- promocja
Dlaczego medytujemy - ebook
Dlaczego medytujemy - ebook
Praktyczny, inspirujący poradnik medytacji - doskonałe antidotum na codzienny stres.
Wszyscy doświadczamy czasem negatywnych emocji, ale w dzisiejszym świecie bywa ich zbyt wiele. Zaburzają one zdrowe więzi z własnym umysłem, uczuciami, ciałem oraz z innymi ludźmi.
Dlaczego medytujemy jak żadna inna książka pozwala poznać i zrozumieć, czym jest medytacja. Łącząc tradycję Wschodu z zachodnimi odkryciami z dziedziny neuronauki, psycholog Daniel Goleman i tybetański nauczyciel medytacji Tsoknyi Rinpocze pomogą ci nie tylko zrewolucjonizować swoje życie na poziomie emocjonalnym, umysłowym i fizycznym, ale też zaakceptować siebie i innych.
Dzięki tej książce, idealnej zarówno dla osób zaawansowanych w medytacji, jak dla nowicjuszy - odmienisz swoje zdrowie, relacje z innymi i duszę.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-787-1 |
Rozmiar pliku: | 967 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CO MOŻE DAĆ CI TA KSIĄŻKA
TSOKNYI RINPOCZE
Dorastałem na wsi otoczony mnóstwem miłości i troski. Wciąż mam żywo w pamięci, jak – mały brzdąc – wskakiwałem z rozpędu na kolana mojemu dziadkowi ubranemu w _dagam_, obszerny, ciepły kaftan służący do medytacji. Dziadek nieprzerwanie medytował i mruczał mantry, pozwalając łobuziakowi przybiegać i umykać. Biło od niego ciepłem, miłością i spokojem, cokolwiek się działo dookoła.
Urodziłem się w Katmandu: moim ojcem był tulku Urgyen Rinpocze, znany tybetański mistrz medytacji, a matką Nepalka, której przodkowie także praktykowali medytację – zaliczał się do nich pewien słynny król Tybetu, którego potomkowie osiedlili się w nepalskiej dolinie Nubri, w cieniu Manaslu, ósmej z kolei najwyższej góry na świecie. Całe wczesne dzieciństwo spędziłem w tym odległym górzystym rejonie.
Praktykujących medytację z oddaniem i wprawą w moim rodzie było wielu, w tym mój ojciec, jego babka oraz jej ojciec, słynny mistrz medytacji swoich czasów. Powiedzieć o kimś, że ma dokonania w dziedzinie medytacji, zazwyczaj oznacza, że przeszedł wiele etapów treningu umysłu i osiągnął stabilność w mądrości i współczuciu. Dlatego więc uważam się za człowieka uprzywilejowanego, bo od dziecka nauczano mnie medytacji i wychowywano w medytacyjnej atmosferze.
Kiedy skończyłem trzynaście lat, wysłano mnie do wspólnoty tybetańskiej w północnoindyjskiej dolinie Kangra, gdzie miałem otrzymać formalne wykształcenie buddyjskie. Uczyłem się tam praktykować medytację u kilkunastu mistrzów tej sztuki, wśród których byli jogini praktykujący w odosobnieniu. Miałem szczęście kontynuować nauki pod kierunkiem niektórych z głównych mistrzów medytacji naszych czasów.
Buddyzmu zacząłem nauczać jako dwudziestoparolatek i od tego czasu podróżuję po świecie, wpajając tajniki medytacji dziesiątkom tysięcy uczniów na kilku kontynentach. Oczywiście wciąż sam się uczę i zgłębiam też, co na temat ludzkiego umysłu mówi nauka. Uczestniczyłem w kilku seminariach Mind & Life Institute, na których do naukowców przemawiał Dalajlama, i nauczam medytacji na letnich kursach organizowanych przez ten instytut dla doktorantów i uczestników stażu postdoktoranckiego.
Od początku, kiedy zająłem się nauczaniem medytacji, wrodzona ciekawość sprawiła, że zainteresowałem się szczególnie zachodnią psychologią, dzisiejszym życiem i wyjątkowymi wyzwaniami, z jakimi przyszło się mierzyć współczesnym ludziom. Bycie nauczycielem podróżującym oznacza, że moje życie to ciągły ruch. W odróżnieniu od wielu znanych azjatyckich nauczycieli medytacji wolę podróżować w pojedynkę i anonimowo, dzięki czemu mogę przyglądać się ludziom i nawiązywać z nimi spontaniczne, szczere rozmowy. Sporo czasu spędzam na lotniskach, często przemierzam ulice miast na całym świecie i przesiaduję w kawiarniach jako, mówiąc ogólnie, obserwator ludzi.
Od lat spotykam się z ekspertami z dziedziny psychologii, naukowcami, przyjaciółmi i uczniami na całym świecie, starając się zrozumieć ich umysłowość, ich zmagania i napięcia kulturowe. Paru cenionych psychoterapeutów, między innymi Tara Bennett-Goleman i John Welwood, obdarowali mnie podręcznikami. Z Tarą (żoną Daniela Golemana) wspólnie zgłębialiśmy problemy natury psychologicznej, a zwłaszcza często występujące dysfunkcyjne wzorce emocjonalne, takie jak poczucie emocjonalnej deprywacji albo lęk przed opuszczeniem, o których Tara pisze w książce _Alchemia emocji_ i w innych tekstach. Dzięki Johnowi Welwoodowi, specjaliście od terapii małżeńskiej i pisarzowi, dowiedziałem się, czym są wzorce relacyjne, i poznałem koncepcję „duchowego eskapizmu”, czyli tendencji do wykorzystywania praktyk duchowych, między innymi medytacji, w celu uniknięcia niezagojonych ran natury psychologicznej oraz przytłaczających, męczących emocji. Mnóstwo się też nauczyłem od swoich uczniów, z którymi rozmawiałem o ich życiu, związkach i praktykach duchowych.
Z tych źródeł uczyłem się o zaburzeniach nerwicowych, wzorcach nawykowych i emocjach zarówno swoich, jak i moich uczniów – to narzuciło ton mojemu podejściu do nauczania, ponieważ wiele się dowiedziałem o wyzwaniach emocjonalnych i psychologicznych, z jakimi dziś się mierzymy. Zauważyłem na przykład, że ludzie potrafią uciekać przed problemami psychologicznymi poprzez oddawanie się praktykom duchowym, wyczułem też ukrytą moc wzorców emocjonalnych i traum relacyjnych. Właśnie tego typu spostrzeżenia ukształtowały instrukcje zawarte w tej książce.
Moja metoda nauczania wyrasta nie tylko z uwrażliwienia na współczesne wyzwania w sferze emocjonalnej i psychologicznej, ale także z tego, że wciąż pozostaję oddany możliwości transformacji i przebudzenia. Staram się być wierny tradycyjnej, głębokiej mądrości, na której gruncie wyrosłem, a zarazem iść z duchem czasu i wymyślać nowe rzeczy. Dlatego stawiam na otwartość w bezpośrednich interakcjach z uczniami, a jednocześnie poświęcam uwagę ich wewnętrznym napięciom, traumom i zagubieniu.
Z początku uczyłem bardziej tradycyjnymi metodami, skupiając się na teorii i podkreślając subtelne różnice na podstawie kanonicznych tekstów. Większość moich uczniów była znakomicie wykształcona, dlatego radzili sobie intelektualnie i byli dociekliwi. Myślałem wtedy: _Oj, ależ oni są bystrzy! Na pewno będą robić postępy_. A jednak po jakichś dziesięciu latach poczułem, że coś jest chyba nie tak. Uczniowie niby „łapali to”, a jednak lata mijały, a oni wciąż tkwili w tych samych wzorcach emocjonalnych i nawykowych. To sprawiało, że nie byli w stanie robić postępów w praktyce medytacyjnej.
