­ski i od­cho­dząc szyb­ko, za­wo­łał:

– Do wi­dze­nia, pa­nie Lej­zor! Idę ich go­dzić!

– Kła­niam, kła­niam, – rzekł żyd, zdej­mu­jąc ka­pe­lusz, a po chwi­li idąc ku swym szy­bom, szep­nął z za­zdro­ścią:

– On ma jed­nak do­bry, cał­kiem czy­sty wosk! Szedł zwol­na, za­my­ślo­ny, w tem z jed­ne­go szy­bu zbli­żył się szyb­ko do­zor­ca i pra­wie szep­tał:

– Pa­nie Lej­zor, u mnie liny sła­be, tro­chę prze­tar­te, może być wy­pa­dek…

– Jak daw­no liny w ro­bo­cie?

– Dru­gi ty­dzień, ale to taki gał­gań­ski ma­te­ry­ał.

– Mu­szą słu­żyć da­lej – za­de­cy­do­wał pan Kraus­berg.

– Nu, a jak bę­dzie wy­pa­dek?

– Czy ty wła­zisz do szy­bu? – uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Ja, nie!

– Bądź spo­koj­ny, lu­dzie znaj­dą się za­wsze.

Do­zor­ca po­szedł do swej ro­bo­ty, a pan Lej­zor dum­ny swą oszczęd­no­ścią i ści­słym ra­chun­kiem, któ­re z bie­da­ka zro­bi­ły go jed­nym z współ­wła­ści­cie­li dwu­dzie­stu szy­bów, po­wiódł w oko­ło try­um­fal­nem okiem. On czuł w tej chwi­li swo­ją war­tość i wiel­kość, od któ­re­go za­le­ża­ło te­raz oko­ło dwu­stu czter­dzie­stu lu­dzi, pra­cu­ją­cych dla nie­go, do­by­wa­ją­cych dla nie­go pie­niądz z głę­bi dusz­nych, nie­bez­piecz­nych szy­bów. Pa­trząc, spo­tkał wzro­kiem i ośm szy­bów są­sia­da, za­bły­sły mu oczy chci­wo­ścią, przy­ciął zę­ba­mi wąz­kie war­gi, i po chwi­li szep­nął w ro­dza­ju po­cie­sze­nia:

– I one będą na­sze… Dla­cze­go na­sze?… One będą moje!

Znów z jed­ne­go ze szy­bów zbli­żył się do­zor­ca.

– Cze­go chcesz?

– U mnie pa­nie Lej­zor skrę­ca się szyb.

– Dla­cze­go on się skrę­ca?

– Mó­wią, że szu­ter zwa­lił się w tę stro­nę.

– Co chcesz, że­bym ci po­ra­dził?

– U mnie cem­bro­wi­na pęka, jesz­cze mo­rze się zwa­lić i za­sy­pać ja­ma­rzy.

– A dużo wo­sku z jamy?

– To reszt­ki, mie­li­śmy ro­bić do koń­ca ty­go­dnia i po­rzu­cić szyb.

– To ty rób swo­je, a szyb niech się krę­ci.

– Do­brze, pa­nie Lej­zor.

Słoń­ce po­łu­dnio­we za­czę­ło do­pie­kać, roz­grze­wa­jąc ka­mie­nie i wzma­ga­jąc sil­ną woń naf­to­wą. Pan Kraus­berg roz­piął cha­łat, z pod któ­re­go wid­nia­ła ciem­na wy – tar­ta ka­mi­zel­ka, a na spodnie brud­ne, dym­ko­we w pa­ski, spa­da­ły i chwia­ły się w ru­chu cy­ces, sznur­ki wi­dze­nia po­trzeb­ne w chwi­lach mo­dli­twy. Z rę­ka­mi w tył za­ło­żo­ne­mi kie­ro­wał się ku kan­ce­la­ryi ko­pal­ni, ma­łe­mu, odra­pa­ne­mu dom­ko­wi, drew­nia­ne­mu, sto­ją­ce­mu na kra­wę­dzi grun­tu z pra­wej stro­ny. Idąc po­sły­szał gło­sy gniew­li­we i gło­śnie, pły­ną­ce ze szy­bu Abru­ma. Pod­szedł bli­żej i za­wo­ław­szy do­zor­cę, spy­tał o przy­czy­nę.

– Te­raz po­łu­de­nek, to za­raz kłót­nia. Mak­sym krzy­czy na Jana, a Jan wrzesz­czy na Mak­sy­ma. Im idzie o Paw­ła i jed­ną dziew­czy­nę, to chłop­skie zwy­cza­je – uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Tak mó­wisz?… No, je­śli oni w po­łu­dnie za­miast od­po­czy­wać kłó­cą się i to o dziew­czy­nę, im wszyst­kim jest za do­brze u nas. Idź, za­wo­łaj mi za­raz Icka.

Po­słusz­ny Abrum szyb­ko po­szedł ku karcz­mie Icka Se­ema­na i wkrót­ce zja­wił się w to­wa­rzy­stwie niz­kie­go, ru­de­go żyd­ka, któ­ry po­zdro­wiw­szy wła­ści­cie­la, cze­kał po­le­ceń.

– Ty Abrum, – za­czął pan Lej­zor, – idź po­gódź cha­mów, niech nie krzy­czą; a ty Icek po­słu­chaj…

– Ja słu­cham, pa­nie Lej­zor.

– Ile masz mo­ich ro­bot­ni­ków?

– Ja mam stu dwu­dzie­stu chło­pów i sześć­dzie­siąt ko­biet.

– Jak ty li­czysz? No, a si­ta­rzy, a do­zor­ców, to nic?

– To sami nasi.

– Hm… Ty nam za­pła­cisz na mie­siąc z każ­de­go ro­bot­ni­ka trzy­dzie­ści krej­ca­rów, ra­zem pięć­dzie­siąt czte­ry gul­de­ny…

– Jak­to za­pła­cić? Za kogo? – wo­łał obu­rzo­ny.

