- W empik go
Długi prosi o karę śmierci - ebook
Długi prosi o karę śmierci - ebook
Andrzej i Józek zajmują tę samą celę gdańskiego więzienia. Prostoduszny Józek jest zafascynowany silnym, radykalnym i małomównym współtowarzyszem, który nie chce mu powiedzieć, za co został skazany. Mężczyźni postanawiają spotkać się po wyjściu na wolność. Gdy spotkanie dochodzi do skutku, Andrzej ma dla Józka pewną propozycję.
Powieść inspirowana autentycznym wydarzeniem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-2358-7 |
Rozmiar pliku: | 312 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
No tak, więc chcecie, żebym wam opowiedział o jakiejś ciekawej sprawie, którą prowadziłem.
To wcale nie jest takie proste, jak by się mogło wydawać. Nie, nie dlatego, żebym nie chciał opowiadać. Ostatecznie opowiadanie o swojej pracy daje jakąś przyjemność. Satysfakcję stanowi fakt, że ktoś słucha o tym, co przez długie dni, tygodnie czy miesiące zaprzątało mnie, co było tylko moją sprawą i z czym musiałem sobie jakoś poradzić. Człowiek, choćby był najskromniejszy, lubi pokazać swoje dzieło, pochwalić się tym, czego dokonał. Jeśli wam ktoś powie, że tego nie lubi, to mu nie wierzcie: kieruje się albo fałszywym wstydem, albo jakimś ukrytym kompleksem, albo w ogóle gardzi innymi ludźmi, bo uważa, że go nie zrozumieją czy nie docenią.
A ja lubię od czasu do czasu porozmawiać o swojej pracy i jeśli w tej rozmowie mogę, bez zbędnych przechwałek, odrobinę zabłysnąć, to korzystam z okazji. Ostatecznie poza gażą i satysfakcją z dokonanej pracy potrzebna jest też pewna doza uznania nie tylko przełożonych, ale kolegów, bliskich, znajomych...
Dlaczego wybrałem właśnie tę sprawę, a nie choćby sprawę tego chłopaka, którego ludzie ochrzcili mianem „wampira”, bo udusił dwie kobiety. Atrakcyjna sceneria: cmentarz, małe miasteczko, noc. Albo choćby sprawę człowieka, który w tajemniczy sposób zniknął ze statku, pozostawiwszy po sobie tylko kilka krwawych śladów na ścianach kabiny i kępkę włosów przylepionych do znalezionego tam wielkiego młota. Nie wybrałem żadnej z makabrycznych spraw, efektownie prowadzonych i błyskotliwie rozwikłanych, bo zawsze miały one motywy proste: skrzywienie psychiczne, odrażająca żądza mordu, zemsta, pragnienie zdobycia łatwą drogą wielkiego majątku. Już same motywy określały przyczyny postępowania i charakteryzowały sylwetki przestępców.
Interesująca mnie sprawa obok niby również prostych motywów: chęci zysku, łatwego życia ukazała tajemnicze motywy psychologiczne i dla nich uznałem ją za godną opowiadania.
Od czego zacząć? Chyba dość daleko trzeba sięgnąć wstecz.ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Podczas dnia przez kawałek okna więziennej celi, w trzech czwartych zasłoniętego i w dodatku podzielonego kratami, widać było skrawek szarego nieba i ołowiane chmury ciągnące nad miastem. W czasie krótkich zimowych dni mieszkańcy celi często patrzyli w to okno, śledzili wzrokiem bieg chmur, wypatrywali ptaków. Ale ptaki dawno odleciały na południe, a do wiosny było daleko. Widzieli więc tylko chmury, raz jaśniejsze, ciągnące wyżej, to znów ciemne, jakby groźne, brzuchami niemal dotykające dachów miasta, których przez okno nie można było dostrzec.
W nocy nie widać było nieba, chmur, nie można się było domyślić, w którą stronę wieje wiatr i jaka jest pogoda. Przewracali się obaj długo. Czasem nawet pogadywali o rzeczach obojętnych, udając, że tamto za oknem nic ich nie obchodzi. Zasypiali późno, a gdy nadchodziła pora pobudki, wstawali źli, wilkiem patrzący na siebie, z twarzami zmęczonymi i z podkrążonymi oczami.
Andrzej i Józek niezbyt długo mieszkali w tej celi gdańskiego więzienia. Przedtem odsiadywali kary osobno i nigdy się nie znali. Dopiero teraz, kiedy ich wyroki dobiegały końca, zrządzenie losu czy przypadkowa decyzja władz więziennych zetknęła ich razem.
Andrzej był starszy. Wysoki, szczupły blondyn, z jasnymi oczami, którymi potrafił patrzeć zimno, uparcie, jakby badał wnętrze człowieka. Gdy tak patrzył, poważny i spokojny, z ustami zaciśniętymi w wyrazie skupienia, miało się wrażenie, że coś waży, kalkuluje, ocenia Szykuje się do konsekwentnego działania. Był skryty, nie mówił współtowarzyszowi o sobie, wołał pytać niż odpowiadać.
Józek, młodszy od Andrzeja o dwa lata, był fizycznym jego przeciwieństwem. Znacznie niższy, o czarnych włosach i wesołych, żywych, równie czarnych jak włosy oczach; krępy, silnie zbudowany, gdy ściągnął koszulę, chętnie prężył bicepsy i robił pozy kulturysty, demonstrował swoją siłę. Ale zarazem był żywiołowy, naiwny, szukający towarzystwa, skory do rozmowy i zwierzeń. Tylko oschłość Andrzeja i jego nieustanna czujność zmusiły go do nieufności i zamknięcia się w sobie. W dodatku zaraz na początku ich wspólnego pobytu zdarzyło się coś, co go wielce speszyło i postawiło na baczność.
Rozbierali się przed snem i Józek stanął w ulubionej pozie z naprężonymi mięśniami, niczym zapaśnik przed walką na macie. Chciał wywołać zachwyt u Andrzeja. Prowokował go milcząco, ale tamten zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Wtedy Józek nie wytrzymał.
— Dotknij, jakie twarde — zaproponował.
Andrzej zareagował wzruszeniem ramion.
— No, pomacaj, boisz się, czy co? — prowokował Józek. — Chciałbyś mieć takie muskuły! A może chcesz się spróbować?
Andrzej siedział na pryczy i nawet nie drgnął, tylko patrzył przeciągle na Józka. A temu się wydało, że jest w tym wzroku drwina czy prowokacja. Ukłuła go myśl, że kolega zadziera nosa, nie chce z nim nawet gadać, traktuje jak smarkacza. Poczuł ogarniającą go złość i zbliżył się do siedzącego.
— Boisz się? No, czego tak patrzysz?
Wówczas Andrzej, w dalszym ciągu nie mówiąc ani słowa, wstał. Teraz patrzył na Józka nieco z góry. Lekko przymrużył oczy i już wyraźnie widać było, że kpi z kolegi. Ale Józek nie czuł, że jest w tej kpinie nie tylko poczucie wyższości, lecz także przewaga przeciwnika. Podsunął pod nos Andrzejowi pięść i powiedział:
— Powąchaj, chcesz jej spróbować?
Nagle stało się coś, czego nie przewidział. Jego ramię wyciągnięte w stronę Andrzeja odskoczyło w bok. Potem poczuł silne uderzenie w żołądek, odruchowo przyjął postawę bokserską i schylił się, żeby zasłonić brzuch przed ciosem. Nim jednak sam zdążył uderzyć, Andrzej lekkim kopnięciem w kostkę podciął mu nogę. Zachwiał się i byłby upadł na bok, ale silny cios w szczękę odrzucił go do tyłu. Zamroczyło go trochę. Oparł się o chropowatą ścianę i bezradnie opuścił ręce. Ta lawina ciosów spadła na niego tak błyskawicznie, że nie wiedział, co się stało. Potrząsnął kilka razy głową, złapał się za bolącą szczękę i dopiero wtedy spojrzał na przeciwnika. A tamten stał spokojnie na dawnym miejscu koło swojej pryczy i wzrokiem, w którym teraz nie było kpiny, tylko zimna złość i zaciętość, patrzył na niego, gotów do dalszej walki. Lecz Józek miał dość tej jednej lekcji. Ogarnął go nagle strach i bał się oderwać od ściany.
— Masz dosyć czy chcesz jeszcze? — zapytał wreszcie Andrzej.
— Dobra — powiedział Józek, uciekając wzrokiem przed tym złym spojrzeniem. — Nie ma sensu się bić. Chciałem się tylko pomocować, a ty zaraz poważnie...
— W porządku — Andrzej rozluźnił się i usiadł znów na swej pryczy. — Idziemy spać i nie podskakuj więcej.
Gdy zgasło światło i leżeli już w mroku, Józek wiercił się przez jakiś czas na swym twardym posłaniu, aż wreszcie zagadnął:
— Nie wiedziałem, żeś taki mocny. Jeszcze mnie nikt tak szybko nie załatwił jak ty! — Było w tym uznanie dla silniejszego i przyznanie się do porażki.
Andrzej przez jakiś czas milczał, a kiedy Józek pomyślał ze złością, że kolega śpi i cała jego pokora na nic się zdała, nagle usłyszał:
— Zapamiętaj, że każdy głupi może być silny. Oprócz muskułów trzeba jeszcze mieć coś niecoś pod włosami, a wtedy zawsze zrobisz, co chcesz...
Józek nie wiedział, co odpowiedzieć. Upokorzony, milczał przez długą chwilę.
Na drugi dzień wstał pełen obaw, że jego zwycięzca będzie teraz okazywał swoją przewagę i zatruje mu życie w ciasnej celi. Ale Andrzej zachowywał się tak, jakby nic między nimi nie zaszło. Był nadal skryty, nie zwierzał się i nie zamierzał wyciągać zwierzeń od naburmuszonego Józka.
Dni mijały im monotonnie, odmierzane posiłkami, spacerami i rzadkimi w zimie pracami. Obaj wkrótce mieli opuścić więzienie i czekali na tę chwilę, choć prawie nigdy o tym nie mówili.
Ale kiedyś, gdy grudzień zbliżał się ku końcowi i nastrój świąteczny docierał nawet tu, do ich celi, doszło między nimi do rozmowy. Stało się to nocą, bo noc, gdy już leżeli na pryczach, była do tego porą najstosowniejszą. Józek nie wytrzymał i zaczepił Andrzeja:
— Choinkę przywieźli, widziałeś?
Usłyszał, jak tamten poruszył się na pryczy, a potem dobiegł go zły głos:
— No to co z tego?
— Święta za parę dni. A zaraz po świętach fiuu, na wolność. Pierwszego kończy mi się kara, tobie też, nie?
— Mhm...
— Mogliby, cholera, wypuścić te parę dni wcześniej — rozgadał się Józek. — Święta spędziłoby się na wolności, co im zależy ten tydzień krócej...
— Tak cię ciągnie do rodzinki? — niespodziewanie zapytał Andrzej.
— No wiadomo, święta... — mruknął Józek nieco rozmarzony, ale zaraz przybrał zwykły ton. — Zresztą co tam rodzinka. Koledzy, znajome... Wiesz, jak to jest... Święta to wesoły okres... A tak człowiek wyjdzie dopiero na Nowy Rok... Szkoda...
Zapadła chwila milczenia. Słychać było odgłos kroków strażnika wędrującego gdzieś korytarzem. Mocno przytłumiony przez grube mury jęk tramwaju na zakręcie doleciał jak sygnał z innego świata.
— A właściwie za co siedzisz? — pytanie Andrzeja padło tak niespodziewanie, że zupełnie zaskoczyło Józka. Myślał o czym innym, wspomnienie o świętach nieco go rozmarzyło, zatęsknił do swego brudnego przedmieścia, do jasno oświetlonych okien Domu Kultury, pod którymi spotykał się z kolegami, do kiosku z piwem, znajomych twarzy, wesołego gwaru, rubasznych żartów i kawałów. Zatęsknił do tego wszystkiego, co było jego życiem na wolności. Nie myślał, czy to było dobre, czy złe życie. Nie znał innego, nie miał innych kolegów i nawet do innych, weselszych, ładniejszych dzielnic Gdańska jeździł tylko wtedy, kiedy musiał, bo czuł się tam nieswojo. Szybko jednak otrząsnął się z tego rozmarzenia i odpowiedział z ociąganiem:
— Eee tam, takie głupstwa... Miałem kolesia, wiesz, taki jeden z Oruni. Trzymaliśmy się zawsze razem. Jak trzeba było do kogoś podskoczyć, to lepiej było z nim. Jak byliśmy we dwóch, nikt nam nie mógł dać rady. Ale wiesz, jak to jest... Człowiekowi czasem floty brakowało. Jak ja miałem, to dawałem, a jak on miał, to też się dzielił. Ale zdarzało się, że obydwaj nie śmierdzieliśmy groszem. Wtedy się jakoś kombinowało. Też razem. Wiesz... Jeden pilnował, a drugi robił, co trzeba... I tak jakoś leciało. Ale kiedyś nas nakryli. Taki głupi wypadek. Podawałem mu z kiosku trochę towaru i wtedy musiał przestać uważać, bo odbierał paczkę. No i na to wlazł glina. Przyskrzynił nas obu. Nie było jak pryskać.
— Dużoś dostał?
— Półtora roku.
— Sporo, jak na pierwszy raz.
— Wiesz, jak to jest. Dołożyli mi inne kioski i jeszcze jakieś samochody, z których coś poginęło. Uskładali na półtoraka. Koleś wpadł gorzej, dostał dwa i pół. U mnie wzięli pod uwagę młody wiek...
— Ile masz lat?
— Wtedy miałem osiemnaście.
— Toś jeszcze szczeniak. Zresztą to widać.
— A tyś znów taki stary — obraził się Józek. — Nie masz więcej jak dwadzieścia jeden, dwa...
— Ale na taką głupią robotę bym nie poszedł — odciął się Andrzej. — A nawet jakbym poszedł, toby mnie w kiosku nie nakryli.
— A jednak cię złapali. Za co siedzisz?
— Nieważne — wykręcił się Andrzej. — W każdym razie nie za takie głupstwa.
— Powiedz, coś taki ważny?
— Nie o wszystkim można mówić... Pamiętaj, że jak ci ktoś nie chce opowiadać, to znaczy, że nie trzeba go wypytywać. Ma powody, żeby nie mówić, rozumiesz?
— Iii, co za powody? — powątpiewał Józek. — Możesz najwyżej się wstydzić, żeś głupio wpadł, a udajesz ważnego...
— Co z tobą będę gadał — uciął Andrzej. — Dziecko jeszcze jesteś!
Józek umilkł urażony. Ale rozmowa, którą po raz pierwszy prowadzili, mocno go podnieciła i nie potrafił długo milczeć. Pomyślał, że może jednak Andrzej ma rzeczywiście powody, żeby nie o wszystkim mówić. Tajemniczość kolegi imponowała mu i zarazem go podniecała. Toteż po chwili znów się odezwał:
— Obraziłeś się? Co ty, nie ma o co, nie chcesz mówić, to nie, twoja sprawa.
— Co się miałem obrażać — podjął Andrzej. — Tylko musisz zrozumieć, że jak się chce zrobić coś naprawdę wielkiego, to trzeba umieć milczeć i myśleć...
— A co, myślisz, że ja nie potrafię milczeć? U nas jak chłopak za dużo gadał, to niedoczekanie... Zbierał gnaty do worka...
— Milczeć może i umiesz — zgodził się Andrzej. — Ale z myśleniem to masz kłopoty.
Tym razem Józek się nie obraził. Czuł, że kolega przewyższa go inteligencją, tak jak i sprawnością fizyczną.
— Wiesz, z nas to by była niezła para, co? — oświadczył nagle i było w tym przyznanie się do uległości wobec kolegi, deklaracja współpracy i uznanie dla wyższości tamtego.
Andrzej pogrzebał chwilę w posłaniu, wyciągnął kawałek papierosa tam przechowanego, zapalił ukradkiem pod kocem i zaciągnął się głęboko. Dopiero wtedy odpowiedział:
— Możemy spróbować. Ja też wychodzę na Nowy Rok.
— Wiem.
— Jak chcesz, to się spotkamy na wolności.
— No pewnie — niemal z entuzjazmem zgodził się Józek. — Daj adres, przyjdę do ciebie, jak tylko nas wypuszczą...
— Widać, że jesteś naiwny i niedoświadczony — z wyższością stwierdził Andrzej. — Po co ci adres?
— No to jak się spotkać? Może chcesz mój? Ale to daleko, za Orunią, prawie na wsi.
— Coś ty z tymi adresami? Po diabła to? Możemy się spotkać w biurze pośrednictwa pracy.
— Zgoda, masz rację. Tam kupa ludzi przychodzi, kręcą się, można się spotkać. A kiedy?
— Będę tam zaglądał po Nowym Roku. Przychodź, to mnie spotkasz. Nie ma sensu się konkretnie umawiać. Jak się mamy spotkać, to i tak się spotkamy.
— No dobra — zgodził się Józek nieco rozczarowany, że nie umówili się dokładniej. Był jednak zadowolony i podniecony całą tą rozmową. Toteż długo jeszcze się kręcił na pryczy, usiłował zagadywać Andrzeja, ale ten już nie odpowiadał. Roztarł na pył resztkę papierosa, odwrócił się na bok i zasnął po chwili.
2
Niezbyt wielkie pomieszczenie było brudne i zadymione. Na podłodze leżały skrawki porzuconych gazet, roztarte butami błoto przylepiało się do podeszew, wszędzie walały się niedopałki, choć dwie wielkie popielnice stały pod ścianami. Mimo że codziennie rano było tu czysto, już po dwóch-trzech godzinach nikt by tego nie poznał. Sprzątaczka wiecznie narzekała na ten jeden pokój i stale mówiła, że wołałaby sprzątać trzy inne zamiast tego.
Ale nie było na to rady. Codziennie sporo osób przewijało się przez tę poczekalnię. Na ścianie wisiały wykazy instytucji i fabryk poszukujących pracowników. Przy każdej podawano warunki i żądane kwalifikacje. Mężczyźni i kobiety stawali przed tymi ogłoszeniami, czytali je uważnie, rzucali uwagi, wzruszali ramionami, czasem szli do sąsiedniego pokoju, gdzie przy okienku od urzędniczki można się było dowiedzieć bliższych szczegółów, a także wziąć skierowanie do pracy. Byli też tacy, którzy przychodzili tu często, zbyt często jak na ludzi naprawdę szukających zajęcia. Grymasili, nie odpowiadały im warunki, zrażały dojazdy, przebierali, potem niekiedy brali jakieś skierowanie, lecz po paru dniach wracali, aby znów rozpoczynać poszukiwania, sami nie bardzo wiedząc czego...
Często przewijały się tutaj kobiety, mniej śmiałe od mężczyzn, uważniej czytające wykazy, chętnie biorące skierowania, gdy tylko nadarzyła się jakaś praca jako tako im odpowiadająca.
Wśród tych ludzi bywali także młodzi, którzy wchodzili tu krokiem pewnym, jakim stały bywalec wkracza do znajomej knajpy. Większość z nich nawet nie rzucała okiem na ogłoszenia. Siadali po prostu na krzesłach rozstawionych pod ścianami, zapalali papierosy. Było im tu ciepło i zacisznie. Można było posiedzieć, nie mając grosza, jak długo się chciało, bo dopóki urząd był czynny, nikt ich nie wypraszał. Na ogół zresztą nie czekali, aż urzędnicy opuszczą biurka i rada narodowa zamknie podwoje. Zbierali się grupkami, znali się doskonale między sobą, umawiali na dalszy ciąg dnia. Czasem robili po cichu składkę na butelkę wina, które pili, starając się, aby nikt z urzędu ich nie zauważył, bo wówczas podnosił się krzyk, grożono milicją i wyrzucano ich z przytulnego miejsca. A na dworze było zimno. Styczeń przyniósł mrozy dość silne, jak na Wybrzeże, a wraz z nimi śniegi, które pobieliły strome dachy gdańskich kamieniczek i okryły białym płaszczem nagiego Neptuna na Długim Targu.
Kiedy minął okres noworoczny i skończyły się powitania z kolegami, którzy ciekawi przeżyć więziennych Józka stawiali grzane piwo w małych, brudnych knajpkach, począł Józek zaglądać do „pośredniaka”.
Domu rodzicielskiego nigdy nie lubił. Drażniła go atmosfera, jaka tam panowała. Nie mógł znieść natarczywości matki, domagającej się, aby zajął się jakąś pracą. Z ojcem rozmawiał rzadko, bo rzadkie były chwile, w których stary potrafił rozmawiać trzeźwo. Na ogół dochodziło do awantur, sprzęty fruwały w powietrzu, a od krzyku trzęsły się ściany starej chałupy. Młodsze dzieci chowały się wtedy po kątach.
Mieszkali na samym krańcu miasta, właściwie już na wsi. Był to jeden z ostatnich domów tej dzielnicy. Kawałek ziemi, którą uprawiali, dawał im nieco ziemniaków i kapusty na zimę, a warzyw w lecie. Właściwie tylko matka, stara, schorowana kobieta, trzymała to wszystko jako tako, bo ojciec już od dłuższego czasu nie widział świata poza butelką. Alkoholik niekiedy dawał się zmusić do jakiejś pracy, przy sprzątaniu ulic albo gdzieś w fabryce jako robotnik, ale prędko wylatywał stamtąd za pijaństwo i znów zajmował swój kąt lub znikał gdzieś, aby wrócić zamroczony, zaczepny, gotów do bicia i awantur.
Młodsze rodzeństwo: trzech braci i dwie siostry, gromadka obdarta, chciwa, przebiegła, wiecznie patrzyła Józkowi na ręce, zaglądała do kieszeni, byle tylko gdzieś coś uzyskać, coś zdobyć, wyciągnąć. Mieli ubrania z opieki społecznej, młodsi nosili po starszych, bo takie tu panowało prawo, że nic nie powinno się zmarnować. Dwoje najstarszych chodziło do szkoły i tam dostawali obiady, ale trójka młodszych (od dwóch do sześciu lat), była często głodna. Matka, kiedy już nie mogła wytrzymać pijackich wyczynów ojca, pokazywała mu te dzieci, mówiła o wstydzie, jaki musi cierpieć, o ich biedzie. Ale stary, choć potrafił czasem wzruszyć się po pijacku i przyrzec poprawę, na drugi dzień jednak znikał i wracał w nocy na nogach miękkich, z ustami pełnymi przekleństw, zionący odorem kwaśnego piwa i taniego wina...
Po wyjściu z więzienia Józek uległ matce, kiedy uparcie się domagała, żeby poszedł do pracy i pomógł jej utrzymać dom. Sama wyprosiła w administracji tymczasowe zajęcie dla niego. Odgarniał śnieg z chodników okolicznych ulic i miał za to dostać kilkaset złotych miesięcznie.
Ale z tą nie lubianą pracą załatwiał się szybko, wczesnym rankiem, a potem uciekał z domu. Szukał kolegów, chciał z nimi kontaktu. Wystawał w sklepiku na rogu, gdzie można było na stojąco wypić piwo. Wieczorami zaglądał do Domu Kultury, gdzie było rojno, gwarno i ciepło, a co najważniejsze: można było spotkać kolegów.
A przy tym wszystkim nie zapominał o swej rozmowie z Andrzejem. Z czasem zatarły się kontury wypowiedzianych wówczas zdań i wydawało mu się, że to spotkanie będzie dla niego wybawieniem, że otworzy przed nim jakąś bramę, przez którą przejdzie do innego życia. Chodził więc do „pośredniaka”. Trochę szukał tam pracy, bo odgarnianie śniegu zbrzydło mu prędko. Uważał to zresztą za zajęcie niezbyt zaszczytne, a kiedy koledzy dowcipkowali na ten temat, wręcz wstydził się tego machania wielką drewnianą łopatą i kucia lodu w rynsztoku. Ale niezbyt pilnie czytał wykazy wolnych miejsc pracy. Częściej rozglądał się po brudnej i zadymionej sali, a gdy dojrzał kogoś znajomego, rozpromieniał się. Rozpoczynały się gadki, zdarzało się wino, palili papierosy i tak jakoś czas mijał.
Któregoś dnia przyszedł do urzędu koło południa. Był w niezbyt dobrym humorze, bo w nocy spadł obfity śnieg i od wczesnego ranka musiał się zdrowo napracować, żeby oczyścić swój rejon. Zanim jednak skończył, śnieg począł prószyć na nowo, niwecząc jego pracę. Cisnął więc swoją drewnianą łopatę i nie zważając na gniewne krzyki matki wyszedł z domu.
W urzędzie rozejrzał się, ale nie dostrzegł żadnej znajomej twarzy. Stanął więc pod ścianą i nieuważnym wzrokiem począł się prześlizgiwać po długim szeregu czarnych liter.
„Stocznia Gdańska poszukuje spawaczy elektrycznych, tokarzy, ślusarzy...” — czytał i zaraz dalej przenosił wzrok: „Zarząd Portu zatrudni...”
Nagle poczuł, że ktoś położył mu rękę na ramieniu i zaraz potem usłyszał znajomy głos:
— Jesteś?
Odwrócił się błyskawicznie i nie potrafił ukryć radości.
— Andrzej, to ty? — zawołał ucieszony. — Szukałem cię tu parę razy. Myślałem, że już nie przyjdziesz!
— Stęskniłeś się do mnie, czy co? — zaśmiał się Andrzej. Był teraz weselszy, bardziej przystępny i jego jasne oczy patrzyły mniej zimno niż wtedy, w celi.
— No pewnie! — wołał Józek. — Nie masz pojęcia, jak cię chciałem spotkać!
— No to dobrze — Andrzej także sprawiał wrażenie zadowolonego. — Nie przychodziłem wcześniej, bo nie było po co. Trzeba było odpocząć po tym, no wiesz... — zająknął się i zaraz zaproponował: — Chodźmy stąd, pogadamy trochę...
— Ale dokąd? — zatroskał się Józek — na dworze zimno i śnieg...
— A kto by chodził po dworze w taką pogodę? — roześmiał się Andrzej. — Chodź, wpadniemy „Pod Wieżę”...
— Ale ja... wiesz, nie tego... — jąkał się Józek, nie wiedząc, jak powiedzieć, że jest bez grosza.
— Co się martwisz, przecież ja zapraszam... — powiedział Andrzej wspaniałomyślnie.
— Jak tak, to co innego — ucieszył się Józek i jego szacunek dla kolegi, który miał pieniądze, wzrósł jeszcze bardziej.
Opuścili nieprzyjemny pokój i wyszli na ulicę. Śnieg padał tak gęsty, że olbrzymia bryła kościoła Mariackiego, choć znajdowała się tuż przed nimi, była ledwie widoczna. Podnieśli kołnierze i pędem przebiegli kawałek drogi dzielący ich od kawiarni „Pod Wieżą”. Otrzepali śnieg, zostawili okrycia w szatni i weszli do sali w piwnicy. Było w niej mroczno. Przy stolikach siedziało niewiele osób; jakaś para szeptała w kącie, trzy młode dziewczyny w pobliżu bufetu chichotały denerwująco, dwóch chłopaków obok spoglądało na nie z zaczepką w oczach.
Andrzej i Józek usiedli na prawo od drzwi, w miejscu, które było szczególnie mroczne. Kelnerka czytająca gazetę obok bufetu spojrzała na nich z urazą i niechętnie podniosła się z miejsca.
— Co podać? — zapytała nie bawiąc się w zbyteczne grzeczności.
Andrzej nie zwracając uwagi na jej niechęć rzucił jakiś żart, czym ją nieco rozchmurzył, potem zamówił dwie kawy i po dużym serniku. Kiedy wreszcie zostali sami, zapytał:
— No jak tam u ciebie?
Józek jadł łapczywie słodki sernik i musiał przełknąć, zanim odpowiedział:
— Eee tam, szkoda gadać!
— Marnie?
— Żyć się nie chce, bracie! — wyrzucił z siebie chłopak. — W chałupie nie mogę wytrzymać, forsy nie ma, najlepszy koleś jeszcze siedzi, mówię ci, chwilami to mnie taka złość bierze, że...
— Szukałeś roboty w pośredniaku?
— Skądże! Jaką robotę mogę dostać? Pójdę na fizycznego? Taką robotę to mam i bez pośredniaka.
— A co robisz?
— Wstyd mówić! Odgarniam śnieg na ulicy. Nie poszedłbym, ale matka marudzi i marudzi. Wiesz, jak jest, jakbym się nie zgodził, toby mi żryć nie dała...
Zapadła dłuższa chwila ciszy. Andrzej pił kawę, a Józek ze spuszczoną głową kończył sernik. Widząc to, Andrzej podsunął mu swój.
— Masz, zjedz — zaproponował. — Mnie się nie chce...
— Coś ty! — obraził się Józek. — Myślisz, że jestem taki głodny?
— Jak chcesz — wzruszył ramionami Andrzej. — Zapalisz?
Poczęstował Józka papierosami i obaj zaciągnęli się głęboko. Teraz Józek zaczął wypytywać:
— Au ciebie co? Jak ci leci?
— Nie mogę narzekać — pogodnie odpowiedział Andrzej. — Jakoś idzie. Moi koledzy nie siedzą. Zresztą ja z byle kim nie idę na robotę... Jak już coś zaplanuję, to poważnie i bez pudła...
— A jednak...
— Tamto było co innego — Andrzej przerwał mu wpół słowa. — Dałem się zamknąć, bo się bałem, że będzie gorzej.
— Jak to gorzej? Przecież gorzej nie może być, niż jak człowieka zamkną...
— Co ty, bracie, wiesz! Obrażasz się, jak ci mówię, że jesteś jeszcze zielony, ale to fakt. Jak człowiekowi grozi piętnaście lat albo dożywocie, to woli dwa czy trzy lata, rozumiesz? Zresztą mówiłem ci, że są sprawy, o których lepiej nie mówić. Za poważne...
— Ale ze mną możesz. Wiesz, stary, ja jak grób... — Józek za wszelką cenę pragnął, aby go kolega dopuścił do swych tajemnic. Fascynowały go te półsłówka. A Andrzej rozgniótł papierosa w popielniczce, wyjął z pudełka drugiego, zapalił go natychmiast i dopiero patrząc przez kłęby dymu na kolegę powiedział ściszonym głosem:
— Jak się przekonam, jaki jesteś, to może przyjmę cię na jakąś robotę.
— Jak chcesz, ja się nie pcham — Józek odsunął się lekko.
Andrzej skinął na niego, aby się nachylił i począł mówić:
— Wiesz, ja mam czasem taką robotę, że lepiej o niej nie gadać. Sam rozumiesz, różne zadania muszę wykonywać. A jak to się zbiegnie z jakimś normalnym skokiem, to dobrze. Nawet staram się, żeby moja praca wyglądała na zwykły skok, kradzież, rabunek czy coś takiego...
— Szpiegostwo? — przestraszył się Józek, odruchowo odsuwając głowę.
Andrzej niecierpliwie sapnął i mówił dalej:
— Po co tyle gadasz? Nie wypytuj, tylko jak chcesz coś ze mną zadziałać, musisz słuchać i robić, co ci każę.
— Ale za to można zarobić... — Józek przejechał palcem po szyi. Był teraz szczerze przerażony, lecz mimo to ciekawie nadstawiał ucha, kiedy Andrzej mówił:
— Co ty pieprzysz! Mówię ci, że wszystko planuję pierwszorzędnie. Moja robota zawsze wygląda zwyczajnie, jak jakiś normalny skok. Ale ten, kogo obrobię, wie za co i siedzi cicho. Zresztą jak się boisz, to nie ma o czym gadać, szkoda czasu...
Teraz Andrzej wyprostował się, jakby uważał rozmowę za skończoną. Wypił łyk wystygłej kawy i począł się rozglądać po sali. Józek nie pytając go wziął papierosa, drżącymi palcami zapalił i hamując ciekawość niby od niechcenia zapytał:
— A co, masz teraz coś takiego?
— No chyba. A jak myślisz, po co cię szukałem, żeby kawki się napić? Mnie, bracie, szkoda czasu na takie rzeczy. Ale widzę, że się boisz, to co będę mówił...
— Co ty, ja się boję? — zaperzył się Józek. — Tylko mówisz tak niejasno, że człowiek sam nie wie, o co chodzi...
— Co cię obchodzi? Powiedziałem tyle, ile mogłem. Chcesz ze mną iść, to dobrze, nie, to znajdę sobie drugiego i w porządku.
Józek popatrzył w okno. Za matowymi szybami widać było śnieżycę zasypującą miasto. Pomyślał, że w domu teraz zimno i nieprzytulnie, a kiedy przyjdzie, matka zrobi mu awanturę, że nie odgarniał śniegu. Potem będzie machał łopatą, a rano znów śnieg wszystko zasypie. Usłyszał charkot ojca i przekleństwa, które ten rzucał nawet przez sen. Słowa Andrzeja docierały do niego jak przez mgłę:
— Czy ja cię trzymam czy co? Idź do śniegu albo poszukaj pracy w pośredniaku, zarobisz z tysiąc albo może nawet dwa, jak się będziesz grzecznie starał. Robota lubi głupich, idź, jak chcesz... W nagrodę poślą cię do szkółki i za dwa lata dostaniesz podwyżkę, a może nawet zrobią z ciebie brygadzistę...
— Eee, co tam chrzanisz — Józek oderwał się wreszcie od swych myśli i był już zdecydowany. — Jak naprawdę chcesz, żebym z tobą poszedł, to gadaj, o co chodzi.
— A jutro ci się nie odmieni? Nie zaczniesz trząść portkami ze strachu?
— Jak mówię, że idę z tobą, to idę.
Andrzej jednak nie spieszył się zbytnio. Jak dobry reżyser chciał napiąć do maksimum ciekawość swego słuchacza. Skinął na kelnerkę, która teraz nieco skwapliwiej podeszła do ich stolika. Poprosił o dwa kieliszki wina, a kiedy je dostali, zatrzymał rękę Józka, sięgającą natychmiast po naczynie.
— Zaczekaj, zdążymy. Najpierw ci powiem z grubsza, o co chodzi. Wszystkiego nie musisz wiedzieć, ale pamiętaj, że to nie jest taka sobie zwykła sprawa, jak by wyglądało. Pójdziemy do gościa, na którym trzeba się zemścić.
— Trzeba mu mordę skuć?
Andrzej ofuknął Józka:
— Nie przeszkadzaj, tylko słuchaj. Takiemu gościowi mordy nie trzeba tłuc. Są lepsze metody ukarania. Obrobimy mu mieszkanie, to go bardziej zaboli.
— Gdzie, kiedy? — znów niecierpliwie przerwał Józek.
— Coś taki w gorącej wodzie kąpany? Dzisiaj ci wszystkiego nie powiem. Nie to żebym ci nie ufał, ale rozumiesz, tak będzie lepiej. Dowiesz się szczegółów, jak pójdziemy na robotę. W każdym razie to jest w Trójmieście i nie musisz się bać, wszystko pójdzie łatwo. Mam dokładny plan. Znam tego faceta, to taki jeden inżynier i wykładowca w szkole zawodowej. Oboje z żoną pracują. Poradzimy sobie bez kłopotu, a co zabierzemy, to nasze. No zgoda?
— Zgoda — Józek podał przez stół rękę Andrzejowi, którą ten mocno uścisnął. Zaraz też sięgnął po kieliszek i stuknął się z kolegą:
— No, za powodzenie, stary, napij się!
Józek wychylił duszkiem wino i rzucił jeszcze pytanie:
— Powiedz chociaż kiedy, może trzeba się przygotować...
— Nic nie trzeba. Jak przyjdzie pora, to przyjdę po ciebie. Na razie siedź cicho, odgarniaj śnieg, niech cię widzą, że grzecznie pracujesz. No, idziemy, za długo nam tu zeszło, we Wrzeszczu na mnie czekają...
Kiedy się rozstali, Józek pojechał szóstką na Orunię. Śnieg sypał nadal, ale teraz nie wydawał mu się już tak straszny.
3
Józek odsunął właśnie talerz i zaczął grzebać w kieszeni szukając papierosa, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Maciek poderwał się pierwszy, a za nim gromadka pozostałych dzieci pobiegła ciekawa, kto przyszedł. Józek nie ruszył się z miejsca. Był zły i nie wyspany. Wczorajszy śnieg dokładnie zasypał ulice i dziś od piątej rano pracował, żeby go jako tako poodgarniać.
Przed samym obiadem skończył robotę i teraz marzył o tym, żeby się trochę przespać, zanim wyjdzie w okolice Domu Kultury. Matka krzątała się po kuchni trzaskając naczyniami. Dziś nic mu nie mówiła, bo widziała, że się solidnie napracował, nawet przy obiedzie dokładała mu kartofli, jakby pragnąc podreślić, że kto tak pracuje, ten ma specjalne u niej względy. Teraz wysadziła tylko ciekawie głowę i zapytała.
— Kogo tam przyniosło?
— Józek, to do ciebie — wołała Magda sepleniąc poprzez szczerby w mlecznych zębach.
— Do mnie? — zdziwił się Józek i niechętnie wstał od stołu.
Zanim zdążył wyjść z kuchni, dzieci wpuściły gościa do środka. Był to Andrzej, w porządnej ortalionowej kurtce z kołnierzem ze sztucznego misia i czapce z nausznikami. Józek speszył się na jego widok, bo kuchnia była brudna i ciasna. Wstydził się też rodzeństwa natrętnie otaczającego gościa i po trosze matki, która nie ukrywając swej ciekawości, z talerzem pełnym odpadków w ręce stała przy piecu.
— Ledwo cię tu znalazłem — śmiał się swobodnie Andrzej, nie zwracając uwagi na rodzinę i skrępowanie kolegi. — Dzień dobry pani — ukłonił się matce. — Ależ tu mieszkacie państwo na końcu świata...
— Chodź stąd, chodź do pokoju — Józek zagarniał kolegę rękami, byle jak najprędzej wyprowadzić go z kuchni. Ogarnęło go podniecenie, domyślał się, z czym tamten przyszedł, a równocześnie zbudziła się w nim nonsensowna obawa, że Andrzej zacznie mówić przy wszystkich. Gdy stanęli w ciasnym, wypełnionym starymi meblami pokoju, poprosił: — Masz coś zapalić? Daj, bo nie mam nawet peta.
Andrzej poczęstował go i sam także zapalił. Józkowi trzęsły się palce i oczy biegały niespokojnie.
— To już? — zapytał szeptem.
Andrzej skinął głową, ale powiódł znacząco wzrokiem po gromadce dzieci i odparł:
— Może się przejdziemy? Masz trochę czasu?
— Mam, a jakże, możemy iść — skwapliwie zgodził się Józek i zaraz sięgnął po swoją starą kurtkę pokrytą nieprzemakalnym brezentem. Owinął szyję szalikiem, na głowę wcisnął wysoką baranią czapkę i zapominając o obowiązkach gospodarza sam pierwszy ruszył do wyjścia. Usłyszał jeszcze niezadowolony głos matki:
— A wróć na kolację, nie włócz się tam do nocy z koleżkami!
Nie zwrócił na to uwagi, tylko zatrzasnął drzwi, aż śnieg osypał się z dachu na ich głowy.
— Gdzie idziemy? — zapytał oddychając z ulgą, że nareszcie są sami.
— Wszystko jedno — odparł Andrzej — byleby tam, gdzie ludzi nie ma.
Ruszyli wolno szosą w kierunku Kościerzyny. Wyglądali jak dwaj młodzi ludzie, którzy wracają do którejś z pobliskich wiosek leżących pod Gdańskiem. Pora była jeszcze wczesna, południe minęło niezbyt dawno. Po wczorajszej śnieżycy pogoda zrobiła się piękna, słońce przygrzewało, jakby wiosna miała zamiar już zawitać na Wybrzeże. Ciężkie od śniegu gałęzie drzew uginały się ku ziemi, a daleki las na horyzoncie odcinał się wyraźną linią na tle białej, niczym nie skalanej przestrzeni pól. Mechaniczny pług odgarnął rano śnieg z szosy, szli więc jakby w wąwozie obrzeżonym skarpami ze skrzącego się w słońcu śniegu.
Andrzej podniósł głowę w górę, popatrzył na niebo i powiedział:
— Ale pogoda! Jak wytrzyma do jutra, to będzie odwilż. Utoniemy w wodzie.
— Chyba nie po to przyszedłeś, żeby gadać o pogodzie? — zniecierpliwił się Józek, który dreptał obok kolegi, czekając chciwie na wiadomości.
Andrzej uśmiechnął się i zapytał.
— Czekałeś na mnie?
— Nie spodziewałem się, że tak prędko przyjdziesz.
— No widzisz. Ze mną tak jest. Jak się do czegoś zabieram, to nie marnuję czasu. Zresztą mówiłem ci, że cały plan jest gotowy.
— To kiedy idziemy?
— Jutro.
— Myślałem, że dziś.
— Niecierpliwy jesteś, ale nie można tak na wariata. Mówiłem, że przyjdę cię uprzedzić, więc przyszedłem. Musimy się teraz konkretnie umówić.
— No to gadaj! — Józek już nie ukrywał zniecierpliwienia.
— Dobra, tylko pamiętaj: ani słowa, bo...
— Co, mam ci przysięgi składać? Przecież ja też nie chcę siedzieć — zdenerwował się Józek. — Mów gdzie, co i jak ma być.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.