- W empik go
Dla miliona: powieść - ebook
Dla miliona: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 427 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Hej ty tam!… Dlaczego robisz tak powoli?! – zawołał pan Lejzor Krausberg, współwłaściciel kopalni wosku ziemnego.
– Toć idę – odburknął głośno robotnik, dzwigający w prawej ręce kubeł napełniony kawałkami łupku, dobytymi z głębi jamy woskowej i przystanął.
– Ty nie pyskuj, tylko rób – wołał rozgniewany współwłaściciel, wysoki, szczupły brunet, z twarzą oliwkową, porośniętą szpakowatą brodą i krótkimi pejsami, sterczącymi z pod kapelusza kastorowego, z wysokiem denkiem, zatłuszczonego i błyszczącego.
Robotnik bosy, w zgrzebnej koszuli zawiązanej u szyi, roztwartej na piersiach, przepasanej paskiem i spuszczonej niemal do kolan na zgrzebne spodnie, posunął się leniwie dalej, patrząc z pogardą na złoszczącego się właściciela.
Na usłyszany hałas, wyszedł szybko z pod dachu z desek, okrywającego jamę woskową, gruby, przysadzisty dozorca i niezgrabnie biegł ku stojącemu p. Krausbergowi.
– Go to jest? – mówił szybko w żargonie właściciel – ty Uszer za to bierzesz pieniądze, aby pilnować to bydło.
– Nu, co się stało, panie Lejzor? – spytał zasapany.
– Ten tam łajdak, ten lepiarz ledwie powłóczy nogami – mówił, wskazując na robotnika, wracającego z pustym kubłem, który nosząc wydobyty łupek i lep, należał do tak zwanych lepiarzy.
– Ten?… Ja jego wypędzę.
– Ty nie wypędzaj Uszer – mówił spokojniej pan Krausberg – z nich każdy leniwy, jego trzeba pilnować, a teraz idź do roboty.
Uszer poszedł szybko do jamy woskowej, a jego gromki głos wyzywający robotników był miłym dla pana Lejzora, bo się uśmiechał i tryumfalnie rozglądał wokoło, rad swej powadze i znaczeniu.
Patrzał z pewną chełpliwością i lubością na liczne jamy, pokopane w odległości do trzech metrów jedna od drugiej. Każda była nakryta dachem z cienkich desek, pod którym robotnicy pracowali. Jedni w głębi jamy – to właściwi górnicy czyli jamarze, na powierzchni dwóch kręciło korbą, na której odwijała się i rozwijała dość gruba lina, windująca pracę jamarzy w kubłach.
Wszędzie, wokoło, powietrze było przesycone ostrą wonią nafty i surowego wosku ziemnego. Pomiędzy jamami przepływały leniwo potoczki wybieranej z jam wody podskórnej, brudnej, żółtawej, z pływającemi oczkami ropy naftowej, błyszczącej w promieniach słońca metalicznie. Wyrzucana glina, szuter, piaskowiec tworzyły obrączki to wyższe, to niższe około jamy, a przy każdej z nich była w ruchu grupa robotników, zabrudzonych, nędznych, chmurnych, pełniących pracę z musu, bez żartów, rozmów, piosenki.
Między jamami, to tam, to owdzie przesuwali się żydzi, w butach wysokich, bez chałatów, rzucali sobie słowa w żargonie i szli dalej zajęci gorączkowo.
Pan Krausberg założywszy ręce w tył, szedł dalej, rozglądając się bacznie, nie zważając na kałuże i błoto, opryskujące zrudziałe cholewy i chałat zbrudzony, z wielkiemi tłustemi plamami.
Poranek majowy, pogodny, promiejący słońcem, prócz jasności rozświetlającej szczegóły kopalni i ciepła, nie zaznaczał się na Wolance, na małej wyniosłości dominującej nad Borysławiem, ani zielenią murawy, ani świeżym powiewem powietrza mimo blizkości lasów Tuchanowic, wsi za Wolanką położonej.
Duszne wyziewy wosku i nafty surowej; ciężka, nieustająca praca najemników; gorączka interesów u przebiegających żydów panowały tu niepodzielnie.
Dwadzieścia szybów, czyli studzien woskowych, należących w piątej części do p. Krausberga, były w ruchu. Jedne z nich nie dotarły jeszcze do woskonośnych pokładów, inne przynosiły już dochody, do jednego z nich nadszedł p. Krausberg.
Co słychać u ciebie, Abrum?
– Wszystko dobrze, panie Lejzor – odpowiedział dozorca, nizki, ruchliwy szatyn, gładząc swą ciemną brodę. – Wosk jest, ale i kindybał także – to mówiąc, wskazał na kupę żółtawego, z czarnemi żyłkami wosku i na czarną, ciastowatą masę mniej cenną, zwaną w Borysławiu i na Wolance kindybał.
Pan Krausberg spojrzał okiem znawcy na jedną kupę, na drugą i mruknął:
– To nic! Ty Abrum zmieszaj razem, ono pójdzie w hurt!
Z kolei zwrócił swą uwagę na pracę trojga dziewcząt, które tępymi nożami zeskrobywały wosk z łupku, dobytego z jamy. Zazwyczaj bowiem wosk w pokładach, przy pracy oskardem, przychodzi na wierzch zmieszany ze skałą, od której oddzielają go dziewczęta siedzące pod dachem opodal.
Jedna z dziewcząt, ładna, młoda brunetka w czerwonej chusteczce, zawiązanej pod brodą zachichotała głośno, patrząc mile na siedzącego niedaleko robotnika, który rozweselony wołał z uśmiechem:
– Jadłbym cię łyżką, jak miód, Kasiu.
– Eee, nieprawda…
– Abym tak zdrów wyszedł z jamy… oj smakowałabyś mi, smakowała lepiej niż sam miód.
Śmiał się głośno, wtórując chichotom dziewcząt.
– Cicho tam, czy nie widzisz, że jest sam pan właściciel? – gromił dozorca za brak uszanowania.
– Gęby ci nie sprzedałem, ino czas – odparł dość twardo robotnik.
Rozległy się śmiechy, tak pracujących przy korbie, jak i dziewcząt i noszących kamień w kubłach.
– Stul pysk! – wrzasnął dozorca.
– Ty Abrum kindybałem zatkaj go sobie – za – wołał Paweł, młody chłop jamarz, jak widno po oskardzie i lampce obok stojącej.