– Ty nie krzycz Icek! Za sto osiem­dzie­siąt dusz za­pła­cisz pięć­dzie­siąt czte­ry gul­de­ny… A może nie ze­chcesz? Ja dam ich dru­gie­mu i on mi za­pła­ci…

– Ależ, pa­nie Lej­zor, ja już ka­sy­ero­wi pła­cę po pięć krej­ca­rów z ro­bot­ni­ka…

– To mnie nic nie ob­cho­dzi… Ty za­płać nam.

– Ale skąd? ale jak? ale za co?

– Im jest za do­brze, oni się kłó­cą, za­miast od­po­czy­wać, ty nie umiesz ro­bić in­te­re­sów. Go taki chłop po­trze­bu­je? Jemu aby wód­ka, czar­ny chleb i noc­leg, to po­sta­raj ty się o ta­nią wód­kę, o tani chleb i o tani noc­leg, a my nie wgląd­nie­my w two­je ra­chun­ki, chło­pi są peł­no­let­ni, oni wie­dzą, co ro­bią.

– To za dro­go, pa­nie Lej­zor. ja z chło­pa dam po dzie­sięć, a z baby po dwa…

– Ty się nie tar­guj ze mną. Da­jesz czy nie?

– Niech się pan Lej­zor nie gnie­wa; co ja mam ro­bić, ja dam ale niech wy­pła­ta bę­dzie co dru­ga nie­dzie­la, to dłuż­szy kre­dyt… i ja już so­bie po­ra­dzę.

– To rzecz ka­sy­era, ty z nim po­ga­daj…

Icek Se­eman za­trząsł się mimo go­rą­ca i cały czer­wo­ny, po­trzą­sa­jąc gło­wą, mó­wił zdła­wio­nym gło­sem:

– Pa­nie Lej­zor, ja zo­sta­nę że­bra­kiem, tu płać, tam płać i jesz­cze płać, co mi zo­sta­nie?

– To nie mój in­te­res, ty ra­chuj – mó­wił obo­jęt­nie pan Kraus­berg,-idąc do kan­ce­la­ryi ko­pal­ni.

– Ja nie mogę – wy­buch­nął z gnie­wem.

– Znaj­dę in­ne­go,

Uszli ka­wa­łek w mil­cze­niu, wresz­cie prze­mó­wił Se­eman.

– Ja się zga­dzam, ale niech ja na­strę­czam ro­bot­ni­ków.

– Po­ga­daj z do­zor­ca­mi.

– Mam z dwu­dzie­stu do­zor­ca­mi ga­dać?! Ja wolę mil­czeć… Pa­nie Lej­zor, pan nic nie opu­ści, ja mam żonę i kupę dzie­ci.

– I ja mam żonę i dzie­ci.

– Nu, ja spró­bu­ję je­den mie­siąc, za­ry­zy­ku­ję i dam.

– Po co ry­zy­ko? – uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią pan Kraus­berg, – ty tyl­ko ra­chuj.

– Ja już po­ra­chu­ję.II.

Pan Kraus­berg wszedł do dom­ku po­bie­lo­ne­go, z pa­sa­mi żół­tej gli­ny, roz­mo­kłej na desz­czu, do sie­ni ciem­nej, wil­got­nej i skrę­cił na pra­wo. Otwo­rzyw­szy drzwi niz­kie, uca­ło­wał me­zi­zes, dzie­się­cio­ro przy­ka­zań umiesz­czo­nych za szkłem, a przy­bi­tych do fu­tryn drzwi i ze sło­wa­mi:

– Dzień do­bry Efet, – wszedł do izby dość wiel­kiej, niz­kiej, z pu­ła­pem bel­ko­wa­nym, oświe­tlo­nej dwo­ma okna­mi.

Wil­goć za­tę­chła, za­pach naf­ty, sta­rej ce­bu­li, czosn­ku i bru­dów, zmie­sza­nych z dy­mem ta­nich cy­gar i ty­to­niów, na­peł­nia­ły izbę po brze­gi.

Na po­zdro­wie­nie gło­śne, ze­rwał się z krze­sła przy sto­le pi­sarz ko­pal­ni, Efet Ro­ger, chu­dy, zgar­bio­ny żyd, ubra­ny w lej­bik wa­to­wa­ny, szyb­ko usu­nął się na bok i kła­nia­jąc się, od­po­wie­dział ci­cho zwy­kłą for­muł­kę po­wi­ta­nia.

Izba prócz sto­łu wiel­kie­go, so­sno­we­go, nie­gdyś bia­łe­go i trzech pier­wot­nych krze­seł po­sia­da­ła w rogu tap­czan z nędz­ną, i brud­ną po­ście­lą pi­sa­rza,

Co sły­chać Efet? spy­tał pan Kraus­berg, sia­da­jąc na krze­śle przed sto­łem.

– Wszyst­ko do­brze… Ro­bi­łem ra­chun­ki.

– ja nie o to py­tam, sam zo­ba­czę ra­chun­ki i spraw­dzę… ale… czy na­pi­sa­łeś do Lwo­wa.

– Już jest na po­czcie pod ad­re­sem głów­ne­go urzę­du gór­ni­cze­go.

– Co na­pi­sa­łeś?

– Jak pan mó­wił, tak zro­bi­łem… Po­szła skar­ga, że Brat­kow­ski za­ta­pia swo­ją wodą są­sied­nie ko­pal­nie, że lu­dzie się du­szą w ja­mach, bo młyn­ki za­ma­łe, że liny trą się o brze­gi…

– To do­brze… A do ko­mi­sa­rza?

– Tę samą skar­gę, tyl­ko an­ti­da­to­wa­łem dla nie­po­zna­ki.

– A pi­smo ja­kie?

– Do Lwo­wa ja sam pi­sa­łem, a do ko­mi­sa­rza w Dro­ho­by­czu mój ku­zyn.

– Ty Efet do­brze się spra­wi­łeś… ja będę to pa­mię­tał to­bie. Czy ja­dłeś obiad?

– Ja nie mia­łem cza­su, ja ra­cho­wa­łem.

– Ty idź co zjeść, ja tu po­sie­dzę.

Efet Ro­ger, dość jesz­cze mło­dy, z wiel­kie­mi, wy­pu­kłe­mi oczy­ma, z bro­dą w nie­rów­nych ko­smy­kach, po­pra­wił zru­dzia­łą jar­muł­kę, na­cią­gnął dłu­gi sur­dut, ro­dzaj cha­ła­ta, i spy­tał na wy­chod­nem:

– Może mam co za­ła­twić? zo­ba­czyć?

– Hm… Po­wiedz Ic­ko­wi, że te pie­nią­dze ma zło­żyć w na­szej ka­sie dziś, albo ju­tro rano.

– Do­brze.

Po jego wyj­ściu pan Kraus­berg wy­jął z kie­sze­ni cha­ła­ta ka­wa­łek go­to­wa­nej kury, za­wi­nię­tej w sta­rą ga­ze­tę, buł­kę i kra­jąc po ka­wa­łecz­ku na sto­le, za­ja­dał z wiel­kim sma­kiem, ob­li­zu­jąc pal­ce od cza­su do cza­su. Pod­czas je­dze­nia otwo­rzył książ­kę ra­chun­ko­wą, pi­sa­ną w żar­go­nie ży­dow­skim i ob­li­czał. Z dwu­dzie­stu szy­bów wo­sko­wych trzy za­le­d­wie się opła­ca­ją, dwa­na­ście daje do­bry do­chód a pięć jest w ro­bo­cie.

Pa­trząc na do­chód dzien­ny 150 fl., wes­tchnął z ża­ło­ścią, że nim musi się ob­dzie­lić pię­ciu wspól­ni­ków, gdy­by on je­den był wła­ści­cie­lem?!… gdy­by on miał taki grunt, taki wosk, jak Brat­kow­ski!… i fala za­zdro­ści, po­żą­da­nia od­bi­ła się na wy­ra­zi­stej twa­rzy. Wstrzy­mał się z je­dze­niem, tak da­le­ce za­jął go plan po­sia­da­nia są­sied­nie­go grun­tu. Ode­tchnął, gorz­ko się uśmiech­nął i zjadł przy­go­to­wa­ny ką­sek zim­nej kury z buł­ką.

Prze­glą­dał wy­dat­ki. Cy­fra oko­ło 800 gul­de­nów za pierw­sze 20 me­trów wy­da­ła mu się bar­dzo wy­so­ką.

Pa­trzał na po­szcze­gól­ne po­zy­cye: koszt do­zor­ców musi po­zo­stać, ma­te­ry­ały są już wy­śru­bo­wa­ne do cen naj­mniej­szych; ro­bot­ni­cy… tym moż­na za­wsze coś urwać. Te­raz maj, przed­nó­wek, w polu brak ro­bo­ty, trze­ba ob­ni­żyć cenę…

Go ten Brat­kow­ski gada, że wy­do­by­cie cent­na­ra kosz­tu­je go dzie­sięć gul­de­nów!? Jego pew­no wię­cej kosz­tu­je, bo spól­ni­ków cent­nar bez mała kosz­tu­je sześć gul­de­nów, a oni prze­cież oszczę­dza­ją…

Na­gle otwo­rzy­ły się drzwi, wpadł Efet Ro­ger w czap­ce i z pro­gu za­wo­łał:

– Mat­ka!!

Pan Kraus­berg zbladł, po­si­niał, ze­rwał się z krze­sła, rę­ka­mi uchwy­cił się bla­tu sto­łu i spy­tał drżą­cym gło­sem:

– Któ­ry nu­mer?

– To nie u nas, u We­in­ste­ina jest mat­ka, – od­parł pi­sarz.

– Nie u nas!?… Ty Efet głu­pi z two­im krzy­kiem, – mó­wił gniew­ny, sia­da­jąc cięż­ko na krze­śle, – co mi z mat­ki u We­in­ste­ina? Go ja za­ro­bię?

– Ja bar­dzo prze­pra­szam pana Lej­zo­ra, ale oni zro­bi­li taki gwałt…

– Nu, opo­wiedz jak to było?

– W po­łu­dnie oni usły­sze­li wiel­ki szum, har­mi­der w ja­mie, cem­bro­wi­na pę­ka­ła, a do góry szedł sam wosk… Mó­wią, że już jest po­ło­wa jamy peł­na…

– Niech so­bie bę­dzie… może i nam Pan Bóg po­bło­go­sła­wi i da nam mat­kę.

– We­in­ste­in dał pięć gul­de­nów do­zor­cy, po gul­de­nie ro­bot­ni­kom, a pi­sa­rzo­wi dał… dzie­sięć gul­de­nów!

– We­in­ste­in zwa­ry­ował z ra­do­ści, dość było dać do­zor­cy gul­de­na, ro­bot­ni­kom wód­ki, no… a za co pi­sa­rzo­wi?

– Jak­to za co? – obu­rzył się Efet. – Pi­sa­rzo­wi dzie­sięć za mało… Aj, ileż on musi pi­sać, ra­cho­wać, ko­re­spon­do­wać!

– Nu Efet, – uśmiech­nął się pan Kraus­berg, – ty pi­sarz, to­bie pach­nie dzie­siąt­ka, no ja dam moją część, całe dwa gul­de­ny, jak bę­dzie mat­ka u nas.

– Dzię­ku­ję, pa­nie Lej­zor, ja trzy­mam za sło­wo, ale czy bę­dzie mat­ka?

– Może Pan Bóg i da… A mó­wi­łeś Ic­ko­wi o pie­nią­dzach?

– Ja nie mia­łem cza­su, taki był gwałt.

– A zja­dłeś?

– Kie­dy mia­łem jeść?

– Idź­że i wra­caj, a Ic­ko­wi po­wiedz, że dzi­siaj mu­szą być pie­nią­dze, zro­zu­mia­łeś, dzi­siaj!

