- promocja
- W empik go
Długi romans z muzą Klio - ebook
Długi romans z muzą Klio - ebook
Ten zbiór esejów został poświęcony blaskom i cieniom zawodu historyka, który profesor Janusz Tazbir uprawia od przeszło pół wieku. Autor zaczyna je akcentem bardzo osobistym – wspomnieniami z dzieciństwa i wczesnej młodości, kiedy to między innymi pod wpływem powieści historycznych rodziły się w nim pierwsze zainteresowania przeszłością. Ta z biegiem czasu stała się jego pasją – obiektem studiów i zadumy. Dlatego w swych rozważaniach nad dawnymi wiekami i rolą historyka dotyka tematów trudnych, niezwykle go nurtujących i bliskich mu przez wzgląd na własne doświadczenia. Sporo uwagi poświęca z tego powodu choćby warunkom rozwoju współczesnego dziejopisarstwa oraz przeszkodom, jakie ono napotyka, wierności źródłom i staranności w pisaniu czy edycji książek historycznych oraz przemianom polskiego patriotyzmu.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0230-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazwa „tazbir” pojawia się już w XV wieku, jeśli nie wcześniej, na oznaczenie marnego piwa. Aleksander Brückner wywodził to słowo od niemieckiego das Tischbier, co oznaczało piwo stołowe, a więc to najlichsze, podawane czeladzi¹. Natomiast takie piwa jak angielskie szmalbir czy elbir, jak również gdańskie dubelbir i tafelbir zaliczano do przedniejszych. Nie wydaje się słuszne utożsamianie tazbira z fasbirem, który jest w Słowniku staropolskim wymieniany jako dość podły gatunek piwa². Pogardliwy stosunek do taśbira, zwanego także tyźbirem, taźbirem, taźbierem, teszbirem czy taźbirkiem, występuje w wielu przekazach źródłowych pochodzących z XVI-XVIII stulecia. Satyra mieszczańska XVII wieku mówi wręcz o „piekielnym tazbierku”³. Jego warzenie mogli przynieść do Polski koloniści niemieccy, którzy i od tego piwa otrzymali (przybrali?) nazwisko Tasbir.
Mikołaj Rej z pogardą wyraża się o obżartuchu, który je łapczywie, choć jeszcze wczorajszego pokarmu nie przetrawił. Leży on w jego żołądku jako „(…) śmierdzące młóto w kadzi, co z niego taźbir zlano”⁴. Szymon Syreniusz (Sacranus) tłumaczy w swoim Zielniku, wydanym pośmiertnie (1613), że taźbiry stąd się biorą, iż na młoto wywarzonego piwa „znowu wodę gorącą leją” i w ten sposób powstają „teszbiry dla czeladzi”⁵. Anzelm Gostomski (zmarły w roku 1588) zaleca ziemianom: „Taźbir do dworu czeladzi robotnej zawżdy zostawować ma piwowar”⁶. Powtórzy to po stu latach inny pisarz rolniczy, Jakub Kazimierz Haur, radząc, by tego cienkusza „ubogim ludziom” nie żałować. „Taźbir do dworu czeladzi robotnej zawżdy zostawować ma piwowar”, jednak bacząc, aby nie brała ona do domu „taźbierów”, ponieważ zdarza się, iż dolewa się je do dobrego piwa, w ten sposób fałszując ów trunek⁷. Najbezpieczniej więc będzie sprzedawać wszelkie cienkusze w browarach. Bazyli Rudowicz, profesor Akademii Zamojskiej, w Efemerosie, czyli diariuszu prywatnym (zapis z roku 1665), wytyka krętaczom dworskim, iż w razie potrzeby „uczynią oni z tazbiru miód”⁸. „Taźbir” dostąpił tego zaszczytu, że znalazł się w słynnym słowniku Ambrożego Calepinusa, który uwzględniał dziesięć najprzedniejszych języków Europy, a wśród nich przez pewien czas także i polski. U Calepinusa czytamy, iż Polacy cienkusz nazywają taźbierem: „Nostri itidem tazbier czienkusz, tenuam illam ceriasiam appellarent”⁹. Dawano ów trunek także damom, stroniącym od mocniejszych napojów. „Białogłowski trunek, woda lub taźbierek” – czytamy w zbiorze przysłów Arnolda Kazimierza Żeglickiego¹⁰. „Z lodu teźbierek wenecki pijecie albo w weneckim krysztale chłodzony” – pisano w „Monitorze” (1771)¹¹.
Dość niska jakość tego piwa, a co za tym idzie i jego niewysoka cena, trafia do drwin z Mazurów, stanowiących, jak wiadomo, ulubiony obiekt żartów ze strony staropolskiej facecjonistyki¹². Mieszkańcy Mazowsza mieli się w karczmach czy gospodach z gęstą miną rozpytywać o najdroższe trunki, aby potem poprzestać na taźbirku. Krzysztof Opaliński nie omieszkał opisać Mazura, który najpierw zapytuje, czy może dostać wino, małmazję, alakant hiszpański, wreszcie miody. Wszystko to kupiec posiada na składzie; ma także piwo wareckie, słynące z wysokiej jakości. Wówczas Mazurowi rzednie mina i zapytuje:
– A tasbir?
– Jest ci i ten.
– Dajcies mi tasbiru. Za seląg, bo tes więcej nie znajdę w kiesieni¹³.
Podobny motyw pojawia się też w innej satyrze na Mazurów (Prawdziwa jazda Bartosza do Litwy). Jej mocno ośmieszonego bohatera stać tylko na kupno „za seląg tazbieru”. Kiedy go pił, skradziono mu przed karczmą wóz z końmi. Obiecuje więc tym, którzy pojazd odnajdą: „Dam wam na tazbir całe siedmkwartnik (siedem kwartników – J.T.), po wasemu gros”¹⁴. Ale wozu nikomu nie udało się znaleźć.
Przed pierwszą wojną światową najwięcej Tazbirów mieszkało w Nowym Kamieńsku koło Piotrkowa Trybunalskiego (było ich tam ponoć ponad stu). Po dziś dzień jest on przez nich licznie zasiedlony. Czyżby był pierwotną siedzibą tego rodu? Początkowo pisali się przez „s”¹⁵. Wiele odmian tego nazwiska podaje Kazimierz Rymut, w którego słowniku Nazwiska Polaków pod hasłem „Tazbir” czytamy: „(…) od tazbir, taśbir, tyśbier «liche piwo», to z niem. Tischbier. Tazbir-ek; Tazbier 1663, Tazbier-cz+ak 1791, Tazbier-ek 1690 (lub od tazbierek «gorszy gatunek piwa owsianego»), Tazbier-ski; Ta-zber; Taźbir, Taźbir-ek, Taźbir-k, Taźbir-owski; Taźbier, Taźbier-ek, Taźbier-ski; Tażbir, Tażbir-ek, Tażbir-owski; Tażbier, Tażbier-ek, Tażbier-ski; Tyzbir-ek; Tyzbier-ek; Tyźbir-ek; Tyżbir-ek; Tyżbier-ek; Tyszbir; Tyszber; Tyszbier-ek; Tyśbier-ek; Tyszper; Tyśper; Tisbier-ek; Tiszbir-ek; Tiszbier, Tiszbier-ek; Tischbier, Tischbier-ek, Tischbier-k; Tyschbier-ek; Teszbir”¹⁶. Po odzyskaniu niepodległości nazwisko to uległo polonizacji. Można się o tym przekonać, wertując choćby najnowszą książkę telefoniczną miasta stołecznego Warszawy, w której figuruje aż czternaścioro Tazbirów, a obok widnieje pani Elżbieta Taźbierska-Bobiatyńska. Genealogią tego nazwiska interesowali się między innymi Tazbirzy, zamieszkujący Częstochowę oraz Łódź¹⁷. Niektórzy z nich odrzucają zresztą teorię, według której stanowi ono spolszczenia nazwy Tischbier (tiszbier, tyźbir, taźbir)¹⁸. Wywodzi się natomiast z Węgier, skąd mieli przywędrować pierwsi Tazbirzy. Do niedawna zamieszkiwali oni w Kałuszynie koło Mińska Mazowieckiego, gdzie trudnili się sitarstwem¹⁹ (przenieśli się tu z Wysokiego Litewskiego, obecnie należącego do Białorusi).
Obok wspominanego już w przypisie Stanisława Tazbira do bardziej znanych przedstawicieli tego nazwiska należała Lila Ludwika Tazbirowa (1888-1973), działaczka społeczna, harcmistrzyni i esperantystka, jak również Janusz Tazbir, historyk. Wszyscy troje zostali uwzględnieni w Encyklopedii Warszawy¹⁰. Znaczny rozgłos zyskał Maksymilian Tazbir, pedagog, a w okresie międzywojennym przewodniczący Stowarzyszenia Nauczycieli Szkół Średnich, oraz jego syn, Mieczysław (1921-1987), wybitny znawca twórczości Theilharda de Chardin, jezuickiego filozofa. Żona Mieczysława Ludwika Kozdroń-Tazbirowa (urodzona w roku 1922) jest znaną plastyczką.
Przypisy
1 A. Brückner, Słownik etymologiczny języka polskiego, Warszawa 1985, s. 566: „taśbir, teżbier, tyźbier, w 16. i 17. wieku o piwie: «kowent», tj. cienkusz, z niem. Tischbier piwo stołowe”.
2 Słownik staropolski, t. II: D-H, Wrocław 1956-1959, s. 357. Fasbirem radzono zalewać makuch, „alisz będzie jako masacz”.
3 Polska satyra mieszczańska. Nowiny sowiźrzalskie, oprac. K. Badecki, Kraków 1950, s. 17; z anonimowego wiersza Wódka albo gorzałka, gdzie czytamy, iż ta ostatnia bywa nazywana, między innymi przez proszowickich dziadów, „piekielnym taźbierkiem”.
4 M. Rej, Zwierciadło albo kształt, w którym każdy stan snadnie się może swym sprawom, jako we źwierciadle, przypatrzeć, wyd. J. Czubek i J. Łoś, Kraków 1914, t. II, s. 93.
5 Sz. Syreniusz, Zielnik herbarzem z języka łacińskiego zowią, Kraków 1613, s. 945.
6 A. Gostomski, Gospodarstwo (1588), oprac. S. Inglot, Wrocław 1951, s. 99 (BN 1139).
7 Por. J.K. Haur, Oekonomika ziemiańska generalna, Kraków 1675, s. 91 i 109.
8 B. Rudowicz, Efemeros, czyli diariusz prywatny, pisany w Zamościu w latach 1656-1672, oprac. M.L. Klementowski, cz. 2. 1656-1672, Lublin 2002. s. 16.
9 A. Calepinus, Dictionarium decem linguarum, Bazylea 1605, fol. 414a.
10 A.K. Żeglicki, Adagia polonica, Warszawa 1951, s. 16.
11 „Monitor”, 1771, s. 714.
12 Por. J. Tazbir, Dlaczego Mazurów nie lubiano? Silva rerum historicarum, Warszawa 2002, s. 81 i nast.
13 K. Opaliński, Satyry, oprac. L. Eustachewicz, Wrocław 1953, s. 47 (BN 1147).
14 Polska satyra mieszczańska, Kraków 1950, s. 275.
15 Jeszcze w 1912 r. Stanisław Tazbir (1892-1978), późniejszy działacz oświatowy i społeczny, swój szkic Młodzież w opinii starszego pokolenia (w zbiorze: Bez przyłbicy, Warszawa 1912) podpisał jako S. Tasbir. W latach późniejszych używał już tylko formy Tazbir.
16 K. Rymut, Nazwiska Polaków. Słownik historyczno-etymologiczny, t. II, L-Ż, Kraków 2001, s. 599.
17 Świadczą o tym listy z zapytaniami o pochodzenie nazwiska, które otrzymałem od Lesława Tazbira z Częstochowy i od Mirosławy Tazbir-Psarskiej z Łodzi.
18 J.S. Bandtke (Słownik dokładny języka polskiego i niemieckiego, cz. 2, Breslau 1806, s. 1473) pod hasłem „taśbir” podaje, iż znaczy to półpiwko, podpiwko, podpiwek. Jako dünnes Bier, petitbiere tłumaczy to słownik Trotza (1764). Adolf Żeglicki (Adagia polonica, 1751, s. 16) pisze: „białogłowski trunek woda lub taźbierek”.
19 Por. J. Tazbir, Dwu szło w drogę sitarzy… Necessitas et ars. Studia staropolskie dedykowane profesorowi Januszowi Pelcowi, t. I, Warszawa 1993, s. 83-86.
20 Zob. Encyklopedia Warszawy, Warszawa 1994, s. 868 oraz J. Waldorff, D. Jendryczko, B. Olszewska i Z. Czyńska, Cmentarz powązkowski w Warszawie, Warszawa 1982, s. 193.O Kałuszynie, Żydach i – sitarzach
Na początek tej części wspomnień chciałbym poświęcić nieco uwagi Kałuszynowi w literaturze pięknej i pamiętnikarskiej. Moją ulubioną powieścią jest Fachowiec… Wacława Berenta. To książka o młodym entuzjaście idei pozytywistycznych, który tak się nimi przejął, że poszedł pracować do fabryki, z czego zresztą nic pożytecznego nie wyszło. Czytałem ją wielokrotnie, za każdym razem irytując się stronicą, na której bohater patrzy przez „zakopcone szyby” fabryki tak daleko, iż gubi „spojrzenie na tym rozległym morzu pól, co się aż hen, pod Grochowem, Kałuszynem i Wawrem krętą linią lasów odgradza”. Obserwuje słońce, ledwie przebijające się przez szare barwy pól, „by gdzieś tam w kącie, pod kałuszyńskim lasem wybrawszy osadę cisnąć na nią promień złotego światła”¹. Na pozór nonsens oczywisty: wielopiętrowych wieżowców Warszawa wówczas nie posiadała, a i z nich nie sposób dostrzec Kałuszyna. Dopiero jeden z komentatorów tej niesłusznie zapomnianej powieści wyjaśnił ową pozorną nielogiczność pisarza. Mianowicie: aby zmylić czujne oko rosyjskiej cenzury, która nie ścierpiałaby wzmianki tradycjach powstania listopadowego, Berent poprzestał na aluzji zawartej w nazwie trzech miejscowości, pod którymi i o które w roku 1831 bito się szczególnie zawzięcie. Dzięki temu i Kałuszyn zyskał sławę, jaka przekroczyła granice Królestwa Polskiego.
Młoda wieśniaczka spod Kałuszyna dość fantastycznie ubrana, wioząca na chłopskiej furze broń zebraną dla polskiej armii na pobojowiskach, stanie się tematem litografii, rozpowszechnianej później w Niemczech. Również i sama bitwa pod Kałuszynem (Gefecht bei Kaluszin) zostanie uwieczniona na współczesnej litografii niemieckiej.
Po drugiej wojnie światowej miasto znajdzie się obok innych miejscowości związanych z walkami o niepodległość na jednej z tablic komemoratywnych przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Trafi tam z racji zaciętych walk, jakie toczyły się pod Kałuszynem i w samym miasteczku 11 i 12 września 1939 roku. W okresie powstania listopadowego właśnie pod Kałuszynem został ciężko ranny Edward Fredro (1803-1878), rodzony brat autora Zemsty. Był on rotmistrzem 6. pułku ułanów, tak zwanych Dzieci Warszawskich. Z tej to racji Kałuszyn, skąd Edwarda przewieziono na kurację do Warszawy, pojawia się w rodzinnej korespondencji Fredrów.
Wcześniej wspomina tę miejscowość Julian ursyn Niemcewicz, który odbywając podróż po Królestwie Kongresowym, w roku 1828 zawadził był o to miasteczko. Scharakteryzował je dość nieprzychylnie, pisząc: „(…) duża austeryja, restauracją zwana, nie odpowiada ani szczupłości miasta, ani liczbie przyjeżdżających. Lepiej byłoby pobudować domy i dać je rzemieślnikom; są jednak fabryki sukienne. Dalej laski, raczej gaje, rozrzucone wokoło, uweselają krainę”². Inaczej by się pewnie o tej karczmie wyraził pan Onufry Zagłoba, herbu Wczele, któremu Sienkiewicz (Pan Wołodyjowski) właśnie w Kałuszynie nocować kazał.
Ocena Niemcewicza wypadłaby zapewne łagodniej, gdyby był wiedział, iż w Kałuszynie przed rokiem 1830 istniało nie tylko kasyno, lecz także kółko muzyczne „z lokalem ozdobnie i wygodnie urządzonym”. I gdyby właścicielem miasta nie był od roku 1817 generał Aleksander Rożniecki (około 1774-1849), bardzo niepopularny jako szef tajnej policji i żandarmerii tegoż Królestwa. Na wieść o wybuchu powstania listopadowego, „zdając sobie sprawę z grożącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa, przedostał się w przebraniu dorożkarza do Belwederu”³ – pisał Zbigniew Zacharewicz. Powstańcy musieli zadowolić się powieszeniem portretu Rożnieckiego na latarni. Wraz z wielkim księciem Konstantym opuścił Warszawę, aby po klęsce insurekcji zostać, jako generał jazdy, członkiem sztabu cara Mikołaja I.
Nic więc dziwnego, iż Narcyza Żmichowska w liście o Kałuszynie (z 1844 roku) pisała: „Powiadam, że nad tym miejscem jest kara i przekleństwo Boże, ono każdemu śmierć lub nieszczęście niesie. Choć zdaje się, że Rożniecki nic już do tego nie ma, ale zawsze tkwi tam imię tego zdrajcy i biada każdemu, kto się o nie dotknie, choćby najświętszy, to bólem spłaci, jeśli nie skalaniem”⁴. Na opinię autorki Poganki wpłynął zapewne jej brat, Hiacynt Żmichowski (około 1801-1871), który dzierżawił folwark Kałuszyn. Gospodarstwo to nie przynosiło mu dochodów i chciał się jak najprędzej pozbyć tej dzierżawy. Listy do niego Narcyza Żmichowska adresowała po francusku („Monsieur Hyacinthe Żmichowski par Varsovie, Kałuszyn”)⁵. Przebywał w nim czasowo jej brat, Janusz (Jan) Żmichowski (zmarły w 1843 roku). Niedaleko Kałuszyna gospodarowała zaś rodzina Ludwika Kamińskiego, który był zaprzyjaźniony z Narcyzą Żmichowską.
Dzisiejszym mieszkańcom Kałuszyna może się wydać dziwnym, iż w początkach XIX stulecia otaczały go gęste lasy, w których niemiła przygoda spotkała małego Kazimierza Władysława Wójcickiego (1807-1879), późniejszego pisarza i historyka, zajmującego się dziejami Warszawy. W swoich Pamiętnikach dziecka Warszawy wspomina on, iż w roku 1813, jadąc przez nie z matką, padł ofiarą napadu bandyckiego, „w wielkim lesie, po drodze piaszczystej”⁶.
Do kroniki kryminalnej Kałuszyna wpisali się też wyznający islam Czerkiesi, których pułk osadzono tam po klęsce powstania listopadowego. Za miasteczkiem przy szosie ku Siedlcom powstał w związku z tym cmentarz mahometański, na którym ich chowano. To Czerkiesi bowiem zarąbali w celach rabunkowych (w lipcu 1859 roku) na szosie łączącej Kałuszyn z Mińskiem Mazowieckim siedmiu furmanów żydowskich oraz napadli na dyliżans. Miał nim jechać Józef Ignacy Kraszewski, który na szczęście zmienił termin wyjazdu. Wydarzenie to odbiło się głośnym echem w ówczesnej prasie, trafiając po latach do książki Stanisława Milewskiego, Ciemne sprawy dawnych warszawiaków.
Trudno i darmo, ale Kałuszyn przez całe XIX stulecie nie cieszył się dobrą opinią. I to nie tylko ze względu na pamięć o generale Rożnieckim czy niechętnym stosunku jego żydowskich mieszkańców do wojska polskiego w roku 1831. „Kiedy Moskale przechodzili, to wychodziło całe miasto na spotkanie ich, wynosząc wszystkich wiktuałów potrzebnych do życia, a dla naszych, i za pieniądze, to pochowali tak, że nie można było nic dostać”⁷ -czytamy w pamiętniku dowódcy 4. pułku piechoty liniowej, Józefa Święcickiego. Żydzi kałuszyńscy zrehabilitowali się poniekąd w roku 1863, dostarczając dobre szable i pistolety, a nawet amunicję powstańcom. Nazwa miasteczka przewija się wielokrotnie w powieści Lesława Bartelskiego Łuna, opowieść z roku 1863. Opinii o mieście nie poprawiały korespondencje, jakie na temat Kałuszyna nadsyłał do prasy warszawskiej pod koniec lat sześćdziesiątych XIX stulecia Leopold Mikulski (1846-1881), syn poczmistrzyni z Kałuszyna. Swoją rodzinną miejscowość nazywał w nich „zapleśniałym zakątkiem”, harmonizującym z „duchowym ubóstwem mieszkańców”. Nie o wiele lepiej wypadł obraz Kałuszyna w liście zamieszczonym w czasopiśmie „Ogniwo” (1904), gdzie autor, podpisany literkami Kr. Ad. wytykał kałuszynianom bierność, małe zainteresowanie sprawami kultury czy stanem miasteczka. Niektóre z tych korespondencji przedrukował „Rocznik Kałuszyński” (zeszyt 2: 2002 i 3: 2003), co chwalebnie świadczy o bezstronności jego redaktorów. Posłowie endeccy, zasiadający w międzywojennym sejmie, przeciwstawiali czyste i porządne miasteczka Polski zachodniej tym zamieszkanym przez wielkie masy Żydów w środkowej i wschodniej części Rzeczypospolitej. W rezultacie, jeśli ktoś z Wielkopolski „przyjedzie w Kieleckie, czy tutaj, do jakiegoś Kałuszyna, to rzeczywiście niedobrze się robi”⁸ – mówiono z trybuny sejmowej.
Tak więc Kałuszyn bywał przedstawiany jako zapyziała miejscowość, ilustrująca cywilizacyjne zacofanie dawnego Królestwa Polskiego. Nie polepszał, lecz pogarszał wizerunek Kałuszyna olbrzymi procent ludności żydowskiej, o której Prot Lelewel (1790-1884), brat Joachima, pisał, iż się od niej wprost roi. Z jego pamiętników wynika, że dokonywał on różnych zakupów na jarmarku w Kałuszynie. Tylko to właściwie zauważył przejeżdżający w połowie XIX stulecia przez miasteczko literat rosyjski Paweł Michajłowicz Śpilewski (1827-1861), który w Putiszestwie po Polesiu i białorusskomu kraju⁹ zanotował, iż jedyna osobliwość tej, tak bardzo brudnej mieściny, polega na tym, że jest zamieszkana prawie wyłącznie przez Żydów, trudniących się głównie drobnym handlem. Istotnie, co najmniej od schyłku XVIII stulecia stanowili oni większość mieszkańców Kałuszyna. Już wówczas pisano, że jest to „niewielka mieścina, przepełniona Żydami”. Obszerniej komentuje tę kwestię Emil Noiński w artykule Ludność żydowska w Kałuszynie od XVII do XX wieku („Rocznik Kałuszyński”, zeszyt 5: 2005). Źródła mówią, iż w okresie Sejmu Czteroletniego rabinem kałuszyńskim był niejaki Lejba. On to pod koniec 1792 roku upoważnił Mośkę Rabinowicza, aby ten reprezentował interesy kałuszyńskich Żydów u posłów na sejm nazwany później Wielkim. Żyd z Kałuszyna kojarzy się w pamięci jego najstarszych mieszkańców z kupcem, przeważnie właścicielem małego sklepiku, czy rzemieślnikiem (najczęściej szewcem, nie wiedzieć czemu Żydzi nie byli na ogół stolarzami czy sitarzami). Aleksander świętochowski z wyraźną naganą opisuje w noweli Na pogrzebie rabunkowy wyrąb pięknego lasu: „Ale naprzód ciął pan, teraz Żydy z Kałuszyna tną a tną, aż jęczy”¹⁰ – mówi występujący w niej młody Mazur, imieniem Marcinek. Nie znaczyło to oczywiście, aby oni sami zajmowali się wyrębem; po prostu kupcy z Kałuszyna nabyli część lasu od lekkomyślnego dziedzica. Natomiast wyłącznie Żydzi pracowali w trzech wytwórniach tałesów (szat używanych do modlitwy), które oprócz fabryczek mydła, świec i octu (oraz garbarni i olejarni) istniały w miasteczku.
Mało kto wie, że w Kałuszynie mieszkali rabini cieszący się później sławą w społeczeństwie żydowskim. Najwybitniejszym z nich był Meir Szalom Rabinowicz, rabin w latach 1896-1902, który zasłynął z założonej przez niego szkoły rabinackiej. Ponadto wydał parę zbiorów poezji oraz kilka powieści, jak również swoje wspomnienia.
W Kałuszynie działało także paru utalentowanych muzyków oraz poetów tejże narodowości. Chyba nie najgorszych, skoro trafili później do encyklopedii, słowników biograficznych i antologii. W często wznawianej Encyklopedii staropolskiej Zygmunta Glogera pod hasłem „cymbałki” znajdujemy fotografię Mordki Fajermana, ostatniego warszawskiego cymbalisty. Urodził się on około roku 1810 w Kałuszynie, a po wielkim pożarze, który miał miejsce w roku 1845, przeniósł się do Warszawy, gdzie zmarł w roku 1880. Fajerman był ojcem pięciorga dzieci, które utrzymywał ze swego muzykowania, i czuł się bardzo dumny, kiedy go porównywano do Jankiela z Pana Tadeusza. Słuchał go Gloger, kiedy tuż przed powstaniem styczniowym był na stancji w Warszawie (przebywał tam w latach 1858-1861). „Zachwycał grą i świetnym wykonawstwem polskich tańców, mazurków, polonezów (…). Cieszył się uznaniem i popularnością także wśród inteligencji i zawodowych muzyków”¹¹ – zauważa Marian Fuks. Musiał się dobrze zapisać w pamięci mieszkańców Warszawy, skoro „Tygodnik Ilustrowany” zamieścił jego podobiznę, a popularny publicysta Wacław Szymanowski poświęcił mu tamże ciepłe wspomnienie.
Z kolei w Antologii poezji żydowskiej, opracowanej przez Salomona Łastika, odnajdujemy co najmniej dwóch poetów urodzonych w Kałuszynie. Pierwszy z nich to Szmul Wulman (1896-1942), który w roku 1917 przeniósł się do Warszawy, gdzie wydał dwa tomiki poezji w języku jidysz. Drugim był Arie Szamri (1907-1978). W roku 1929 wyjechał on do Palestyny; w Tel Awiwie ogłosił następny tom wierszy A sztern in feld (Gwiazda w polu). Nie znam niestety tego języka, trudno mi więc orzec, czy w twórczości obu tych poetów dochodziła do głosu ich młodość spędzona w Kałuszynie.
Jak wiadomo, nazwiska żydowskie były dość często tworzone od miejscowości, z których się wywodziły ich rodziny (Krakowski, Poznański, Warszawski). Być może było tak z urodzonym w Warszawie (w roku 1894) poetą Jozefem Lejzorem Kałuszynerem. Z kolei w pierwszych dniach września 1939 roku, a więc zanim nastąpiła niemal totalna zagłada kałuszyńskich Żydów, w stodole pod Kałuszynem popełnił samobójstwo poeta oraz powieściopisarz Szymon Horończyk (1889-1939). Poeci zawsze byli wyczuleni na Apokalipsę… Przed samą chyba bitwą z 11-12 września przez Kałuszyn przejeżdżał Jarosław Iwaszkiewicz, który miał się spotkać z resztą towarzystwa w lasku pod miasteczkiem. „W Kałuszynie tłok, ciemność, tabory wojskowe, pomieszane z wozami cywilnymi” – odnotował w swoim dzienniku autor Sławy i chwały¹².
I w wielkich, i w małych miastach współżycie Polaków z Żydami różnie się układało. Czas jednak oraz nostalgia tworzą często, wbrew gorzkiej pamięci, wyidealizowany obraz przeszłości, do której chętnie się wraca. Sam czytałem list, w którym Żydzi z Pułtuska nazywali to miasteczko „Wenecją Północy”. Holokaust sprawił, iż dziejom kałuszyńskich Żydów został poświęcony jeden z rozdziałów książki wydanej w Tel Awiwie w 1971 roku pod redakcją wspomnianego już Szamriego oraz Natana Gelbara (Sefer Kałuszyn…). Dowiadujemy się z niej, iż koła dawnych kałuszynian istniały nie tylko w Izraelu, lecz także w USA, Argentynie oraz we Francji. Dziś zapewne większość ich członków dawno nie żyje. Miał to być ważny punkt na mapie diaspory, skoro w poważnej encyklopedii żydowskiej (Encyklopedia Judaica, tom X, Jerozolima 1971) znajdujemy wcale obszerny artykuł na temat Kałuszyna.
Te okruchy, które zebrałem w trakcie lektur podejmowanych w celach zgoła innych niż dzieje Kałuszyna, świadczą, iż w świadomość historycznoliteracką wpisał się on także i z racji walk o niepodległość. Sympatyczny typ skromnej i cichej mieszkanki Kałuszyna, „ofiarnie pielęgnującej rannych legionistów”, nakreślił Zbigniew Safjan w książce Pole niczyje. Małżeństwo z jednym z nich nie przynosi jednak „dziewczątku z Kałuszyna” („rasowe długie nogi, wielkie niebieskie oczy i złote warkocze”¹³) oczekiwanego szczęścia.
W pierwszej połowie ubiegłego stulecia Kałuszyn został ukazany w krzywym zwierciadle satyry. Z recenzji Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który dość regularnie uczęszczał na przedstawienia w Qui Pro Quo, dowiadujemy się, iż w prezentowanych tam skeczach-szmoncesach pojawiał się żydowski kupiec właśnie z Kałuszyna (por. na przykład skecz Malkinia-Kaluszyn, wystawiony 25 września 1930 roku). W swoich wspomnieniach z okresu międzywojennego, zatytułowanych Historia małego człowieka (Melbourne 1966), Władysław Rydel notuje, że właśnie w tym teatrzyku usłyszał po raz pierwszy o Kałuszynie. Grano bowiem „wesołą satyrę”, zatytułowaną Burmistrz z Kałuszyna. Cieszyła się ona dużym powodzeniem, zwłaszcza iż rolę jego córki odgrywała tak popularna wówczas Zula Pogorzelska.
Przez Kałuszyn właśnie miała prowadzić trasa wyścigów kolarskich. Kiedy jednak pojawił się pierwszy rowerzysta, witany przez Zulę płomienną mową, okazało się, że nie ma on nic wspólnego z wyścigami. Przywozi natomiast hiobową dla miasteczka wieść, iż na jego inspekcję przyjeżdża sam minister spraw wewnętrznych, generał Felicjan Sławoj-Składkowski. „Śmiertelny lęk opanował tłum. Kilka osób zemdlało. Burmistrz pierwszy ochłonął z przerażenia i opanował sytuację. Robić porządki! – krzyknął. I wszyscy rozbiegli się”¹⁴ – pisze Rydel. Nie udało mi się niestety zdobyć bliższych informacji na temat tego skeczu czy minidramatu. Rydel opowiada, że kiedy wraz z żoną przeniósł się do Kałuszyna, zamieszkał w domu czynszowym burmistrza, którego uważał za swego przyjaciela. Dodajmy, iż w latach 1918-1934 burmistrzem był Franciszek Stasiak, którego nazwiskiem później opatrzono ulicę w Kałuszynie. Rydel nie przedstawia życia politycznego w miasteczku w zbyt dodatnim świetle (między innymi opisuje, jak fałszowano wybory samorządowe). Obszerne fragmenty jego wspomnień ukazały się w „Roczniku Kałuszyńskim” (zeszyt 3: 2003).
Żydowscy kupcy z tego miasteczka trafili także do felietonów sądowych Wiecha, takich jak Dorożkarz sportowiec czy Pojedynek sałaciarzy, które zresztą zostały wznowione dopiero po roku 1990 (w zbiorze Koszerny kozak). Cenzura Polski Ludowej nie zezwalała bowiem na druk humoresek, które mogły być poczytane za antysemickie. Holokaust sprawił, że i szmoncesowe skecze pojawiły się na deskach naszych teatrów satyrycznych dopiero pod koniec rządów Edwarda Gierka.
Mało kto dziś wie, iż w latach stalinizmu jeden z koryfeuszy myśli marksistowskiej wystąpił z gwałtownym atakiem na wszelkiego rodzaju pamiętniki i wspomnienia. Był nim Adam Schaff, który wręcz odradzał publikację tego typu materiałów źródłowych, bo wychodził z założenia, że z jednej strony ich autorów zawodzi pamięć, a z drugiej ulegają naciskom otoczenia, pisząc relacje nacechowane subiektywizmem. Po roku 1956 również i pamiętniki zostały zrehabilitowane. I to tak dalece, iż Polskie Towarzystwo Pamiętnikarskie wystąpiło z projektem edycji wszystkich pamiętników, które się dotąd w Polsce i o Polsce ukazały, co oczywiście, przede wszystkim ze względów finansowych, nigdy się nie doczeka realizacji.
Dziś historycy postrzegają za swój obowiązek korzystanie również i z pamiętników, choć wiedzą, że w miarę upływu czasu sporo spraw autorom takich tekstów zwyczajnie umyka, a niektóre są przedstawiane nieściśle. Wybitny polski historyk Tadeusz Korzon (1839-1918) za najcenniejsze uważał w nich partie dotyczące okresu dzieciństwa, przedstawiane zwykle w sposób dość wierny. Ośmielony tą zachętą pragnę się podzielić paroma wspomnieniami z lat wczesnego dzieciństwa (1927-1934), jakie w tym mieście przeżyłem. Po wyjeździe z Kałuszyna spędzałem w nim kolejne przedwojenne wakacje, które bodajże silniej od tamtych siedmiu lat utkwiły w mojej głowie. Pragnę przypomnieć zwłaszcza te szczegóły obyczajowe, które uszły uwagi autorów piszących na łamach „Roczników Kałuszyńskich”, wychodzących dość nieregularnie.
Drogę ze stacji kolejowej w Mrozach przebywało się dorożką lub wozem mieszczącym po kilku pasażerów. Wypadało taniej. Z tym środkiem lokomocji, obsługiwanym przeważnie przez żydowskich furmanów (podejrzewam, że był to zawód dziedziczny), nie wytrzymała konkurencji kolejka konna, istniejąca tylko przez parę lat. Uległa likwidacji ku wielkiemu żalowi dzieci, dla których przejechanie się nią stanowiło dużą przyjemność. Tak czy inaczej, niewiele się zmieniło od roku 1904, kiedy to, jak pisał anonimowy korespondent „Ogniwa”, „podróżnik przybywał do st. Mrozy, skąd na trzęsącym się wozie”¹⁵ trafiał do Kałuszyna, a przedtem był świadkiem rozpaczliwej walki woźniców o pasażera. Wiek XIX odchodził z miasteczka powoli.
Jeszcze w dwudziestych latach ubiegłego stulecia obwieszczenia magistratu przekazywał mieszkańcom Kałuszyna stentorowym głosem jego woźny, gromadzący słuchaczy za pomocą bębna. Dopiero w roku 1927 zaczęła działać elektrownia i to tylko w określonych godzinach (od dziesiątej rano do pierwszej w nocy).
Jako historyk dobrze wiem, iż milczenie źródeł nie świadczy wcale o nieistnieniu pewnych ludzi, zjawisk czy grup zawodowych. Rodzice mego ojca byli sitarzami, a więc zajmowali się rzemiosłem, któremu Zbigniew Adam Skuza poświęcił ostatnio nieco miejsca w książce Ginące zawody w Polsce. Dziadek wyrabiał sita i przetaki, a także handlował kosami; babka robiła pędzle. Zawodu sitarza nie wymienia żaden z artykułów „Rocznika Kałuszyńskiego”, omawiających tamtejsze rzemiosło. Jedynie ze studium Stanisława Mejsztowicza o życiu gospodarczym miasteczka w okresie międzywojennym dowiadujemy się, że w roku 1927 do światowej księgi adresowej, wychodzącej w Hamburgu, trafiło z Kałuszyna – obok innych rzemieślników – trzech produkujących pędzle. Milczeniu o zawodzie moich dziadków trudno się dziwić: rodzin sitarskich w Kałuszynie było zaledwie kilka. Pozostawały one ze sobą w dalszym lub bliższym pokrewieństwie i nieraz tak bywało, iż rywalizacja handlowa o klienta kładła się cieniem na familijne stosunki.
Zawód uprawiany przez dziadków stanowił jedną z atrakcji mego wakacyjnego pobytu, jaką było towarzyszenie im w wyjazdach na jarmarki do dalszych i bliższych miasteczek. Ponieważ targ trwał cały dzień, niemal aż do zmierzchu, a klienci stale napływali, nie było zwyczaju chodzenia gdzieś na obiad. Zamiast niego dostawałem pytlowy chleb z masłem i do tego świeżą kiełbasę. I nic mi potem już tak bardzo nie smakowało, jak ten właśnie skromny posiłek. Ale jarmark posiadał jeszcze jedną, znacznie większą atrakcję. Kiedy babcia musiała odejść od stoiska, mnie właśnie powierzała opiekę nad nim, wraz z prawem sprzedawania, ale tylko pędzli. Mogłem na nich opuścić parę groszy (od trzech do pięciu). Nie było oczywiście mowy, aby ktoś kupił u mnie przetak czy sitko. Po kosę klienci przychodzili wyłącznie do dziadka. Żaden szanujący się rolnik nie nabyłby tak drogiego i potrzebnego narzędzia od kobiety.
Zdarzały się i zgoła niespodziewane atrakcje, stanowiące niejako zapowiedź późniejszych akcji reklamowych. Na jeden z jarmarków, było to chyba w Kałuszynie, przyjechała kiedyś ciężarówka z mydłem. Obrotni sprzedawcy ustawili na niej balię, w której rozebrani do pasa myli się ofiarnie przez dobrych kilka godzin. Mydło nie było drogie, pieniło się sugestywnie, nic więc dziwnego, iż szybko je rozkupiono. W domu dopiero się okazywało, że nie było wiele warte. Sprytni oszuści sprzedawali inne mydło aniżeli to, którego używali na oczach wszystkich. Nie trzeba dodawać, iż więcej się w Kałuszynie ani w jego najbliższych okolicach nie pokazali…
U dziadka pracowało zazwyczaj dwóch czeladników, surowo nadzorowanych. Sami oni zresztą cenili sobie otrzymanie stałej pracy, o którą nie było łatwo. Przypominali o tym niemal codziennie młodzi ludzie, przeciągający przez Kałuszyn w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Nazywano ich powszechnie „rajzerami” (od niemieckiego die Reise, czyli podróż). Gotowi też byli osiąść na stałe w miejscowości, która by im taką pracę zaoferowała. Dziadkowi czeladnicy nie chcieli zostać rajzerami, przeto na lekturę gazet pozwalali sobie tylko wówczas, gdy „pryncypał” wychodził na dłużej z domu. A i wtedy prosili mnie, żebym stał na straży, bacząc, czy dziadek niespodziewanie nie wraca. Za tę naruszającą „familijną solidarność” przysługę bardzo mnie lubili. Byłem także popularny wśród rówieśników, którzy dobrze wiedzieli, iż ojciec otworzył mi wakacyjny kredyt w oszałamiającej wysokości dziesięciu złotych u niepełnosprawnej pani Maniusi, posiadającej kiosk ze słodyczami koło kościoła. U niej to kupowałem watę mrożoną, lizaki, lemoniadę w proszku do rozpuszczania, słowem wszelkiego rodzaju paskudztwa, których dziś bym nie wziął do ust.
Wracając do lektur czeladników, to czytywali oni nawzajem sobie wypożyczane zeszyciki z serii „Co tydzień powieść”. Zastępowały późniejsze seriale telewizyjne i posiadały tę samą zaletę: można je było ciągnąć w nieskończoność lub w każdej chwili przerwać. Kiedy po latach wpadła mi w ręce pasjonująca książka Janusza Dunina Papierowy bandyta. Książka kramarska i brukowa w Polsce, z pewnym rozczuleniem odnajdywałem w niej znane mi z kałuszyńskich wakacji tytuły. Niektóre z tych książeczek, stanowiących także ulubioną lekturę innych rzemieślników (przede wszystkim szewców), miały na okładce ostrzeżenie, że są „Tylko dla dorosłych”. Owe Hrabiny, czyli szlakiem hańby, Uwiedziona w młodości czy W szponach handlarzy żywym towarem podczytywałem ukradkiem, chowając je starannie przed dziadkiem. Wówczas uchodziły one wręcz za pornografię, dziś nie zgorszyłyby zapewne ucznia szkoły podstawowej.
Dziadek natomiast prócz gazet, ale te tylko dorywczo, czytywał głównie kalendarze, wydawane wówczas w formacie dużej książki – zbliżone układem do tych staropolskich kalendarzy, jakie publikowano w XIX czy jeszcze w XVIII stuleciu. Pisząc kiedyś o nich, nie omieszkałem przy okazji przypomnieć i kałuszyńskich lektur dziadka. Miał na kalendarze czas tylko w niedzielę, podobnie jak na odpisywanie swoim korespondentom handlowym i rodzinnym. W niedzielę też dziadkowie chadzali dostojnie do kościoła, na sumę, a więc najdłuższe z nabożeństw, które mnie zresztą po trosze nudziło. Jedyną atrakcją było równie długie kazanie, ubarwiane przykładami z historii lub opowieściami o miejscowych wydarzeniach. Zawsze oczywiście okraszane odpowiednią nauką moralną. Po sumie następował świąteczny obiad, składający się nieodmiennie z rosołu z makaronem, kurcząt z mizerią i lodów, po które oczywiście ja byłem posyłany. Tę monotonię jadłospisu uświadomiłem sobie po latach, podobnie zresztą jak i Melchior Wańkowicz, który w Szczenięcych latach pisze: „Jestem przekonany, że bratu nie przyszło nigdy do głowy, że ciągle je to samo, bo ja sam to sobie dopiero pisząc te słowa uświadomiłem”¹⁶.
Pięknym zwieńczeniem kałuszyńskich wakacji był odpust przypadający prawie pod ich koniec (15 sierpnia). Stragany z zabawkami przyćmiewała loteria urządzana przez kałuszyńską Ochotniczą Straż Pożarną, która w roku 2002 obchodziła stulecie swego istnienia. Już parę dni wcześniej jej organizatorzy chodzili po domach z ogromnym koszem z wikliny, do którego wrzucano różne przedmioty, przydatne na fanty. Dziś, kiedy przeglądam kolejną księgę jubileuszową – ku czci tego czy innego badacza, złożoną zazwyczaj z bardzo tematycznie różnorodnych artykułów, przypomina mi się nieodparcie ów kałuszyński kosz strażacki. Któregoś razu i mój dziadek wrzucił tam całkiem spory przetak, który potem ja wygrałem, co rzecz jasna nie wzbudziło szczególnego zachwytu u ofiarodawcy. Pewnego lata dopisało mi szczęście przy tak zwanym kole fortuny, na którym wygrałem sporo cukierków. Jego właścicielem był ubogi szewc, lokator mego dziadka, stale zalegający z komornym. Dziś podejrzewam, iż wygrana nie była przypadkowa…
Choć Żydzi kałuszyńscy stanowili lwią część ludności miasteczka, i to zarówno w roku 1817 (circa 80%), jak w 1897 (76%) czy 1931 (82%), to jednak mało się o nich pisze. Nieliczni, którzy ocaleli, zachowali zapewne pewien sentyment do miejsca swego urodzenia, skoro po roku 1945 koła kałuszynian istniały, jak już wspominałem, nawet w. Buenos Aires. Inteligencja tego pochodzenia była raczej nieliczna; ojciec przyjaźnił się z jednym z jej przedstawicieli, urzędnikiem magistratu Aleksandrem Batalinem, od którego otrzymał tom dzieł zebranych Oscara Wilde’a. Dziwnym trafem ta właśnie książka zachowała się do chwili obecnej w naszej, tak przetrzebionej przez wojnę bibliotece. Batalina zamordowali Niemcy wraz z innymi Żydami kałuszyńskimi w roku 1942 lub 1943.
Żydzi twierdzili, iż bez trudu mogliby wybrać burmistrza tej narodowości, ale ojciec wytłumaczył mi później, że i tak burmistrza wyznania mojżeszowego nadrzędne władze administracyjne by nie zaaprobowały. Z opowiadań rodziców dowiedziałem się o dziś osobliwie wyglądającym zwyczaju, który istniał nie tylko chyba w Kałuszynie. Polegał on na tym, iż świeżo ożeniony policjant przedstawiał swoją żonę wszystkim kupcom żydowskim. Odtąd mogła ona bezpłatnie brać od nich potrzebne jej towary, ale tylko do własnego użytku. Kupcom kalkulowało się to bardziej niż płacenie mandatów za brud w sklepie, a zwłaszcza za nagminnie uprawiany handel w niedzielę (klientów wówczas wpuszczano od tyłu).
O ile na ogół znaczny procent sitarzy, kuśnierzy, krawców czy szewców stanowili właśnie Żydzi, o tyle w Kałuszynie sitarstwo (podobnie jak i stolarstwo) należało do zawodów obsadzanych wyłącznie przez Polaków. Natomiast w „stolicy” sitarstwa, w Biłgoraju, w XIX wieku stanowiło ono wśród Żydów najczęściej (obok krawiectwa) uprawiany zawód. W przeciwieństwie do sitarstwa chrześcijańskiego, na które składały się wyroby ręczne, sitarstwo żydowskie bardzo szybko przyjęło formę warsztatową. W 1901 roku obok trzystu siedemdziesięciu sześciu warsztatów należących do Żydów biłgorajskich istniał tylko jeden chrześcijański. Ciekawych bliższych szczegółów odsyłam do książki Biłgoraj, czyli Raj. Rodzina Singerów i świat, którego już nie ma (pod redakcją Moniki Adamczyk-Grabowskiej i Bogusława Wróblewskiego, Lublin 2005). Przyszły laureat Nagrody Nobla swoje dzieciństwo i wczesną młodość spędził właśnie w Biłgoraju.
Postacie sitarzy występują co najmniej od XVI wieku w literaturze pięknej, a w XVIII także i w malarstwie. Na tak często reprodukowanym obrazku Jana Piotra Norblina widzimy jednego z nich z sitami na plecach; współczesny artyście Franciszek Salezy Jezierski ubolewał zaś, że w Polsce nie ma rozwiniętego rzemiosła, „prócz jednego gniazda chłopów biłgorajskich, którzy robią przetaki i sita i te po całej Europie roznoszą¹⁷. Pisano, że docierają z nimi do krajów sąsiednich (miedzy innymi na Słowację), co mogło być niekiedy prawdą, a nawet, że pojawiają się z sitami w Bułgarii, Turcji i Persji, co już wydaje się niejaką przesadą. W każdym razie musieli być stabilną częścią polskiego krajobrazu kulturowego, skoro już ośmieszony przez literaturę sowizdrzalską Albertus (1596) wyznaje, że przyciśnięty potrzebą, sprzedał ogon koński właśnie sitarzowi za dwa szelągi.
Dwu szło w drogę sitarzów, po różnych wsiach, jaki
Ich zwyczaj, swej roboty przedawać przetaki.
Tymi właśnie słowy rozpoczyna Wacław Potocki swą opowiastkę O caecas mentes hominum! (Ślepe umysły ludzi), w której występują dwa typy ludzkie: pesymista i optymista. Pierwszy ciągle się czegoś obawia, przede wszystkim własnej ślepoty. Aby ukazać towarzyszowi rozmiary tego kalectwa, zamyka oczy, przez co nie dostrzega leżącej na drodze sakiewki, natomiast wpada w dół, gdzie łamie sita. Drugi, co zawsze wesół, śpiewał i gwizdał, mając oczy stale otwarte, znalazł owe pieniądze:
Dopieroż śmiać i z niego pocznie odrwić opłaźnie: (tu: bezlitośnie)
„Nie czyń się ślepym, mając zdrowe oczy, błaźnie”¹⁸.
Sporo wiadomości na temat sitarstwa przynoszą wydane przed dwudziestu laty Dzieje Biłgoraja, od dawna uchodzącego za stolicę tego rzemiosła. Odwiedził ją w 1782 roku Ignacy Krasicki, który w Podróży z Warszawy pisał o tym mieście:
Zaszczyt jego wieloraki,
Sławne w sita i przetaki¹⁹.
Pierwotny herb Biłgoraja, znany z pieczęci miejskiej (1951), a mianowicie łabędź oraz trzy belki od dołu, które tworzą herb fundatorów (Gorajskich), poszedł z czasem w zapomnienie. Natomiast w projektach formułowanych przez władze Królestwa Polskiego (1847) oraz przez Heroldię Petersburską (1870) na plan pierwszy wysuwa się sito uzupełnione o ogon koński i sierp. Włosia końskiego używano do wyrobu sit, a sierpami (następnie kosami) handlowali sitarze. W dawnej Rzeczypospolitej Biłgoraj słynął także z wyrobu znakomitego piwa.
Zarówno sami sitarze, jak ich stolica dość wcześnie pojawiają się w paremiografii, choć nie zawsze z pozytywną konotacją. Jedno z przysłów głosiło wprawdzie: „Pracowita jak sitarka”, ale inne z kolei brzmiało: „Ubrała się jak biłgorajka”, co znaczy, że ubrała się bogato, ale bez gustu. „Wyrób sit oraz przetaków przynosił mieszkańcom Biłgoraja duży dochód, i znana była ich zamożność”²⁰ – piszą autorzy dziejów tego miasta. Aby ją osiągnąć, konieczna była wielotygodniowa nieraz wycieczka po bliższych i dalszych okolicach, z sitem na grzbiecie, stąd inne przysłowie głosiło: „Opuszczona jak biłgorajka”. Notabene, na uwagę zasługuje szczególna w sitarstwie rola kobiet; osamotniane nieraz na długo przez wędrujących po świecie mężów musiały sobie same dawać radę, co wyrabiało w nich znaczną samodzielność. Podział pracy bywał najczęściej taki, że mężczyźni wyrabiali sitka, a kobiety pędzle. Pobierano się zazwyczaj między sobą.
Również dwa podstawowe artykuły sprzedawane przez sitarzy, mianowicie sito oraz przetak, doczekały się wcale sporej liczby konotacji zarówno w słownikach przysłów (u Szymona Adalberga i w Nowej księdze przysłów i wyrażeń przysłowiowych polskich), jak i w Słowniku polszczyzny XVI wieku. Do najczęściej używanych przysłów należały takie zwroty, jak „Nowe sito na kołek, a stare pod ławę” (w gnój), „Sitem wodę czerpać” czy „Sito-nie to; przetak-nie tak; rzeszoto-to, to, to”. Przetak służył do jeszcze bardziej obrazowych porównań. Oczywistą aluzję do fizjologicznych skutków utraty dziewictwa zawierało powiedzenie „Przetak rozdarty, panna zbałamucona – licha warte”. Powszechnie znany jest zwrot „przetakiem wodę czerpać”, używany na oznaczenie pracy nieprzynoszącej żadnego pożytku. Stąd też człowieka gadatliwego, który nie umie dochować tajemnicy, zwano przetakiem właśnie, bo „Wszystko przezeń, być całe morze wlał, przepadnie”. Z kolei obmawianie kogoś nazywano „Przepuszczanie przez przetak”.
Marcin Bielski, dziwując się w Rozmowie nowych proroków…, jak to ludzie różnie żyją, pisał:
Kto swój czas marno traci, jak mu się opłaca.
Kto z czyją szkodą żywie, a kto z swym pożytkiem.