– Abrum, czy on dobry? – spytał pan Krausberg spokojnie.
– On?… On sobie niczego.
– To niech się śmieje, ja mu pozwalam.
Dzwonek umieszczony nad korbą zabrzmiał w krótkich odstępach trzy razy, znak, że człowiek wyjeżdża z jamy. Na ten odgłos dzwonka dwaj robotnicy, lepiarze, zajęci noszeniem łupku oczyszczonego do płuczki, poskoczyli do drugiej korby, niedaleko jamy umieszczonej, i poczęli równocześnie kręcić z ciągnącymi kubeł. Wkrótce jednak poczuli prawie zupełny brak ciężaru i jeden z nich zawołał:
– Maksym jedzie bez pasa – rozumiejąc, że jamarz nie obwiązał się pasem bezpieczeństwa, lecz swobodnie stoi w kuble.
– Wyciągnijcie pas – rozporządził dozorca.
– Ten Maksym zawsze odważny – mruknął zadowolony pan Krausberg.
– On dobry, żeby nie taki zawadyaka – objaśniał w żargonie Abrum.
– Co to nam szkodzi!? – rzekł właściciel, wzruszając ramionami.
Z głębi jamy wysunęła się głowa, okryta zmokłym, gliną powalanym kapeluszem, i zwolna okazała się wysoka, silna postać jamarza Maksyma, stojącego jedną nogą w kuble, przytrzymującego się liny jedną ręką, a w drugiej dzierżącego lampkę.
Oczy jego szukały spojrzenia Kasi, a spotkawszy uśmiechnął się, następnie spostrzegł stojącego Pawia i obaj zmierzyli się nienawistnem okiem.
– Nu, Maksym, wosk jest? – spytał z uśmiechem właściciel.
– Mało – odmruknął zagadnięty, wyłażąc z kubła na ziemię – więcej kindybału i sytycy, aniżeli wosku.
– Nic nie szkodzi, aby był wosk.
Maksym nie słuchał tych słów, zwrócony chmurny z nienawistnem spojrzeniem w stronę Pawła, który z uśmiechem żegnał Kasię.
– Ruszaj Pawle! – zawołał dozorca.
Z oskardem i lampką w ręku szedł Paweł ku korbom, patrząc zuchwale w oczy Maksymowi. Tuż przy korbie czekał na niego z pasem w ręku jego przyjaciel Jan, nizki, przysadkowaty robotnik, z wygoloną twarzą, i zapinając jedyny podówczas pas pod ramionami, szepnął:
– Ty się strzeż Pawle, Maksym zły jak sobaka, a mściwy jak żyd.
– Co mi tam… Równe mamy prawa do Kasi, zobaczymy, kto lepszy!
– Hm… prawa to niby równe, ale on silniejszy.
– He… mam i ja siłę, niech próbuje.
– Hej! wsiadać! – krzyknął dozorca, i Paweł usiadłszy na krawędzi jamy, spuszczoną nogą przyciągnął kubeł, objął linkę prawą ręką, stanął jedną nogą w kuble, zostawiając drugą swobodną, by w razie potrzeby módz się nią odepchnąć od wązkich ścian szybu, szerokiego na jeden metr, i skinąwszy głową Kasi, zjechał w głąb.
Maksym wyjął z tobołka chleb i usiadł niedaleko dziewcząt, a zajadając, klął przez zęby:
– Skręcę łeb jak wróblowi, tak mi Panie Boże dopomóż.
– Komuż to? – spytała Kasia.
– Temu pastuchowi, pokrace – zawołał z gniewem, wskazując ruchem głowy na jamę.
– Ee… nie bądź tak zawzięty – szepnęła spoglądając nań zalotnie.
– Darowałbym mu życie, ale tylko dla ciebie.
– Zróbże to dla mnie.
– Maksym! – zawołał dozorca – nie pójdziesz na wódkę? Tam w szybie taki zaduch.
– Może… jak zechcę, nie spytam o pozwolenie.
Abrum pokrył uśmiechem niezadowolenie z odpowiedzi, zachęcanie bowiem do picia było jedną z tajnych umów pomiędzy nim a Ickiem Seemanem, karczmarzem i restauratorem robotników kopalni Krausberga, który udał, że nie słyszy rozmowy, patrząc z uwagą na robotnika, zabierającego w kubeł odrzucone przez dziewczęta kamienie.
Kiwnąwszy głową dozorcy, szedł p. Krausberg w ślad za robotnikiem do dwóch żydów, którzy na wielkich sitach przemywali otrzymane kamienie. Przyklejone resztki wosku na mocy ciężaru gatunkowego spływały na wierzch przy silnem poruszeniu sita napełnionego kamieniami i wodą. Małym przetakiem wyławiano pływające kawałki wosku i rzucano na kupę.
Właściciel przypatrywał się pilnie nerwowej robocie żydów sitarzy i w milczeniu przeglądał kamienie leżące, czy są dobrze wypłukane z wosku. Kamienie tworzyły wielką kupę, po której ku szczytowi posuwał się pan Krausberg. Wszedł na sam wierzch. Przed nim w dolinie rozciągał się Borysław nastroszony dachami deskowymi jam, wieżami kanadyjskiemi do wiercenia w ziemi, cały szary, kamienisty od hałdów skał i gliny, wyrzucanych z jam kopanych. Z lewej strony piętrzyły się lesiste góry, z prawej świeciły w dali uprawne, zbożem porośnięte pola. Nie te jednak widoki nęciły pana Krausberga, on patrzał uporczywie, z zazdrością i zawziętością na oliwkowej twarzy, blizko, na kopalnię sąsiada z lewej strony. Tuż obok, na zakupionej mordze gruntu szukał wosku zbankrutowany szlachcic, pan August Bratkowski, który w tej chwili, w szarej marynarce, w lśniących butach i kapeluszu panama na głowie, stał obok jednego z ośmiu kopanych szybów i śmiejąc się, łając, żartując, zachęcał robotników do pracy.
Przez chwilę patrzał na niego p. Krausberg i jakby nie mógł znieść tego widoku odwrócił się mruknąwszy:
– Abyś ty raz przepadł! – i zwolna zeszedł z hałdy kamieni.