– Ja ro­zu­miem.

Znów za­głę­bił się w ra­chun­kach, wtem za­pu­ka­no do drzwi, i tuż wszedł Jo­sel Re­ich, niz­ki, nie­mło­dy sza­tyn, i za­dy­sza­ny zbli­żył się do sto­łu:

– Uf, ja­kie go­rą­co! Pan Lej­zor po­zwo­li mi siąść?

– Sia­daj… Chcesz mó­wić o mat­ce We­in­ste­ina? Już wiem.

– Ja nie z tym in­te­re­sem, ja pra­cu­ję cięż­ko dla pana Lej zora.

– Go no­we­go?

– Brat­kow­ski szu­ka ty­sią­ca gul­de­nów.

– Ile on ma wo­sku?

– On ma ze trzy­dzie­ści cent­na­rów w ma­ga­zy­nie.

– To on ma… B25 gul­de­nów – mó­wił po chwi­li. Po co mu ty­siąc?

– Wosk jest na wy­płat ro­bot­ni­ków, na ma­te­ry­ał, na wy­dat­ki, a ty­siąc po­trze­bu­je na spłat.

– By­łeś już gdzie?

– Nu, ja fak­tor jego, ja mu­sia­łem cho­dzić… by­łem u We­in­ber­ga, Ker­tin­ga…

– Dają?

– Cze­mu nie mają dać? On ma tro­chę kre­dy­tu.

– Ty Jo­sel idź jesz­cze raz do nich, po­wiesz im, że Brat­kow­skie­go moż­na po­cią­gnąć, a jak oni po­dro­że­ją, ja dam ta­niej, ro­zu­miesz mnie?

– To nie trud­ne, ale co ja do­sta­nę?

– Ile masz od nie­go?

– Od nie­go wyj­dzie mi na pięć pro­cent.

– A ile tam­ci dają to­bie?

– Oni dają pół­to­ry pro­cen­tu.

– Ja ci dam je­den i trzy czwar­te.

– To za­ma­ło.

– Dam dwa.

– Niech bę­dzie tak – wes­tchnął fak­tor i po­wier­nik pana Brat­kow­skie­go.

Po chwi­li spy­tał pan Kraus­berg:

– Jo­sel, a ile masz od sprze­da­ży wo­sku?

– Jak cza­sem, ale wyj­dzie mi na je­den pro­cent.

– Te­raz mnie po­słu­chaj… Idź ty na Bo­ry­sław i jak spo­tkasz Lin­de­ma­na, We­in­ber­ga, We­ide­ma­na, albo któ­re­go z kup­ców na­szych, po­wiesz, że ja mam dziś z nimi do po­ga­da­nia.

– Nu do­brze.

– To nie ko­niec Jo­sel… Ty mu­sisz wstrzy­mać Brat­kow­skie­go, aby tu­taj nie sprze­dał wo­sku, ale wie­czo­rem w Dro­ho­by­czu, albo ju­tro.

– A je­śli to zro­bię, co będę miał?

– Ty do­sta­niesz.

– Ale ile?

– Dam to­bie pół pro­cent.

– Nie.

– Jo­sel, ty drzyj łyko ostroż­nie, co drze­wo uschnie – mó­wił pan Kraus­berg, ogry­za­jąc i wy­sy­sa­jąc kost­kę.

– Ta­kie drze­wo nie uschnie – za­śmiał się fak­tor.– Ile będę miał?

– My się po­go­dzi­my.

– Ja bez dwóch pro­cen­tów nie zro­bię.

– Ty Jo­sel zro­bisz za je­den pro­cent… Co? Zgo­da? – i wy­cią­gnął rękę.

– Niech i tak bę­dzie… Ale jak my jego wy­rzu­ci­my, co ja zy­skam?

– On goj, on za­nie­czysz­cza nasz in­te­res, on musi wy­le­cieć, – za­wo­łał z za­wzię­to­ścią pan Kraus­berg i rzu­cił pod stół wy­ssa­ną kość.

– Nu do­brze, on pój­dzie… A bank an­glo-au­stry­ac­ki, on z go­jów, co z nim zro­bić? – za­śmiał się fak­tor.

– Bank?… To inny in­te­res, bank jest z na­szych, a ak­cye za­ku­pi­li goje, już oni po­ra­dzą go­jom.

– Tce, tce, – cmok­nął z za­chwy­tem Jo­sel.

– Nu, co wię­cej u was?

– Brat­kow­ski po­kłó­cił się z ko­mi­sa­rzem. Ten ko­mi­sarz coś upa­trzył so­bie do nie­go, za­wsze za­je­dzie i krzy­czy, spraw­dza, pró­bu­je…

– To źle, – współ­czuł pan Kraus­berg, – taka zła opi­nia może ob­ni­żyć cenę, ty mu po­wiedz.

– On bar­dzo za­wzię­ty na ko­mi­sa­rza, po co mi ga­dać?

– Co to­bie szko­dzi po­dmu­chać na ogień? – za­śmiał się go­spo­darz.

– Ale on ma twar­dą na­tu­rę, inny był­by już sprze­dał i rzu­cił ten in­te­res.

Pan Kraus­berg spoj­rzał po­dejrz­li­wie, ski­nął gło­wą po­waż­nie i rzekł pół­gło­sem:

– Może i on rzu­ci, ja nie wiem.

– Nu, ja już mu­szę iść – mó­wił fak­tor, wsta­jąc.

– Ty Jo­sel tyl­ko pa­mię­taj, co mó­wi­łem.

– Ja mam gło­wę tyl­ko od pa­mię­ci.

Już za­my­kał książ­ki ra­chun­ko­we, wy­no­to­waw­szy cy­fry po­trzeb­ne, gdy do po­ko­ju wto­czył się z po­wa­gą pan Sil­ber­man, wspól­nik ko­pal­ni.

– Do­brze Szmul, że przy­sze­dłeś, ja mam do ro­bo­ty w Dro­ho­by­czu – ode­zwał się pan Kraus­berg.

– Ja pil­nu­ję się go­dzin, przy­sze­dłem zmie­nić cie­bie Lej­zor – mó­wił przy­by­ły, sia­da­jąc cięż­ko na krze­śle. – Masz co no­we­go?

– Nie, tyl­ko Ic­ko­wi ka­za­łem za­pła­cić 54 gul­de­nów mie­sięcz­nie za na­szych ro­bot­ni­ków.

– Jak­to Ic­ko­wi? Nie ro­zu­miem.

– Im jest u nas za do­brze, im kłót­nie w gło­wie, dziew­czę­ta, trze­ba to ukró­cić. Icek za do­brze ich kar­mi, za ta­nio daje, a ja my­ślę, że on za dużo za­ra­bia na na­szych ro­bot­ni­kach, nie­chże pła­ci i nam tro­chę.

– Ty Lej­zor mą­drze zro­bi­łeś, i ja za­uwa­ży­łem, że w na­szej ko­pal­ni cha­my mają za dużo pie­nię­dzy.

Przez chwi­lę mil­cze­li. Pan Sil­ber­man ubra­ny czy­sto, z pew­ną pre­ten­syą do ele­gan­cyi, po­pra­wił ak­sa­mit­ną jar­muł­kę, po­krę­cił ład­nie zwi­nię­te pej­sy i od­chrząk­nąw­szy, za­czął:

– Lej­zor, ty wiesz, że w Tru­skaw­cu jest wosk…

– Wiem, i co? – spy­tał pa­trząc ba­daw­czo.

– Ja tam ku­pi­łem za­ko­py, mam ze dwa­dzie­ścia… ja chcę wspól­ni­ka, czy ty przy­stą­pisz?

– W Tru­skaw­cu?… Nie.

– Gzy tam gor­szy wosk? – za­wo­łał za­nie­po­ko­jo­ny.

– Może i lep­szy, ale ja nie chcę.

– Dla­cze­go?

– Hm… Szmu­lu to dłu­ga hi­sto­rya…

– Jaka?

– Hm… Ja so­bie my­ślę, że każ­dy szyb, to koń, on mnie wie­zie i cią­gnie w górę; jak koń do­bry, niech on idzie w wóz­ku, póki może, a co mi z dzie­się­ciu koni, któ­re sił nie mają i ja sam mu­szę cią­gnąć wóz i ko­nie? Ja wolę mniej, ja wolę jed­ne­go ko­nia, tyl­ko niech on cią­gnie do­brze.

– Ty Lej­zor do­brze mó­wisz – rzekł z uzna­niem wspól­nik.

Za­chę­co­ny tem, mó­wił pan Kraus­berg da­lej:

– Ja wi­dzia­łem już ma­jąt­ki wiel­kie, z dwóch, trzech szy­bów, a po­tem one znik­nę­ły, bo cią­gle szu­ka­no pie­nię­dzy w no­wych szy­bach, a już ich tam nie było. I dla­te­go ja nie chcę Tru­skaw­ca…

– Lej­zor, ty bę­dziesz bo­ga­ty, bo ty nie ry­zy­ku­jesz ale oszczę­dzasz.

– Ja Szmul tak­że ry­zy­ku­ję, ale z ra­chun­kiem.

– Lej­zor, – za­czął po chwi­li wspól­nik, – ja prze­cho­dzi­łem koło szy­bu Brat­kow­skie­go, on ma ład­ny wosk.

– I ja wi­dzia­łem.

– Nam trze­ba wy­bić szyb bliz­ko gra­ni­cy, jest u nie­go bę­dzie i u nas, a nie bę­dzie, my jego wosk pod­bie­rze­my.

Pan Kraus­berg, słu­cha­jąc tej pro­po­zy­cyi, na ra­zie drgnął i na­chmu­rzył się. On chciał na­być tę ko­pal­nię, a taki szyb są­sied­ni, to uszczu­ple­nie jego przy­szłej wła­sno­ści, lecz z dru­giej stro­ny ten zysk do­raź­ny, wi­docz­ny, bez­po­śred­ni, cho­ciaż i mały, lep­szy jest od wiel­kich do­cho­dów w mgli­stej przy­szło­ści, więc uśmiech­nął się i rzekł:

– Ty masz ra­cyę Szmu­lu… W tym ty­go­dniu szyb nr. 5 bę­dzie za­rzu­co­ny, on już się nie opła­ca, my mo­że­my spró­bo­wać, tyl­ko ty po­ga­daj z na­szy­mi wspól­ni­ka­mi, ja jadę do Dro­ho­by­cza.

– Już ja to zro­bię.

– Ty Szmu­lu tu zo­sta­jesz? – spy­tał, za­bie­ra­jąc się do odej­ścia, a na po­ta­ku­ją­cy znak, do­dał: – Na przy­szły ty­dzień trze­ba ob­ni­żyć cenę ro­bot­ni­ków.

– Do­brze.

– Jak spo­tkasz kogo z na­szych na Wo­lan­ce czy w Bo­ry­sła­wiu, po­wiedz o zniż­ce.

– Ja sam my­śla­łem już o tem.

Pan Kraus­berg wy­szedł z przy­god­ne­go biu­ra, po­ga­dał chwil­kę z nad­cho­dzą­cym Efe­tem i szedł przez ko­pal­nię w kie­run­ku po­sto­ju fur­ma­nek.

W pół dro­gi za­wró­cił, a zbli­żyw­szy się do szy­bu, za­wo­łał na do­zor­cę:

– Abrum! Abrum!

– Co ta­kie­go? – spy­tał, zbli­żyw­szy się szyb­ko.

– Słu­chaj, czy ty masz zna­jo­mych u Brat­kow­skie­go?

– Tam nasi le­pia­rze.

– Pew­ni?

– Nu, swoi.

– Ty wy­bie­rzesz jed­ne­go, spryt­ne­go, niech on po­de­tnie liny w któ­rym­kol­wiek szy­bie.

– Hm… to trud­no, to kry­mi­nał.

– Ty Abrum głu­pi. Czy ty my­ślisz, że ja chcę pod­ciąć do po­ło­wy?… Czy ja chcę wy­pad­ku?… Niech on je­den sznu­rek po­de­tnie, to głup­stwo, lina bę­dzie trzy­ma­ła.

– Oni nie ze­chcą…

– Ja nie chcę dar­mo, ja dam gul­de­na…

– Nie wiem…

– Jak mi to zro­bisz, do­sta­niesz i ty pół gul­de­na.

– Ja spró­bu­ję.

– Abrum! tyl­ko sza…

– Sza­aa – po­wtó­rzył Abrum, mru­ga­jąc oczy­ma, a pan Kraus­berg od­cho­dząc, ob­ró­cił się i jesz­cze raz syk­nął ostrze­gaw­czo:

– Szsza!III.

Przy dro­dze po­ni­żej ko­palń sta­ły rzę­dem ży­dow­skie fur­man­ki, czy­niąc wiel­ką i sku­tecz­ną kon­ku­ren­cyę ko­lei że­la­znej, tak ta­nio­ścią, jak i do­wol­nym cza­sem prze­jaz­du do Dro­ho­by­cza o pół­to­rej mili. Je­den z wo­zów dłu­gich, z sie­dze­nia­mi przy­wią­za­ne­mi do dra­bi­nek, mo­gą­cy po­mie­ścić do pięt­na­stu osób, był już pra­wie za­peł­nio­ny. Prze­waż­nie je­cha­li ży­dzi, ale byli i ro­bot­ni­cy odzia­ni ubo­go, a i ten ubiór był czar­ny od plam naf­ty i wo­sku.

Pan Kraus­berg, zna­ny wszyst­kim fur­ma­nom ży­dow­skim, szedł bez po­śpie­chu do wozu wy­bie­ra­ją­ce­go się w dro­gę, wie­dząc, że fur­man za­cze­ka nie­tyl­ko na no­we­go pa­sa­że­ra, ale i na nie­go.

Ja­dą­cy raz wraz krzy­cze­li i po­mru­ki­wa­li na fur­ma­na, żą­da­jąc jaz­dy, a ten w od­po­wie­dzi miał za­wsze te sa­kra­men­tal­ne sło­wa:

– Za­raz, za­raz, już je­dzie­my, – bliż­szym jed­nak wska­zał ba­tem na nad­cho­dzą­ce­go pana Kraus­ber­ga.

Gdy ten sta­nął przy wo­zie, fur­man bru­tal­nie usu­nął ze środ­ko­wej ław­ki ro­bot­ni­ka, usa­do­wiw­szy nowo – przy­by­łe­go. O ce­nie mowy nie było, ży­dzi pła­ci­li po dzie­sięć cen­tów, inni, jak się uda­ło, od dwu­na­stu do pięt­na­stu cen­tów

Jesz­cze chwi­lę zwle­kał, po­pra­wia­jąc uprząż, aż gdy na­le­ga­nia prze­szły w krzyk, usiadł na ma­łym koź­le, tuż nad dy­sz­lem, i cmo­ka­jąc, wy­wi­ja­jąc ba­tem nad koń­mi, ru­szył zwol­na z miej­sca, szpie­gu­jąc oczy­ma, czy nie nad­cho­dzi nowy pa­sa­żer.

Wąz­ką, ka­mie­ni­stą do­li­ną Ty­śmie­ni­cy, rzecz­ki ma­łej, gór­skiej, pro­wa­dzi­ła dro­ga do mia­sta, peł­na wy­bo­jów i prze­jaz­dów przez wodę. Mimo to, ży­dzi ja­dą­cy, roz­ma­wia­jąc na ra­zie ha­ła­śli­wie, wkrót­ce za­czę­li drze­mać, ki­wa­jąc się w takt wozu, prze­gi­na­ją­ce­go się w tę i ową stro­nę.

Na­resz­cie wje­chał wóz na go­ści­niec gład­ki, a zmia­na tur­ko­tu prze­bu­dzi­ła śpią­cych, to ten, to ów ziew­nął i znów za­mknął oczy, gdyż ko­nie zwol­na i z wy­sił­kiem za­czę­ły się wspi­nać na górę od­dzie­la­ją­cą do­li­nę Ty­śmie­ni­cy od mia­sta le­żą­ce­go w ko­tli­nie.

Szyb­ka jaz­da z góry roz­bu­dzi­ła wszyst­kich. Z pra­wej i le­wej stro­ny go­ściń­ca sta­ły małe, li­cho bu­do­wa­ne dom­ki miesz­czan, mię­dzy nimi po­kaź­niej­sze, mu­ro­wa­ne, lecz brud­ne domy ży­dow­skie, – wresz­cie pod wła­ści­wem mia­stem nad małą, cuch­ną­cą rze­czuł­ką da­wa­ły znać o so­bie ostrym kwa­sko­wa­tym za­pa­chem gar­bar­nie.

Wóz sta­nął na zwy­kłym po­sto­ju fur­ma­nek bo­ry­sław­skich, na pla­cy­ku obok klasz­to­ru Ba­zy­lia­nów.

Pan Kraus­berg zla­zł­szy z wozu, udał się wprost do miesz­ka­nia w ka­mie­ni­cy wła­snej, po­sia­da­ją­cej front i skle­py od ryn­ku kwa­dra­to­we­go z ra­tu­szem po środ­ku.

Szedł naj­bliż­szą dro­gą, od klasz­to­ru skrę­cił w ry­nek na lewo i pod­sie­nia­mi ar­ka­do­we­mi, otwar­te­mi ku ryn­ko­wi, pod­trzyr­nu­ją­ce­mi pierw­sze pię­tro le­we­go rzę­du ka­mie­nic, prze­su­wał się szyb­ko wy­mi­ja­jąc zręcz­nie prze­kup­niów. Tu bo­wiem w pod­sie­niach sku­pił się drob­ny han­del mia­stecz­ko­wy, wi­docz­ny nie­tyl­ko po to­wa­rze, ale i ostry­mi za­pa­cha­mi śle­dzi, ryb su­szo­nych, skór, dzieg­ciu, sma­ru, owo­ców i pie­czy­wa.

Od wcze­sne­go rana do póź­ne­go wie­czo­ra, z wy­jąt­kiem so­bo­ty, pa­no­wał tu gwar i zgiełk han­dla­rzy kon­ku­ru­ją­cych ze sobą, cią­gną­cych za rę­ka­wy i poły ku­pu­ją­cych.

Pan Kraus­berg był zbyt zna­ny, aby go na­ga­by­wa­no, co naj­wię­cej kup­czą­ca za­mam­ro­ta­ła zwy­kłą for­muł­ką, za­le­ca­ją­cą to­wa­ry, i po chwi­li umil­kła spo­strze­gł­szy omył­kę. On szedł da­lej, nie­mal ku koń­co­wi pod­sie­nia, skrę­cił w ciem­ną sień, odra­pa­ną, brud­ną z ośli­zgły­mi ka­mie­nia­mi, i otwo­rzył drzwi na pra­wo do kuch­ni.

– To ty Lej­zor? – spy­ta­ła nie­mło­da, szczu­pła ko­bie­ta z ostry­mi ry­sa­mi twa­rzy.

– Ja, Sura, – co u cie­bie?

– Wszyst­ko do­brze, ja ku­pi­łam na sza­bas ryby, zo­bacz ja­kie żywe, ja­kie ład­ne, – i od­sło­ni­ła ścier­kę przy­kry­wa­ją­cą ryby w ce­brzy­ku.

– Dro­go?

– Nie­dro­go i za­mó­wi­łam jesz­cze dla Bo­ru­cho­wej dwie ryby.

– To do­brze – i otwo­rzył drzwi do po­ko­ju ja­dal­ne­go, ciem­na­we­go, bo okno wy­cho­dzi­ło na wąz­kie, za­bu­do­wa­ne, brud­ne po­dwó­rze.

Prócz wil­go­ci, za­sta­rza­łych resz­tek je­dze­nia i przy­praw, czuć było brud i nie­czy­sto­ści ma­łych dzie­ci i za­pa­chy po­ko­ju sy­pial­ne­go, gdyż w tym po­ko­ju na wiel­kiej wy­sza­rza­łej so­fie sy­piał syn Moj­żesz lat 23 li­czą­cy.

Przez pół­otwar­te drzwi dal­sze­go po­ko­ju do­la­ty­wa­ły od­gło­sy dość krzy­kli­we dzie­ci, z któ­rych cór­ka li­czy­ła lat 9, a dwaj chłop­cy byli młod­si.

Tuż za mę­żem we­szła do po­ko­ju żona, szyb­ko zbli­ży­ła się do otwar­tych drzwi dzie­cin­ne­go po­ko­ju, któ­re za­mknę­ła, wo­ła­jąc ostrym, cien­kim gło­sem:

– Sza dzie­ci, oj­ciec przy­je­chał!

Na­stęp­nie zwró­ci­ła się do męża, sie­dzą­ce­go na so­fie:

– Lej­zor, ty zmę­czo­ny, ja to­bie dam kawy, a ty prze­czy­taj list od Es­ter­ki.

– Co ona pi­sze?

– Ona do­sta­nie na­gro­dę w „Deut­sche höhe­re Tóch­ter­schu­le”.

Oj­ciec uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem i rzekł dość lek­ce­wa­żą­co:

– Na co jej na­gro­da?… Ja wo­łał­bym, aby ona już męża do­sta­ła.

– Ty Lej­zor mó­wisz, jak cał­kiem pro­sty żyd… – ob­ru­szy­ła się żona – ja po­cho­dzę z do­brej fa­mi­lii i ona, moja cór­ka, po­trze­bu­je być edu­ko­wa­na.

– Niech ona bę­dzie, co mi to za­szko­dzi, do­brze, że nie kosz­tu­je jej edu­ka­cya, tyl­ko ży­cie.

– Ona pi­sze, że jej u mego bra­ta we Lwo­wie bar­dzo do­ga­dza­ją… Lej­zor, ona ma szczę­ście do lu­dzi – koń­czy­ła ura­do­wa­na.

– Zo­ba­czy­my to, zo­ba­czy­my… No, a kawa bę­dzie?

– Ja za­po­mnia­łam, ja to­bie dam.

Roz­parł się wy­god­niej, a do wcho­dzą­cej żony ze szklan­ką kawy rzekł:

– Suro, ja po­trze­bu­ję two­je dwie ryby, te więk­sze.

– A co bę­dzie na sza­bas – py­ta­ła za­nie­po­ko­jo­na.

– Ty ku­pisz, albo weź­miesz ryby Bo­ru­cho­wej, ja po­trze­bu­ję.

– Dla kogo?

– Ja mu­szę dać ko­mi­sa­rzo­wi.

– Lej­zor, po co ty da­jesz jemu tak czę­sto re­bu­chem? – spy­ta­ła z miną zgor­szo­ną.

Spoj­rzał na nią drwią­co i kosz­tu­jąc kawę lek­ko za­far­bo­wa­ną mle­kiem, rzekł;

– To mój in­te­res, – ja wiem co ro­bię.

– Szko­da mi ryb.

– Ku­pisz inne, a nie chcesz, to obej­dzie­my się jed­ną na sza­bas. Przy­go­tuj mi ko­biał­kę i ryby, ja za­raz idę. Słu­chaj Suro, może tu zaj­dzie Brat­kow­ski, po­wiesz mu, że ja na mie­ście, ale dziś będę u nie­go.

– Po co ty bę­dziesz?

– Ja mu dam ty­siąc gul­de­nów.

– Ty mu dasz dzi­siaj? – zdzi­wi­ła się.

– Ja mu dam ju­tro, niech on cze­ka i boi się.

– Nu do­brze, ja mu po­wiem.

– A te­raz da­waj Suro ryby.

Pił go­rą­cą kawę prze­gry­za­jąc cu­krem, prze­cią­gnął się zie­wa­jąc na so­fie, wstał, zaj­rzał do dzie­ci i wziąw­szy od żony ko­biał­kę z ry­ba­mi wy­szedł.

Ro­zej­rzał się uważ­nie po ryn­ku, na któ­rym nie – wiel­kie­mi gru­pa­mi roz­ma­wia­li szyb­ko i nie­spo­koj­nie ży­dzi, su­nę­li ocię­ża­le chło­pi i prze­su­wa­ły się stroj­niej ubra­ne pa­nie. Ko­biał­kę z ry­ba­mi za­wi­nął sta­ran­nie w kra­cia­stą chust­kę i bocz­ne­mi uli­ca­mi, brud­ne­mi, z cuch­ną­cy­mi ście­ka­mi, po­spie­szył do miesz­ka­nia ko­mi­sa­rza gór­ni­cze­go p. Win­te­ra przy uli­cy Stryj­skiej.

Do­wie­dziaw­szy się, że ko­mi­sa­rza nie­ma w domu, śmia­ło wszedł do kuch­ni czy­stej, z błysz­czą­ce­mi na pół­kach na­czy­nia­mi ku­chen­ne­mi.

– Czy jest pani ko­mi­sa­rzo­wa? – spy­tał, sto­jąc przy drzwiach, – ja mam do pani ko­mi­sa­rzo­wej in­te­res.

Słu­żą­ca przy­zwy­cza­jo­na do czę­stych wi­zyt ży­dów przez pół otwar­te drzwi po­pro­si­ła pa­nią.

Na pro­gu sta­nę­ła pani, pulch­na blo­dyn­ka, py­ta­jąc po nie­miec­ku:

– A, to Kraus­berg, – cze­go?

– Mój szwa­gier ze wsi przy­słał mi świe­że, żywe ryby. Ja wiem, że pan ko­mi­sarz lubi ryby, to ja przy­nio­słem.

– Bez męża nie mogę przy­jąć…

– Niech pani ko­mi­sa­rzo­wa zo­ba­czy, – mó­wił roz­wi­ja­jąc ko­biał­kę, – to żywe ryby, one ska­czą, to nie ża­den pre­zent, ja się już po­ra­chu­ję z pa­nem ko­mi­sa­rzem.

Pani wi­docz­nie po­do­ba­ły się ład­ne ryby, bo uśmiech­nę­ła się i rze­kła.

– We­zmę te ryby, ale to nie ża­den pre­zent, pan ko­mi­sarz, mój mąż, za­pła­ci za nie.

– Czy to ja nie wiem? – mó­wił pan Kraus­berg, wy­kła­da­jąc ryby na stół,– to pie­niądz pew­ny.

– Za­wa­lasz mi stół! – za­wo­ła­ła słu­żą­ca – za­raz dam mi­skę.

Kła­nia­jąc się kil­ka­krot­nie niz­ko, cof­nął się ty­łem ku drzwiom, wy­szedł i uśmiech­nął się rad z za­ła­twie­nia in­te­re­su.

Słoń­ce mia­ło się ku za­cho­do­wi; na uli­cach kła­dły się grub­sze cie­nie, tro­tu­ary li­che, po­szczer­bio­ne, za­śmie­co­ne – za­czer­ni­ły się cha­ła­ta­mi ży­dow­ski­mi, krzy­kli­we­mi skle­pi­kar­ka­mi, któ­re sta­wa­ły przed kra­ma­mi, by ode­tchnąć chłod­niej­szem po­wie­trzem.

Pan Kraus­berg, za­cze­pio­ny przez tego i owe­go w spra­wach wo­sku i naf­ty, dą­żył ku ryn­ko­wi, na któ­rym o tej po­rze nie­da­le­ko ap­te­ki gro­ma­dzi­li się kup­cy, fak­to­rzy, cie­ka­wi, a wszy­scy ma­ją­cy bez­po­śred­nią lub po­śred­nią stycz­ność z wo­skiem i naf­tą.

Była to fak­tycz­na gieł­da, de­cy­du­ją­ca o miej­sco­wych ce­nach su­ro­we­go wo­sku i naf­ty, o ce­nach za­ku­pów, o kre­dy­cie i war­to­ści po­szu­ki­wa­czy pło­dów ko­pal­nia­nych.

Do ob­ra­du­ją­cych przy­stą­pił pan Kraus­berg i ze­braw­szy po­waż­nych kup­ców wo­sku, sta­no­wią­cych o ce­nie pro­duk­tu, prze­mó­wił:

– Co my mamy wpusz­czać do nas goja? On psu­je nam cenę wo­sku, pod­wyż­sza za­pła­tę ro­bot­ni­kom, ścią­ga na wszyst­kie ko­pal­nie uwa­gę ko­mi­sa­rza; my po­trze­bu­je­my się tyl­ko po­ro­zu­mieć, to on prze­sta­nie nam do­ku­czać.

– Co? Jak? – za­brzmia­ły gło­sy wie­trzą­ce zysk z tej prze­mo­wy.

– Ja mó­wię o Brat­kow­skim, taki głu­pi szlach­cic wziął się do na­sze­go in­te­re­su…

– On sam się prze­wró­ci – ode­zwał się po­waż­ny pan Lin­de­man.

– A co on nam po­psu­je, to kto na­pra­wi? – za­śmiał się iro­nicz­nie pan Kraus­berg.

– Cze­go ty chcesz? – spy­tał nie­cier­pli­wie je­den ze słu­cha­czy.

– Ja my­ślę, że my jego wosk mo­że­my ta­nio ku­pić, niech on pra­cu­je, a my sko­rzy­sta­my. Jak my usta­no­wi­my dla nie­go cenę, kto kupi od nie­go?

– To do­brze po­my­śla­ne – po­chwa­lo­no.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: