Dni długie jak lata - ebook
Dni długie jak lata - ebook
Wstrząsająca opowieść o wojnie widzianej oczyma dziecka.
Wojna zabrała nam dzieciństwo, wielu życie. Chciałem, żeby po każdym z nas został trwały ślad…
Kiedy wybuchła wojna, Bogdan Bartnikowski miał 7 lat. W czasie Powstania Warszawskiego był łącznikiem i walczył na Ochocie. Jego opowieść to jedno z najbardziej poruszających świadectw dziecięcej wrażliwości wobec piekła wojennej rzeczywistości.
Wydanie zawiera ponad sto pięćdziesiąt stron dotychczas niepublikowanego tekstu.
Bogdan Bartnikowski - urodzony w 1932 r. w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego, po opanowaniu dzielnicy Ochota, gdzie mieszkał, przez oddziały RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa), wraz z matką zostali wypędzeni z domu i skierowani do obozu przejściowego w Pruszkowie (tzw. Durchgangslager 121), skąd 12 sierpnia 1944 r. zostali wywiezieni do KL Auschwitz-Birkenau. W obozie został zarejestrowany jako więzień 192731. Przebywał w Birkenau- najpierw w bloku dziecięcym obozu kobiecego, następnie w sektorze B11a obozu męskiego, gdzie byli więzieni chłopcy z Warszawy.
11 stycznia 1945 r. został razem z matką ewakuowany do Berlina-Blankenburga (komando robocze obozu Sachsenhausen), gdzie do wyzwolenia w dniu 22 kwietnia 1945 r. pracował przy odgruzowywaniu miasta. Po wyzwoleniu powrócił wraz z matką do Warszawy. W Powstaniu Warszawskim stracił ojca. Przerwaną przez wojnę naukę kontynuował w Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego. Po wieloletniej służbie wojskowej pracował jako dziennikarz.
Bogdan Bartnikowski, mając w pamięci przeżycia z okresu okupacji i uwięzienia w obozach, napisał i wydał książki o losach polskich dzieci w latach wojny: zbiór opowiadań "Dzieciństwo w pasiakach" (1969, 1972, 1989) oraz powieści "Daleka droga" (1971), "Powrót nad Wisłę" (1972) i "Dni długie jak lata" (1989).
Obecnie jest na emeryturze. Pracuje społecznie w Związku Literatów Polskich i Związku Powstańców Warszawskich. Odznaczony został Krzyżem Oświęcimskim, Krzyżem Kawalerskim i Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-531-5 |
Rozmiar pliku: | 548 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stefka raz jeszcze skinęła ręką koleżankom i skręciła w stronę przystanku tramwajowego. Tory były puste. Ulicą przewalały się wozy, łomocząc kołami po bruku, roztrąbił się nagle samochód, z kabiny kierowcy wychylił się żołnierz i wrzeszczał coś, rozzłoszczony, do woźnicy, który zatarasował drogę na skrzyżowaniu.
– Stefko… – usłyszała nagle. Obejrzała się zaskoczona. Pan Lipiński. Nauczyciel, który uczył ją polskiego do ostatniego dnia tego roku szkolnego. Ukłoniła się, trochę speszona spotkaniem. – Co teraz będziesz robić? Skończyłaś szkołę. I co dalej? Ile masz lat?
– Trzynaście.
– Niedługo musisz się zameldować w Arbeitsamcie1. Wiesz o tym? – Nauczyciel patrzył na nią z troską.
– Tak, proszę pana.
– Gotowi wysłać cię gdzieś do pracy. Może nawet do Niemiec.
Pokiwała głową. Wiedziała, że Niemcy wydali zarządzenie, iż każde polskie dziecko po ukończeniu czternastu lat ma obowiązek zarejestrowania się w urzędzie zatrudnienia i podjęcia pracy. Ona za trzy miesiące skończy czternaście lat. I wtedy… co będzie wtedy? Chciałaby uczyć się dalej… tylko gdzie? Bo przecież żadnych gimnazjów nie ma. Rozwiązali je, zaraz gdy tylko zajęli Polskę.
– A kim chciałabyś być? – spytał pan Lipiński.
– Kim… – Stefka się speszyła. – Sama nie wiem… Lekarzem – wyznała nieoczekiwanie. – Pomagać ludziom, leczyć ich.
– Lekarzem mówisz. – Nauczyciel patrzył na nią poważnymi oczami. – To piękny zawód. Po wojnie będziesz mogła studiować. A na razie dobrze by było, abyś poszła do pracy w szpitalu.
– Teraz? – Spojrzała zaskoczona. Przecież pojutrze mają wyjechać do dziadków, za Otwock. Na całe dwa miesiące.
– No, nie od jutra. – Pan Lipiński się uśmiechnął. – Po wakacjach przyjdź do mnie, do szkoły. Pomyślimy, co zrobić, żeby przyjęto cię do szpitala. No i sądzę, że będziesz się dalej uczyć.
– Tak, ale… – Patrzyła na nauczyciela zdumiona.
– Ale Niemcy zamknęli szkoły średnie, to chciałaś powiedzieć, tak? – Przerwał, mrużąc znacząco oko. – Zobaczymy. No, to do widzenia. – Wyciągnął do niej rękę.
Stefka dygnęła grzecznie i pobiegła na przystanek.
W domu zastała tylko Józka. Z dumą pokazał jej świadectwo ukończenia czwartej klasy.
– No?! – Oczekiwał pochwał. – Same piątki! A ty?
– Proszę. – Uśmiechnęła się i podała mu swoje. – Helenki jeszcze nie ma?
– Bawi się na podwórku. Ona też się postarała. – Józek położył oba świadectwa na blacie kredensu. Leżały teraz rzędem obok siebie trzy cenzurki: Helenki, Józka i Stefki.
Z daleka rozległ się jękliwy sygnał policyjnej „budy”. Głos syreny nasilał się i ucichł nagle, jak ucięty.
Józek spojrzał na siostrę.
– Gdzieś blisko – szepnęła.
Józek podbiegł do okna, wspiął się na krzesło i wyjrzał na ulicę.
– Pod dwudziestym trzecim stoją – powiedział. – Wyprowadzają kogoś…
Skrzypnęły drzwi wejściowe. Stefka cofnęła się do przedpokoju. To mama. Zamknęła drzwi za sobą i oparła się o nie, dysząc ciężko.
– Jesteś… – Spojrzała na córkę. – A Józek, Helenka?
– Jesteśmy. Wszyscy.
– Bogu dzięki. Byłam jeszcze daleko, kiedy ich usłyszałam… Szczęście, że jutro wyjeżdżamy. – Mama weszła do kuchni.
– O! – zawołała, zobaczywszy cenzurki ułożone na kredensie. Podeszła, wzięła je w dłonie, uśmiechnęła się. – Zuchy! Prawdziwe zuchy.
– Tata też by się cieszył – rzekł Józek.
Radość uleciała nagle, powiało smutkiem.
– Na pewno, synku. – Mama się zamyśliła. – Na pewno – powtórzyła, drgnęła, jakby obudzona ze snu. – No, bierzemy się do obiadu.
Józek wymknął się na dwór, a Stefka usiadła nad wiadrem. Spod nożyka wysuwał się długi pasek obierzyn, na kuchni szumiał z palnika gaz.
– I co dalej? – spytała mama. – Po wakacjach trzeba będzie…
– Pójdę do pracy – przerwała Stefka i opowiedziała o rozmowie z nauczycielem.
– Chciałabyś iść do szpitala? Ciężko ci będzie. Praca i nauka…
– A tobie lekko?
– Mnie… – Mama uśmiechnęła się smutno. – Ale ty masz trzynaście lat.
– Prawie czternaście!
– Nawet czternaście. I już musisz pracować.
– A ty ile miałaś lat, gdy zaczęłaś pracować?
– Ja to co innego. W domu nas było dużo. I była wojna.
– Teraz też jest.
Umilkły. Ulicę znów wypełniło wycie syreny policyjnego wozu. Stefka podeszła do okna, wyjrzała ostrożnie. Jedzie… odkryty długi samochód. Zaraz za kierowcą dwaj żołnierze przy karabinie maszynowym. Na długich ławkach siedzi jeszcze kilku, trzymają w rękach karabiny. Na podłodze wozu dwie skulone sylwetki. Dwaj mężczyźni. Ręce skute na plecach. Krew. Jeden z Niemców spojrzał w górę na okna domów. Na chwilę oczy Stefki spotkały się z oczami żołnierza. Cofnęła się natychmiast.
– Zabrali dwóch – powiedziała.
– Boże, Boże… – szepnęła mama. – Znów… i tak dzień w dzień. Kiedy to się skończy…
1 Z niem. – urząd pracy, zajmował się wszystkimi sprawami związanymi z zatrudnieniem; urzędy funkcjonowały na terenie całych nazistowskich Niemiec i na ziemiach okupowanych.2
Wąskotorowa ciuchcia ruszyła spod mostu Kierbedzia, wlokąc się niemiłosiernie. Ujechała może kilometr, gdy nagle, jeszcze przed wjazdem na ulicę Grochowską, stanęła.
– Żandarmi! – krzyknął ktoś od okna i ludzie rzucili się do drzwi. Stefka zerwała się z ławki, ale mama chwyciła ją za rękę.
– Siedźcie.
Ci, którzy chcieli uciekać, też się cofnęli. Stefka zobaczyła, jak z podwórek domów i z krzaków wychodzą żandarmi i żołnierze.
– Obstawili, dranie – powiedział ktoś zrezygnowanym głosem. – Wygarną teraz, cholery, kogo zechcą.
– Mamo, boję się – szepnęła Helenka.
Mama przytuliła ją do siebie.
– Cicho. Zaraz pojedziemy. Zobaczysz, że zaraz pojedziemy.
Siedzący obok spojrzał na mamę ze złością.
– Pojedziemy! – zachrypiał. – Do Bozi, paniusiu, do Bozi.
Zza okna dolatywały gardłowe okrzyki Niemców i posapywanie lokomotywy. W sąsiednim przedziale ktoś zawodził i wzywał boskiej pomocy.
– W tym tygodniu trzeci raz wygarniają! – rzekł zachrypnięty mężczyzna. – Słyszycie?!
– Co?! Gdzie?! – spytało kilka głosów równocześnie.
– Od samowarka. I z tyłu. Już są w wagonach.
W przedziale stawało się coraz bardziej gorąco. Stefka przymknęła oczy, ale zaraz otworzyła je i spojrzała na brata. Siedział nieruchomo ze zmarszczonymi brwiami.
– Józek… – szepnęła.
– Cśśś. – Poruszył się gniewnie.
Po chwili ktoś szarpnął drzwiami. Stefka ujrzała najpierw hełm i lufę karabinu, a potem wesoły uśmiech młodego żołnierza.
– Dokumenty. – Wyciągnął rękę do człowieka siedzącego najbliżej drzwi.
– Proszę, proszę, Herr… – Zagadnięty skwapliwie podał swój ausweis2.
Żołnierz spojrzał, wciąż uśmiechając się wesoło, a potem nagle złapał mężczyznę za ramię i pchnął w otwarte drzwi. Człowiek zachwiał się, chciał chwycić ręką za poręcz, ale nie trafił, poleciał w dół. Żołnierz kiwnął palcem na następnego pasażera.
– Ty… chodź – powiedział krótko.
– Ja mam przepustkę, ja… – Pasażer sięgnął po portfel i wyjął z niego jakiś papier. Żołnierz się skrzywił.
– Wychodź – warknął.
Teraz Niemiec spojrzał na siedzących w przedziale. Uważnie przyglądał się podróżnym, wreszcie zatrzymał wzrok na Stefce. Chwilę patrzyli na siebie. Potem żołnierz mrugnął do niej, odwrócił się do drzwi i wyszedł.
– Wyjątkowy drań – powiedział roztrzęsionym głosem pan z laską.
– Cicho, cicho! – szepnęła z lękiem matka. – On jeszcze usłyszy, wróci…
Szarpnięcie wagonu! Jadą? Jaka ulga. Stefka lekko się podniosła i zobaczyła za oknem gromadkę zatrzymanych.
– Dlaczego ich zabrali? – spytała Helenka.
– Nie wiem – westchnęła matka, wzruszając ramionami.
– Ale ten żołnierz. Taki wesoły…
– Zapomnij o nim, dziecko – rzekł do Helenki mężczyzna z laską. – Masz pewnie dziadka, co?
– Mam! Właśnie jadę do niego.
– A ja mam wnuczkę. W tym samym wieku co ty.
Starszy pan nachylił się do Helenki i zaczął opowiadać o swojej wnuczce i o jej lalce, która zamyka oczy i mówi.
Kobieta z dużym koszem i obandażowaną ręką nachyliła się do ucha mamy.
– Ja go znam. Tę jego wnuczkę w trzydziestym dziewiątym przysypało. Ale on wciąż o niej mówi tak, jakby żyła – wyjaśniła.
2 Z niem. – zaświadczenie o zatrudnieniu wydawane Polakom przez Niemców w czasie okupacji.3
Wysiedli na stacyjce. Helenka pomachała ręką starszemu panu, który ukłonił się im z okna kapeluszem. Józek założył plecak i mocował się ze sprzączką, nie mogąc jej zapiąć po omacku. Stefka podniosła walizkę. Oprócz nich na piaszczystym peronie ocienionym pokręconymi sosnami wysiadło jeszcze kilkanaście osób. Samowarek gwizdnął przeciągle, zastukały zderzaki i pociąg ruszył.
– Idziemy. – Mama dźwignęła tobół z pościelą i weszła w las.
– Jaki ładny ptak! Zielony. Tam! – zawołała Helenka. – Stefuś, jaki to, powiedz…
– Dzięcioł. Są różne dzięcioły. Ale zielone są największe.
– Jak tu spokojnie. – Mama westchnęła.
– Zaraz polecę nad rzekę.
– Daleko jeszcze? – zniecierpliwiła się Helenka.
– Nie pamiętasz? – zdziwił się Józek. – Za chwilę wyjdziemy z lasu, potem miniemy mostek na rzeczce, brzezinkę i jesteśmy na miejscu.
To były wspaniałe dni. Słońce. Dwa razy tylko przeszła burza, ale i wtedy było pięknie, choć groźnie. Strasznie nawet, bo pół nieba zajął wał granatowych chmur. Babcia, żegnając się przy każdej błyskawicy, postawiła w oknie zapaloną świecę. „Żeby odpędzić pioruny”, wyjaśniła z powagą. Po godzinie pojawiła się na niebie tęcza, spinająca barwnym łukiem lasek za rzeczką z drugim, dalekim lasem, do którego wybrali się w czasie wakacji tylko trzy razy. Poszli na grzyby. Ale za trzecim razem nie doszli do tego lasu. Byli już blisko, gdy zakurzyło się na piaszczystych drogach, a w tumanach pyłu zaczerniały pudła samochodów. Dziadek, ujrzawszy samochody, zatrzymał się, a potem bez słowa zawrócił. Szedł szybko, szybciej niż zwykle, aż Helenka się rozpłakała, że nogi ją bolą. Byli już przy mostku, niedaleko domu, gdy od lasu doleciał stukot strzałów. Józek krzyknął, że to partyzanci, ale dziadek przecząco pokręcił głową. „To obława na Żydów”, powiedział niechętnie. „Ukrywają się w lesie zbiegowie z gett i obozów. Czasem przychodzą do wsi prosić o jedzenie. A w lesie mają swoje kryjówki”.
Józek przepadał na całe dnie z Wieśkiem, synem sąsiadów, ale po miesiącu chłopak nagle zniknął. Próżno Józek pytał o niego. Sąsiad, szczupły i prawie tak stary jak dziadek, odpowiadał cierpliwie, że Wieśka nie ma, aż po paru dniach rozgniewał się i fuknął na Józka ostro. „Syna nie ma i już!”.
Wtedy Józek przypiął się do dziadka. Co jest z tym Wieśkiem?
– Wieśka nie ma. I nie pytaj o niego – poradził dziadek.
– Gdzie on przepadł? – Józek zastanawiał się głośno, znalazłszy Stefkę nad rzeczką. Leżała w cieniu wśród kołyszących się na wietrze kolorowych polnych kwiatów i czytała książkę.
Podniosła oczy na brata.
– Nie domyślasz się? – spytała.
– Bo co?
– Nic. – Wróciła do czytania. – Myślałam, że jesteś mądrzejszy.
Szybkim ruchem zamknął książkę.
– Powiedz.
Stefka spojrzała na brata poważnymi oczami.
– On konspiruje – odparła.
– Wiesiek?! Niemożliwe!
Popatrzyła na niego bez słowa, jakby z rozbawieniem.
– Skąd wiesz?! Powiedz… – nalegał Józek.
Pokręciła głową.
– Nie wiem na pewno. Ale się domyślam.
Otworzyła książkę, jakby nic się nie stało. Józek obrócił się twarzą do rzeczki. Rzucił na wodę źdźbło trawy, po chwili drugie. Wiesiek konspiruje…
– Stefka. – Zerknął na siostrę.
– Nie nudź. – Zmarszczyła gniewnie brwi. – Czytam.
– Stefka, a ty?
– Co ja?
– Ty też konspirujesz?
Spojrzała na niego spod namarszczonych brwi i się uśmiechnęła.
– Skąd… komu potrzebna taka smarkata jak ja?
– Słowo, że nie?
– Słowo.
– Stefka, ale jak zaczniesz, to wiesz? No, Stefka… – powiedział błagalnie.
Roześmiała się.
– Ja wcale nie mam zamiaru konspirować. Ja… – zawahała się, wstrząsnęła lekko. – Pamiętasz tego żołnierza w pociągu?
– Tak.
– On mi się śnił. Że mnie też wyrzucił z pociągu. Jak tamtego mężczyznę.
– I co?
– Nic. Obudziłam się. Ale bałam się strasznie. Już nie mogłam usnąć.
– Czego się bałaś? Niemądra…
– Może i tak – odpowiedziała i wróciła do książki.
Zamyślił się. Gdyby i on mógł być w jakiejś organizacji… Widzi czasem na murach domów napisy: „Hitler kaput”, „Pawiak pomścimy”, „Wawer”, „PPR walczy”… Wczoraj ich nie było, a dziś są. Ktoś je pospiesznie namalował, pewnie w nocy. Ale przecież w nocy nie wolno chodzić. A jednak ktoś chodzi.
Tak, chciałby robić coś przeciwko Niemcom. Tylu ich wszędzie, a przecież toczy się walka. Od czasu do czasu nagle wybucha na mieście strzelanina. Ulice natychmiast pustoszeją. Kiedyś widział z okna, jak taką właśnie wymarłą ulicą biegł mężczyzna. Dyszał ciężko, zataczał się, ale biegł. Potem gruchnął strzał. Po chwili zobaczył Niemca i policjanta z rewolwerem w ręku. Gonili tamtego. Czy dogonili? Nawet nie wiedział. A te plakaty – wielkie, buraczkowe, z długim szeregiem nazwisk. Aresztowani w odwet za zabicie żandarma lub żołnierza, za napad na posterunek. Przed tymi plakatami zawsze zbierały się gromadki ludzi. Czasem ktoś krzyknął, zapłakał. Widać znalazł na liście nazwisko ojca, brata, kuzyna.
A on nie walczy. A Wiesiek? Zaraz! Drgnął, przypomniawszy sobie to, co wydarzyło się parę dni po ich przyjeździe do dziadków. Poszli z Wieśkiem do drwalki po drewno. I wtedy Wiesiek sięgnął za belkę podtrzymującą daszek i wyjął brezentową torbę.
„Wiesz…”. Potrząsnął torbą przed Józkiem. „Tym bym cię zabił”.
„Iii”. Józek wzruszył ramionami. „Taka ciężka? Pokaż…”.
Ważył torbę w ręku. Żarty. Trochę waży, to prawda, ale żeby zaraz zabić?
„Za lekka”, powiedział, oddając torbę. Wiesiek uśmiechnął się z wyższością.
„Tak uważasz?”. Wetknął torbę za belkę. „No, bierzemy drewno i nad rzekę, co? Ale nie, muszę iść na łąkę”.
Józek o torbie zapomniał i dopiero teraz pomyślał, że przecież nie o torbę Wieśkowi chodziło, ale o to, co w niej było. Co… rewolwer pewnie! Że też wcześniej na to nie wpadł!
Do końca wakacji snuł się osowiały. Chodził nad rzeczkę, chlapał się w „dole u Ostrowskiego”, jak nazywali jamę, gdzie tracił grunt pod nogami. Rzeczka miała ze cztery metry szerokości i trzeba było machać dziarsko rękami i nogami, żeby po chwili dosięgnąć palcami dna. Czasem szedł do brzezinki, gdzie w mchu siedziały piękne grzyby o ceglastych kapeluszach i prawie czarnych grubych korzeniach. Nazywali te grzyby kozakami i dziadek tak miło się uśmiechał, gdy Józek wracał z brzezinki z czapką pełną tych kozaków.
Oczywiście mamy nie było z nimi. Przyjechała tylko dwa razy, w niedzielę. Dziadek za każdym razem pytał: „Żadnych wiadomości?”. A mama odpowiadała: „Żadnych”. Tak się już utarło, od roku, może nawet dłużej, że nie mówili w domu o ojcu. Wyszedł we wrześniu, gdy z Warszawy wychodzili wszyscy mężczyźni. Potem niektórzy wrócili do zajętego już przez Niemców miasta. O innych przychodziły wiadomości: że są na Węgrzech, we Francji, w Szwajcarii albo że zginęli w walce, podczas bombardowań. Ale oni nie wiedzieli nic! Czekali, mówili o ojcu, czekali. A potem przestali mówić, bo żal im było mamy. Gdy tylko ktoś wspomniał ojca, zaraz drżał jej głos, zaraz sięgała po chustkę. Nawet dziadek, który tak lubił mówić o ojcu, pytał tylko krótko: „Żadnych wiadomości…?”. Bo tata to dziadka syn. Jedyny.
Nudził się teraz Józek u dziadków. Stefka miała swoje książki, Helenka chodziła krok w krok za babcią, a Józek się nudził. Kąpiel, grzyby… raz jeszcze tylko spędził pół dnia w napięciu, bo wiatr przyniósł z daleka głuchy grzmot. Burza? Nie, bo niebo czyste, z kłębkami małych białych chmurek. No i zaraz po tym grzmocie zaterkotały wystrzały. Józek nasłuchiwał. Przy płocie stał dziadek, ucho dłonią odsłonił, aby lepiej słyszeć, i też stał nieruchomo. Po kilku seriach, po kilkunastu pyknięciach rewolwerowych strzałów znów rozległ się wybuch, potem jeszcze kilka pyknięć i już było cicho i spokojnie do samego wieczora.
Ucieszył się więc, gdy w sobotę przyjechała mama i powiedziała, że wracają jutro do domu. Nareszcie! Zaraz pobiegnie do Jacka. I do Maćka. Oni przez całe lato byli w domu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI