- W empik go
Dla sławy: nowella - ebook
Dla sławy: nowella - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część pierwsza.
W pierwszej połowie karnawału roku 18.. po piątej godzinie wieczorem, szedł ulicą Czystą młody człowiek wysokiego wzrostu. Mróz był niewielki; to też przechodzień nasz, nie zadał sobie trudu otulić się z hermetyczną troskliwością, co pozwalało przypatrzeć się dokładnie jego powierzchowności. A zasługiwała ona na to 7. uwagi na swą piękność i niepospolitość. Bogate rozpięte futro, odsłaniało silną i kształtnie zbudowaną postać młodzieńca ujmując w ramy bobrowego kołnierza czyste linie jego szyi i głowy.
Z pod zgrabnej bobrowej czapeczki nasuniętej z lekka na prawe skronie, wymykały się gęste ciemne włosy harmonizujące z parą głębokich czarnych oczów, błyszczących młodzieńczym ogniem, i mających przytem wyraz dziwnie zmienny i niedający się określić. W spojrzeniu tych dużych źrenic, można było odnaleźć wszystko, począwszy od szczerej swobody, a skończywszy na posępnym blasku, jaki zwykle płonie w oczach ludzi, którzy w piersi swej noszą jaką ciężką tajemnicę lub wyrzut stłumiony lecz nie zamilkły. Czarny bujny wąs zakrywający pąsową wargę jego delikatnie wykrojonych ust, odbijał od jednostajnej bladości twarzy, z rzadka tylko ożywiającej się cieplejszym kolorytem. Bladość taka, znana pod nazwą matowej, bywa zwykle udziałem trzech kategoryj istot, to jest bohaterów sensacyjnych powieści, ideałów szesnastoletnich panien i ludzi silnych a hamowanych namiętności. Nasz młodzieniec łączył w sobie te trzy warunki. O pierwszym, wie każdy kto to opowiadanie weźmie do ręki, gdyż on jest jego bohaterem, choć nie idzie zatem, by nasze opowiadanie miało pretensję być sensacyjnem, o drugim, z własnego doświadczenia mogłyby zapewnić wszystkie młodziutkie dziewice, którym los dał spotkać na wstępie do areny życia a raczej świata, pięknego Edwarda S., czego bezpośredniem następstwem były ciche dumanie przy blasku księżyca, pisanie dziennika z sentymentalnym nastrojem i tajemne rozmowy z najszczerszą przyjaciółką, o trzecim zaś, postaramy się w dalszym ciągu przekonać łaskawych czytelników.
Wróćmy teraz do naszego młodzieńca, który przez ten czas jakiegośmy potrzebowali na opisanie jego ziemskiej powłoki, uszedł już znaczną część ulicy i zbliżał się do Wierzbowej. Monotonię samotnej przechadzki uprzyjemniał sobie przytykaniem do ust wonnego cygara i urywaną nutą jakichś modnych aryj, które tem swobodniej mógł sobie pogwizdywać, że mrok zapadał coraz gęstszy, odziewając przechodniów w mniej więcej pożądane incognito. Mimo to jednak, jeden z dość licznie snujących się po chodnikach, zatrzymał się nagle przed nim i wesołym głosem zagadnął:
– Jak się masz, Rafaelu czy Rubensie, bo niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli wiem do którego z tych malarzy porównały cię kiedyś nasze pisma. Gdzież to tak śpieszysz, że nawet znajomych nie poznajesz na ulicy, czy cię tak sława oślepiła?
Tak z nienacka nagabnięty Rafael czy Rubens, nie – odpowiadał zrazu, lecz po chwili podnosząc oczy, utkwił je w jasnej i otwartej fizyognomii swego interlokutora i podał mu rękę z serdecznym uściskiem.
– Zawsze ten sam – wyrzekł uśmiechając się zlekka, z pewnym prawie niedostrzeżonym odcieniem melancholii – byłbym ci niepomiernie wdzięczny kochany Stasiu, gdybyś mi udzielił tego talizmanu, który ci daje niezamąconą swobodę, i wesołość, oraz sprawia żeś jest najmilszym chłopcem pod słońcem.
– Słyszycie bogowie – zawołał Stanisław z komicznym pathosem. – Oto ten człowiek ma kilkanaście tysięcy rubli rocznego dochodu, sławę wielkiego malarza, piękność Endymiona, i uznanie najbardziej uroczych Dyan naszego grodu… i pyta się mnie o jakieś talizmany szczęścia, mnie, charłaka, który ma skandalicznie mała, pensyę gryzipiórka, twarz pucołowatą jak księżyc w pełni, mimo wielce umiarkowanego wiktu, i o którym nikt nic nie wie… prócz znajomych i mego gospodarza, choć ten wtedy tylko sobie o mnie przypomina, gdy mu długo za komorne nie płacę!
Podczas tej przemowy Stanisława, młodzi ludzie stali na chodniku… który w tem miejscu był na szczęście dosyć szerokim, co na warszawskich trotuarach niepospolicie rzadkiem jest zjawiskiem. Mogli wiec swobodnie rozmawiać, nie narażając się na potrącania i refleksye przechodniów o niedorzeczności zatrzymywania się na środku drogi, jak się w innych razach zdarza. Stanisław jednak nie lubił widocznie stojącej pozycyi, bo zagadnął, nie słuchając nawet odpowiedzi na swoją apostrofę:
– Ale cóż tak będziemy stali. Gdzie idziesz? o ile mogłem zmiarkować w przeciwną niż ja stronę; dla twojej jednak miłości, gotowem się wrócić, i odprowadzić choćby pod bramę pewnego domu na Miodowej ulicy. Bo ręczę, że cię tam serce twoim pedałom zanieść kazało.
– Tym razem mylisz się nieco – odparł Edward idąc zwolna naprzód – mam wprawdzie towarzyszyć dziś tym paniom do teatru, ale wprzód wstąpię do kassy go bilet, i parę interesów załatwię. Będziesz Stasiu? nowa sztuka i podobno dobra.
– Naturalnie. Wiesz, że przepadam za komedyą, i choćbym nie miał za co nazajutrz zjeść obiadu, na każdem nowem przedstawieniu być muszę. Zresztą, dziś obejdzie się bez tak bohaterskiego poświęcenia; odebrałem pieniądze za mój ostatni feljeton, do napisania którego ostrzyłem pióro o krzemień złośliwości, maczałem je naprzemian w fantazyi i prawdzie, słowem, powiadam ci, małe arcydzieło! Wprawdzie, redaktor jest zupełnie innego zdania, i oddając mi honoraryum przebąkiwał coś, że zbyt pośpiesznie, a za mało obrobione, ale kto by tam zważał na starego nudziarza. Więc zatem idziesz do kassy?
– Tak jest, a ty Stasiu już masz bilet?
– Spodziewam się. Tylko tacy jak ty panowie,mogą na parę godzin przed podniesieniem kurtyny przystąpić do okienka i zapytać: "masz pan dla mnie bilet", a kassyer odda im najlepsze miejsce, choć się przed chwilą jakiemuś emerytowi zaklinał, że już ani jednego krzesła nie ma. Ja, mój kochany, mając szczerą ochotę widzieć coś więcej nad plecy i kapelusze parterowego audytoryum, już przed dziesiątą byłem u drzwi kassy, i tak dobrze manewrowałem łokciami, żem się jeden z pierwszych dostał do okienka i mam wielce przyzwoite krzesło w siódmym rzędzie naprost sceny.
Edward odrzucił niedopalone cygaro, i wyjąwszy elegancką cygarniczkę, podał ją z uprzejmym giestem towarzyszowi.
– Byłem dziś tak zajęty, że niepodobna mi było pomyśleć wcześniej o tem – wyrzekł zapalając doskonałe trabucos. – Do godziny drugiej miałem czynności nie cierpiące zwłoki, a potem, ten składkowy obiad, jaki dawaliśmy na pożegnanie jednego z kolegów wjeżdżającego do Paryża, zatrzymał mnie do tej pory.
– Któż to taki? zapewne jaki biedaczek poszarpany zębami naszych krytyków jedzie gdzieindziej leczyć swoje rany.
– Antoś F. Zdaje mi się, że go znasz?
– Ach! ten młody, co tak od serca nasze wiejskie sceny maluje? Byłbym go uściskał, za jego ostatnie "Na przednówku". Dla czego on wyjeżdża, przecież to chłopiec pełen talentu, o ile sądzić mogę.
– Właśnie dla tego. Nie widzi tu dla siebie żadnej przyszłości; nikt jego obrazów kupować nie chce, a już choćby nie dla sławy, to dla chleba poszukać musi łaskawszego sądu.
– To szkoda; lepiejbyście zrobili, gdybyście zamiast składkowych obiadów i pamiątkowych puharów, dopomogli koleżeńską ręką i protekcyą młodym talentom i nie pozwolili dezerterować im z kraju. Jak się tam na nim w Paryżu lepiej poznają, to nie będzie on głupi przysyłać swoich obrazów na naszą wystawę. Mamy niby tylu znakomitych malarzy, czytam o tem ciągle, ale nic nie widzę. Przyjść do Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, uśmiechnie ci się na wstępie zczerniała Barbara. Wchodzisz dalej, pustki, lub Boże się zmiłuj, jakie nędzoty, gdzieniegdzie tylko coś lepszego zastanowi oczy. Czem się to dzieje?
– Bieda w kraju – wyrzekł sentencjonalnie Edward. – Nie ma komu wspierać artystów.
– Nie ma komu? – podchwycił Stanisław. –
A dla czegóż każdy twój choćby najmniejszy obrazek, bywa rozchwytywany na wagę złota. Dla tego, że ty już masz sławę usankcyonowaną złotym medalem i zagraniczną famą" że twój obraz, na ostatniej wystawie został kupiony za bajeczną summę przez jakiegoś Anglika, że wreszcie u nas znajdą się zawsze tacy, co do uplecionego już wieńca, dorzucają coraz nowe listki, ale rzadko kto poda rękę nieznanemu talentowi by po taki wieniec mógł sięgnąć. Ileż to wielkich zdolności marnuje się, ileż to iskier Bożych zgasło w piersiach biednych chłopców, bo ich nietylko nicht nie umiał rozdmuchać, ale je jeszcze niedostatek i twarda dola stłumiły.
Gdyby na dworze nie było już zupełnie ciemno, a Stanisław nie mówił z takiem ożywieniem, byłby z pewnością spostrzegł dziwną zmianę jaka na dźwięk ostatnich jego słów, zaszła w twarzy Edwarda. Zbladł on jeszcze bardziej, w czarnych jego oczach zapłonęły te ponure blaski, o których jużeśmy wspomnieli, a usta zacisnięte drżały, jakby pod wpływem tłumionego wzruszenia. Gdyby go jaka roman – sowa panna wtedy widziała, byłaby pewną, że ma przed sobą drugiego Fra Diavola, lub przebranego zbrodniarza (ale nie takiego pospolitego, tylko z rodzaju tych, dla których bogate dziedziczki tracą rozum), słuchającego, jak mówią o cenie naznaczonej na jego głowę. Żadna jednak romansowa panna nie przechodziła w tej chwili, a Edward miał czas opamiętać się, i przybrać napowrót zwykłą uśmiechniętą fizyognomię, bez zwrócenia czyjejbądź uwagi. Odetchnął tylko głęboko i zasunął futro na piersiach jakby mu się zimno zrobiło.
Podczas, gdy młodzi ludzie szli Wierzbową ulicą, nieopodal od drzwi kassy Teatru Rozmaitości, stała kobieta starannie zakwefiona. Po szybkich zwrótach jej drobnej główki, można się było domyśleć, że szukała kogoś pomiędzy tłumem cisnących się do kassy zwolenników Melpomeny, którzy przejęci myślą, czy też dostaną jeszcze lub nie, biletów, nie zwracali bynajmniej na nią uwagi. Nieznajoma nasza zdawała się wcale nie gniewać o taką obojętność, owszem, widocznie była jej ona bardzo na rękę, bo nawet chwilami dla lepszej niepoznaki, opuszczała swe stanowisko i szła zwolna wzdłuż filarów starając się przybrać jak najobojętniejszą postawę. Ale za to w eleganckiej tumakowej mufce ukryta rączka, targała niecierpliwie batystową chusteczkę, a druga podnosiła do oczu zegarek, podczas gdy usta szeptały głosem dosłyszalnym jedynie dla powieściopisarza:
– Wpół do szóstej. Miał tu być zaraz po piątej. Tak mówił wczoraj. Gdyby mnie ta sposobność minęła, na nic wszystko, musiałabym chyba coś wyraźnie w liście nadmienić, a tego nie chcę. Tylko znowu…, w przeciwnym razie jeżli nie przyjdzie, ileż już ich w swojem życiu odebrał… Ah!…
Ten ostatni wykrzyknik nie był oznaką zniecierpliwienia, lecz przeciwnie, niby ulgi a zarazem trwogi: wywołało go zaś ukazanie się nieopodal od drzwi Edwarda, który zupełnie już odzyskał swobodę, i żywo coś opowiadał Stanisławowi. Nieznajoma cofnęła się szybko, oczekując, aż młodzi ludzie pożegnają się z sobą, poczem wmięszała się pomiędzy wchodzących starając się być jak najbliżej Edwarda, a niepostrzeżoną.
Nie potrzebowała w tym celu rozwijać wielkiej zręczności, bo młody człowiek nie rozglądając się na prawo ani na lewo, podszedł prosto do okienka, rzucił parę assygnat w zamian za podany mu przez kassyera świstek, i nie biorąc dość znacznej reszty jak przystało na młodzieńca z szykiem, chciał się już oddalić, gdy nagle uczuł, że mu w spuszczoną rękę wsunięto jakiś papier złożony. Ze zdumieniem obejrzał się wokoło, ale zobaczył tylko opasłych i chudych jegomościów oraz inne indywydua, które nie wyglądały na sprawców tak romantycznego postępku. Wprawdzie w jednem miejscu tłum poruszał się i zsuwał, jakby zapełniając chwilową lukę, zrobioną przez kogoś szybko się przeciskającego, ale Edward nie zwrócił na to uwagi. Przysunął się do światła i rozwinął mały, zgrabny bilecik. "Bądź na trzeciej maskaradzie", pisała widocznie kobieca i zmieniona ręka, a mogę ci zaręczyć, że rzeczy, o których chciałabym z tobą pomówić, nie będą ci obojętne. Czekaj na mnie pod orkiestrą. Czarne domino z wieńcem polnych róż na głowie."
I nic więcej. Było to więc zwykłe maskaradowe zaproszenie, jakich każdy prawie młody człowiek, kilka w karnawale odbiera, a jakiemi Edward, ulubieniec kobiet, był zarzucony. Spowszedniały mu już te intrygi, często bardzo bezbarwne, a szczególniej teraz, gdy spoglądał na piękne damy tym obojętnym wzrokiem, jaki tylko bywa właściwy zakochanym nie widzącym nikogo prócz pani swego serca; nie czuł wcale ochoty do wsłuchiwania się w piszczący dyszkant jakiejś maski. Gdyby więc otrzymał ten bilecik zwyczajną drogę, to jest przez pocztę miejską lub komisyonera, byłby go rzucił do kosza z niepotrzebnemi papierami, i wieczór maskaradowy przepędził w domu pięknej narzeczonej, nie troszcząc się o domino z polnemi różami, czekające go nadarmo pod orkiestrą. Ale ten oryginalny sposób wręczenia mu biletu przez samą prawdopodobnie autorkę, zaciekawił go trochę, i nie bez słuszności zauważył, że musi jej na jego bytności zależeć, skoro zdecydowała się czatować na niego na ulicy. – Kto to może być – pomyślał chowając bilecik i zkąd wiedziała, że mnie tu o tej porze spotka. Czyżby Marta?… Ale cóż znowu, to zbyt awanturnicza korespondencya jak na nią. W każdym razie dowiem się pojutrze. Nie było jeszcze maski którejbym nie poznał.
Z temi słowy znamionującemi wielką zarozumiałość na punkcie domyślności, opuścił Edward przedsionek teatralny i skierował się w stronę ulicy Miodowej.
* * *
– Marciu kochana, dla czego Józef nie zapala lampy? tak już ciemno.
Słowa te wymówione zostały w obszernym salonie z oknami na Miodową ulicę, a w którym rzeczywiście mrok już panował tak gęsty, że niepodobna było rozróżnić twarzy znajdujących się w nim dwóch kobiet.
Jedna z nich poruszyła dzwonkiem a za chwilę później, męzka postać ciemnym konturem zarysowała się we drzwiach.
– Niech Józef lampy zapali – rzekł głos świeży i młody, z pełnym i metalicznym dźwiękiem.
Lokaj w milczeniu spełnił zlecenie, i strumień światła przeciskając się przez matowy klosz stojącej na owalnym stole lampy, oblał postać niemłodej kobiety wygodnie opartej o aksamitne poduszki kanapy, zostawiwszy w delikatnym półcieniu twarz drugiej, która opodal siedziała na nizkiej ottomance, z głową nieco naprzód pochyloną, jakby gospodarska czynność przed chwilą spełniona nie wyrwała jej z głębokiego zamyślenia, do jakiego ją prawdopodobnie szara godzina usposobiła. Bogate ciemnoblond włosy upięte nizko z tyłu, nie zasłaniały żadnemi modnemi niobami i puklami, klassycznych kształtów jej główki, lecz zaczesane z prostotą, okalały czoło niezbyt wysokie, ale myślące i czyste, zakończone delikatnemi łukami czarnych brwi. Oczy młodej panny, spuszczone w tej chwili, miały doskonałą piękność rysunku i barwy ciemnoszafirowej ale największy ich urok był w wyrazie dziwnie smętnym a zarazem pełnym energii i stanowczości. Stanowczość ta, kryła się także w kątach jej drobnych różowych ustek, i malowała się w całej postaci wiotkiej wprawdzie, lecz nie w ów eteryczny sposób, co każe się lękać, by taka powiewna istota, nie rozpłynęła się gdzie we mgle, albo w najlepszym razie nie złamała. Bohaterka nasza miała kibić o bogatych, jakby utoczonych kształach a rączka jej aczkolwiek wązka, nie przerażała małością i nie olśniewała białością, lecz za to umiałaby bezwątpienia w danym razie zrobić coś więcej nad przewracanie kartek powieściowych i brząkanie po klawiszach. Na prawej ręce, niedbale spuszczonej na suknię, błyszczał wielki i cudnej wody brylant w szerokiej oprawie, a na lewej, którą podpierała głowę jakby dla kontrastu, włożony był wązki i gładki pierścionek z serduszkiem pośrodku.
– Która godzina, Marciu? – zapytała znowu dama z kanapy.
– Kwadrans na siódmą. Czy ciocia życzy sobie czego?
– Nie, moje dziecko. Ale pan Edward musiał chyba biletu nie dostać i wstydzi się przyjść; tożby już być powinien.
– Jeszcze czas – odparła Marcia obojętnie. – Przedstawienie rozpocznie się dopiero o wpół do ósmej.