Lecz jak magnes przyciąga żelazo, tak pan Krausberg mimo swej woli raz poraz spoglądał na sąsiadującą kopalnię i bezwiednie zbliżał się do niej.
Stanął na granicy naznaczonej płytkim rowczakiem i kilku palikami, spojrzał za siebie i przed siebie i z niewinną miną zaciekawionego zbliżył się do najbliższego szybu.
– A czego? – krzyknął dozorca, półchłop pólmieszczanin, sądząc z ubioru.
– Ja nic, tak przez ciekawość, jak u was idzie, przyszedłem tutaj.
– Ho, ho, u nas dobry wosk, a będzie lepszy – chwalił się dozorca, wskazując na ładny, żółty wosk.
– Tce, tce, – cmoknął żyd, kręcąc głową – wosk bardzo dobry, a dużo?
– Ile tam Pan Bóg da, bywa różnie, i dużo i mało.
– To chwała Bogu, dokopię się i ja takiego.
Na te słowa wszedł pod dach szybu pan Bratkowski, tęgi, średniego wzrostu, ciemny blondyn, z wielkimi wąsami i długą napoleonką, w okularach, przysłaniających ciemnoniebieskie oczy.
– Dzień dobry, panie Lejzor! – zawołał wyciągając rękę.
– Kłaniam panu, – odpowiedział, uchylając kapelusza i ściskając z szacunkiem podaną rękę.
– Go słychać nowego? dobrego? Jakie ceny na wosk.
– Wszystko po staremu, nic nowego, nic dobrego, a ceny zależne od wosku.
– No, a zatem? – spytał, wskazując na świeżo wydobyty.
– To czysty, dobry wosk… Wczoraj dawano od 15 do 17 guldenów za centnar.
– Hm… cena niezła, ale ledwie, ledwie opłaci koszta… Ileż też kosztuje pana wydobycie centnara.
– To zależy, czasem więcej, czasem mniej, dowiem się przy końcu roku.
– O, ja prowadzę ścisłe rachunki, mnie samego centnar kosztuje dziesięć guldenów.
– To pan ma ładny zarobek, – uśmiechnął się pan Krausberg z ukrytą ironią.
– Phi, co za zarobek?! A policz pan procenta od włożonego kapitału, moją płacę za nadzór i rachunki, utrzymanie domu w Drohobyczu, co mi zostaje?
– Żydek byłby kontent, ale pan przyzwyczajony do wydatków.
– Ale, hale… Zapomniałem już panie dobrodzieju o dawnych czasach… Ale, ale panie Lejzor, czy i do pana zajeżdża tak ciągle ten utrapiony komisarz górniczy?
– Jak on ma interes, to przyjedzie.
– A do mnie niemal co drugi dzień, a jeśli nie on to ktoś z policyi,
Słuchacz uśmiechnął się złośliwie kącikami ust i spytał z udanem współczuciem:
– I czego oni pana tak napastują?
– A dyabli wiedzą, to próbują siły lin, znów panie dobrodzieju patrzą na materyał, albo na nity rur od młynków, alboż takiemu skurczypale dużo potrzeba, aby mi dokuczyć.
– Hm… hm… a może oni chcą łapówki, – szepnął zcicha, mrugając porozumiewawczo.
Pan Bratkowski machnął ręką, westchnął i rzekł:
– Próbowałem i tego panie Lejzor, ale nie pomaga.
– I tak często przyjeżdża?
– O, bardzo często, pewno i dziś panie dobrodzieju nadleci, bo dwa dni był spokój.
– To źle, to przeszkadza w robocie i psuje robotników.
– No, a jak tam u pana?… Gzy tylko pan nie idzie w mój grunt chodnikiem, bo ma pan tam blizki szyb.
– Ja?… My idziemy sztolniami zawsze na zachód, mamy chwała Bogu swój grunt, na co nam obcy?
– A to dobrze, bardzo dobrze, panie Lejzor, bo już chciałem wezwać geometry, aby zbadał.
– Po co ten koszt? Ja sam pilnuję porządku. Przy dalszym szybie wszczęła się kłótnia, spojrzał w tę stronę niespokojnie pan Bratkowski i odchodząc szybko, zawołał:
– Do widzenia, panie Lejzor! Idę ich godzić!
– Kłaniam, kłaniam, – rzekł żyd, zdejmując kapelusz, a po chwili idąc ku swym szybom, szepnął z zazdrością:
– On ma jednak dobry, całkiem czysty wosk! Szedł zwolna, zamyślony, w tem z jednego szybu zbliżył się szybko dozorca i prawie szeptał:
– Panie Lejzor, u mnie liny słabe, trochę przetarte, może być wypadek…
– Jak dawno liny w robocie?
– Drugi tydzień, ale to taki gałgański materyał.
– Muszą służyć dalej – zadecydował pan Krausberg.
– Nu, a jak będzie wypadek?
– Czy ty włazisz do szybu? – uśmiechnął się złośliwie.
– Ja, nie!
– Bądź spokojny, ludzie znajdą się zawsze.
Dozorca poszedł do swej roboty, a pan Lejzor dumny swą oszczędnością i ścisłym rachunkiem, które z biedaka zrobiły go jednym z współwłaścicieli dwudziestu szybów, powiódł w około tryumfalnem okiem. On czuł w tej chwili swoją wartość i wielkość, od którego zależało teraz około dwustu czterdziestu ludzi, pracujących dla niego, dobywających dla niego pieniądz z głębi dusznych, niebezpiecznych szybów. Patrząc, spotkał wzrokiem i ośm szybów sąsiada, zabłysły mu oczy chciwością, przyciął zębami wązkie wargi, i po chwili szepnął w rodzaju pocieszenia:
– I one będą nasze… Dlaczego nasze?… One będą moje!
Znów z jednego ze szybów zbliżył się dozorca.
– Czego chcesz?
– U mnie panie Lejzor skręca się szyb.
– Dlaczego on się skręca?
– Mówią, że szuter zwalił się w tę stronę.
– Co chcesz, żebym ci poradził?
– U mnie cembrowina pęka, jeszcze morze się zwalić i zasypać jamarzy.
– A dużo wosku z jamy?
– To resztki, mieliśmy robić do końca tygodnia i porzucić szyb.
– To ty rób swoje, a szyb niech się kręci.
– Dobrze, panie Lejzor.
Słońce południowe zaczęło dopiekać, rozgrzewając kamienie i wzmagając silną woń naftową. Pan Krausberg rozpiął chałat, z pod którego widniała ciemna wy – tarta kamizelka, a na spodnie brudne, dymkowe w paski, spadały i chwiały się w ruchu cyces, sznurki widzenia potrzebne w chwilach modlitwy. Z rękami w tył założonemi kierował się ku kancelaryi kopalni, małemu, odrapanemu domkowi, drewnianemu, stojącemu na krawędzi gruntu z prawej strony. Idąc posłyszał głosy gniewliwe i głośnie, płynące ze szybu Abruma. Podszedł bliżej i zawoławszy dozorcę, spytał o przyczynę.
– Teraz połudenek, to zaraz kłótnia. Maksym krzyczy na Jana, a Jan wrzeszczy na Maksyma. Im idzie o Pawła i jedną dziewczynę, to chłopskie zwyczaje – uśmiechnął się ironicznie.
– Tak mówisz?… No, jeśli oni w południe zamiast odpoczywać kłócą się i to o dziewczynę, im wszystkim jest za dobrze u nas. Idź, zawołaj mi zaraz Icka.
Posłuszny Abrum szybko poszedł ku karczmie Icka Seemana i wkrótce zjawił się w towarzystwie nizkiego, rudego żydka, który pozdrowiwszy właściciela, czekał poleceń.
– Ty Abrum, – zaczął pan Lejzor, – idź pogódź chamów, niech nie krzyczą; a ty Icek posłuchaj…
– Ja słucham, panie Lejzor.
– Ile masz moich robotników?
– Ja mam stu dwudziestu chłopów i sześćdziesiąt kobiet.
– Jak ty liczysz? No, a sitarzy, a dozorców, to nic?
– To sami nasi.
– Hm… Ty nam zapłacisz na miesiąc z każdego robotnika trzydzieści krejcarów, razem pięćdziesiąt cztery guldeny…
– Jakto zapłacić? Za kogo? – wołał oburzony.
– Ty nie krzycz Icek! Za sto osiemdziesiąt dusz zapłacisz pięćdziesiąt cztery guldeny… A może nie zechcesz? Ja dam ich drugiemu i on mi zapłaci…
– Ależ, panie Lejzor, ja już kasyerowi płacę po pięć krejcarów z robotnika…
– To mnie nic nie obchodzi… Ty zapłać nam.
– Ale skąd? ale jak? ale za co?
– Im jest za dobrze, oni się kłócą, zamiast odpoczywać, ty nie umiesz robić interesów. Go taki chłop potrzebuje? Jemu aby wódka, czarny chleb i nocleg, to postaraj ty się o tanią wódkę, o tani chleb i o tani nocleg, a my nie wglądniemy w twoje rachunki, chłopi są pełnoletni, oni wiedzą, co robią.
– To za drogo, panie Lejzor. ja z chłopa dam po dziesięć, a z baby po dwa…
– Ty się nie targuj ze mną. Dajesz czy nie?
– Niech się pan Lejzor nie gniewa; co ja mam robić, ja dam ale niech wypłata będzie co druga niedziela, to dłuższy kredyt… i ja już sobie poradzę.
– To rzecz kasyera, ty z nim pogadaj…
Icek Seeman zatrząsł się mimo gorąca i cały czerwony, potrząsając głową, mówił zdławionym głosem:
– Panie Lejzor, ja zostanę żebrakiem, tu płać, tam płać i jeszcze płać, co mi zostanie?
– To nie mój interes, ty rachuj – mówił obojętnie pan Krausberg,-idąc do kancelaryi kopalni.
– Ja nie mogę – wybuchnął z gniewem.
– Znajdę innego,
Uszli kawałek w milczeniu, wreszcie przemówił Seeman.
– Ja się zgadzam, ale niech ja nastręczam robotników.
– Pogadaj z dozorcami.
– Mam z dwudziestu dozorcami gadać?! Ja wolę milczeć… Panie Lejzor, pan nic nie opuści, ja mam żonę i kupę dzieci.
– I ja mam żonę i dzieci.
– Nu, ja spróbuję jeden miesiąc, zaryzykuję i dam.
– Po co ryzyko? – uśmiechnął się z wyższością pan Krausberg, – ty tylko rachuj.
– Ja już porachuję.II.
Pan Krausberg wszedł do domku pobielonego, z pasami żółtej gliny, rozmokłej na deszczu, do sieni ciemnej, wilgotnej i skręcił na prawo. Otworzywszy drzwi nizkie, ucałował mezizes, dziesięcioro przykazań umieszczonych za szkłem, a przybitych do futryn drzwi i ze słowami:
– Dzień dobry Efet, – wszedł do izby dość wielkiej, nizkiej, z pułapem belkowanym, oświetlonej dwoma oknami.
Wilgoć zatęchła, zapach nafty, starej cebuli, czosnku i brudów, zmieszanych z dymem tanich cygar i tytoniów, napełniały izbę po brzegi.
Na pozdrowienie głośne, zerwał się z krzesła przy stole pisarz kopalni, Efet Roger, chudy, zgarbiony żyd, ubrany w lejbik watowany, szybko usunął się na bok i kłaniając się, odpowiedział cicho zwykłą formułkę powitania.
Izba prócz stołu wielkiego, sosnowego, niegdyś białego i trzech pierwotnych krzeseł posiadała w rogu tapczan z nędzną, i brudną pościelą pisarza,
Co słychać Efet? spytał pan Krausberg, siadając na krześle przed stołem.
– Wszystko dobrze… Robiłem rachunki.
– ja nie o to pytam, sam zobaczę rachunki i sprawdzę… ale… czy napisałeś do Lwowa.
– Już jest na poczcie pod adresem głównego urzędu górniczego.
– Co napisałeś?
– Jak pan mówił, tak zrobiłem… Poszła skarga, że Bratkowski zatapia swoją wodą sąsiednie kopalnie, że ludzie się duszą w jamach, bo młynki zamałe, że liny trą się o brzegi…
– To dobrze… A do komisarza?
– Tę samą skargę, tylko antidatowałem dla niepoznaki.
– A pismo jakie?
– Do Lwowa ja sam pisałem, a do komisarza w Drohobyczu mój kuzyn.
– Ty Efet dobrze się sprawiłeś… ja będę to pamiętał tobie. Czy jadłeś obiad?
– Ja nie miałem czasu, ja rachowałem.
– Ty idź co zjeść, ja tu posiedzę.
Efet Roger, dość jeszcze młody, z wielkiemi, wypukłemi oczyma, z brodą w nierównych kosmykach, poprawił zrudziałą jarmułkę, naciągnął długi surdut, rodzaj chałata, i spytał na wychodnem:
– Może mam co załatwić? zobaczyć?
– Hm… Powiedz Ickowi, że te pieniądze ma złożyć w naszej kasie dziś, albo jutro rano.
– Dobrze.
Po jego wyjściu pan Krausberg wyjął z kieszeni chałata kawałek gotowanej kury, zawiniętej w starą gazetę, bułkę i krając po kawałeczku na stole, zajadał z wielkim smakiem, oblizując palce od czasu do czasu. Podczas jedzenia otworzył książkę rachunkową, pisaną w żargonie żydowskim i obliczał. Z dwudziestu szybów woskowych trzy zaledwie się opłacają, dwanaście daje dobry dochód a pięć jest w robocie.
Patrząc na dochód dzienny 150 fl., westchnął z żałością, że nim musi się obdzielić pięciu wspólników, gdyby on jeden był właścicielem?!… gdyby on miał taki grunt, taki wosk, jak Bratkowski!… i fala zazdrości, pożądania odbiła się na wyrazistej twarzy. Wstrzymał się z jedzeniem, tak dalece zajął go plan posiadania sąsiedniego gruntu. Odetchnął, gorzko się uśmiechnął i zjadł przygotowany kąsek zimnej kury z bułką.
Przeglądał wydatki. Cyfra około 800 guldenów za pierwsze 20 metrów wydała mu się bardzo wysoką.
Patrzał na poszczególne pozycye: koszt dozorców musi pozostać, materyały są już wyśrubowane do cen najmniejszych; robotnicy… tym można zawsze coś urwać. Teraz maj, przednówek, w polu brak roboty, trzeba obniżyć cenę…
Go ten Bratkowski gada, że wydobycie centnara kosztuje go dziesięć guldenów!? Jego pewno więcej kosztuje, bo spólników centnar bez mała kosztuje sześć guldenów, a oni przecież oszczędzają…
Nagle otworzyły się drzwi, wpadł Efet Roger w czapce i z progu zawołał:
– Matka!!
Pan Krausberg zbladł, posiniał, zerwał się z krzesła, rękami uchwycił się blatu stołu i spytał drżącym głosem:
– Który numer?
– To nie u nas, u Weinsteina jest matka, – odparł pisarz.
– Nie u nas!?… Ty Efet głupi z twoim krzykiem, – mówił gniewny, siadając ciężko na krześle, – co mi z matki u Weinsteina? Go ja zarobię?
– Ja bardzo przepraszam pana Lejzora, ale oni zrobili taki gwałt…
– Nu, opowiedz jak to było?
– W południe oni usłyszeli wielki szum, harmider w jamie, cembrowina pękała, a do góry szedł sam wosk… Mówią, że już jest połowa jamy pełna…
– Niech sobie będzie… może i nam Pan Bóg pobłogosławi i da nam matkę.
– Weinstein dał pięć guldenów dozorcy, po guldenie robotnikom, a pisarzowi dał… dziesięć guldenów!
– Weinstein zwaryował z radości, dość było dać dozorcy guldena, robotnikom wódki, no… a za co pisarzowi?
– Jakto za co? – oburzył się Efet. – Pisarzowi dziesięć za mało… Aj, ileż on musi pisać, rachować, korespondować!
– Nu Efet, – uśmiechnął się pan Krausberg, – ty pisarz, tobie pachnie dziesiątka, no ja dam moją część, całe dwa guldeny, jak będzie matka u nas.
– Dziękuję, panie Lejzor, ja trzymam za słowo, ale czy będzie matka?
– Może Pan Bóg i da… A mówiłeś Ickowi o pieniądzach?
– Ja nie miałem czasu, taki był gwałt.
– A zjadłeś?
– Kiedy miałem jeść?
– Idźże i wracaj, a Ickowi powiedz, że dzisiaj muszą być pieniądze, zrozumiałeś, dzisiaj!
– Ja rozumiem.
Znów zagłębił się w rachunkach, wtem zapukano do drzwi, i tuż wszedł Josel Reich, nizki, niemłody szatyn, i zadyszany zbliżył się do stołu:
– Uf, jakie gorąco! Pan Lejzor pozwoli mi siąść?
– Siadaj… Chcesz mówić o matce Weinsteina? Już wiem.
– Ja nie z tym interesem, ja pracuję ciężko dla pana Lej zora.
– Go nowego?
– Bratkowski szuka tysiąca guldenów.
– Ile on ma wosku?
– On ma ze trzydzieści centnarów w magazynie.
– To on ma… B25 guldenów – mówił po chwili. Po co mu tysiąc?
– Wosk jest na wypłat robotników, na materyał, na wydatki, a tysiąc potrzebuje na spłat.
– Byłeś już gdzie?
– Nu, ja faktor jego, ja musiałem chodzić… byłem u Weinberga, Kertinga…
– Dają?
– Czemu nie mają dać? On ma trochę kredytu.
– Ty Josel idź jeszcze raz do nich, powiesz im, że Bratkowskiego można pociągnąć, a jak oni podrożeją, ja dam taniej, rozumiesz mnie?
– To nie trudne, ale co ja dostanę?
– Ile masz od niego?
– Od niego wyjdzie mi na pięć procent.
– A ile tamci dają tobie?
– Oni dają półtory procentu.
– Ja ci dam jeden i trzy czwarte.
– To zamało.
– Dam dwa.
– Niech będzie tak – westchnął faktor i powiernik pana Bratkowskiego.
Po chwili spytał pan Krausberg:
– Josel, a ile masz od sprzedaży wosku?
– Jak czasem, ale wyjdzie mi na jeden procent.
– Teraz mnie posłuchaj… Idź ty na Borysław i jak spotkasz Lindemana, Weinberga, Weidemana, albo którego z kupców naszych, powiesz, że ja mam dziś z nimi do pogadania.
– Nu dobrze.
– To nie koniec Josel… Ty musisz wstrzymać Bratkowskiego, aby tutaj nie sprzedał wosku, ale wieczorem w Drohobyczu, albo jutro.
– A jeśli to zrobię, co będę miał?
– Ty dostaniesz.
– Ale ile?
– Dam tobie pół procent.
– Nie.
– Josel, ty drzyj łyko ostrożnie, co drzewo uschnie – mówił pan Krausberg, ogryzając i wysysając kostkę.
– Takie drzewo nie uschnie – zaśmiał się faktor.– Ile będę miał?
– My się pogodzimy.
– Ja bez dwóch procentów nie zrobię.
– Ty Josel zrobisz za jeden procent… Co? Zgoda? – i wyciągnął rękę.
– Niech i tak będzie… Ale jak my jego wyrzucimy, co ja zyskam?
– On goj, on zanieczyszcza nasz interes, on musi wylecieć, – zawołał z zawziętością pan Krausberg i rzucił pod stół wyssaną kość.
– Nu dobrze, on pójdzie… A bank anglo-austryacki, on z gojów, co z nim zrobić? – zaśmiał się faktor.
– Bank?… To inny interes, bank jest z naszych, a akcye zakupili goje, już oni poradzą gojom.
– Tce, tce, – cmoknął z zachwytem Josel.
– Nu, co więcej u was?
– Bratkowski pokłócił się z komisarzem. Ten komisarz coś upatrzył sobie do niego, zawsze zajedzie i krzyczy, sprawdza, próbuje…
– To źle, – współczuł pan Krausberg, – taka zła opinia może obniżyć cenę, ty mu powiedz.
– On bardzo zawzięty na komisarza, po co mi gadać?
– Co tobie szkodzi podmuchać na ogień? – zaśmiał się gospodarz.
– Ale on ma twardą naturę, inny byłby już sprzedał i rzucił ten interes.
Pan Krausberg spojrzał podejrzliwie, skinął głową poważnie i rzekł półgłosem:
– Może i on rzuci, ja nie wiem.
– Nu, ja już muszę iść – mówił faktor, wstając.
– Ty Josel tylko pamiętaj, co mówiłem.
– Ja mam głowę tylko od pamięci.
Już zamykał książki rachunkowe, wynotowawszy cyfry potrzebne, gdy do pokoju wtoczył się z powagą pan Silberman, wspólnik kopalni.
– Dobrze Szmul, że przyszedłeś, ja mam do roboty w Drohobyczu – odezwał się pan Krausberg.
– Ja pilnuję się godzin, przyszedłem zmienić ciebie Lejzor – mówił przybyły, siadając ciężko na krześle. – Masz co nowego?
– Nie, tylko Ickowi kazałem zapłacić 54 guldenów miesięcznie za naszych robotników.
– Jakto Ickowi? Nie rozumiem.
– Im jest u nas za dobrze, im kłótnie w głowie, dziewczęta, trzeba to ukrócić. Icek za dobrze ich karmi, za tanio daje, a ja myślę, że on za dużo zarabia na naszych robotnikach, niechże płaci i nam trochę.
– Ty Lejzor mądrze zrobiłeś, i ja zauważyłem, że w naszej kopalni chamy mają za dużo pieniędzy.
Przez chwilę milczeli. Pan Silberman ubrany czysto, z pewną pretensyą do elegancyi, poprawił aksamitną jarmułkę, pokręcił ładnie zwinięte pejsy i odchrząknąwszy, zaczął:
– Lejzor, ty wiesz, że w Truskawcu jest wosk…
– Wiem, i co? – spytał patrząc badawczo.
– Ja tam kupiłem zakopy, mam ze dwadzieścia… ja chcę wspólnika, czy ty przystąpisz?
– W Truskawcu?… Nie.
– Gzy tam gorszy wosk? – zawołał zaniepokojony.
– Może i lepszy, ale ja nie chcę.
– Dlaczego?
– Hm… Szmulu to długa historya…
– Jaka?
– Hm… Ja sobie myślę, że każdy szyb, to koń, on mnie wiezie i ciągnie w górę; jak koń dobry, niech on idzie w wózku, póki może, a co mi z dziesięciu koni, które sił nie mają i ja sam muszę ciągnąć wóz i konie? Ja wolę mniej, ja wolę jednego konia, tylko niech on ciągnie dobrze.
– Ty Lejzor dobrze mówisz – rzekł z uznaniem wspólnik.
Zachęcony tem, mówił pan Krausberg dalej:
– Ja widziałem już majątki wielkie, z dwóch, trzech szybów, a potem one zniknęły, bo ciągle szukano pieniędzy w nowych szybach, a już ich tam nie było. I dlatego ja nie chcę Truskawca…
– Lejzor, ty będziesz bogaty, bo ty nie ryzykujesz ale oszczędzasz.
– Ja Szmul także ryzykuję, ale z rachunkiem.
– Lejzor, – zaczął po chwili wspólnik, – ja przechodziłem koło szybu Bratkowskiego, on ma ładny wosk.
– I ja widziałem.
– Nam trzeba wybić szyb blizko granicy, jest u niego będzie i u nas, a nie będzie, my jego wosk podbierzemy.
Pan Krausberg, słuchając tej propozycyi, na razie drgnął i nachmurzył się. On chciał nabyć tę kopalnię, a taki szyb sąsiedni, to uszczuplenie jego przyszłej własności, lecz z drugiej strony ten zysk doraźny, widoczny, bezpośredni, chociaż i mały, lepszy jest od wielkich dochodów w mglistej przyszłości, więc uśmiechnął się i rzekł:
– Ty masz racyę Szmulu… W tym tygodniu szyb nr. 5 będzie zarzucony, on już się nie opłaca, my możemy spróbować, tylko ty pogadaj z naszymi wspólnikami, ja jadę do Drohobycza.
– Już ja to zrobię.
– Ty Szmulu tu zostajesz? – spytał, zabierając się do odejścia, a na potakujący znak, dodał: – Na przyszły tydzień trzeba obniżyć cenę robotników.
– Dobrze.
– Jak spotkasz kogo z naszych na Wolance czy w Borysławiu, powiedz o zniżce.
– Ja sam myślałem już o tem.
Pan Krausberg wyszedł z przygodnego biura, pogadał chwilkę z nadchodzącym Efetem i szedł przez kopalnię w kierunku postoju furmanek.
W pół drogi zawrócił, a zbliżywszy się do szybu, zawołał na dozorcę:
– Abrum! Abrum!
– Co takiego? – spytał, zbliżywszy się szybko.
– Słuchaj, czy ty masz znajomych u Bratkowskiego?
– Tam nasi lepiarze.
– Pewni?
– Nu, swoi.
– Ty wybierzesz jednego, sprytnego, niech on podetnie liny w którymkolwiek szybie.
– Hm… to trudno, to kryminał.
– Ty Abrum głupi. Czy ty myślisz, że ja chcę podciąć do połowy?… Czy ja chcę wypadku?… Niech on jeden sznurek podetnie, to głupstwo, lina będzie trzymała.
– Oni nie zechcą…
– Ja nie chcę darmo, ja dam guldena…
– Nie wiem…
– Jak mi to zrobisz, dostaniesz i ty pół guldena.
– Ja spróbuję.
– Abrum! tylko sza…
– Szaaa – powtórzył Abrum, mrugając oczyma, a pan Krausberg odchodząc, obrócił się i jeszcze raz syknął ostrzegawczo:
– Szsza!III.
Przy drodze poniżej kopalń stały rzędem żydowskie furmanki, czyniąc wielką i skuteczną konkurencyę kolei żelaznej, tak taniością, jak i dowolnym czasem przejazdu do Drohobycza o półtorej mili. Jeden z wozów długich, z siedzeniami przywiązanemi do drabinek, mogący pomieścić do piętnastu osób, był już prawie zapełniony. Przeważnie jechali żydzi, ale byli i robotnicy odziani ubogo, a i ten ubiór był czarny od plam nafty i wosku.
Pan Krausberg, znany wszystkim furmanom żydowskim, szedł bez pośpiechu do wozu wybierającego się w drogę, wiedząc, że furman zaczeka nietylko na nowego pasażera, ale i na niego.
Jadący raz wraz krzyczeli i pomrukiwali na furmana, żądając jazdy, a ten w odpowiedzi miał zawsze te sakramentalne słowa:
– Zaraz, zaraz, już jedziemy, – bliższym jednak wskazał batem na nadchodzącego pana Krausberga.
Gdy ten stanął przy wozie, furman brutalnie usunął ze środkowej ławki robotnika, usadowiwszy nowo – przybyłego. O cenie mowy nie było, żydzi płacili po dziesięć centów, inni, jak się udało, od dwunastu do piętnastu centów
Jeszcze chwilę zwlekał, poprawiając uprząż, aż gdy nalegania przeszły w krzyk, usiadł na małym koźle, tuż nad dyszlem, i cmokając, wywijając batem nad końmi, ruszył zwolna z miejsca, szpiegując oczyma, czy nie nadchodzi nowy pasażer.
Wązką, kamienistą doliną Tyśmienicy, rzeczki małej, górskiej, prowadziła droga do miasta, pełna wybojów i przejazdów przez wodę. Mimo to, żydzi jadący, rozmawiając na razie hałaśliwie, wkrótce zaczęli drzemać, kiwając się w takt wozu, przeginającego się w tę i ową stronę.
Nareszcie wjechał wóz na gościniec gładki, a zmiana turkotu przebudziła śpiących, to ten, to ów ziewnął i znów zamknął oczy, gdyż konie zwolna i z wysiłkiem zaczęły się wspinać na górę oddzielającą dolinę Tyśmienicy od miasta leżącego w kotlinie.
Szybka jazda z góry rozbudziła wszystkich. Z prawej i lewej strony gościńca stały małe, licho budowane domki mieszczan, między nimi pokaźniejsze, murowane, lecz brudne domy żydowskie, – wreszcie pod właściwem miastem nad małą, cuchnącą rzeczułką dawały znać o sobie ostrym kwaskowatym zapachem garbarnie.
Wóz stanął na zwykłym postoju furmanek borysławskich, na placyku obok klasztoru Bazylianów.
Pan Krausberg zlazłszy z wozu, udał się wprost do mieszkania w kamienicy własnej, posiadającej front i sklepy od rynku kwadratowego z ratuszem po środku.
Szedł najbliższą drogą, od klasztoru skręcił w rynek na lewo i podsieniami arkadowemi, otwartemi ku rynkowi, podtrzyrnującemi pierwsze piętro lewego rzędu kamienic, przesuwał się szybko wymijając zręcznie przekupniów. Tu bowiem w podsieniach skupił się drobny handel miasteczkowy, widoczny nietylko po towarze, ale i ostrymi zapachami śledzi, ryb suszonych, skór, dziegciu, smaru, owoców i pieczywa.
Od wczesnego rana do późnego wieczora, z wyjątkiem soboty, panował tu gwar i zgiełk handlarzy konkurujących ze sobą, ciągnących za rękawy i poły kupujących.
Pan Krausberg był zbyt znany, aby go nagabywano, co najwięcej kupcząca zamamrotała zwykłą formułką, zalecającą towary, i po chwili umilkła spostrzegłszy omyłkę. On szedł dalej, niemal ku końcowi podsienia, skręcił w ciemną sień, odrapaną, brudną z oślizgłymi kamieniami, i otworzył drzwi na prawo do kuchni.
– To ty Lejzor? – spytała niemłoda, szczupła kobieta z ostrymi rysami twarzy.
– Ja, Sura, – co u ciebie?
– Wszystko dobrze, ja kupiłam na szabas ryby, zobacz jakie żywe, jakie ładne, – i odsłoniła ścierkę przykrywającą ryby w cebrzyku.
– Drogo?
– Niedrogo i zamówiłam jeszcze dla Boruchowej dwie ryby.
– To dobrze – i otworzył drzwi do pokoju jadalnego, ciemnawego, bo okno wychodziło na wązkie, zabudowane, brudne podwórze.
Prócz wilgoci, zastarzałych resztek jedzenia i przypraw, czuć było brud i nieczystości małych dzieci i zapachy pokoju sypialnego, gdyż w tym pokoju na wielkiej wyszarzałej sofie sypiał syn Mojżesz lat 23 liczący.
Przez półotwarte drzwi dalszego pokoju dolatywały odgłosy dość krzykliwe dzieci, z których córka liczyła lat 9, a dwaj chłopcy byli młodsi.
Tuż za mężem weszła do pokoju żona, szybko zbliżyła się do otwartych drzwi dziecinnego pokoju, które zamknęła, wołając ostrym, cienkim głosem:
– Sza dzieci, ojciec przyjechał!
Następnie zwróciła się do męża, siedzącego na sofie:
– Lejzor, ty zmęczony, ja tobie dam kawy, a ty przeczytaj list od Esterki.
– Co ona pisze?
– Ona dostanie nagrodę w „Deutsche höhere Tóchterschule”.
Ojciec uśmiechnął się z politowaniem i rzekł dość lekceważąco:
– Na co jej nagroda?… Ja wołałbym, aby ona już męża dostała.
– Ty Lejzor mówisz, jak całkiem prosty żyd… – obruszyła się żona – ja pochodzę z dobrej familii i ona, moja córka, potrzebuje być edukowana.
– Niech ona będzie, co mi to zaszkodzi, dobrze, że nie kosztuje jej edukacya, tylko życie.
– Ona pisze, że jej u mego brata we Lwowie bardzo dogadzają… Lejzor, ona ma szczęście do ludzi – kończyła uradowana.
– Zobaczymy to, zobaczymy… No, a kawa będzie?
– Ja zapomniałam, ja tobie dam.
Rozparł się wygodniej, a do wchodzącej żony ze szklanką kawy rzekł:
– Suro, ja potrzebuję twoje dwie ryby, te większe.
– A co będzie na szabas – pytała zaniepokojona.
– Ty kupisz, albo weźmiesz ryby Boruchowej, ja potrzebuję.
– Dla kogo?
– Ja muszę dać komisarzowi.
– Lejzor, po co ty dajesz jemu tak często rebuchem? – spytała z miną zgorszoną.
Spojrzał na nią drwiąco i kosztując kawę lekko zafarbowaną mlekiem, rzekł;
– To mój interes, – ja wiem co robię.
– Szkoda mi ryb.
– Kupisz inne, a nie chcesz, to obejdziemy się jedną na szabas. Przygotuj mi kobiałkę i ryby, ja zaraz idę. Słuchaj Suro, może tu zajdzie Bratkowski, powiesz mu, że ja na mieście, ale dziś będę u niego.
– Po co ty będziesz?
– Ja mu dam tysiąc guldenów.
– Ty mu dasz dzisiaj? – zdziwiła się.
– Ja mu dam jutro, niech on czeka i boi się.
– Nu dobrze, ja mu powiem.
– A teraz dawaj Suro ryby.
Pił gorącą kawę przegryzając cukrem, przeciągnął się ziewając na sofie, wstał, zajrzał do dzieci i wziąwszy od żony kobiałkę z rybami wyszedł.
Rozejrzał się uważnie po rynku, na którym nie – wielkiemi grupami rozmawiali szybko i niespokojnie żydzi, sunęli ociężale chłopi i przesuwały się strojniej ubrane panie. Kobiałkę z rybami zawinął starannie w kraciastą chustkę i bocznemi ulicami, brudnemi, z cuchnącymi ściekami, pospieszył do mieszkania komisarza górniczego p. Wintera przy ulicy Stryjskiej.
Dowiedziawszy się, że komisarza niema w domu, śmiało wszedł do kuchni czystej, z błyszczącemi na półkach naczyniami kuchennemi.
– Czy jest pani komisarzowa? – spytał, stojąc przy drzwiach, – ja mam do pani komisarzowej interes.
Służąca przyzwyczajona do częstych wizyt żydów przez pół otwarte drzwi poprosiła panią.
Na progu stanęła pani, pulchna blodynka, pytając po niemiecku:
– A, to Krausberg, – czego?
– Mój szwagier ze wsi przysłał mi świeże, żywe ryby. Ja wiem, że pan komisarz lubi ryby, to ja przyniosłem.
– Bez męża nie mogę przyjąć…
– Niech pani komisarzowa zobaczy, – mówił rozwijając kobiałkę, – to żywe ryby, one skaczą, to nie żaden prezent, ja się już porachuję z panem komisarzem.
Pani widocznie podobały się ładne ryby, bo uśmiechnęła się i rzekła.
– Wezmę te ryby, ale to nie żaden prezent, pan komisarz, mój mąż, zapłaci za nie.
– Czy to ja nie wiem? – mówił pan Krausberg, wykładając ryby na stół,– to pieniądz pewny.
– Zawalasz mi stół! – zawołała służąca – zaraz dam miskę.
Kłaniając się kilkakrotnie nizko, cofnął się tyłem ku drzwiom, wyszedł i uśmiechnął się rad z załatwienia interesu.
Słońce miało się ku zachodowi; na ulicach kładły się grubsze cienie, trotuary liche, poszczerbione, zaśmiecone – zaczerniły się chałatami żydowskimi, krzykliwemi sklepikarkami, które stawały przed kramami, by odetchnąć chłodniejszem powietrzem.
Pan Krausberg, zaczepiony przez tego i owego w sprawach wosku i nafty, dążył ku rynkowi, na którym o tej porze niedaleko apteki gromadzili się kupcy, faktorzy, ciekawi, a wszyscy mający bezpośrednią lub pośrednią styczność z woskiem i naftą.
Była to faktyczna giełda, decydująca o miejscowych cenach surowego wosku i nafty, o cenach zakupów, o kredycie i wartości poszukiwaczy płodów kopalnianych.
Do obradujących przystąpił pan Krausberg i zebrawszy poważnych kupców wosku, stanowiących o cenie produktu, przemówił:
– Co my mamy wpuszczać do nas goja? On psuje nam cenę wosku, podwyższa zapłatę robotnikom, ściąga na wszystkie kopalnie uwagę komisarza; my potrzebujemy się tylko porozumieć, to on przestanie nam dokuczać.
– Co? Jak? – zabrzmiały głosy wietrzące zysk z tej przemowy.
– Ja mówię o Bratkowskim, taki głupi szlachcic wziął się do naszego interesu…
– On sam się przewróci – odezwał się poważny pan Lindeman.
– A co on nam popsuje, to kto naprawi? – zaśmiał się ironicznie pan Krausberg.
– Czego ty chcesz? – spytał niecierpliwie jeden ze słuchaczy.
– Ja myślę, że my jego wosk możemy tanio kupić, niech on pracuje, a my skorzystamy. Jak my ustanowimy dla niego cenę, kto kupi od niego?
– To dobrze pomyślane – pochwalono.