- promocja
- W empik go
Długa droga do domu - ebook
Długa droga do domu - ebook
Burzliwe losy Antoniny Tańskiej ukazane na tle ważnych wydarzeń w dziejach świata. Córka emigrantów z Polski zakochuje się w narzeczonym siostry i zachodzi z nim w ciążę. Wybucha wielki skandal i młodzi muszą opuścić rodzinne strony. Osiedlają się na Kubie, ale szczęście nie trwa długo. Emmanuel zdradza żonę, wdaje się w podejrzane interesy, a tymczasem rośnie w siłę ruch oporu wobec dyktatora Batisty. Gdy sytuacja polityczna wymyka się spod kontroli, postanawiają opuścić wyspę, ale tuż przed wyjazdem mąż i synek Tosi znikają bez śladu. Kobieta włącza się w działalność rewolucyjną i nie ustaje w poszukiwaniach. Przez kolejne 30 lat zmienia miejsca pobytu i swoją tożsamość, by wreszcie osiąść w Polsce. Pamiętniki Antoniny, ukryte na strychu starego domu, splatają jej losy z młodą rozwódką, która postanawia rozwikłać tajemnice jej rodziny...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8293-217-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POLSKA, TERESIN, 1990 ROK
– Jest pani pewna? – zapytała Teresa Łopiańska, wręczając mi pęk kluczy godny klasztornego klucznika.
Spojrzałam na nią. W jej oczach zobaczyłam błysk politowania. To było całkiem adekwatne do sytuacji, w jakiej się znalazłam. Dom, przed którym stałyśmy, był idealnym dopełnieniem mojej godnej pożałowania egzystencji w ostatnim czasie. Łopiańska wykrzywiła twarz w grymasie, który wedle jej zamysłu miał imitować uśmiech, pożegnała się pośpiesznie i odjechała, pozostawiając po sobie tuman kurzu.
Stanęłam samotnie przed kutą bramą. Była zamknięta na kłódkę, dużą i ciężką, która na tle lekko przerdzewiałych prętów odbijała się blaskiem charakteryzującym nowe rzeczy. Włożyłam klucz, jeden z wielu znajdujących się na dziwacznym breloku wręczonym mi przez panią Teresę, i przekręciłam. Wtedy z głośnym rykiem silnika podjechał inny samochód. W tej ciszy poranka, mąconej chwilami szumem drzew i świergotem ptaków, jego dźwięk zabrzmiał niczym syrena w remizie, rozdzierająca spokój złowróżbną przepowiednią kataklizmu. Odwróciłam się pośpiesznie i nieco nerwowo. Za kierownicą siedział pan Kądzior, właściciel firmy transportowej, i poinformował mnie, że moje meble dotrą po weekendzie, ponieważ w jego samochodzie ciężarowym urwał się wahacz czy też inna część, której brak uniemożliwiał podróż. Jęknęłam w duchu i pomyślałam, że jeśli tapczanik ze służbówki zniknął od czasu, gdy ostatni raz go tam widziałam, spędzę noc w samochodzie. Kolejny człowiek, który sprawił mi tego dnia zawód. Pierwszy, pan Maciejak, mistrz remontów wszelakich, odłożył wizytację w moim nowym domu na następny tydzień. A ja diabelnie potrzebowałam się czymś zająć.
Skrzydło bramy zaskrzypiało niczym wrota do bram piekielnych, płosząc ptactwo skrywające się w gałęziach dzikiej jabłoni. Cała przestrzeń między bramą a schodami porośnięta była chwastami, którym nie oparła się nawet kamienna ścieżka wiodąca do drewnianego ganku. Popatrzyłam raz jeszcze na swój najnowszy zakup i pomyślałam, że doprowadzenie go do stanu świetności zajmie mi jakieś kilkadziesiąt lat. I bardzo dobrze, bo odepchnie na ten czas pytania, które kołatały mi w głowie i których nie potrafiły zagłuszyć ani egzotyczne podróże, ani kolejna para pantofli. Jedynie tytaniczna praca mogła nieco uspokoić moją zszarganą rozterkami duszę. A tutaj roboty będzie pod dostatkiem. Kiedy zaś zakończę swoje dzieło, będę już ogarnięta chorobami wieku starczego, dzięki którym przyjdzie zapomnienie. A być może dzisiejsze dylematy zastąpią rozważania o życiu na tamtym świecie, z naciskiem na niebiańskie przyjemności, uważałam bowiem, że piekło już widziałam. Mój rozwód sam w sobie był przykry, chociaż uniknęłam czegoś, co potocznie zwykło się nazywać praniem brudów. Zatem ubyło mi w życiu jednej osoby, przybyło za to kilka ładnych zer do kwot na moim koncie, co było pewnym plusem, ponieważ łatwiej przeżywać rozdarcia wewnętrzne na Malediwach niż w wynajętej klitce.
Mój adwokat, zażywny staruszek, który wiele już w życiu widział i nabrał wad cynika, stwierdził, że jakbym nie miała co do garnka włożyć, moje rozterki duchowe znacznie obniżyłyby swoje loty, ograniczając się do przyziemnych spraw codziennej egzystencji. Dał mi tym samym do zrozumienia, że w głowie mi się poprzewracało od dobrobytu. Kto wie, może coś w tym było. Nadmiar czasu i pieniędzy może zająć ciało w stopniu niemal doskonałym, tym samym uwalniając myśli od walki o przetrwanie w świecie powszechnego konsumpcjonizmu.
Drewniane schodki zatrzeszczały pod moim ciężarem i znalazłam się na ganku, który był idealnym miejscem ucieczki przed nadmiernym upałem lub ulewnym deszczem. Gdybym miała jednym zdaniem określić swój nowy dom, brzmiałoby ono: „nadaje się do kręcenia horrorów”. To w dużym uproszczeniu. Czas zrobił swoje, na elewacji pojawiły się zacieki i zielonkawe plamy. W niektórych miejscach tynk w ogóle odpadł, odsłaniając cegły w trudnym do odgadnięcia kolorze, których faktura nasuwała myśl o szyderczym uśmiechu. Okna na parterze – duże, z łuszczącą się farbą na ościeżnicach, na strychu – małe, wykuszowe, jakby dające do zrozumienia, że nie mieszkają za nimi ludzie, ale ich tajemnice. Obrazu dopełniała okrągła wieżyczka z dużą liczbą okien, świadcząca o wielkim kunszcie architekta, bo w przeciwieństwie do nowobogackich willi nie trąciła groteską. W przypadku tegoż domu miała ona również funkcję praktyczną, nie była zaś fanaberią właściciela. Wiedziałam, że pierwszym mieszkańcem willi był artysta malarz, który w wieżyczce z silnym strumieniem wpadającego przez okna światła urządził sobie atelier. Z pewnością nie był to znany twórca, ponieważ nikt nie potrafił powiedzieć, co namalował, a i w galeriach próżno było szukać prac Huberta Tańskiego.
Dwuskrzydłowe drzwi, z odpryskującą farbą w kolorze pruskiego błękitu, miały staroświecki zamek z ogromną dziurką od klucza, przywodzącą na myśl manię podglądania. Otworzyłam je. Podobnie jak brama wydały z siebie jęczący dźwięk. Przypomniały mi się słowa Łopiańskiej, jakoby atrakcyjna cena domu wynikała nie ze złego stanu budowli, ale z grasujących w niej duchów zmarłych, w tym jednej samobójczyni. „Zawsze to jakieś towarzystwo” – myślałam z przekąsem w chwilach głębokiej samotności, nie bacząc na to, że był to mój własny wybór, gdyż ludzie drażnili mnie bardziej aniżeli cisza i pustka. Może przeszkadzali mi w ciągłym samobiczowaniu?
Przeszłam przez hol, z równie skrzypiącą podłogą, i otwierałam po kolei wszystkie pomieszczenia. A było ich bez liku. Służbówka (tapczanik jednak zniknął), kuchnia, spiżarnia, jadalnia, dwa ogromne pokoje połączone drzwiami, sypialnie, komórki i łazienka. Normalny duży dom, jakby kompletnie nieprzystający do artysty malarza. Mebli nie było żadnych, oprócz ogromnego fotela stojącego niemal na środku salonu. Obity zielonym pluszem w kwiatowe wzory, sprawiał wrażenie równolatka domu, chociaż trzymał się od niego znacznie lepiej.
Weszłam na strych i przekręciłam staromodny włącznik. Światło słabej żarówki dodawało atmosferze grozy, zamiast ją rozpędzić swoim blaskiem. Przeszłam po kilku pustych pomieszczeniach, z rozczarowaniem stwierdzając, że nie kryją w sobie ani duchów, ani śmiercionośnych tajemnic.
Stary mały kuferek ujrzałam dosłownie w ostatniej chwili. Pokryty grubą warstwą kurzu, stał samotnie za wąskimi drzwiami jednego z pokoików. Wysunęłam go na środek drewnianej podłogi, dłonią starłam pył i próbowałam odnaleźć w pęku kluczy otrzymanych od Łopiańskiej nadający się do otworzenia kłódki przy kuferku. Żaden nie pasował, ale jeden, najsolidniejszy i największy, który nie wiadomo, do jakich drzwi był przeznaczony, posłużył mi jako narzędzie włamania do tajemniczej skrzyneczki. Otwierając ją, słyszałam głośne bicie swojego serca, jakby przeczuwając, że znajdę tam coś niezwykłego. A może były to jedynie wyrzuty, że gwałcę czyjąś tajemnicę?
Wnętrze kuferka wypełnione było brulionami, notesami, notatnikami i kopertami. Wyjęłam zeszyt, który wyglądał na wiekowy, i odczytałam tytuł napisany staranną kaligrafią, jakiej uczono w przedwojennych szkołach: Dzienniki Antoniny Tańskiej 1938. Uśmiechnęłam się do siebie, mając nadzieję, że poprzez pamiętniki mieszkanki tego domu odtworzę jego historię i poznam klimat czasów, kiedy ów dom tętnił życiem. Wzięłam kufer pod pachę, zeszłam do pustego salonu i siadając w ogromnym fotelu, zaczęłam czytać. Nazywam się Antonina Teresa Tańska i wczoraj skończyłam 11 lat – napisała w swoim brulionie mała dziewczynka. Zafascynowana czytałam z wypiekami na twarzy opowieści małej Antosi, nie spodziewając się nawet, w jaką podróż wyruszam… Podróż, która zmieniła całe moje życie…
1.
POLSKA, TERESIN, 1938 ROK
Antonina była jedną z córek malarza Huberta Tańskiego i śpiewaczki operowej Teresy Tańskiej, z domu Iwanickiej. Miała dwójkę rodzeństwa – siostrę Walerię, młodszą o dwa lata i starszego brata, Wiktora. Jakkolwiek Teresa Tańska była uznaną w Warszawie sopranistką, tak Hubert był raczej malarzem pasjonatem. Odkrywał nowe trendy w malarstwie, wzorowane na francuskim kubizmie, które jednak nie znalazły w ojczyźnie poklasku. Jego fascynacja tego rodzaju sztuką zrodziła się podczas podróży do Paryża, jeszcze za czasów kawalerskich, gdzie przyglądał się z zachwytem pierwszym pracom Picassa i Braque’a. Jako że Tański dysponował znacznym majątkiem rodzinnym, mógł sobie pozwolić na życie w świecie fantazji i modernistycznej sztuki, nie odnosząc większych sukcesów. Gromadził lub oddawał swoje obrazy, zamiast je sprzedawać. Jego żona nie zamierzała eksperymentować i śpiewała w operach znanych i niebudzących kontrowersji.
Hubert, znużony ciągłą krytyką, usunięty w cień artystycznego światka, wybudował okazały dom pod Warszawą i nazwał na cześć żony Teresinem, żeby ją nieco udobruchać, ponieważ Teresa Tańska wieś lubiła równie mocno, co podawaną przez ich kucharkę, Jadwinię, owsiankę. Czyli nie lubiła wcale. Kochała blichtr wielkiego miasta, tłumy ludzi, teatry i kawiarnie, a Teresin kojarzył jej się z powrotem do barbarzyńskich czasów, kiedy etykieta i towarzystwo nie miały żadnego znaczenia. Kilkanaście cichych dni, ponieważ Teresa Tańska jako dama nie wszczynała awantur, sprawiło, że część roku rodzina spędzała w Warszawie, a miesiące wiosenne i letnie w Teresinie. Dla dzieci nie miało to większego znaczenia, gdyż jako dobrze urodzone pobierały nauki w domu, pod czujnym okiem panny Bernadetty, Niemki z pochodzenia, której ojciec Antoniny nie znosił. Niekiedy nazywał ją „Frau” i robił przy tym minę, jakby owo słowo było przekleństwem najokrutniejszym.
Tak oto dowiedziałam się, dlaczego osada, która nadal pozostała miejscem dość odludnym, nazywa się Teresin.
Antosia zdawała się lubić wieś, a zwłaszcza wszelkie żywe stworzenia, które przygarniała z wielkim upodobaniem, ku niezadowoleniu rodziców i pozostałych mieszkańców, zwłaszcza Walerii, która po prostu była bojaźliwa. Panna Bernadetta uznawała, że opieka nad zwierzątkami wyzwoli w dziewczętach odpowiednie instynkty, dzięki którym w przyszłości staną się lepszymi opiekunkami domowego ogniska.
– Co ta baba może wiedzieć o ognisku domowym? – warknął Hubert Tański, gdy kolejny raz wdepnął w psią kupę i zażądał usunięcia wszelkich zwierząt do komórki.
– Daj spokój, Hubercie, Antosia kocha te zwierzaki. Poza tym takie są uroki wsi, do której mnie wywlokłeś – odpowiadała wówczas drwiącym głosem Teresa Tańska.
Zwierzaki pozostały. Kulawy kundel – Szczebiot, kot pozbawiony jednego oka przez sforę psów oraz łysiejący królik, Alik. Poza tym były dwie papugi, kanarki i kilku innych przedstawicieli ptasiego rodu.
Tańscy prowadzili otwarty dom. Zarówno ten w Warszawie, jak i ten w Teresinie gościł osobników bardziej i mniej znanych, czasami polityków, oraz licznych krewnych i powinowatych. Z przewijającej się rzeszy gości mała Antosia często wspominała w swoich dziennikach Annę i Jana Będkowskich. Dziwna to była para. On – rubaszny grubasek z podkręconym wąsem, nadużywający alkoholu, i koścista kobieta z ptasim nosem i wystającymi zębami, zadręczająca wszystkich swoimi dziwactwami. Wszędzie nosiła ze sobą lupę, przez którą oglądała podawane potrawy, nie zważając na niestosowność podobnego zachowania. Po obejrzeniu zaś dania wyjmowała wahadełko, które wściekle kręciło się nad talerzami. Jeśli obracało się w niewłaściwą stronę, Anna Będkowska jedzenia nie ruszyła. Jadwinia, która kucharką była doskonałą, nazywała ją starą wariatką. Małżeństwo Będkowskich często się kłóciło, dostarczając podsłuchującym na schodach dzieciom niezapomnianych wrażeń. Jedną z takich scysji opisała Antonina w swoim brulionie:
Pani Będkowska powiedziała przy kolacji, że rozmawiała z Bonapartym. Na spotkanie z duchami, u Cyganki Manueli, przybył duch Napoleona i oznajmił, że wybuchnie wojna. Pan Janek roześmiał się wpierw, a potem stwierdził, że może jej to samo powiedzieć, i to za darmo. Nos pani Będkowskiej zrobił się jeszcze dłuższy, ponieważ zawsze tak ma, gdy się rozzłości, i odrzekła, że takiego pijusa i karciarza jak pan Janek to nawet za darmo słuchać nie będzie. Wtedy pan Będkowski śmiać się przestał i powiedział, że pasem z tyłka jej wybije te szatańskie zabawy. Mama i tata delikatnie próbowali ich uspokoić, ale nic to nie dało. Pani Anna została nazwana przez męża starą czarownicą i zaczęła płakać, a pan Będkowski wypił całą butelkę wiśniowej nalewki. Gdy odwiedzili nas w kolejną niedzielę, pan Jan mówił do żony „Anusiu”, a ona do męża „Jasieczku”. Dorośli są dziwni, chociaż jak Waleria nazwała mnie makakiem (to taki rodzaj małpy), to tylko dwa dni byłam na nią obrażona.
Antonina opisywała również innych gości odwiedzających Teresin i ich warszawskie mieszkanie. Był wśród nich poeta, który do każdego, w tym do dzieci i służby, mówił wierszem. Wiktor zdradził siostrom, że ów poeta był marny, bo żadnego tomiku z poezją nie wydał. Była też pewna piękna aktorka, która w wieku trzydziestu lat miała już trzeciego męża. Każde zamążpójście działało na piękną aktorkę w ten sposób, że po kilku miesiącach pożycia zaczynała rozglądać się za kolejnym fatygantem. Kiedyś, gdy rodzice sądzili, że nie są słyszani, tata Tański użył wulgarnego słowa, o którym dziewczynka wiedziała jedynie tyle, że nie wolno go wypowiadać, nawet w myślach. A jeśli komuś się taki wypadek przydarzył, musiał go uwzględnić przy spowiedzi u starego księdza Floriana. Pociechą było, że Waleria mogła sobie na ów grzech pozwolić z racji wieku, a Wiktor twierdził, że ksiądz jest głuchy jak pień i nie ma znaczenia, co się mówi. Kiedyś w konfesjonale opowiedział księdzu o wyprawie na ryby ze starym Maciejem, czynie w końcu niegrzesznym, a Florian kazał mu zmówić tę samą co zawsze modlitwę i powiedział, żeby nie grzeszył więcej.
– Nie sądziłem, że z Neli to taka kurwa jest – powiedział Tański, usłyszawszy kolejną łzawą opowieść o nowym kochanku pięknej aktorki.
Mama Tańska popatrzyła gdzieś w przestrzeń, westchnęła i odrzekła głosem rozmarzonej romantyczki:
– Ona jedynie szuka miłości, Hubercie.
– Zawracanie głowy… Rozbestwiona dziwka jest, i tyle – mruknął Hubert Tański.
Antosia odnotowała w dzienniku, że już odgadła znaczenie owego wulgarnego słowa i tą osobą na „k” zostaje się przy trzecim zamążpójściu.
Inną ciekawą postacią była siostra kucharki Jadwini, Helenka. Była to przeraźliwie chuda osóbka wzrostu siedzącego skrzata. Kucharka wyglądała niczym mały słonik i gdy stąpała po schodach, cały dom trząsł się w posadach. Siostra Jadwini, dla odmiany, przerażała wystającymi obojczykami i zapadniętymi policzkami. Helenka panicznie bała się duchów i każdy ruch zasłony wywoływał u niej palpitację serca. Rodzeństwo z upodobaniem wymyślało coraz to nowe sposoby straszenia Heleny, która w takich chwilach darła się, jakby ją ze skóry obdzierano. Głos przy tym miała tak donośny, że każdy zastanawiał się, czy to przypadkiem nie efekt jakiejś diabelskiej siły tkwiącej w tej drobnej istocie.
Życie dzieci w Teresinie było rajską przygodą, do której Antonina wracała myślami w chwilach najtrudniejszych, a których to wydarzeń nie była w stanie przewidzieć ani nawet wymyślić w swoim dziecięcym, niczym niezmąconym umyśle.
* * *
Dzień, który wstrząsnął dziećmi z Teresina, nie zapowiadał niczego nadzwyczajnego. Był piękny lipcowy poranek 1938 roku. O świcie trójka rodzeństwa, zaopatrzona w metalowe kubki, wyruszyła wraz z Jadwinią do lasu, po jagody. Około południa cała czwórka powróciła do domu, chociaż pełny kubek jagód miała jedynie kucharka. Dzieci bowiem, zamiast wkładać jagody do kubków, upychały je w swoich ustach. Wiktor stwierdził, że wyglądają jak mały Jasiek Furmanek w trumnie, którego dopadła tajemnicza i, niestety, śmiertelna choroba. Postanowił więc dla draki udawać, iż jego ta choroba również dopadła, nieświadomy, że owych sinych ust dostaje się raczej po śmierci, a nie za życia. Kiedy jednak wszedł do salonu, zrezygnował. Matka siedziała w fotelu, zalana łzami, ściskając w dłoni chusteczkę, a ojciec nerwowo przemierzał pokój, od czasu do czasu zatrzymując się i bezwiednie patrząc w przestrzeń. Gdy zobaczył Wiktora w drzwiach, powiedział smutno:
– Dobrze, że już jesteście, przyjdźcie wszyscy do salonu, musimy porozmawiać.
Pierwszą myślą Wiktora było, że ktoś umarł, może babcia albo któraś z ciotek, i pogratulował sobie w myślach głupiego pomysłu z sinymi ustami.
Kiedy cała trójka zasiadła na kanapie, wpatrując się z lękiem w swojego ojca, okazało się, że sprawa nie dotyczy ani śmierci, ani choroby. Trzy twarze o granatowych ustach i przerażonych spojrzeniach słuchały cichego głosu ojca i zerkały na matkę, której płynęły po policzkach wielkie jak krople rosy łzy.
– Za miesiąc przeprowadzamy się do Ameryki.
Wiktor i Antonina widzieli ten odległy ląd w atlasach i na ogromnym globusie w bibliotece ojca, pamiętali też pocztówki i egzotyczne owoce przysyłane przez wuja Krzysztofa z San Antonio w Teksasie. Waleria w swoim dziewięcioletnim umyśle zakodowała jedynie, że ilekroć w towarzystwie mówiło się o czyimś wyjeździe do Ameryki, mama i Jadwinia robiły znak krzyża i mówiły z przerażeniem: „Jezus, Maria”. Owa Ameryka, która dla wielu była ziemią obiecaną, jej kojarzyła się z jakimś strasznym miejscem kaźni i nieszczęścia. Dzieci nie dociekały, dlaczego wyjeżdżają. Nie były to czasy polemik ze starszymi. Antonina zapytała jedynie o swoje zwierzęta, ale odpowiedź, jaką otrzymała, była gorsza od samego wyjazdu.
– Nie, Antosiu. Do dnia wyjazdu musisz znaleźć dla nich dom – odpowiedział stanowczo Tański.
* * *
Przez ostatni miesiąc w kraju Antonina niewiele pisała o wydarzeniach, jakie zwykła notować swoim starannym pismem, ale o emocjach targających wszystkimi dookoła. Robiła to z pozycji jedenastoletniego obserwatora, dla którego łzy oznaczają rozpacz, a ich brak – spokojną akceptację. Zatem najbardziej cierpiała Waleria, ponieważ płakała niemal bez przerwy. Tak do końca nikt nie wiedział dlaczego, ale być może w ten sposób reagowała na wszystkie zmiany w swojej błogiej egzystencji. Szlochała również Jadwinia.
– I gdzie ja teraz na stare lata się podzieję? Byłam w tej rodzinie, odkąd skończyłam dwadzieścia lat.
– Ożeniłbym się z Jadzią – pocieszająco mruczał stary Maciej. – Alem chuchro straszne i by mnie Jadzia w noc poślubną w łóżku zgnietła.
Jadwinia uśmiechała się wtedy przez łzy, jednocześnie chlastając Macieja ścierką.
– Niechże już Jadwinia przestanie – złościła się Teresa Tańska. – Robotę Jadwini u Perkowskich załatwiłam. To dobrzy ludzie i majętni. On jest rejentem, a ona… Ona to w sumie, Bóg raczy wiedzieć, co robi po całych dniach. Ale na pewno Jadwini nie skrzywdzą.
– Ale to obcy, a ja tutaj to jakbym w rodzinie żyła – łkała Jadwinia.
– Ech, nie mam już do Jadwini siły. – Tańska machała ręką i szła pakować kolejne okrętowe kufry.
Wiktor najpierw był oszołomiony informacją, potem jednak ze spokojem przyjął fakt do wiadomości i począł układać sobie plany na przyszłość w nowym kraju.
– Ja tam się cieszę. Milionerem zostanę. Albo podróżnikiem. Albo jedno i drugie – marzył brat Antosi, nasłuchawszy się opowieści, z których wynikało, że w Ameryce dolary rosną niemal na drzewach. Wystarczy jedynie po nie sięgnąć i zbierać do woli, byle tylko worek był odpowiednio duży.
– Nie martw się… – Klepał po plecach Walerię. – …kupię ci coś ładnego.
W takich chwilach Waleria, ślepo ufająca bratu i wierząca we wszystkie jego fantastyczne opowieści, uspokajała się, a nawet uśmiechała.
Z zapisków Antoniny można wnioskować, iż matka przez cały czas zajęta była pakowaniem dobytku, a Hubert Tański załatwiał rozliczne sprawy związane z organizowaniem na odległość życia rodzinie w Ameryce i jego likwidacją w Polsce. Dlatego uznała, że jej rodzice cieszyli się z wyjazdu. Trudno powiedzieć, jakie uczucia nimi targały. Na pewno obawa przed nowym, lęk przed nieznanym i świadomość, że w razie porażki nie będą mieli dokąd wrócić, ponieważ pozbyli się domu, mieszkania, samochodu, koni i antycznych mebli. W kufry okrętowe zapakowano niezbędne rzeczy, więc z wieloma innymi należało się pożegnać. Mimo sprzeciwu męża Teresie Tańskiej udało się upchnąć w jednym z kufrów stare afisze ze spektakli, w których śpiewała. Jakoś nie wierzyła, że mogłaby zaistnieć w Metropolitan Opera, będącej marzeniem każdego śpiewaka i najwyższym uhonorowaniem kariery. Szukając w późniejszym czasie wzmianek o Teresie Tańskiej, przekonałam się, że nie była ona warszawską diwą na miarę Lotte Lehmann. Może dlatego nie wiązała swojej przyszłości z występami na wielkiej scenie operowej, chcąc skupić się na wychowaniu dzieci i opiece nad domem.
Hubert Tański miotał się między Warszawą i Teresinem, przywożąc i odwożąc rozmaitych ludzi, którzy zapewne byli przyszłymi właścicielami ich rodzinnych pamiątek. Nosił w pękatym sakwojażu ogromne ilości papierzysk, które przeglądał, wypełniał, podpisywał, czytał, składał, grupował w pakiety, klnąc przy tym niemiłosiernie.
– Nienawidzę biurokracji! – sarkał. – Jestem artystą, nie cholernym urzędasem i gryzipiórkiem.
– Musimy, Hubercie, przez to przejść. Chyba że… dajmy sobie spokój i zostańmy – uspokajała go małżonka.
– Mowy nie ma… – burczał. – Tam jest inny świat, tam się na mnie poznają.
– A jeśli się nie poznają? Tak jak nie poznali się w Paryżu i Berlinie? – ostrożnie pytała żona.
– To wjadę na ostatnie piętro Empire State Building i skoczę – odgrażał się Tański.
– Co ty wygadujesz? Doprawdy… – oburzała się Tańska.
Dzieci, słuchając tych informacji, przyrzekły sobie nigdy nie odwiedzić najwyższego budynku na świecie i według gazet jednej z największych atrakcji Ameryki.
* * *
Antonina, widząc, że czas płynie nieubłaganie, oddała swoje zwierzęta pod opiekę różnych ludzi, którzy zarzekali się opiekować nimi niczym własnymi dziećmi. Dziewczynka, mimo młodego wieku, świadoma była, że na wsi zwierzęta są traktowane nierzadko jak przedmioty, a w miastach, dla odmiany, darzono sympatią jedynie pieski salonowe i rodowodowe. Kulawego kundla nikt nie wpuściłby do swojego snobistycznego domu, a na wsi pies kończył na łańcuchu. Bogate domostwa trafiły się jedynie egzotycznym papużkom i dwóm kanarkom.
W ostatnim dniu dziewczynki, ubrane w granatowe sukienki z białymi lamówkami, czekały na swoją matkę przed kutą bramą i zniecierpliwione jej przedłużającą się nieobecnością co chwilę zaglądały do pustego już domu. W stojącym nieopodal samochodzie Wiktor czytał książkę, a siedzący za kierownicą Hubert nerwowo wciskał klakson.
Tymczasem Teresa Tańska żegnała się ze swoim domem. Miejscem, którego na początku nie znosiła, a potem stało się synonimem wytchnienia, ciszy i spokoju. Ubrana w ciemnozieloną suknię z białym kołnierzem, lekką wełnianą narzutkę i czarny kapelusik, przechadzała się po pustych, pozbawionych mebli izbach i wodziła wzrokiem dookoła, chcąc zapamiętać każdy szczegół. Dotknęła ściany w kanarkowym kolorze z namalowanymi zielonymi listkami, przytuliła twarz do zimnych kafli pieca i co jakiś czas spoglądała na ogród przez duże okna salonu.
* * *
Piec pozostał do dzisiaj, jako element dekoracyjny, ciesząc oko wyrafinowaną grafiką w kolorze bieli i granatu. Każdy kafel opowiadał jakąś historię z wiejskiego życia na tle idyllicznie wyglądających domków, młynów i ogrodowych altan.
* * *
Teresa przeszła do kuchni, gdzie pozostały jeszcze fajansowe kubki dzieci, małe rondelki do podgrzewania mleka i ciężka patelnia spoczywająca w duchówce. Sprzęty te, choć ładne i pełne wspomnień, miała zagospodarować Jadwinia, kiedy państwo już wyjadą.
* * *
Gdy przybyli do Gdyni, Antonina zobaczyła ogromny nowoczesny liniowiec M/S Piłsudski i tłumy ludzi zmierzające w kierunku trapu.
Hubert Tański, którego do tej chwili opuszczenie kraju zdawało się nie dotykać, z trudem powstrzymywał łzy, a broda drżała mu jak chrapy klaczy niejakiego pana Różyckiego. Tański wiedział, że jeśli zechce tu wrócić, nie będzie już miał nic swojego. Cały dotychczasowy świat i życie w Polsce właśnie odchodziły w niebyt. Kończył się pewien etap jego egzystencji, a nie miał pojęcia, czy ten, który wybrał, będzie lepszy. Nie wiedział również, że rok później wybuchnie tu najstraszliwsza wojna, jaką widział świat.
Wiktor również się popłakał, gdy wsiadał na statek, i miał minorową minę, gdy gdyński brzeg coraz bardziej się oddalał. Kiedy jednak zniknął z jego pola widzenia, odzyskał humor i nawet udało mu się rozweselić siostry. Teresa Tańska też się uspokoiła, ale był to raczej rodzaj smutnej rezygnacji aniżeli cień nadziei na lepsze życie. Według niej to lepsze życie właśnie odchodziło do przeszłości.
Tańscy zajęli kajuty drugiej klasy. Zostawili podręczne bagaże i wyszli na pokład. Stali wszyscy wpatrzeni w oddalający się brzeg i nie odeszli, dopóki całkowicie nie zniknął im z oczu. Podmuchy wiatru i kropiący deszcz sprawiły, że ocknęli się z lekkiego odrętwienia i ruszyli w stronę restauracji. Teresa i Hubert usiedli przy stoliku, zamówili kawę i siedzieli w milczeniu. Rodzeństwo zaś udało się na zwiedzanie tego ogromnego statku, próbując odnaleźć wszystkie atrakcje i tajemnice, jakie w sobie krył, nie omijając pierwszej klasy. Nikt ich nie zatrzymywał, obsługa wciąż walczyła z zamieszaniem, które zwykle miało miejsce na początku każdego rejsu. Zamienione kajuty, zdublowane miejsca czy zaginione bagaże sprawiały, że stewardzi uwijali się jak muchy w ukropie. Było to widoczne właśnie w klasie pierwszej, gdzie pasażerowie prezentowali fanaberie i fochy wprost proporcjonalne do posiadanych majątków.
Gdy dzieci zwiedziły wszystko, co ich zdaniem było godne uwagi, usiadły na kanapie w ogromnym holu i usiłowały zgadywać, co popchnęło przechodzących ludzi do wyjazdu za wielką wodę.
– Ta to na pewno jakaś wielka aktorka – westchnęła Waleria, wskazując elegancko ubraną kobietę w beżowej jedwabnej sukni, obwieszoną biżuterią niczym ściana muzealna obrazami.
– Wygląda bardziej jak luksusowa kurtyzana niż Apolonia Chałupiec – bąknęła Antonina.
– Głupie jesteście obie – zawyrokował Wiktor. – Ona założyła to wszystko na siebie, żeby nikt jej nie okradł, gdyby włamał się do kajuty. Widzicie tego jegomościa w meloniku? – Wskazał brodą niskiego, brzuchatego mężczyznę w lekko wyświechtanym surducie, pamiętającym zapewne poprzedni wiek. – Myślicie, że w tym lekarskim sakwojażu nosi stetoskop i zioła senesu? On tam dolary trzyma… – dodał ściszonym głosem.
Dziewczynki popatrzyły zdziwione, nie kojarząc jeszcze, że większość z tych ludzi wywozi cały swój dobytek, spieniężony niekiedy z wielkim żalem.
– Zawsze myślałam, że ludzie jadą do Ameryki po pieniądze. Po co wszystko zabierają? – zapytała Antonina.
– Nasi rodzice też wszystko sprzedali… Zabierają wszystko, bo nigdy tu nie wrócą – powiedział Wiktor głosem piętnastoletniego autorytetu.
– Ja tu wrócę kiedyś – pisnęła Waleria.
– Ja też – dodała Antonina. – Tu mi się podobało.
– I ja – dodał cicho brat dziewczynek.
Przez chwilę siedzieli wpatrzeni w strumienie ludzi i zastanawiali się, kiedy będą siedzieli na tym statku w drodze powrotnej. Nie wiedzieli, że tylko jedno z nich powróci kiedyś do ojczyzny.
* * *
Wyjęłam z kuferka plik pożółkłych fotografii. Na jednym ze zdjęć stał wysoki, szczupły chłopak z jasnymi włosami i dwie dziewczynki, ubrane niemal identycznie. Były do siebie bardzo podobne, przy czym ta nieco wyższa miała kręcone, obcięte do ramion włosy i uśmiech od ucha do ucha, a druga stała trochę naburmuszona i miała zaplecione warkoczyki. Domyśliłam się, że owym chłopcem był Wiktor, naburmuszoną dziewczynką Waleria, a bujna fryzura należała do autorki pamiętników. Inne zdjęcia przedstawiały dzieci w towarzystwie pięknej młodej kobiety, być może matki, i mężczyzny z podkręconym wąsem i w jasnym garniturze. Rodzina jak wiele innych jej podobnych, uchwycona w nienaturalnych pozach, jakie zwykło się przybierać podczas uwieczniania na kliszy.