Zacząłem powątpiewać, czy podejście tak bardzo cenione przez moją tradycję przemawia do moich uczniów zgodnie z zamierzeniem. Głowiłem się, dlaczego uczniowie na całym świecie rozumieją przekaz zawarty w nauczaniu, ale nie potrafią go urzeczywistnić i przejść głębokiej przemiany.
Przypuszczałem, że kanały komunikacyjne w ich umysłach, emocjach i ciałach są albo zablokowane, albo nadmiernie obciążone, a tymczasem z tybetańskiego punktu widzenia wszystkie te kanały powinny być połączone i całkowicie drożne. Widziałem, że moi uczniowie nie mogą połączyć w całość tego, co rozumieli intelektualnie, ponieważ nie dawali sobie rady na poziomie ciała i uczuć. I w końcu dotarło do mnie, że powinienem zmienić metodę nauczania medytacji.
Obecnie skupiam się przede wszystkim na uzdrawianiu i otwieraniu kanału łączącego umysł ze światem uczuć, na przygotowywaniu całego jestestwa ucznia. Techniki opisane w tej książce odzwierciedlają to nowe podejście, które cyzelowałem przez lata. Mimo że zrodziły się z dziesięcioleci szkolenia się u wielkich mistrzów, z moich medytacji i doświadczeń w nauczaniu, to jednak nie są przeznaczone wyłącznie dla wyznawców buddyzmu czy też poważnych adeptów sztuki medytacji. Wręcz przeciwnie, zostały tak pomyślane, aby przydały się każdemu.
Nie są one też lekiem wyłącznie na zaburzenia nerwicowe – oferują praktyczne metody radzenia sobie z wszelkiego typu stresującymi myślami i emocjami, które wielokrotnie nami owładają. Oprócz strachu może być wśród nich agresja, zazdrość, nieokiełznana żądza i wszelkie inne przeszkody na drodze do wewnętrznego spokoju.
Uwielbiam dzielić się medytacją w sposób psychologicznie i emocjonalnie istotny, praktyczny i przystępny dla ludzi, których pochwycił w swe sidła dzisiejszy świat. Mamy bardzo niewiele czasu na pracę z naszymi umysłami i sercami, dlatego liczę, że poniższe techniki przyniosą nam wiele korzyści tu i teraz.
DAVID GOLEMAN
Dorastałem w kalifornijskim mieście Stockton położonym około półtorej godziny jazdy od zatoki San Francisco. Wtedy była to tchnąca spokojem, typowa amerykańska mieścina, jak z obrazów Normana Rockwella. Ostatnimi czasy jednak Stockton dorobiło się zupełnie innej sławy: jest to pierwsze miasto w USA, które zbankrutowało, przeprowadzany jest też w nim eksperyment polegający na tym, że jego zubożałym mieszkańcom wypłaca się comiesięczną rentę. Jest to również wylęgarnia gangów.
Już we wczesnym dzieciństwie zauważyłem, że w domach moich kolegów nie ma książek, podczas gdy w moim na półkach stały ich tysiące. Rodzice byli wykładowcami akademickimi i cenili edukację jako najlepszą ścieżkę do sukcesu w życiu. Tak jak oni przede mną – traktowałem szkołę poważnie i pilnie się uczyłem.
Dostałem się na studia do college’u na Wschodnim Wybrzeżu, a stamtąd na Harvard, gdzie studiowałem psychologię kliniczną. Na mojej ścieżce edukacyjnej jednak znalazł się ostry zakręt, kiedy przed rozpoczęciem studiów doktoranckich dostałem się do programu stypendialnego, dzięki któremu spędziłem dwa lata w Indiach, studiując – jak wyjaśniłem moim sponsorom – psychoetnologię czy też „azjatyckie modele umysłu”. W rzeczywistości nie wiedzieć kiedy całą duszą oddałem się nauce medytacji.
Medytować zacząłem już na początku studiów i w Indiach z entuzjazmem brałem udział w dziesięciodniowych odosobnieniach medytacyjnych. Odnalazłem stan wewnętrznego spokoju, a po powrocie do kraju nadal praktykowałem. Przez te wszystkie lata poznałem wielu znakomitych nauczycieli i dzisiaj uważam siebie za ucznia Tsoknyiego Rinpocze.
Rozprawa doktorska, którą pisałem na Uniwersytecie Harvarda, była poświęcona medytacji jako technice radzenia sobie ze stresem i od tego czasu uważnie śledziłem badania naukowe praktyki kontemplacyjnej. Ścieżka kariery zawiodła mnie do dziennikarstwa naukowego, a ostatecznie do redakcji „New York Timesa”, gdzie pracowałem w dziale „Nauka”. Moją główną umiejętnością w tej dziedzinie nadal jest przeszukiwanie doniesień publikowanych na łamach czasopism naukowych i przekładanie ich na język zrozumiały i interesujący dla przeciętnego odbiorcy bez specjalistycznego wykształcenia.
To wszystko z kolei sprawiło, że napisałem książkę o naukowych odkryciach związanych z medytacją do spółki z przyjacielem jeszcze z czasów studenckich, Richardem Davidsonem, obecnie światowej sławy specjalistą z dziedziny neuronauki związanym z University of Wisconsin. Nasza książka _Trwała przemiana. Co nauka mówi o tym, jak medytacja zmienia twoje ciało i umysł_ czerpie z najpoważniejszych badań nad praktyką medytacyjną. Jako jej współautor powróciłem do tej krynicy nauki kontemplacyjnej, dokonując przeglądu odkryć naukowych przemawiających za technikami, którymi Tsoknyi Rinpocze dzieli się w każdym rozdziale.
Co może dać ci ta książka
Praktyka uważności (_mindfulness_) zdobyła już sporą popularność w naszych miejscach pracy, szkołach, centrach jogi, ośrodkach medycznych i wciąż zagarnia nowe terytoria, wnikając do najrozmaitszych enklaw społeczeństwa Zachodu. O ile ta odskocznia od życiowych trosk z oczywistych powodów przemawia do wielu ludzi, o tyle należy pamiętać, że uważność to tylko jedno z wielu narzędzi przydatnych do bardziej rozwiniętej praktyki medytacji. Ścieżka praktyki, którą omawiamy szczegółowo w tej książce, obejmuje podstawy uważności, ale także wychodzi daleko poza jej ramy. Kiedy już rozpoczniesz praktykowanie uważności, powiemy ci, co robić dalej – a także co robić na samym początku, aby rozbroić głęboko zakorzenione nawyki emocjonalne, które do tej pory często tobą sterowały.
Niniejsza książka pomoże ci poradzić sobie z problemami, z jakimi w naszym nowoczesnym życiu mierzymy się dzisiaj wszyscy – mówię nie tylko o wszechobecnych telefonach i coraz bardziej przepełnionych rozkładach dnia, ale także o zalewie destrukcyjnych myśli, jak choćby zwątpienie w siebie i cynizm, oraz o utrudniających życie nawykach emocjonalnych, na przykład o dokuczliwej skłonności do samokrytyki. Początkowe rozdziały pomogą czytelnikowi uporać się z dwoma problemami, na które skarży się większość zaczynających swoją przygodę z medytacją: 1) _Mój umysł szaleje, nie potrafię się uspokoić_ i 2) _Moje najbardziej niepokojące myśli stale wracają_. Starając się dostosować swoje nauczanie w taki sposób, aby przyniosło efekty pomimo tych dwóch przeszkód, Tsoknyi Rinpocze zaczyna od „zrzucania” (ang. _dropping_) polegającego na tym, że medytujący przebija się przez uparty strumień myśli, oraz „podawania ręki”, kiedy to medytujący uczy się zaprzyjaźniać z nękającymi go wzorcami umysłowymi.
Te praktyki – zazwyczaj brakuje ich w standardowym nauczaniu uważności – są bezcenne. Wielu rozpoczynających trening uważności zarzuca tę metodę, bo mimo starań nie potrafią sobie poradzić z natłokiem nieprzyjemnych, irytujących myśli. Ta książka opowiada o tym, jak traktować takie myśli z miłością i akceptacją.
Dzielimy się tutaj także kilkoma nowymi metodami. Są już znane uczniom Rinpocze, ale nie szerszemu odbiorcy.
Ta książka jest dla ciebie, jeśli:
- zastanawiasz się, czy zacząć medytować, ale nie masz pewności, czy powinieneś to robić albo od czego zacząć;
- jeśli medytujesz, ale nie bardzo wiesz, dlaczego to robisz, albo jak praktykować dalej, żeby zrobić postępy;
- jeśli już się przekonałeś do uprawiania medytacji i teraz pragniesz zachęcić do tego osobę, na której ci zależy, poprzez ofiarowanie jej tej książki.2
RZUĆ TO!
Po co się przejmować, jeżeli nie możesz czegoś zmienić?
I po co się przejmować, jeśli możesz coś zmienić?
PORZEKADŁO TYBETAŃSKIE
TSOKNYI RINPOCZE: WYKŁADNIA
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy dorastałem, tempo życia w Nepalu i Indiach północnych nie było szczególnie szybkie. Większość ludzi uważała siebie za przykutych do miejsca. Mieliśmy rozluźnione ciała i zasiadaliśmy do herbaty, kiedy nam się podobało. Uśmiechaliśmy się bez przymusu. Oczywiście mierzyliśmy się z licznymi wyzwaniami, takimi jak ubóstwo i brak możliwości, ale w tym krajobrazie miejsca na stres i pośpiech raczej nie było.
A jednak także te kraje się rozwijały i tempo życia powoli się rozpędzało. Na drogach przybywało samochodów, mnożyły się miejsca pracy podporządkowane wyznaczonym terminom i oczekiwaniom. Wielu ludzi zobaczyło, na czym polega życie klasy średniej, i pragnęło doświadczyć tego chociaż trochę. A ja zauważyłem, że zaczynają mieć objawy stresu, fizycznego i umysłowego. Byli niespokojni, kolana podskakiwały im nerwowo pod stołem. Mieli też rozbiegane spojrzenia i uśmiechali się z lekkim przymusem.
Sam odczułem to na własnej skórze, kiedy zacząłem pracować nad różnymi skomplikowanymi projektami. Na przykład zainicjowałem wieloletni program konserwacji tekstów moich przodków, a tymczasem moje biuro znajdowało się po drugiej stronie miasta. Budziłem się i byłem tam już myślami, a mój świat uczuć bombardował mnie rozkazami: _Idź, no idź! Raz przejedź szczoteczką po zębach i wypluj, co tam masz! Wsadź od razu całe śniadanie do ust, przeżuj raz i połknij! Nie masz na to wszystko czasu!_
Po drodze do biura ruch samochodowy na ulicach Katmandu był niemalże nie do zniesienia. _Trzymaj nogę na gazie! Nie przejmuj się, że możesz spowodować kraksę – to nie ma znaczenia! Jedź do biura i na nic się nie oglądaj!_ Gdy zajeżdżałem na miejsce, czułem się już wypalony. Pospiesznie się z wszystkimi witałem, nie zwalniając i nie tracąc czasu na zbędne ruchy. Chciałem czym prędzej się stamtąd wydostać.
Wymykałem się, a potem szedłem dokądś, byle gdzie – na przykład do kawiarni. Siedziałem tam, nie mając nic szczególnego do roboty, i próbowałem się wyciszyć, ale nadal czułem się roztrzęsiony. Miałem wrażenie, że cały jestem wielką brzęczącą kluchą – z niewiadomych przyczyn moje ciało, uczucia i umysł były opanowane przez stres.
Któregoś dnia jednak postanowiłem wziąć się w garść. Zacząłem szanować ograniczenia prędkości właściwe mojemu ciału, zamiast podporządkowywać się nachalnej, wypaczonej energii pośpiechu. Powiedziałem sobie: _Będę robić wszystko normalnie, we właściwym tempie. Będę dojeżdżał do biura w swoim czasie. Nie pozwolę, żeby ten wewnętrzny niepokój mnie poganiał_.
Rankami krzątałem się teraz rozluźniony, poruszając się w dogodnym dla mnie tempie. Przed wstaniem przeciągałem się w łóżku. Starannie, niespiesznie myłem zęby. Kiedy energia pośpiechu usiłowała mnie poganiać – _Pospiesz się, natychmiast ruszaj w drogę! Złap coś na śniadanie i zjedz to w samochodzie!_ – po prostu tego nie słuchałem.
Szanowałem limit prędkości mojego ciała. Zasiadłszy do śniadania, przeżuwałem jak należy, smakując posiłek. Do biura jechałem z prawidłową prędkością, bez poczucia, że muszę pędzić na łeb na szyję. Ta jazda sprawiała mi nawet przyjemność. Za każdym razem, kiedy energia pośpiechu kazała mi jechać prędzej – _No jedź tam już_ – uśmiechałem się i kręciłem głową. Ostatecznie docierałem niemalże o tej samej porze co wcześniej.
Kiedy wchodziłem do biura, czułem się świeży i odprężony, a znajome wnętrza sprawiały wrażenie jak nigdy spokojnych i pięknych. Siadałem i piłem herbatę z moim zespołem, patrząc każdemu w oczy, i prawdziwie rozgaszczałem się w pracy. Nie czułem pragnienia, by wyjść.
Ugruntowanie
Chciałbym zacząć od podstaw. W mojej tradycji lubimy budowanie różnych obiektów – świątyń, klasztorów, monastyrów, stup. Być może to w ramach kompensacji naszej nomadycznej przeszłości. W każdym razie w naszych metaforach często pojawiają się budowle. I wiemy, jak każdy budowniczy, że ważne są solidne fundamenty. W medytacji także ważne są zdrowe, solidne fundamenty, by móc zacząć.
Surowcem są nasze ciała, umysły i uczucia. Pracujemy z naszymi myślami i emocjami – z naszym szczęściem i smutkiem, z tym, co sprawia nam trudność i z czym się zmagamy. W wypadku medytacji solidne fundamenty oznaczają, że jesteśmy obecni, połączeni, ugruntowani w ciele. W dzisiejszych czasach z wielu powodów może to być dość trudne. Dlatego lubię rozpoczynać własną praktykę, a także praktykę moich uczniów od ćwiczenia ugruntowującego, polegającego na znajdowaniu ciała, osiadaniu w ciele i łączeniu się z ciałem. Nasze myślące umysły pracują, jak się zdaje, bez chwili przerwy, co często sprawia, że czujemy się zdenerwowani, zmęczeni i nieugruntowani. Dzięki tej metodzie przebijamy się przez wirujące myśli, ściągamy świadomość do ciała i przez jakiś czas po prostu jesteśmy tutaj. Na nowo łączymy nasze umysły z ciałami, odnajdując w ten sposób nasz grunt.
Technika z rzucaniem
Pierwsza technika, jaką chciałbym się podzielić, czyli _rzucanie_ (ang. _dropping_), służy zerwaniu z nawykiem więźnięcia w naszych myślących umysłach – z zamyślaniem się – połączonemu ze zrywaniem kontaktu z naszymi ciałami. Rzucanie to jeszcze nie medytacja, tylko raczej sposób na to, by w danej chwili móc przebić się przez rodzący napięcie strumień myśli, trosk i pośpiechu. Pozwala nam to osiąść w bieżącej chwili, w ugruntowaniu i ucieleśnieniu. I to nas przygotowuje do medytacji.
Rzucanie polega na robieniu trzech rzeczy w tym samym czasie:
1. Podnosisz ręce i swobodnym ruchem opuszczasz je na uda.
2. Robisz długi, głośny wydech.
3. Odrywasz świadomość od myślenia i rzucasz ją w to, co czuje twoje ciało.
Pozostań w spoczynku, świadom swojego ciała, bez żadnego szczególnego postanowienia. Poczuj swoje ciało i wszystkie jego doznania: przyjemne albo nieprzyjemne, ciepło albo chłód, ucisk, mrowienie, ból, rozkosz – wszystko, co trafia do twojej świadomości. Nieważne, co to za uczucia. Jeśli nic nie czujesz, to też dobrze – w takim razie trwaj w odrętwieniu.
A zatem w skrócie: rzucasz, a potem spoczywasz i rozluźniasz się. Po prostu chcesz, by świadomość ugruntowała się w ciele. Nie szukasz jakiegoś szczególnego stanu lub szczególnego uczucia. Tego nie da się zrobić źle, bo uczucia i doznania nie są dobre albo złe; one po prostu są. A jako że mamy ten silny nawyk umysłowy polegający na wskakiwaniu do głowy i traceniu łączności z ugruntowanym ciałem, możesz próbować rzucania kolejny raz i następny, tyle razy, ile potrzebujesz, aby przerwać strumień myśli.
Spróbuj to robić przez pięć minut: opuść ręce, zrób głęboki wydech i rzuć myślący umysł w doznawanie swego ciała. Trwaj tak przez chwilę i potem znowu rzuć. Powtarzaj to w razie potrzeby kilkukrotnie.
Rozluźnij się wewnętrznie. Udziel sobie pozwolenia na nicnierobienie. Z początku będzie ci się to wydawało czymś obcym, ale dzięki wprawie stanie się bardziej naturalne.
Kiedy świadomość umości się w twoim ciele, zwróć uwagę na jego stabilność, na jego naturalne uziemienie, na ciężkość i bezruch. Zwróć uwagę na miejsce kontaktu z podłogą albo krzesłem. Pozwól sobie poczuć prosty spokój istnienia: to tylko twoje ciało, zakotwiczony w tym miejscu zbiornik tkanek, nerwów i kości, który tu siedzi, nic przez jakiś czas nie robiąc.
Nauka rozluźniania się
Rozluźnianie się jest zabawne. Wszyscy chcemy osiągać ten stan, a jednak jest to zaskakująco trudne. Na ogół myślimy o rozluźnianiu się jako o przeciwieństwie czujności. Bycie czujnym i świadomym to nasz „tryb czuwania”, podczas którego robimy różne rzeczy, natomiast rozluźnianie się to sposób wyłączenia się i przygaszenia naszych układów.
Kiedy myślimy o rozluźnianiu się, prawdopodobnie wyobraźnia podsuwa nam obraz, jak padamy na kanapę z pilotem i przestajemy myśleć. Taki odprężający stan otępienia przynosi nam tymczasową ulgę, ale nie pomaga w pozbyciu się przyczyny stresu. Stres pozostaje pod powierzchnią i ostatecznie wcale nie czujemy się tak odświeżeni, jak na to liczyliśmy.
Rzucanie to po prostu inne podejście do rozluźniania się, które w tym wypadku jest głębsze, wewnętrzne i powiązane z naszymi ciałami i uczuciami, zamiast próby uciekania od nich i relaksowania się gdzie indziej. Zamiast kultywować stan otępienia, traktując je jako antidotum na stres, uczymy się rozluźniać świadomie i niwelować główną przyczynę stanu rozchwiania związanego z tym, że żyjemy zagubieni w swoich myślach.
Dla wielu początkujących w dziedzinie medytacji niepokojące myśli potrafią sprawiać wrażenie przeszkód nie do pokonania – często słyszymy od nich jakąś wersję stwierdzenia: „Nie jestem w stanie zapanować nad swoim umysłem. Nie dam rady tego zrobić!”. Celem rzucania jest właśnie ta bolączka – że nasze myśli nieprzerwanie nas nękają i że potrafią zaciążyć nad praktykowaniem medytacji.
Dzięki tej technice oczyszczamy umysł z myśli, choćby tylko na kilka chwil, tak że możemy rozpocząć ćwiczenie od nowa już w miejscu ugruntowanym i ucieleśnionym. Rzucanie przerywa tworzący napięcie strumień myśli, troski i pośpiechu i przygotowuje nas do kolejnych ćwiczeń medytacyjnych, dlatego rozpoczynamy od niego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki